Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Moja droga na Marsa
#1
Moja droga na Marsa.

Za pancerną okiennicą gwiżdże wiatr, po zewnętrznych tytanowo-aluminiowych ścianach z cichym szelestem osypuje się piach. Ten suchy jak pieprz, zmielony przez wieczny ruch piasek, który wciska się we wszystkie szczeliny, matowi super-twarde kwarcowe szyby i przeciera osłony ustawionych na zewnątrz aparatów. Tu wewnątrz jest jednak bardzo cicho. Nie jest to martwota międzygwiezdnej pustki, bo wypełniają ją szmery przenikające z zewnątrz: dudniący szum stosu za ścianą, a nawet prawie niesłyszalny pisk przetwornicy w lampce na biurku. Jednak ucho przyzwyczajone do nich, tak jak każdy przywyka do odgłosów własnego domu i przestaje je wkrótce świadomie rozróżniać.

Właściwie tę historię powinienem nazwać „Nasza droga na Marsa”, bowiem jest nas tu dwóch. Poza mną przebywa na stacji mój przyjaciel Marian. On znosi to wszystko znacznie gorzej. Na Ziemi zostawił miłość swego życia, poza tym jest muzykiem, a jak tu spełniać się artystycznie, gdy za jedynego słuchacza ma się gościa z pierwszym stopniem afonii, który nie odróżnia jazzu od bluesa. Kiedyś próbował coś nagrywać i wysyłać na Ziemię, ale pasmo przesyłowe oczywiście przykrojone jest, z oszczędności, do niezbędnego minimum, dlatego właściwie nic z tego nie wyszło. Siedzimy więc sobie w metalowym schronie, który kiedyś był w dużej części statkiem kosmicznym, celebrujemy każdą czynność, których przecież nie jest tak wiele, i robimy wszystko, by nie zwariować. A zaczęło się od Bin Ladena. Jak dziwnie by to nie brzmiało, to On, choć już dawno wącha trawkę od spodu, jest bezpośrednią przyczyną naszej obecności na tym zimnym, brunatnym pustkowiu. Ale wypadałoby zacząć od początku.

Co dokładnie robił Bin Laden w Polsce, na dodatek w okolicach niewiele przecież znaczącego Stąporkowa, tego pewnie nigdy się już nie dowiemy. Niemniej jednak los, który przędzie się w najmniej spodziewane sploty, sprawił, że się na niego natknęliśmy, a spotkanie okazało się brzemienne w skutki dla obu stron.

Wieczór był wprost śliczny, jak tylko potrafi być pierwszy naprawdę ciepły zmierzch majowy. Wracaliśmy ścieżką przez las, bo po skończonej niewielkiej fuszce postanowiliśmy nieco skrócić sobie drogę. Tym bardziej, że byliśmy trochę zmęczeni wykonaną pracą, jak i symboliczną kroplą swojskiego wina truskawkowego, którym uraczył nas zleceniodawca. Po drodze zboczyliśmy nieco, żeby wspiąć się na pokopalnianą hałdę i uradować oczy widokiem zachodzącego nad okolicznymi wzgórzami słońca. To znaczy Marian poszedł przodem, ja zaś zajżałem w krzaczki, żeby ulżyć nieco przepełnionemu pęcherzowi.
Nagle usłyszałem, że kumpel mój modli się gdzieś na górze głośno i żarliwie. Wydało się to co najmniej dziwne, bo co by o Marianie nie powiedzieć, to do zanadto religijnych nie należy. Ruszyłem żwawo ścieżką. Po chwili zresztą i tak musiałem przypaść do gruntu. Ujrzałem bowiem mojego serdecznego kumpla klepiącego na kolanach pacierz ( zaczynał już „Pod Twoją Obronę” ), a przed nim, trzymającego paskudnie wyglądającego kałasznikowa, mocno brodatego gościa z zawiniętym wokół głowy białym ręcznikiem. Niewiele myśląc, wydobyłem z walizki z narzędziami pokaźny klucz do rur i kryjąc się za niewielkimi, rosnącymi tu dość gęsto sosenkami, począłem zachodzić przeciwnika od tyłu. Marian widząc moje manewry, zachował na tyle zimnej krwi, że zaczął modlić się jeszcze głośniej i żarliwiej. Napastnik cierpliwie czekał z wycelowanym w niego karabinem. Marian wszak wymyślił te 'ostatnie' modły na poczekaniu, żeby jakoś zyskać na czasie, a mnie ułatwić zorganizowanie odsieczy. Oczywiście fundamentalnie religijny Talib nabrał się, bo jakże nie pozwolić skazańcowi po raz ostatni westchnąć do swego Boga. To go zgubiło. Podkradłem się do drzewka zaledwie kilka kroków od przeciwnika, potem ostrożnie, „na paluszkach”, przebyłem dzielącą nas odległość i biorąc solenny zamach, zdzieliłem brodatego kluczem po czerepie. Przyznam, przegiąłem ociupinkę. Kiedy ogląda się kreskówki rodem z wytwórni Disneya, uderzeniu w głowę towarzyszy czysty, metaliczny dźwięk, tymczasem w rzeczywistości rozległo się niemiłe mlaśnięcie i niedoszły zabójca padł na ziemię jak podcięty. Wierzgnął jeszcze kilka razy nogami i znieruchomiał martwy. Popatrzyłem na okrwawiony klucz, i spożyty podwieczorek podjechał mi do gardła na fali truskawkowego wina. Marian natomiast wstał z klęczek, kopnął z całych sił martwego Taliba, by wreszcie odreagować przebyty stres, puściwszy obfitego pawia pod najbliższą sosenkę.
- Dobrze żeś się pospieszył – powiedział, doprowadziwszy się mniej więcej do porządku. – Modlitwy mi się kończyły.
Nieopodal leżała na ziemi walizka, która kryła laptop i jakieś podłączone do niego ustrojstwo wraz z przenośną anteną satelitarną. Ekran pokazywał obraz z lecącego nisko nad lasem samolotu. Poniżej świeciła zielono mapa okolicy. Niepokojąco bliskiej okolicy. Poszperałem chwilę w programie i znalazłem przycisk autodestrukcji. Wybuch nad lasem upewnił nas, że samosterujący pocisk, który miał uderzyć w wielkie zbiorniki gazowni, przestał istnieć. Tymczasem Marian przez komórkę zadzwonił na policję. Wkrótce też pojawił się radiowóz.

Jako że żadna z metod identyfikacji nie opiera się na badaniu kształtu podstawy czaszki, policja bez problemu rozpoznała naszego Taliba, jako sławnego, a może raczej niesławnego, Osamę bin Ladena. No i się zaczęło. W zasadzie wszystko poszłoby jak najlepiej, gdyby jakiś durny dziennikarz nie wpadł na pomysł poprawienia sobie notowań poprzez opublikowanie wywiadu z człowiekiem, który załatwił szefa Al Kaidy. Pismaka to ja nawet rozumiem, ale Mariana, który tego wywiadu udzielił, już nie do końca. Artykułu, pomimo interwencji co najmniej czterech policji i Interpolu, nie udało się zablokować. Tak to z dnia na dzień, staliśmy się dwoma najbardziej znienawidzonymi przez każdego Taliba ludźmi na całym chyba świecie. Jakiś policjant, wysoki Szwed, wpadł na skądinąd odkrywczy pomysł, że trzeba by nas jakoś ukryć, a najlepiej wywieźć z kraju. Od słowa do słowa wybrano Stany Zjednoczone. Dostaliśmy po dwie godziny na spakowanie i już wieczorem siedzieliśmy w samolocie do kraju nieograniczonych możliwości. Swoją drogą pożegnanie kumpla z narzeczoną było tak rozdzierające, że można by o nim osobny esej wysmażyć. Potem, w samolocie, nie odzywał się tylko wzdychał płaczliwie. Chyba nad swoją głupotą. Mnie było łatwiej, oprócz rodziców nie mam nikogo bliskiego, a dom rodzinny kiedyś przecież się opuszcza. Gdzieś tak nad oceanem zdałem sobie sprawę, że lecę. Wprawdzie nie bardzo wiem po co, ale jednak, po raz pierwszy w życiu. No i humor mi się tak jakoś poprawił. Lot lotem, a stewardesa roznosząca posiłek była całkiem do rzeczy, co też nastrajało pozytywnie. Puściłem do niej oczko, ale mnie zignorowała.

Ameryka przywitała nas z atencją, chociaż dyskretnie. Nie było wprawdzie czerwonego dywanu i defilady wojskowej, ale za to prawdziwa, rządowa, czarna limuzyna. Pojawili się również faceci w czerni. Garnitury mieli skrojone naprawdę gustownie, a okulary ciemne jak noc.
Przejęli nas na lotnisku, wyprowadzili bocznym wyjściem, omijając te wszystkie bramki, kontrole celne, oraz pozostałe ceregiele i powieźli, jak się okazało do hotelu. Mój Boże, jakiż ten naród amerykański gościnny. Nie dość, że fatygowali się po nas aż na lotnisko, podwieźli do hotelu ekstra bryką za free, to nawet bagaż do pokoju zanieśli. Marian w drodze chciał sprawdzić co zawiera dyskretnie wpasowana pomiędzy fotele limuzyny lodówka. Dałem mu po łapach. Ładnie to tak w czyichś garach grzebać?
W hotelu dostaliśmy do dyspozycji apartament. Wielki naród, to i w wielkich mieszkaniach mieszka. Sam salonik, jak pozwolił sobie go określić hotelowy boy, był większy od całej mojej chałupy z wszystkimi przybudówkami, a dochodziły do tego jeszcze dwie sypialnie i łazienka, w której pomieściłaby się z pewnością drużyna rugbystów razem z rezerwowymi.
Pewien dyskomfort sprawiała mi jedynie myśl, co się stanie kiedy każą nam za wszystko zapłacić. Musiałem mieć to pytanie niemalże wypisane na twarzy, gdyż jeden z panów, którzy nas konwojowali, wyjaśnił że nasz pobyt w stanach finansuje sam prezydent, z którym mamy spotkać się jutro. Na koniec, życząc miłego pobytu, zostawił na stoliku mały, acz cieszący oko plik dolarów. Jak się wyraził, na drobne wydatki.

Siadłem sobie na brzeżku łóżka. Tak ostrożnie, żeby nie pognieść idealnie odprasowanego i ułożonego okrycia. Materac ugiął się miękko, acz sprężyście. Byłem tym wszystkim z lekka oszołomiony. Wszystko tu lśniło chromem, i złotem, nawet samo posłanie było wprost ogromne. Ja, prostym człowiekiem będąc, takie splendory oglądałem co najwyżej w „Modzie na sukces”, sam zadowalając się legowiskiem o szerokości zbliżonej do ławki parkowej i współczynniku miękkości do tejże zbliżonym.
Marian tymczasem wlazł do wielgachnej wanny, dolawszy uprzednio do wody pokaźną porcję jakiegoś pachnidła. A mnie, wobec oporów jakie wykazywałem przed skorzystanie z wyżej wymienionej, wysłał pod prysznic twierdząc oszcerczo, że śmierdzę. Esteta się znalazł. Kąpałem się przecież w sobotę. Nawet pół tygodnia jeszcze nie zeszło.

Nazajutrz, około dziewiątej, najedzonych i odświeżonych, powieziono na spotkanie z Pierwszym Obywatelem Ameryki. Żałowałem nieco, że nie zapakowałem garnituru. Nie to, żebym był zwolennikiem tegoż nadmiernie przecież „sztywnego” uniformu, ale na taką okazję wypadało by się przemóc. No ale garnituru nie było i kropka.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama przyjął nas na niewielkim, rządowym ranczo, niedaleko Waszyngtonu. Spotkanie szczęśliwie okazało się nieoficjalne. Prezydent ubrany był w zielone sztruksowe spodnie i marynarkę narzuconą na zwykły, biały t-shirt. Okazał się bardzo miłym człowiekiem.
Zasiedliśmy w wygodnych, krytych skórą fotelach, w stylowo urządzonym saloniku, gdzie znad kominka patrzył z portretu sam Jerzy Waszyngton. Wkrótce podano również ciastka i aromatyczną kawę.
Siedzenie w niskim, klubowym fotelu jest w pewnym sensie sztuką. Nie wiadomo bowiem co zrobić z nogami. Jeśli wyciągnie się je przed siebie, postawa wydaje się nadmiernie wyluzowana, ba! nawet nonszalancka. Natomiast jeśli się je podciągnie, sprawia się wrażenie niepewnego i wystraszonego. Mnie dodatkowo wstyd było, że nie władam szlachetną Mową Wielkiego Narodu. Szczęściem Marian władał i robił za tłumacza.
Po wymianie zwyczajowej dozy uprzejmości, prezydent oznajmił nam, że za ujęcie Bin Ladena, żywego lub martwego, Kongres Stanów Zjednoczonych ustalił pokaźną nagrodę. Inne państwa zrzeszone w Sojuszu Północnoatlantyckim też dołożyły pewne sumy, które to już zostały przelane na utworzone dla nas specjalnie w tym celu konta. On zaś ma przyjemność przekazać nam symboliczne czeki. Niejako mimochodem dodał, że kwoty te zwolnione są od podatku. Wręczył owe dokumenty, a ja dłuższą chwilę liczyłem dyskretnie wpisane tam zera. Dla pewności że nie śnię uszczypnąłem się nieznacznie w łydkę. Zabolało aż się skrzywiłem.
- Panowie – Obama wyszczerzył zęby w uśmiechu – Jesteście teraz bogatsi od Bila Gatesa. Wiecie, to nawet dobrze. Jakoś tak nigdy buraka nie lubiłem. Szkoda tylko, że nie bardzo macie jak z tej kasy korzystać. Posłuchajcie tego.
Pstryknął pilotem. Na ekranie dużego telewizora po przeciwnej stronie pokoju, pojawił się gęgający coś z przejęciem islamski mułła. Marian tłumaczył pojawiające się na dole angielskie napisy. Wyszło z tego, że ichniejszy klecha obiecywał każdemu prawemu muzułmaninowi, który przyczyni się do naszego zgładzenia, nie dziesięć a siedemdziesiąt siedem pięknych hurys.
Pokiwaliśmy smutno głowami, siorbiąc w milczeniu kawę.
Prezydent wyłączył telewizor.
- No ale głowa do góry panowie – powiedział – mamy w końcu najlepszy na świecie program ochrony świadków. Zrobi wam się operację plastyczną, na koszt państwa oczywiście i gdzieś umieści. Tylko gdzie by was zamelinować – zasępił się – Tu w Ameryce wywęszą was pewnie dziennikarze, prawdziwe hieny. Europa też odpada. W Azji i w Afryce sami Muzułmanie....
- Chyba tylko na Księżyc- mruknąłem.
- Co mówiłeś? – spytał Obama oczywiście po angielsku.
- Kolega żartował, że można by nas wysłać na Księżyc. - Przetłumaczył Marian.
- Hmmm... To jest myśl – prezydent poskrobał się w głowę. – Na księżyc wprawdzie to raczej nie, ale NASA szykuje załogową misję na Marsa. Ciągle upominają się dotacji. Poczekajcie chwilę.
Wydobył ukryty dyskretnie w szufladzie osiemnastowiecznego biureczka czerwony telefon i rozmawiał z kimś dłuższą chwilę.
- Misja jest przygotowywana – odezwał się do nas po chwili – Ale to jeszcze kwestia kilku lat. Brakuje im funduszy.
Porozumieliśmy się z Marianem bez słów.
- Może byśmy dołożyli odrobinkę? – zapytał Marian po angielsku.
Prezydent znów konsultował się przez telefon.
- Można by skrócić przygotowania do mniej więcej, pół roku – zwrócił się do nas – ale musielibyście przeznaczyć na to prawie trzy czwarte swojej nagrody.
W sumie to i tak nie było szans na dyskretne spożytkowanie tej bajońskiej kasy. I tak za sumę większą niż roczny budżet naszej poczciwej Ojczyzny zafundowaliśmy sobie bilet do gwiazd. W jedną stronę.
Prezydent wydał odpowiednie dyspozycje. Na pożegnanie dostaliśmy jeszcze po parze kowbojskich butów z ostrogami i rządowy odrzutowiec powiózł nas na spotkanie nieznanego.

No i poszliśmy w kamasze. NASA to w końcu agenda pokrewna armii. W zasadzie to bylibyśmy na bakier z polskim prawem, które zabrania wstępowania Polakom do obcej armii, ale załatwiono to dość sprytnie. Przysięgę Wojska Polskiego odebrał od nas oficer z ambasady, otrzymaliśmy polskie mundury, i natychmiast jako szeregowcy zostaliśmy przydzieleni, jako samodzielny oddział, pod komendę oficerów amerykańskich. Zagmatwane to trochę, ale działało i wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Zaraz potem musieliśmy przeżyć zmasowany atak lekarzy, zakamuflowany pod nazwą badań wydolności organizmu. Zaglądano w każde, możliwe miejsce naszych ciał. Nawet w takie o których istnieniu niekoniecznie miałem pojęcie.
Nigdy w życiu nie pokażę już języka żadnemu laryngologowi. Gdy nieopatrznie to zrobiłem, lekarz chwycił organ w dwa palce i wyciągnął tak daleko, że aż zatrzeszczał. Poza tym ganiano nas po bieżni, całych oblepionych jakimiś czujnikami. Badano encefalografem nasze mózgi, pokazując przy tym różne, niekiedy dość frywolne obrazki. Na koniec wsadzono do osławionej wirówki. Nie powiem, zabawa przednia. Ma się początkowo wrażenie wciskania w fotel, jak przy ostrym ruszaniu samochodem. Potem oddychanie staje się coraz trudniejsze, potężna siła odśrodkowa przykuwa ręce do poręczy z ogromną, a o oderwaniu głowy od oparcia nie ma nawet mowy. Na koniec ma się wrażenie, że oczy wpadają człowiekowi do środka czaszki i prostują się wszystkie zmarszczki. Wreszcie jest tylko ciemność. Natomiast kiedy już po tej torturze uwolnią... mój Boże, jaki ja się potem czułem lekki. Miałem wrażenie, że wzlecę w powietrze.
Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, po co oni to wszystko robili. Przecież nie w celach selekcyjnych. Innych kandydatów bowiem nie było.
Następnie poddano nas intensywnemu szkoleniu. Były zajęcia z fizyki, nawigacji, łączności, medycyny, czy wreszcie praktyczne zajęcia na trenażerach. Najlepiej jednak wspominam te z języka angielskiego. Przyznam, że wcześniej, jeszcze w kraju, trzy razy bezskutecznie usiłowano nauczyć mnie tej sztuki. Jednak tym razem sprawa przedstawiała się inaczej. Zdaje się, że pomysł podrzucił im Marian. Otóż przydzielono mi do „opieki” Aoi. Była śliczną, filigranową Japonką, właściwie Amerykanką japońskiego pochodzenia, swoistym ewenementem. Ukończyła naraz chyba ze cztery fakultety, w tym tak odległe, jak archeologia i fizyka jądrowa, z której właśnie robiła doktorat. Tak niesamowicie inteligentna, aż trudno sobie to wyobrazić, jednocześnie emanująca tak cudowną prostotą i oddaniem. Na dodatek ślicznie grała na skrzypcach. Miała przebywać ze mną niemal 24 godziny na dobę, robić za mojego "opiekuna" , a przy okazji uczyć języka. Poznano mnie również z pewnym Szkotem, nauczycielem filologii angielskiej, tak na wypadek, gdyby moje postępy były niezadowalające. Zawoalowana groźba była aż nazbyt jasna, tajemnicą bowiem, wspomniano mi bowiem mimochodem o specyficznych upodobania tegoż pana. Oj, obudziło się wtedy we mnie pragnienie poznawania szlachetnego języka Abrahama Lincolna, oj, obudziło.

Dużo ćwiczyliśmy na trenażerach. Te same manewry, do znudzenia. Zawsze coś się pochrzaniło. Instruktor szarpał tylko z bezsilności swoją i tak rzadką bródkę. W żaden sposób nie mogłem przyzwyczaić się do rozkładu urządzeń sterujących. Bolałem przeto nad mizerią naszych wyników i pocieszałem jak mogłem nauczyciela.
Wieczorami, zwykle, mieliśmy odrobinkę wolnego czasu. Siedziałem sobie z Aoi na kwaterze i rozmawialiśmy o grach komputerowych. Okazało się, że moja Gwiazdka jest zapalonym graczem. Zresztą, od czasu gdy pobiła dwóch pechowych kolesi, którzy zaczepili nas podczas spaceru, przestałem się czemukolwiek w stosunku do niej dziwić. Właśnie podczas tej rozmowy przyszedł mi do głowy przełomowy pomysł. Namówiłem techników, by zainstalowali do komputera maszyny treningowej „Descenta”, taką kosmiczną strzelankę, w którą grałem niegdyś namiętnie. Odtąd, w ramach dodatkowego treningu, wojowałem z hordami wrogich robotów. Marian nie podzielał niestety mojego entuzjazmu, a odkąd puścił pawia podczas wyjątkowo efektywnego zwrotu przez plecy połączonego ze śrubą, zarzygując dokumentnie cały kokpit, dałem mu spokój. Aoi okazała się znacznie lepszą towarzyszka wirtualnych wypraw. Jej to się zwyczajnie podobało. Z wypiekami na ślicznej twarzyczce, pomagając sobie koniuszkiem wysuniętego języka, szatkowała wraże roboty wszelkim dostępnym uzbrojeniem, ja zaś z brawurą pilotowałem wirtualny statek. Statystyki treningów poszły momentalnie w górę. Egzamin z pilotażu zdałem śpiewająco. Marian także, Amerykanie na szczęście są tacy uczciwi.

Na miesiąc przed planowanym rozpoczęciem misji, nasze szkolenie było w zasadzie ukończone. Właściwie pozostało jeszcze tylko parę godzin treningów w pozorowanej nieważkości. W praktyce ćwiczenia odbywały się w basenie. Wtedy też wybuchła pierwsza, i jedyna awantura z dowództwem misji. Poszło o dowodzenie statku. Szefostwo koniecznie chciało, żeby któryś z nas został dowódcą. Ja konsekwentnie odmówiłem. Marian też nie przyjął. W końcu jesteśmy kumplami. Nie? Przełożeni jednak pomyśleli i wykombinowali. Z Polski przyszły nominacje oficerskie. Dostałem wyższy stopień. Początkowo chciałem zrobić dowództwu karczemną niemal awanturę i nominacji nie przyjąć, ale Marian przekonał mnie, żebym odpuścił. Twierdził, że w końcu jestem starszy i mi się należy.

Ostatnią noc na Ziemi spędziłem z Aoi na nagrzanym dachu hangaru. Zabraliśmy koc i zrobiliśmy sobie maleńki piknik. Dzielnie towarzyszyła mi przez wszystkie te dni. Cieszyliśmy się razem i razem smucili. Nigdy wcześniej nie spodziewałem się, że to jest właśnie tak. Że na tym polega bycie z kimś. Tej nocy przełamaliśmy ostatnie bariery. Piliśmy piwo, kochaliśmy się po raz pierwszy i - jak myśleliśmy ostatni - potem aż po świt leżeliśmy wtuleni w siebie, patrząc w gwiazdy. To miało być najcudowniejsze wspomnienie z Ziemi. Tej nocy na tamtym dachu zrozumiałem, co tak naprawdę się liczy. Szkoda, że tak późno.

Piękna jest Ziemia widziana z orbity. Błękitna i taka niewinna. Ale zanim dane było naszym oczom zobaczyć jej krzywiznę pokrywającą ponad połowę nieba, najpierw stanęliśmy na twardym betonie kosmodromu.
Żeby nie narazić misji na niebezpieczeństwo sabotażu, naszą tożsamość utrzymywano w tajemnicy. Skutkiem tego, przez cały okres szkolenia nie wypuszczono nas poza kompleks NASA. Miało to też dobre strony: nie pętali się wszędobylscy dziennikarze, udało się utrzymać datę startu w sekrecie. Gwiezdny Wędrowiec, jak ktoś patetycznie nazwał statek, był za ciężki, by wystartować z Ziemi. Zmontowany na orbicie, czekał przycumowany do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Mieliśmy tam polecieć wahadłowcem, jak zwyczajna przesyłka.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały nas na platformie startowej. Dwaj piloci oraz Marian i ja, ubrani w skafandry do lotu, z niewielkimi, wojskowymi workami podróżnymi. Tyle mogliśmy zabrać z Ziemi. Patrzyłem na pokryte lekkimi obłoczkami niebo Florydy, drzewa w oddali. Obraz, który jako ostatni z naszej planety, pozostanie mi w pamięci. Błękit, prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczę i biały ogrom statku na stanowisku, cichy jeszcze i nieruchomy. Przed wejściem do wieży schyliłem się i podniosłem zwykły kamyk. Tam będzie cenniejszy od złota. Kawałek domu.

Oczekiwanie w kabinie dłużyło się niemiłosiernie. Leżeliśmy na fotelach za pilotami, przysznurowani pasami jak balerony. Właściwie to powinienem napisać pod pilotami, bo wskutek tego, że wahadłowiec stał na sztorc, ich fotele znajdowały się nad nami. Mechaniczny głos w tle odliczał mijające sekundy. Zaczęło mnie straszliwie swędzieć pod kolanem. Oczywiście podrapać się nie mogłem przez te cholerne pasy. Marian leżał spokojnie wpatrzony w jakiś punkt nad nami. Trzymał się dzielnie, mnie natomiast wkurzało to swędzenie, i odrobinkę suszyło po wczorajszym piwie. Nagrzewający się od słońca kadłub wzdychał metalicznie, jakby sprężał się do skoku.
Wreszcie odliczanie dotarło do zera. Najpierw odezwały się silniki głównego ciągu, chwilę potem pomocnicze na paliwo stałe. Przyspieszenie wgniotło nas w fotele. Może start obserwowany z zewnątrz wygląda atrakcyjnie, jednak wewnątrz blaszanej skorupy zwariować można od wibracji.
Niebo skończyło się po kilku minutach. To zwykłe, błękitne. Powyżej była już tylko czerń nakrapiana ognikami gwiazd.
Wibracje znacznie zelżały, kiedy odłączyły się silniki pomocnicze. Ciąg główny pracował znacznie spokojniej. Lecieliśmy po lekko wygiętej paraboli, by wejść na orbitę stacjonarną.
Kolejny wstrząs i pusty zbiornik pomocniczy odleciał w pustkę chwilę po tym, kiedy zamilkł główny silnik. Pilot pokazał, że można zdjąć kaski. Byliśmy na orbicie, no i po raz pierwszy odczułem na własnej skórze nieważkość. Właściwie odczuło ją moje śniadanie. Grzanki podjechały mi do gardła w towarzystwie odtłuszczonego mleka. Moje wewnętrzne zmagania chyba aż nazbyt dokładnie malowały się na twarzy, gdyż jeden z pilotów podał mi plastikową torbę i powiedział, żebym się nie krępował. No i mój pobyt w kosmosie rozpoczęty został od treściwego „pawia”. Nie powiem, faktycznie mi ulżyło.
Pod nami przepływał lekko przymglony bielą i błękitem krajobraz naszej planety widziany z tych iluśset kilometrów. Słońce świeciło znacznie jaśniej, bo nie przysłonięte ponad stoma kilometrami gazów. Naprzeciw, niczym filigranowa wobec ogromu Ziemi zabawka, napływała Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.
„Gwiezdny Wędrowiec” z tej odległości wydawał się maleńki. Przypominał pociąg z nanizanych na pręt walców, zakończony z jednej strony kulą, a z drugiej charakterystycznym lejkiem wylotu silnika jonowego.

Na Stacji trzeba się było pokazać. Pracujący tam astronauci podejmowali nas z iście rosyjską gościnnością, czym chata bogata. Oczywiście całe menu było z puszki, albo z tubki. Z akcentem na tą ostatnią. O przepraszam. Wino było z bidonika. Swoją drogą ciekawe jak oni przemycili z Ziemi alkohol? Nieważkość ma tą zaletę, że można pić bezpośrednio z takiej kuleczki uformowanej w powietrzu, pod warunkiem, że się słomkę natłuści. W przeciwnym razie ciecz ją oblepi i popłynie po wierzchu dalej. Efekt jest taki, jakby sobie człowiek ten cały napój wylał na twarz.

Po południu czasu pokładowego przenieśliśmy się na Wędrowca. Jeszcze jakieś formalności, kilka podpisów i nareszcie odrobina spokoju. Wygoniliśmy z pokładu ostatnich techników, pożegnaliśmy się z załogą stacji i wreszcie, solennie już tym zmęczeni, zaśrubowaliśmy właz. Ziemia dała pozwolenie na odcumowanie. Można było automatycznie, ale wybaczcie tą drobną słabość, zawsze lubiłem duże zabawki. Statek posłuszny sterom, majestatycznie oddalił się od Stacji. Wprowadziłem Wędrowca na założoną orbitę. Miał wykonać kilka obiegów wokół Ziemi po rozkręcającej się spirali, by uzyskawszy odpowiednią prędkość, uciec w kierunku Słońca. Tam na wysokości orbity Wenus , zakrzywić tor swego lotu w kierunku Marsa. Taki wariant, choć wydawało by się, stosunkowo długi, pozwalał na najmniejsze możliwie zużycie paliwa, dzięki wykorzystaniu grawitacji ciał niebieskich.
Gwiezdny Wędrowiec robił wrażenie. Od kulistej sterowni, aż po sam przedział reaktora na rufie. Posiadał unowocześniony napęd jonowym. Cząstki ksenonu, rozpędzane przez kolejne siatki w przebiegającej przez całą długość kadłuba tubie, osiągały prędkość powyżej jednej czwartej świetlnej. Dzięki temu jednostka rozwijała odpowiedni ciąg przy bardzo małym wydatku paliwa. Moc do rozpędzania gazu pochodziła z niewielkiego, ale wydajnego reaktora jądrowego. Tak przynajmniej miało to działać w teorii. W praktyce tak dużego modelu nikt nie testował.
Szczęściem silnik zastartował przy pierwszym podejściu. Parametry pracy trzymały się w normie. Wytwarzane przez niego ciążenie rzędu 0,4 g, było oczywiście dużo mniejsze od ziemskiego. Siedząc jednak w fotelu za sterami, miało się wrażenie, że leży się na plecach, a wszystkie pulpity stoją na sztorc. Chociaż przy tak małym przyspieszeniu nie robiło to specjalnej różnicy. Za to wszelkie inne czynności były znacznie bardziej ułatwione. Choćby tyle, że można zjeść normalny posiłek, bez wyciskania sobie potraw z tubki wprost do ust. Kąpiel też jest znacznie przyjemniejsza, jeśli można użyć prysznica, bez obawy, że utonie się w przyklejonej do ciała wodzie.
Trójpoziomowy przedział mieszkalny okazał się całkiem przytulnie urządzony. Zajmował pierwszy cylinder od sterowni. Zawierał niewielką kuchenkę z czymś w rodzaju mikroskopijnej jadalni, dwa oddzielne pomieszczenia sypialne i maleńką łazieneczkę z prysznicem, do którego nie zmieściłby się grubas. Pokoiki urządzono całkiem przytulne - wybite udającym boazerię tworzywem z miękką, zieloną wykładziną na podłodze. Mieściły wpuszczoną w ścianę koję, narożną szafkę i przymocowany do ściany stolik z kilkoma szufladami. Przedział mieszkalny zawierał ponadto pomieszczenie z urządzeniami łączności, tak by nie trzeba było bez potrzeby przesiadywać w sterowni, oraz salę gimnastyczną z bieżnią i przyrządami do ćwiczeń siłowych. Należało trenować codziennie, brak grawitacji jest bowiem zabójczy dla narządu ruchu. Na tej przestrzeni mieliśmy spędzić bez mała pół roku lotu.
Wędrowiec był duży. Składał się z ośmiu połączonych, jakby nadzianych na główny tubus, ogromnych walców. Oprócz pierwszego, mieszkalnego i ostatniego maszynowego z zamontowanym reaktorem, pozostałe mieściły w sobie ładownie, zawierające skroplone gazy, wraz z całym zapasem tlenu, wodę, żywność oraz wyposażenie, które miało być użyte dopiero na Marsie. Każdy z członów, z wyjątkiem przedostatniego, wyposażono we własne silniki i stanowił właściwie samodzielny lądownik. Bo też i każdy z osobna miał na Marsie osiąść. Przedostatni, zawierający teraz zbiorniki paliwa mógł być utracony, chociaż na wszelki wypadek posiadał własny spadochron hamujący. Każdy z walców podzielony na kilka poziomów stanowił labirynt kratownic i przejść. Pozwalało mi to na odrobinę samotności i odpoczynku, kiedy miewałem serdecznie dość Marianowej gęby i ogłupiającej telewizji z Ziemi. Nieraz spędzałem długie godziny, siedząc oparty o wypukłą osłonę silnika, wsłuchany w jednostajny poszum prądów. Marian spędzał na rozmowach ze swoją dziewczyną długie godziny, ja natomiast poprosiłem Aoi ostatniej nocy na Ziemi , żeby nigdy nie kontaktowała się ze mną. Myślę, że tak będzie najlepiej. Ból rozstania przeminie. Moja Gwiazdeczka zasługuje na kogoś, kto się nią zaopiekuje, kto ją pokocha. Może kiedyś, kiedy będzie już babcią, opowie swoim wnukom o człowieku, którego znała przez chwilę, a który odleciał do gwiazd. Pamięć o tych przeżytych razem chwilach była chyba jeszcze zbyt świeża, może dlatego tak wkurzało mnie intymne życie Mariana na odległość. Dlatego tak często zaszywałem się w którejś z ładowni, by zwinięty w kłębek wsłuchiwać się w dzmer maszyn i z uporem maniaka wspominać tamtą noc na nagrzanym dachu Hangaru. Wtedy, tkwiąc w pulsującej szumem, ciepłej ciemności, mogłem niemal poczuć jej obecność obok siebie.

Kłopoty zaczęły się na początku drugiego miesiąca podróży. W sumie spodziewałem się tego, oglądając rurociągi, sprawdzając obwody, szukając najdrobniejszej usterki. Za dobrze dotąd szło. No i sypnęło się na całego.
Obudził mnie promień słońca z wąskiego, pancernego okienka. No tak, jego nie powinno tu być. Światło powinno padać nieruchomo na szafę. Szliśmy przecież po wycinku elipsy wokół słońca. Na pół rozbudzony, nie od razu skojarzyłem denerwujące piszczenie sygnału ostrzegawczego. Zeskoczyłem z koi. Zachwiałem się, ciążenie musiało znacznie wzrosnąć. W piżamie wszedłem po drabince do sterowni. Statek szedł dziobem prosto w słońce. Daleko bo daleko, ale zrobiło mi się z lekka gorąco. Pulpit kontrolny świecił alarmami, jak nie przymierzając choinka na święta. Monitory, łącznie z tym od głównego komputera, wyświetlały w kółko animację eksplodującego Taliba. Usiadłem za sterami, nie działały, tak jak i dźwignia głównego ciągu. Kontrola reaktora nie odpowiadała. Silnik pracował na przeciążeniu kierując nas wprost w słońce, przy okazji przegrzewając stos. Podniosłem osłonę i wcisnąłem czerwony przycisk resetu. W zasadzie nic się nie zmieniło. Całe sterowanie szło przecież przez komputer. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje ręcznego manipulowania stosem nuklearnym. Wysiłkiem woli zdusiłem narastającą panikę. Wziąłem kilka głębokich wdechów, policzyłem od jednego do dziesięciu, a potem na odwrót. Spłoszone myśli powyłaziły niechętnie z mrocznych zakamarków umysłu i ustawiły się we w miarę karny szereg. Jak nic ktoś wpakował nam wirusa. Jakbym nie ostrzegał, że tak skończy się zastosowanie Windowsa w wyjątkowo odpowiedzialnym miejscu. Wyłączyłem denerwujący sygnał. Jak już miał zapowiadać nasz prywatny koniec świata, to może lepiej jakieś trąby archanielskie? Kontrola stosu przeczyła sama sobie. Naraz świeciły kontrolki zatrzymania, przeciążenia i awarii. To samo z silnikiem, a przecież ciąg był. Poskrobałem się w czubek czaszki i bez przekonania nacisnąłem jeszcze raz reset. Oczywiście nic się nie zmieniło. Czyli zostało wyłączyć stos ręcznie, to wszystko inne samo zdechnie. Pognałem przeto na rufę. O ile gnaniem można nazwać przeciskanie się przez ponad sto metrów drabin i studzienek. Po drodze z niejaką satysfakcją zwaliłem rozespanego Mariana z koi i kazałem coś zrobić z komputerem. I tak bardziej nie mógł nabroić.
Szczęściem nikt nadgorliwy nie wpadł na pomysł zastosowania jakichś zmyślnych blokad przy włazie do komory reaktora. Zabezpieczały ją tylko porządne, ciężkie drzwi dociskane korbą. Wewnątrz panował suchy, martwy upał i miarowy hałas powodowany przez przeciążoną turbinę wespół z chłodzeniem. Analogowy wskaźnik temperatury tkwił na żółtym polu ostrzegawczym i zdawał się pełznąć powoli w górę, w kierunku czerwonego znacznika krytycznej. W duchu pobłogosławiłem technika, który go tu zamontował. Wreszcie konkret. Nie to chędożone, elektroniczne badziewo. Konsolka sterowania i tu także nie dawała się uruchomić, w końcu dublowała tylko tą w sterowni. Pozostało mi zerwać zabezpieczenia i ręcznie zatrzymać reakcję. Pokręciłem wielkim kołem szprychowym, mechanizm ruszył i pręty zeszły do rdzenia. Generator począł zwalniać, aż wreszcie zadziałał bezpiecznik automatyczny. Zanikło ciążenie. Światło przygasło na chwilę - to zasilanie przełączyło się na obwody awaryjne, czerpiące prąd z baterii słonecznych i akumulatorów. Pompy chłodziwa wyły jeszcze przez chwilę, wreszcie zamilkły. Zapanowała nienaturalna cisza. Stos stygł wydając serię metalicznych stęknięć. Popatrzyłem na siebie i roześmiałem się serdecznie - dotarł do mnie cały komizm sytuacji. Stałem w komorze reaktora ubrany w pasiastą, niebieską piżamę i różowe papucie. Zerknąłem na licznik Geigera, szczęściem nie było przecieku.

Mariana zastałem w nastroju ponurym, żeby nie rzec grobowym. Komputer zdechł dopiero po całkowitym odcięciu zasilania. Po ponownym włączeniu okazało się, że dyski są puste. Wredny wirus usunął ich zawartość, nadpisując całą powierzchnię wersetami Koranu. Chyba po to, byśmy się mogli nawrócić przed śmiercią i poczytać o tych iluś tam hurysach. W zasadzie nie działało nic, od stosu począwszy, a skończywszy na systemach podtrzymywania życia. Dobrze że choć oświetlenie awaryjne zostało, bo chyba oczyma przyszłoby świecić. Nawet tradycyjnego „Houston, mamy problem” nie dało się powiedzieć, łączność też przecież cyfrowa, szła przez główny komputer. Na dodatek zaczęło robić się zimno. Siedliśmy do narady, o ile w nieważkości da się siąść, przegryzając nieapetyczną, zimną konserwą z puszki. Kuchenka mikrofalowa z braku zasilania nie działała. Sytuacja wyglądała na typową kwadraturę koła. Statek szedł sobie na słońce, żeby go zawrócić potrzebny był napęd, stery i reaktor, żeby je uruchomić, konieczny był z kolei komputer. Wprawdzie była kopia systemu na dysku przenośnym, ale najpewniej również zawirusowana. Marian w akcie desperacji chciał ją ładować, ale uprzedziłem go i wystrzeliłem nośnik w przestrzeń. W końcu nie wiadomo, co ci przeklęci Talibowie nam tam jeszcze przygotowali.
System operacyjny – powtarzał Marian jak mantrę, krążąc niczym uwięziony zwierz po naszej mikroskopijnej kuchni. Całe trzy kroki w jedną stronę i kolejne trzy z powrotem. Stukał się przy tym rytmicznie w głowę.
- Niechby nawet Linux – westchnął, co u niego, niepoprawnego miłośnika Microsoftu, było objawem ostatecznej desperacji.
Zastygłem z widelcem wbitym w konserwę. Popatrzyliśmy po sobie.
- Laptop – wykrzyknęliśmy jednocześnie.
Malutki, ledwie dwunastocalowy, zabrałem go z Ziemi przez czysty sentyment. Postawiony na Linuksie, więc zupełnie niewrażliwy na wirusy. Urządzenia nadawczo odbiorcze, okazały się pracować w standardzie bardzo podobnym do wi-fi, przynajmniej w sferze oprogramowania.
Houston, po kilkunastu godzinach naszego milczenia, zapadało powoli na atak histerii. Jeszcze gorszego dostali kiedy zreferowałem im zwięźle sytuację. Konferencja przebiegała nieco opornie, ze względu na przerwy pomiędzy wypowiedziami, które dochodziły już do czterech minut. Przesłanie kopii systemu z ziemi okazało się niemożliwe z powyższych względów. Wziąwszy pod uwagę błędy które niechybnie by się pojawiały, transmisja musiała potrwać ponad miesiąc. My natomiast, by wyrwać się z potrzasku mieliśmy co najwyżej cztery dni. Potem, jeśli nawet ucieklibyśmy z grawitacyjnej pułapki słońca i tak zabrakłoby paliwa na ukończenie misji. Zostałyby z nas wtedy tylko dwie doskonale zakonserwowane mrożonki, wymarzony obiekt do badań dla jakichś przyszłych, kosmicznych archeologów. Ktoś zaczął coś kombinować z przesyłaniem antywirusa do sprawdzenia kopii, co nie miało sensu, bo wirus był najwyraźniej napisany w jednym egzemplarzu, specjalnie dla nas. Oznajmiłem mu, że sprawdzać to sobie może, jeśli ją złapie. Dysk bowiem podążał w stronę słońca w charakterze bardzo małej, acz cieszącej oko komety. Tylko patrzeć jak ogon się za nim pojawi. Poza tym, nie życzyłem sobie mieć już cokolwiek wspólnego z jakimkolwiek Windowsem. Szczęściem na poczciwym „lapku” znalazła się instalka „Ubuntu”. Uradziliśmy, że będą nam sukcesywnie przesyłać kody źródłowe w możliwie uproszczonej wersji, a my tu na miejscu będziemy je kompilować i uruchamiać. W końcu to pliki tekstowe, przez co możliwie najmniejsze, a i zanalizować na piechotę też się da. Na pierwszy ogień poszły systemy podtrzymania życia, bo zalatywało już stęchlizną, a dogrzewać musieliśmy się piecykiem, zrobionym z jakichś zapasowych elementów wyszperanych w ładowni. A i to ciepło było tylko w części przedziału mieszkalnego. W sterowni ziąb panował przejmujący. Powłokę statku wykonano bowiem tak, by nie absorbowała promieniowania słonecznego.
Marian, choć już dobrze siąkał nosem, to się postarał i system ruszył od razu. Wersję źródłową sterowników do stacji uzdatniania powietrza dostaliśmy przed wieczorem. Najwyższa pora, robiło się duszno. Rozważałem możliwość założenia skafandrów, tych lżejszych, przeznaczonych do przebywania na Marsie.
Haust świeżego powietrza poprawił nam znacznie nastroje. Kody spływały z Ziemi sukcesywnie. Okazało się, że Społeczność Linuksa współpracowała czynnie z ośrodkiem w Houston. Programy pisano i testowano niemal w locie. Marian nie odpoczywał i prawie nie spał. Nie zważając na przemęczenie, przesiadywał przy jednostce centralnej, na przemian kompilując, instalując i uruchamiając. Ja nie rozstawałem się ze słuchawkami i mikrofonem, obsługując w biegu całą łączność. W międzyczasie coś tam dla Mariana upichciłem, w końcu trzeba dbać o podwładnego.
Po trzydziestu godzinach pracy praktycznie bez przerwy, zagoniłem go do łóżka. Wzbraniał się, więc wydałem mu rozkaz i sporą dawkę pastylek nasennych.
Nazajutrz uruchomiliśmy stos. Marian był w sterowni, ja w maszynowni. Najpierw reset stanu reaktora. Monitory ożyły, pręty regulacyjne poszły w dół do oporu. Stos był zimny, jak bardzo stary nieboszczyk. Wyciągnąłem blokady awaryjne.
- Wzbudzenie – zawołałem w interkom.
Regulator ruszył, wskaźnik temperatury popełzł powoli w górę. Pompy chłodzenia włączyły się z niewielkim opóźnieniem, po chwili basowo mrucząc wystartował generator. Automat przełączył zasilanie na obwód główny. Statek ożył ponownie.
-Mamy stery – zawołał Marian wychylając się się ze sterowni równe 12 godzin później. Zostawiłem skomplikowany proces odgrzewania wołowiny z puszki (w nieważkości wiele czynności robi się zadziwiająco skomplikowane) i wskoczyłem za stery. Autopilot oczywiście jeszcze nie działał, jak i cała elektroniczna nawigacja. Manewrować trzeba było najeżdżając prowizorycznym celownikiem, wykrojonym z tekturowego talerza i umieszczonego w przednim oknie na konkretną, znaną gwiazdę. Bodajże alfę czegoś tam. Dokładnie wytłumaczono nam to z Ziemi. Houston miało też namierzać nas i cyklicznie podawać poprawki. Dałem rozruch i łagodnie pociągnąłem dźwignię akceleratora. Pojawiła się namiastka grawitacji, a wskaźniki obciążenia stosu popełzły w górę. Sterowanie statkiem w próżni, bez wspomagania żyroskopów, jest podobne do ruchów na bardzo śliskim lodzie. Tyle że we wszystkich płaszczyznach. Pociągnąłem ster kierunku. Gorejąca tarcza słońca zaczęła posłusznie schodzić ze środka okna. Oczywiście przeciągnąłem, trzeba było korygować i tak z coraz mniejszą amplitudą. Po kilkudziesięciu minutach mordęgi udało mi się zatrzymać właściwy gwiazdozbiór w kółku celownika. Odetchnąłem z ulgą. Zdążyliśmy. Ustawiłem silnik na dwie trzecie ciągu.
- No to żyjemy – stwierdziłem.
Kolejne korekty ustaliliśmy co cztery godziny. Nastawiłem budzik.
Marian wydobył skądś flaszczynę wina. Do dziś nie wiem jakim sposobem przemycił ją na pokład. Twierdził, że miała uczcić lądowanie, ale na taką okazję wyciągnął wcześniej. W końcu nie co dzień ucieka się śmierci spod kosy. Fakt, że wtedy przyjąłem szklankę trunku z wdzięcznością. Po tych trzech dniach harówy byliśmy zarośnięci, niewyspani i wymięci, ale szczęśliwi. Właśnie jak skazańcy, którzy otrzymują ułaskawienie tuż pod szafotem.
Pozostałe cztery miesiące lotu upłynęły pracowicie. Z pisaniem auto-nawigacji wynikły kłopoty. Wojsko nie chciało udostępnić jakichś supertajnych kodów dla satelitów, więc nadal dzień podzielony był na czterogodzinne okresy pomiędzy kolejnymi korektami kursu. Fachowcy z NASA obliczali poprawkę, którą trzeba było ręcznie wyrobić sterami. Szło to już łatwiej, bo naprawiliśmy żyroskopy. Przyrządy celownicze też zrobiliśmy sobie precyzyjniejsze, a silnik ciągnął jak złoto. Zresztą przekroczyliśmy krzywiznę toru i kierowaliśmy się już wprost Marsa. W międzyczasie trzeba było dokończyć oprogramowanie dla lądowników, pora bowiem robiła się ku temu coraz bardziej nagląca.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
Na orbitę Marsa weszliśmy z dwudniowym zaledwie opóźnieniem, o godzinie jedenastej czasu pokładowego. Po wykonaniu dwunastu coraz ciaśniejszych obiegów dla wytracenia prędkości, przyszła pora na manewr lądowania, a tym samym na pożegnanie z naszym statkiem. Ostatni raz przeszliśmy studnią wzdłuż tuby silnika, zamykając przy tym starannie wszystkie grodzie. Dokładnie o siódmej kolejnego dnia odbezpieczyłem i pociągnąłem czerwoną dźwignię, kojarzącą się jako żywo z kolejowym hamulcem. Odpaliły ładunki w trzpieniach pirotechnicznych i nasz Wędrowiec rozpadł się na poszczególne cylindry.
Osiem kolejnych obiegów zajęło nam zdalne posadzenie ich w zaplanowanym miejscu, możliwie blisko siebie. Ostatni z orbity zszedł nasz człon mieszkalny wraz ze sterownią. Godziny mordęgi podczas treningów odniosły skutek. Wylądowaliśmy, jak po sznurku.

W tym miejscu trzeba lojalnie przyznać, że pierwsze kroki człowieka na Marsie, tak szeroko transmitowane przez telewizję, gdzie schodzę statecznym krokiem z drabinki lądownika, odziany w tak charakterystyczny pomarańczowy kombinezon i zatykam w brunatny piach flagę, polską i amerykańską, były tak naprawdę drugimi krokami. chcąc zachować prawdę historyczną, trzeba stwierdzić, że pobyt człowieka na Czerwonej Planecie zaczął się od bardzo spektakularnego orła. Zwyczajnie, stawiając pierwszy krok na nowej ziemi, zawadziłem o wystającą stopę lądownika i wywróciłem z całym tym kramikiem wprost w ten miałki, zimny piach. Kiedy już doprowadziłem się do porządku, doszliśmy z Marianem do wniosku, że lepiej tego nie pokazywać i zrobić replay.

Powietrze, ciepło, woda i żywność. Co by nie pisywali wszelkiej maści filozofowie, taki jest właśnie katalog głównych potrzeb człowieka. Bez powietrza umieramy po mniej więcej trzech minutach. Zimno, choćby w postaci lodowatej wody, potrafi nas zabić w ciągu pięciu. Bez wody wytrzymujemy trzy, najwyżej cztery dni, z żywnością jest w miarę najlepiej, nasz organizm potrafi się bez niej obywać kilka tygodni. Niektóry twierdzą, że nawet miesiąc, pod warunkiem zgromadzenia wcześniej zapasików tłuszczu pod skórą. Na Ziemi, która hołubi nas i osłania, zapominamy często o ważności czterech wyżej wymienionych. Kosmos natomiast, na każdym niemal kroku, potrafi przypomnieć o swej wobec nas obojętności.

Wiertnica pracowała drugi dzień bez przerwy. Zamontowaliśmy już ostatnią trzydziestą sztangę. W miejscu lądowania, według map sporządzonych przez któregoś z kolei satelitę badawczego, tuż pod powierzchnią powinny zalegać złoża lodu. Całe olbrzymie jezioro, coś na kształt i rozmiar Bajkału. Wiertnica osiągnęła trzysta metrów. Ostatnia próbka okazała się również suchą jak pieprz skałą.
- No, Marian – rzekłem, wytrząsając okruchy z analizatora. – Jesteśmy udupieni.
Jaką formację geologiczną satelita wziął za zasoby wody, tego fachowcy z NASA nie wiedzieli. Zresztą dla nas nie miało to znaczenia. Jeśli analizatory popełniły błąd tu, znaczyło, że cała mapa występowania na marsie lodu była mniej warta niż papier, na którym ją wydrukowano.
Woda ma kluczowe znaczenie dla każdej misji kosmicznej. Mając ją, oprócz typowych kulinarno - higienicznych zastosowań, otrzymujemy tlen do oddychania, czy wreszcie możemy z jej pomocą uprawiać rośliny by urozmaicić dietę. Sytuacja zrobiła się bardzo nieprzyjemna. Satelita krążący gdzieś na orbicie, uparcie sygnalizował w tym miejscu wielkie pokłady lodu; wiercenia udowadniały, że życiodajnego płynu nie ma tu ani grama. Spece z NASA nabrali zaś wody w usta, stwierdziwszy potrzebę przeanalizowania sytuacji. Marian znosił to źle, ja brałem tabletki uspokajające. Za pomocą kalkulatora i kartki, przy pomocy układu równań, przeliczyłem ile przywiezionej przez nas wody przerobić na tlen, by zabrakło ich równocześnie, czyli inaczej mówiąc, obliczyłem najbardziej optymalne jej wykorzystanie. Termin wyszedł niezbyt odległy i jakbym nie liczył wychodziło to samo. Cholera, mogliśmy się nie myć przez całą podróż, na dłużej by starczyło. Od brudu jeszcze nikt nie umarł, a z pragnienia i owszem.

W zasadzie na ten skądinąd genialny w swej prostocie pomysł, dzięki któremu nasze szkielety tkwią cały czas wewnątrz nas, a nie rozpadają się gdzieś, szlifowane marsjańskim piachem, wpadł Marian.
- Masz wahadełko? – spytał w środku nocy, trzęsąc mnie za ramię.
Pomyślałem z początku, nie do końca rozbudzony, że mu odbiło od nadmiernego napięcia.
- Przecież umiesz szukać wody - kontynuował.
Fakt, na Ziemi zgłębiałem nieco tajniki radiestezji. Zdarzało się czasem znaleźć komuś wyjątkowo nieprzyjemny ciek pod łóżkiem, albo wskazać miejsce, gdzie należy kopać studnię.
- Marian – dałem upust swoim wątpliwościom. - Tu jest Mars, a nie Ziemia. Tu nie ma nawet pożądanego pola magnetycznego, nie wiem czy to działa.
Wahadełko miałem. To samo, którego używałem na Ziemi, wytoczone z kawałka drewnianej nóżki od krzesła i pomalowane czarnym lakierem. Pierwszą próbę wykonaliśmy szukając zakopanej na zewnątrz butelki. Wyszło obiecująco. Szczęściem nie był to sezon na wiatry. Nie czekając, nocą, załadowaliśmy do transportera ile się tylko zmieściło tlenu, wody oraz żywności i wyruszyliśmy podczepiwszy z tyłu wiertnicę, niczym pionierzy zdobywający niegdyś Dziki Zachód. Namierzyłem wstępnie kierunek, potem co kilka kilometrów badałem radiestezyjnie teren i znów jechaliśmy dalej. Pierwsze ślady wody wykryłem osiemdziesiąt kilometrów od lądowiska. Próbki uzyskane z wiertnicy wykazały w analizatorze niewielkie ilości lodu. Każdy kolejny pomiar wychodził coraz lepiej. Kolejne trzydzieści kilometrów dalej, zmęczeni ale szczęśliwi, natrafiliśmy na rozległą i dość głęboką kotlinę. Pod zaledwie pięciometrową warstwą piachu, zalegało około 12 metrów lodu.
Po powrocie okazało się, że w Houston znów dostają obłędu. Zaczęli nas podejrzewać nawet o coś w rodzaju zbiorowego samobójstwa. Nie odzywaliśmy się w końcu pięć dni. W sumie, żeby mogli zapracować na swoje nader wysokie pensje, daliśmy im kolejny problem do przemyśleń. Jak przewieźć całą bazę ponad 100 kilometrów po marsjańskich wertepach? Raczej pewne bowiem było, że woda do nas sama się nie pofatyguje. My natomiast zrobiliśmy sobie całe dwa dni urlopu.

Przeprowadzka się udała. Poszczególne segmenty pojechały na platformie powstałej po rozmontowaniu podwozia od wiertnicy. Po całkowitym opróżnieniu dawało się przewieźć cały przedział. Po złożeniu powstawał z tego całkiem zgrabny, długi barak. Najwięcej kłopotu stanowił blok maszynowy z reaktorem. Wykorzystując konstrukcję wiertnicy, zmontowaliśmy na transporterze coś w rodzaju dźwigu. Podniesienie i osadzenie na platformie komory reaktora, nawet przy marsjańskim ciążeniu, czyli tylko dwie piąte ziemskiego, było czynnością karkołomną. By zmniejszyć masę, wymontowaliśmy stamtąd co tylko można było i nie groziło śmiertelnym skażeniem. Wreszcie udało się całość umieścić na platformie i przywiązać linami. Szerokie opony podwozia dobrze znosiły grząski piach, ale w miejscach pełnych ostrych głazów trzeba było przecierać drogę lemieszem transportera. Szczęściem gąsienicówka spisywała się znakomicie. Trzeciego dnia przed południem ustawiliśmy reaktor na miejscu. Reszta poszła już łatwiej. Po niespełna tygodniu uruchomiliśmy stację uzdatniającą wodę i wytwarzającą tlen. Przez ten czas właściwie mieszkaliśmy w transporterze.
Z pozostałymi segmentami guzdraliśmy się niemal dwa miesiące. Po pół roku, gdy przyleciał bezzałogowy transportowiec, byliśmy już dobrze zagospodarowani. Statek odrzucił kontenery, które zdalnie sprowadziliśmy na prowizoryczne lądowisko opodal bazy, sam natomiast zawrócił w stronę Ziemi. Miał tak kursować z roczną, mniej więcej, amplitudą. Poza żywnością i odrobiną aparatury naukowej, przyleciała w częściach duża, przezroczysta kopuła, mająca stanowić szklarnię.

Uprawy udały się nad podziw. Wkrótce zajadaliśmy własne, świeżutkie ziemniaczki, marchewkę, ogóreczki i sałatę. Pod samą ścianą doświetlany lampami sodowymi rósł krzak winogron. Wysyłkę nasionek załatwił jakimś sposobem Marian, bo na razie nie było ich w planie hodowli. Po trzech latach, gdy krzaczek zaczął owocować, zrobiliśmy pierwszą nastawę wina. Za pojemnik posłużyła plastikową butla po chłodziwie. Może i nie pochwaliłby naszego winka żaden z ziemskich koneserów, ale dla nas, wyrzutków, miało smak nektaru.

Pierwsze Święta Bożego Narodzenia na tej niegościnnej planecie obchodziliśmy według ziemskiego kalendarza. Całkiem ortodoksyjnie spożyliśmy postną, bo rybną konserwę, połamaliśmy się chlebem i wymienili życzeniami z obsługą w Houston. Potem, całkiem już nieortodoksyjnie, osuszyliśmy antałek wina przysłany z Ziemi, Marian zagrał na gitarze kilka kolęd, ja wtórowałem mu na harmonijce ustnej i jakoś tak zrobiło się trochę bardziej domowo. Przydałby się jeszcze ogień buzujący pod blachami kuchni, ale na to już niestety sposobu nie znalazłem. W sumie nie mieliśmy żadnego paliwa, a i tlenu na takie fanaberie szkoda.

Nocą znów przyśniła mi się Aoi. Marian ma choć te wideo-rozmowy. Być może robi źle. Moim zdaniem wyruszając w tę podróż z biletem w jedną stronę, powinniśmy zerwać więzy z bliskimi. Odeszliśmy właściwie na zawsze, tak jakbyśmy umarli. Jednak nieżyjący doznają łaski zapomnienia. Ja pamiętałem. Moje dłonie pamiętały dotyk jej jedwabistej skóry. Gdy zasypiałem zwinięty na wąskim posłaniu, na granicy jawy i snu, niczym echo powracał do mnie jej śmiech, zapach włosów, ciepło dłoni. Stanowczo ludzka pamięć powinna mieć jakiś klawisz resetu.

Mars za dnia jest znośny. Marsjańskim latem temperatura sięga nawet dwudziestu stopni, a niebo przypomina zasnute lekko białawą mgiełką to ziemskie. Często ma delikatną domieszkę pomarańczu, szczególnie w porze wietrznej. Nocą jednak słupek cieczy w termometrze szybko opada, by osiągnąć nawet -90 stopni. Zimno czuje się przez ocieplone ściany transportera, nie mówiąc już o kombinezonach. Słońce jest dużo mniejsze, niż widziane z Ziemi. Za to nocą świecą dwa księżyce. Dejmos i Fobos maja różne orbity i różne czasy obiegu, dlatego właściwie za każdym razem występują na niebie w różnej konfiguracji. Najbardziej brakuje mi drzew. Prawdziwych, wielkich i zielonych. Cóż z tego, że po kolejnej rozbudowie, posadziliśmy pod kopułą kilka drzewek owocowych. Są to jednak odmiany karłowate, które dorosną najwyżej dwóch metrów. Udało się nawet wygospodarować skrawek na mikroskopijny trawnik. Można siąść chwilę i cieszyć oczy zielenią. Mars bowiem straszy monotonią krajobrazu, brunatnych wydm i szarych złomisk skalnych.
Czasem pada śnieg. Jest bardzo drobny i suchy. Zamarznięty dwutlenek węgla nie zostawia kropel wody, jak nasz zwykły, ziemski. Nie tworzy też tych niepowtarzalnych, pięknych gwiazdek. Z bliska wygląda jak bezkształtne kłaczki, parujące szybko na kombinezonie, gdy wnieść go do ciepłego wnętrza.

Specyfiką naszej misji jest przede wszystkim to, że z każdym kłopotem trzeba poradzić sobie samemu. Na ziemi można iść do sklepu, czy wreszcie wezwać fachowca. Tu cokolwiek by się nie działo jest się zdanym tylko na siebie. Poważna awaria dopadła nas zimą drugiego roku pobytu. Pękła osłona wymiennika ciepła. Może spaw był słabszy, albo naprężenia ułożyły się tak nieszczęśliwie, w każdym razie na styku zbiornika i rurociągu pojawiła się szczelina. Świstu ulatniającej się przy pięćdziesięciu megapaskalach pary trudno nie usłyszeć. Szczęściem w nieszczęściu pęknięcie pojawiło się po stronie obiegu wtórnego, dzięki czemu nie doszło do skażenia radioaktywnego. Niemniej jednak reaktor musiał być natychmiast wyłączony. Zasilanie z ministosów transporterów wystarczało jedynie na najbardziej pilne potrzeby. W bazie zaczynało robić się zimno. Wymiennik należało zaspawać. Przy tak wysokim ciśnieniu o żadnym uszczelnianiu klejami nie było mowy. Wyposażono nas w zestaw zacisków do łatania przedziurawionych rur, ale o spawarce jakoś nikt nie pomyślał. Nawet gdyby udało nam się dotrwać do kolejnego transportu za pół roku, na pewno rośliny w szklarni by tego nie przetrzymały. Houston jak zwykle debatowało nad rozwiązaniem problemu, tryskając najbzdurniejszymi pomysłami. Ja natomiast wziąłem się do problemu metodycznie. Jako spawarkę zaadaptowałem duży transformator, podłączywszy go odwrotnie, tak by obniżał napięcie. Elektrody wyciąłem szlifierką z kawałka zapasowej rury. Pozostawała kwestia ochrony metalu przed utlenieniem podczas samego procesu. Na Ziemi jest to trudne, wymaga stosowania odpowiednich gazów, lub otulin elektrod. Tu okazało się znacznie prostsze. Wystarczyło odciąć pomieszczenie hermetycznie od reszty i otworzyć drzwi na zewnątrz. Dla pewności odczekałem ponad godzinę, by dwutlenek węgla z marsjańskiej atmosfery wyparł cały tlen. Spawanie poszło jak złoto. Zameldowałem Houston że problem już rozwiązany, zdziwili się nieco i przez kolejny tydzień usiłowali dopytać się jak to naprawiliśmy. Wreszcie Marian zlitował się i im objaśnił. Swoją drogą ciarki mi chodzą po grzbiecie na myśl, co by się stało gdyby któregoś z nas rozbolały zęby, albo dostał ataku ślepej kiszki. Wprawdzie przeszliśmy gruntowne przeszkolenie medyczne, ale jakoś nie wyobrażam sobie krojenia Mariana skalpelem.

Normalnie jest tu sporo zajęcia. Wokół bazy, na okolicznych wzgórzach, porozstawiana jest aparatura analizująca zjawiska atmosferyczne i drgania skorupy planety. Wykonujemy wiercenia sondażowe poszukując użytecznych minerałów, zbieramy próbki. Potem trzeba to porządnie zanalizować, opisać, skatalogować. Przybywa tej dokumentacji. Latem, po sezonie burz piaskowych, czynimy zwykle jakąś większą wyprawę. Jedziemy obydwoma gąsienicówkami wyładowanymi po brzegi zapasami. Są dwie na wypadek, gdyby któraś uległa uszkodzeniu i została unieruchomiona. Tu nie można bowiem w razie awarii wyjść, przeciągnąć się i iść na stopa. W zasadzie wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem też nie radzę. Tutejsza atmosfera to prawie czysty dwutlenek węgla, na dodatek pod tak niskim ciśnieniem że prawdopodobnie wysadziłoby gałki oczne, gdyby przypadkiem zdjąć hełm.
Odwiedziliśmy biegun. Pustkowie jak każde inne na tej planecie, tyle że pokryte tym pierzastym śniegiem z dwutlenku węgla. Mróz w innych miejscach, zwyczajnie siarczysty, tam zmienia się w niemożliwy.
Byliśmy również na najwyższym szczycie, Olympus Mons. Może i jest wysoki, ale gdzie mu tam do naszych gór, z poszarpanymi turniami i czapami śniegu. Podobny raczej do olbrzymiego pagórka. Z trzech stron u podnóża ma niedostępne urwiska, ale jedno zbocze tworzy łagodny podjazd. Gąsienicówką można zajechać niemal pod szczyt. Z wierzchołka, a właściwie z obrzeża wielkiego, zapadłego krateru, po sam przymglony horyzont, rozciągały się piaszczyste, pokryte skalnymi złomami równiny. Ponury to widok. Zmęczony wzrok pragnie odrobiny zieleni. Tam właśnie na szczycie, pośród otaczającej próżni można poznać głębszy wymiar ciszy i samotności.

Wyprawa do Wielkiego Kanionu zaczęła się jak każda inna. Skończył się właśnie sezon burz piaskowych i odebraliśmy coroczny transport zaopatrzenia. Naszej bazie, zbudowanej na dnie niewielkiej kotliny, przybyło kolejnych pomieszczeń. Od samego początku rozwijała się jakby przez pączkowanie, po każdym zrzucie powstawały kolejne segmenty. Załadowaliśmy jak zwykle obydwa duże pojazdy gąsienicowe zapasami, na pancerze przytroczyliśmy butle ze sprężonym tlenem i ruszyliśmy w drogę. Czekały nas ponad trzy tygodnie jazdy przez monotonny, pustynny krajobraz. Kierowaliśmy się na północny wschód. Kierunek północ - południe ze względu na brak stałego pola magnetycznego jest na Marsie zasadniczo umowny. Valles Marineri jest 10 razy dłuższa i ponad trzykrotnie głębsza niż nasz Ziemski Wielki Kanion. Ciągnie się praktycznie przez ponad 1/3 marsjańskiego obwodu. Trudno na niego nie trafić. Dobrze widoczny jest nawet z kosmosu. Pewien problem stanowią jego urwiste, dochodzące do 7 kilometrów wysokości ściany, ze względu jednak na to, że kanion wyżłobiła prawdopodobnie woda, obydwa jego końce opadają łagodnie. Planowaliśmy przejechać jego głównym ciągiem od początku do końca. Odwiedzenie wszystkich odnóg podczas jednej wyprawy byłoby niepodobieństwem, łączna bowiem długość wszystkich rozgałęzień osiąga 4000 kilometrów.
Gąsienicówki sprawiały się dobrze. Napędzane silnikami cieplnymi pobierającymi energię wprost z ministosów jądrowych, te wielkie i pokraczne pojazdy, zjeździły z nami już ponad 200 000 kilometrów marsjańskich bezdrożny. Ich szerokie i stosunkowo niskie kadłuby, ustawione pomiędzy ponad metrowej szerokości gąsienicami z łatwością pokonywały nawet silnie nachylone, piaszczyste szlaki. Umieszczone zaś z przodu potężne lemiesze, pozwalały torować sobie drogę przez usypiska głazów. W środku były na tyle przestronne, że pozwalały w miarę komfortowo przeżyć te kilka tygodni wypraw w roku. No cóż komfort na Marsie jest rzeczą względną. Jeśli jest czym oddychać, jest w miarę ciepło, a miejsca trochę więcej niż w budce telefonicznej, to już jest dobrze. Nasze pojazdy miały wnętrze użytkowe rozmiaru sporego samochodu kempingowego, tyle że urządzone znacznie bardziej spartańsko. No i na zewnątrz nie prowadziły drzwi, tylko zmyślna śluza, która pozwalała oszczędzać powietrze. Tu, we wrogim środowisku, każde pomieszczenie musiało być hermetyczne.

Pionowe urwiska. Kto nie był na Marsie, nie ma bladego pojęcia o urwiskach. Gdyby na tym świecie były chmury z prawdziwego zdarzenia, wisiałyby gdzieś w 1/3 tych posępnych pionowych ścian. Myśląc zaś o wąwozie, ma się zwykle na myśli wąski, długi, ograniczony skałami obszar. Kanion Marinera jest szeroki. Tak szeroki, że przeciwległa ściana majaczy odległa, przesłonięta mgiełką mroźnej atmosfery. Jego dno stanowi łagodna niecka po czymś w rodzaju wyschniętego jeziora. Skalne ściany w najszerszym, środkowym odcinku rozchodzą się na ponad sto kilometrów, poprzecinane wejściami do istnego labiryntu mniejszych kanionów i rozpadlin. Mars niegdyś umierał powoli. Najpierw zanikło pole magnetyczne, jego potężne pierścienie przestały odpychać naładowane cząstki. Bezlitosny słoneczny wiatr przez wieki obdzierał planetę z gazowej otuliny. Wraz z nimi uciekała z atmosfery woda. Wreszcie wierzchołek Olympus Mons wyjrzał w próżnię, atmosfera zachowała już tylko same ciężkie gazy, a pozostała resztka wody zamarzła pod powierzchnią gruntu. Być może, gdy Mars już dogorywał, a po większości jego obszaru hulały zimne, suche burze , tu w Kanionie, pod osłoną skał mogła jeszcze płynąć życiodajna woda. Wreszcie słoneczny wiatr wyssał większość lekkich gazów i tutaj zawitała susza, a wraz z nią wieczny mróz. Teraz tylko zimne powiewy dymiły pyłem poruszonym przez gąsienice naszych pojazdów. Podróż była monotonna. Wokół umieszczonej wysoko kabiny przewijał się szaroczerwony złożony z piachu i spękanych ścian krajobraz. Czasem oko zagubione w zagmatwanych liniach pęknięć i obwałów tego niemal siedmiokilometrowego urwiska, odnajdywało znajome kształty. Kacza głowa, kocie oko, czy wielka latarka. Alpinista pewnie szalałby z radości, widząc te dziewicze, nie dotknięte jeszcze żadną stopą skały, ja niestety z tym sportem nie miałem wiele wspólnego.

Gąsienice kreśliły na miałkim piasku równy, geometryczny ślad. Piąty już dzień jechaliśmy przez to pustkowie. Trzymaliśmy się lewej ściany kanionu, tuż za linią, gdzie osypisko odpadłych od urwistych, niebosiężnych grani głazów przechodziły w piaszczystą, wypłukaną niegdyś strumieniami wody równinę. Założone badania już ukończyliśmy, w pudłach leżały pobrane próbki, głównie okruchy minerałów oraz rdzenie uzyskane z próbnych odwiertów. Ich przekroje zdradzały na przemian ułożone warstwy piasku i drobnych kamyków. Kiedyś było tu pięknie. Dwa księżyce kąpały swe odbicia w marszczonej drobną fala powierzchni wielkiego jeziora, które omywało z cichym pluskiem surowe, ciemne skały. Może kiedyś niebo było tu niebieskie. Prowadzenie pojazdu po równej, twardej powierzchni, nie wymagało nadmiernego skupienia, moje myśli szybowały swobodnie nad oceanem przestrzeni i czasu. Widziałem oczyma wyobrażani wielkie jezioro, dzikie dżungle, które być może rosły tu przed wiekami, czy wreszcie parę kochanków wtulonych w siebie, wpatrzonych w rozedrgane odbicie gwiazd. Przyznam, że jawili mi się oni, nie wiedzieć czemu, jako ci trzymetrowi, niebiescy koto-ludzie z filmu Camerona.
Nagłe szarpnięcie brutalnie przerwało tok moich myśli. Pojazd stanął dęba i mimo wściekłego duszenia pedałów obsunął się na bok, osiadając przekrzywiony nad osypiskiem. Kilka razy pociągnąłem manetki napędu, ale uniesione gąsienice mełły bezradnie piach. Mrucząc pod nosem wiązkę dość niewybrednych przekleństw naciągnąłem skafander i wygramoliłem się przez śluzę. Marian złaził już z pancerza swojego transportera.
Pod powierzchnią piasku musiała być pustka. Szczęściem niewielka. Zapadła się pod ciężarem pojazdu który teraz stał pochylony z jedną gąsienicą w powietrzu. Jego pokaźna masa sprawiła, że zarył się akuratnie. Trzeba było wyciągać, właśnie z takich powodów na wszystkie wyprawy zabieraliśmy obydwie gąsienicówki, najpierw jednak należało dokopać się do haka holowniczego na spodzie kadłuba.
Grzebanie łopatą w osypującym się, pełnym kamieni piachu, samo w sobie jest uciążliwe, jeśli dodać do tego ciężki i niewygodny skafander, robota staje się prawdziwą katorgą. Słońce przechyliło się już mocno ku zachodowi i w zacienionym kanionie mróz zaczął się robić trzaskający, kiedy upoceni w przeciwpotnej z założenia bieliźnie pod skafandrami, klnąc na czym świat stoi, dokopaliśmy się wreszcie do spodu kadłuba. Marian wyszarpał po dłuższej walce blokujący dostęp okruch skały i z ulgą wyrzucił go na nasyp. Spojrzałem za nim przelotnie prostując obolałe plecy. Odłamek wydał mi się zbyt regularny w kształcie. Wygramoliłem się z wykopu. Kamień miał kształt prostokątnej płytki z obtrąconym rogiem i był czarny jak polerowany bazalt. Już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie obrobionego. Obróciłem go butem na drugą stronę.
- Marian – powiedziałem do interkomu w skafandrze, przełknąwszy uprzednio ślinę, bo z wrażenia zaschło mi w gardle. – Pozwól no tutaj.
- O żeż w mordę – jęknął, zobaczywszy znalezisko.

Przetwornica lampki na moim biurku piszczy cichutko, dudnienie turbogeneratora niesie się poprzez ściany, wyczuwalne jako delikatny mechaniczny puls, a do pancernego okna dobija się wiatr. Piszę te słowa, tuż obok czarna jak wyrwa w rzeczywistości, leży znaleziona w Kanionie tabliczka. Nie jest kamienna jak wstępnie sądziliśmy. Rezonansowy analizator nie był w stanie precyzyjnie określić z jakiego materiału ją wykonano. Ma powierzchnię nieco większa jak kartka papieru do drukarki i utrącony róg. Jedna jej powierzchnia jest gładka, wręcz śliska, ale nie błyszcząca. Światło nie odbija się od niej pod żadnym kątem, jakby niknęło uwięzione pod powierzchnią. Na odwrocie są znaki, białe i drobne. Swym ascetycznym krojem nieco podobne do pisma starożytnych Sumerów. Nie są wyryte czy wypisane na powierzchni, w niczym nie naruszają jej idealnej gładkości. Sprawiają wrażenie, jakby ktoś zmienił właściwości samego materiału nie naruszając lica. Płytka jest twarda i spoista, diamentowy frez z trudem wykruszył kilka maleńkich skrawków do analiz, trudno sobie wyobrazić siłę, która spowodowała niegdyś jej uszkodzenie.
Patrzę na te 64 linie nieznanego pisma sprzed wieków. Być może kiedy powstawało, na ziemi pierwsze płazy wychodziły dopiero z morza na ląd. Co przekazywały nam tajemnicze istoty sprzed wieków?
Czy był to spis zakupów lub rzeczy z pralni, może liryczny wiersz, może wreszcie list zakochanych? Niezwykła trwałość tworzywa sugeruje jednak, że istotom wysyłającym w mroki przyszłości ten komunikat zależało by przetrwał jak najdłużej. Być może patrzę na epitafium ich gatunku?

Dokładne fotografie i bardzo skąpe wyniki analiz wysłaliśmy na Ziemię. Wywołało to coś w rodzaju naukowego, pospolitego ruszenia. Każdy większy ośrodek uniwersytecki skrycie pragnął otrzymać palmę pierwszeństwa przetłumaczywszy przed innymi przesłanie obcych. Równolegle ruszyły próby identyfikacji materiału, na którym tekst napisano. Niestety, tu uczeni musieli opierać się na wykonywanych przez nas analizach, bo dostarczyć tabliczki na ziemie na razie nie było sposobu. Zlecali nam więc coraz to inne kolejne testy, głowiąc się jak w niestandardowy czasem sposób zastosować posiadana przez nas aparaturę. Czas na dodatek był niekorzystny, Ziemia bowiem wchodziła już w opozycję z Marsem i zakłócenia łączności powodowane przez ognistą koronę Słońca, dawały się we znaki. Wszyscy więc się śpieszyli. Plany działania pisano niemal na kolanie, a wideokonferencje przerywane były tylko czasem na odrobinę snu. Zdarzało nam się rozmawiać z największymi autorytetami nauki, pochłaniając jednocześnie w biegu posiłek. Wszyscy byli zgodni, że kiedy minie pora burz piaskowych, powinniśmy dokładnie zbadać rejon znaleziska. Poczęto też czynić starania mające na celu poszerzenie składu naszej ekipy. Chętnych do projektu zgłosiło się nad wyraz wielu, co było nieco dziwne, zakładając że nadal był to bilet w jedną stronę. Na wieść o tym Marian począł prowadzić twarde negocjacje, by sprowadzić tu swoją dziewczynę. Fakt, jej medyczno psychologiczne kwalifikacje przydałyby się niechybnie w nowej, powiększonej ekipie. Poparłem starania przyjaciela i pomysł udało się przepchnąć. Marian łazi teraz po bazie nieprzyzwoicie zadowolony, śpiewa przy goleniu i zmywaniu, mimo że przygotowania misji załogowej miały zająć przynajmniej półtora roku. Ja trzymam fason, choć doprawdy nie wiem, cieszyć się czy wściekać. Kiedy siedzi się latami w takim blaszanym garnku jak my, każda cecha towarzysza może stać się przyczyną konfliktu. To, że ktoś jest bałaganiarzem i nie sprząta po sobie, czy wprost przeciwnie, pedantycznie wszystko układa. Nie opuszcza deski w toalecie, albo zużywa cały odświeżacz, sterczy godzinami przed lustrem, albo przestaje się golić i kłuje w oczy tygodniowym zarostem. Z czasem do morderstwa niemalże może dojść z powodu, że ten drugi drapie się z rana po tyłku, czy notorycznie siorbie herbatę. Z Marianem dopasowaliśmy się jakoś do siebie, odpowiadała mi poniekąd ta nasza samotność, a miał nam się tu na głowę zwalić cały tłum.

Po którejś z kolei wideonaradzie przeciągniętej długo w noc, a rozmawiało się już bardzo trudno, bo opóźnienie przekraczało 12 minut i słowa trzeba było dosłownie wyławiać z szumów, kierownik projektu poprosił mnie o rozmowę w cztery oczy. Szef robił nam trochę za ojca. Posiwiały, wiecznie w powyciąganym sweterku, prowadził sprawy projektu pewną ręką. Wygoniłem Mariana z kabiny i przymknąłem drzwi.
- Wiesz, że Marian wykłócił się o swoją dziewczynę. Psycholog nie jest konieczny w zespole, ale się zgodziłem.
- Wiem. Do czego szef zmierza.
- Zapytam wprost. Przysłać ci Aoi?
- Szefie – westchnąłem – Chciałbyś wysłać kogoś naprawdę bliskiego na tą pieprzoną, czerwoną pustynię? Zamknąłbyś na resztę życia w tych hermetycznych paczkach?
- No to wiem już wszystko – pokiwał głową. – Daję ci kogoś.
- Cześć. To ja Aoi. – przedarło się przez trzaski, obraz przesunął się w bok i wśród zniekształceń udało mi się ujrzeć zarys jej twarzy. - Zakwalifikowałam się do projektu. Czekałam na ciebie.
W jednej chwili tak mocno tłumione emocje eksplodowały. Poczułem piekące pod powiekami łzy. Czekała na mnie przez te wszystkie lata.. Siłą woli zatrzymałem je, by nie popłynęły. Byłem na wizji.
- Aoi – starałem się by mój głos zabrzmiał spokojnie – Cieszę się, że cię widzę. Powinnaś jednak zostać na Ziemi. Tak będzie lepiej. To nie jest miejsce dla wrażliwej kobiety. Dlaczego mnie nie posłuchałaś. Nie chcę byś zmarnowała sobie życie. Aoi... - zabrakło mi argumentów.
- Zostanę, jeśli powiesz, że mnie nie kochasz.
Wydaje się to takie proste. Trzy słowa. Oczyma wyobraźni zobaczyłem oglądany dawno temu musical. Ostatnie sceny. Ona po wielu latach, u szczytu sławy, przeżywa swą tęsknotę każdego dnia, chwila po chwili. Chciałem ją chronić, nawet przed samym sobą. Teraz cały ten misterny plan brał w łeb. Miałem być rozsądny, ale życie ma chyba inne plany.
- Kocham Cię Aoi – powiedziałem inne trzy słowa. - Sam nie wiem jak bardzo.
Wśród śniegu i rozbłysków na ekranie zobaczyłem jak napięcie z jej twarzy odpływa zastąpione uśmiechem, takim który mówi więcej niż tysiące słów. Takim, jakiego się nie zapomina. Łączność jak w kiepskiej space-operze urwała się definitywnie. Długo jeszcze siedziałem oszołomiony przed śnieżącym ekranem. Wreszcie wstałem dziwnie lekki i szczęśliwy. Cóż, jutro Marian usłyszy, jak śpiewam przy goleniu.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
"przetwornicy w lampce na biurku" -> co prawda z elektroniki jestem cienki jak naleśnik, ale z tego co do tej pory dane mi było poznać, to przetwornica jest chyba osobnym urządzeniem przetwarzającym prąd np. z 12 V na 220V. Nie spotkałem się natomiast z przetwornicami wbudowanymi (zwłaszcza w lampkę nocną...).

" nieco skrócić sobie drogę. Tym bardziej że byliśmy nieco"

"po kopalnianą" -> wydaje mi się, że powinno to być razem pisane

"brzeżek łóżka" -> ale... śmieszne słowo Tongue

"thishert" -> może lepiej byłoby napisać podkoszulek a nie tak amerykanizować polską prozę? Big Grin

"Bila Geytsa" - Billa Gates'a -> tak chyba wypadałoby napisać, albo Bill Gates'a, ale tego drugiego nie jestem pewien.

"światków" -> omg Big Grin świadków Tongue

"Co mówiłeś" -> zjadłeś znak zapytania

"Ciągle upominają się dotacji" -> o dotacje

"Natomiast kiedy już człowieka po tej torturze wypuszczą, mój Boże, jaki ja byłem lekki." -> dziwnie brzmi to zdanie ze względu na to, że jedno nie wynika z drugiego. Drugi człon jest o odczuciach a pierwszy mówił o jakiejś czynności. Musisz trochę przeredagować to zdanie.

"poz" -> poza

"meni" -> zaczynam chyba podejrzewać, że robisz to specjalnie ;D

"Można było automatycznie, ale wybaczcie tą drobną słabość, zawsze lubiłem duże zabawki." -> to zdanie jest dla mnie niejasne, zupełnie nie wiem o co kaman...

"Usiadłem za stery" - za sterami

"w kierunku czerwonego znacznika krytycznej" -> w kierunku czerwonego pola oznaczającego przeciążenie krytyczne. Może tak lepiej brzmi?

Pierwsza myśl była taka: WTF z tą łącznością? Jakim cudem mając laptopa połączył się z Ziemią? Komputer pokładowy nie działał więc nie było możliwości uruchomienia anten, naprowadzenia ich na Ziemię i przekazywania sygnału na odpowiedniej częstotliwości. Druga sprawa jest jeszcze banalniejsza. Jestem święcie przekonany, że komputer pokładowy NIE miałby systemu operacyjnego opartego na Windowsie, to po prostu zakrawa o jakieś bluźnierstwo Big Grin Tu raczej istnieją specjalne systemy, które potrafiłyby po pierwsze uciągnąć ciężar kontrolowania całego statku, a po drugie umożliwiałyby dostosowanie systemu do specyficznych urządzeń, jak np. System Podtrzymywania Życia. No, w każdym razie uśmiechnąłem się widząc nazwę Windows przy tak ważnej i niebezpiecznej misji jaką jest lot na Marsa Wink

Skomentowałem Ci błędy do pierwszej części. Teraz lecę pouczyć się na egzamin i wrócę dopiero w środę, więc proszę o cierpliwość Smile

A teraz opowiadanie. Śmieszna sprawa z tym Bin Ladenem, ale nie będę się czepiał szczegółów, gdyż taki był Twój zamysł i go szanuję. Nie będę go mieszał z błotem, jak inni mają w zwyczaju. Sam zresztą miałem wiele podobnych, nierealnych pomysłów i zawsze mnie za to gnoili, więc nie chcę popełniać ich błędów.
Pomysł dobrze wykonany i przedstawiony. Historia opowiedziana "z jajem" i z niemałą dawką humoru, co cieszy oko i tworzy na twarzy taki rogalik z ust, zwłaszcza jak czytałem o tym Windowsie (ach Ty zapaleńcu Linuxowy xD).

Co do warsztatu. Tu jest raczej dobrze. Raczej bardzo dobrze. Mówię raczej, bo sam widzisz wyżej, że błędy są, ale w moim odczuciu są to błędy przypadkowe, powstające, gdy posługując się mową potoczną chcemy coś napisać. Czasami masz takie "przebłyski" dziwnych błędów, których nie powstydziłby się gimnazjalista, a czasem używasz tak wysublimowanych słów, których znaczenia muszę poszukiwać w słowniku Big Grin.

Oceniając ogólnie dałbym Ci 75/100. Za pomysł, za jaja Big Grin, za fajny język (aż chce się czytać dalej! Egzamin jednak mnie woła, więc zrobię to następnym razem), który jest lekki i przyjemny dla oka. Zupełnie jakby stał przede mną kumpel i opowiadał mi jakąś niestworzoną historię Smile

Niedługo zawitam tu znów. A na razie będę leciał. Trzymaj się!
Danek
Odpowiedz
#4
brzeżek - brzeg w miniaturze Smile tak akurat miało być ..
thishert - zostaje, podkoszulek jest wieloznaczny, nie chciałbym na ten przykład zobaczyć prezydenta w gajerze założonym na podkoszulek na ramiączkach - taki jak dziadki noszą do niedzielnej koszuli.
"Ciągle upominają się dotacji" - skaza zamierzona prezydent też człowiek i ze wsi może pochodzić Smile
"Można było automatycznie, ale wybaczcie tą drobną słabość, zawsze lubiłem duże zabawki." - nie zmieniam, tylko tłumaczę.. Jakbyś dostał nowy śliczny i olbrzymi statek kosmiczny, to byś się nie chciał nim na ręcznym sterowaniu przelecieć Smile i to jest ta duża zabawka Smile
"w kierunku czerwonego znacznika krytycznej" - Tak jak napisałeś jest poprawnie po polskiemu, tyle że żaden technik tak nie powie ... Pamiętaj że bohater jest technikiem i pochodzi z zadupia....

Przetwornica jest montowana współcześnie w każdej tzw żarówce oszczędnościowej (właśc. świetlówka kompaktowa) zmienia częstotliwość prądu z 50 Hz na kilkanaście kHz by ograniczyć nieprzyjemne migotanie i umożliwić zapłon.. jest elektroniczna i jak klej w takim malutkim transformatorku popuści to faktycznie piszczy, tak na granicy słyszalności Smile.

Kwestia łączności.. teoretycznie da się to zrobić ręcznie, w praktyce zakładając że Ziemia dysponuje nadajnikami znacznej mocy i odbiornikami o wysokiej czułości da się uzyskać łączność na antenie niekierunkowej. Zakładam w opowiadaniu że część analogowa nadajnika znajduje się w pobliżu anteny, a cała reszta jest cyfrowa. Jest to prawdopodobne, tak buduje się systemy łączności. możesz mi uwierzyć w końcu jestem teleinformatykiem Smile

Oczywiście że trudno by użyć ani Windowsa lub Linuxa. Obydwa są systemami wielozadaniowymi, do sterowania takimi urządzeniami trzeba stosować systemy czasu rzeczywistego. Jednak jeśli się głęboko zastanowić to na Windzie czy na Linie można urządzeniami sterować, wymaga to pewnych zabiegów technicznych ale jest możliwe. Kiedyś napisałem program sterujący urządzeniami elektrowni wodnej właśnie pod Windows. Działało Smile . Co zaś do kwestii "uciągnięcia, to wierz mi, sterowanie współczesnym odrzutowcem, czy nawet wahadłowcem wymaga znacznie mniejszych zasobów niż większość współczesnych, sztandarowych gier komputerowych Smile Teraz piszę tylko pod Lina. Umówmy się jednak że zastosowanie tych systemów do sterowania statkiem to moja, powiedzmy, licencja poetika, no i oczywiście miało wywołać uśmiech na twarzy czytającego. Bin Ladena w Stąporkowie wymyśliliśmy na pewnej imprezie, a nie byliśmy zbyt trzeźwi wówczas, pomysł mi się jednak spodobał, zresztą jak inaczej umotywować pobyt dwu buraków w kosmosie. Bardzo nie chciałem napisać opowiadania o herosach Smile

Miód na mę serce Danku lejesz swoją recenzją. Z tego co piszesz wychodzi że osiągnąłem co chciałem. A język.. tak to prawda czasem się sypnie tym bardziej że tekst nie był u korekty (czasem koryguje je znajoma polonistka). czasem też specjalnie wprowadzam skazy językowe. Jeśli kiedyś jeszcze znajdziesz ochotę na poczytanie moich wyrobów, zobaczysz że często taki przybrudzony język stosuję.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#5
"z dwudniowym zaledwie opóźnieniem" -> wydaje mi się, że lepiej by brzmiało z zaledwie dwudniowym opóźnieniem (tak jednak też jest poprawnie IMO)

"Wreszcie Marian się zlitował i ich objaśnił." -> im objaśnił

"Wielkiego Kaniony" -> kanionu

"wyżłobił" -> wyżłobiła

"a wideokonferencje przerywano były tylko czasem na odrobinę snu" -> przerywane były

Jak widzisz, błędów znalazłem już mniej niż poprzednio. Dostrzegłem również paręnaście IMO błędów w interpunkcji (w poprzednich częściach też), ale nie wstawiałem ich tu ze względu na to, że czasem nie jestem pewien, czy wskazany przeze mnie błąd to błąd.

W każdym razie historia jest arcyciekawa. Ten język, którym się posługujesz po prostu przykuwa przed monitor i nie pozwala się oddalić. Przeszłość Marsa według mnie opowiedziana jest tak fajnie i z takim hmmm zaangażowaniem? uczuciami? Nie wiem jak to nazwać, ale jest tak opowiedziana, że to był miód na moje uszy Smile

Sama rozbudowa bazy (szczerze to lubię czytać o czymś co się buduje, jakieś bazy księżycowe, w których każdy okres czasu przynosi nowe możliwości rozbudowy itp. sam nie wiem czemu to lubię Big Grin) była ciekawa. Wiesz, co z czego wynika. Widać, że się na tym znasz. Nie opuściłeś nawet takiego zjawiska jak zakłócenia łączności między Ziemią i Marsem spowodowane przez Słońce. Chylę czoła przed Twoją ideą i wykonaniem, gdyż jest to kawał dobrej, solidnej i profesjonalnie wykonanej roboty Smile
Z pewnością kuknę jeszcze do innych Twoich dzieł, jeżeli zyskam trochę wolnego czasu.
Pozdrawiam serdecznie.
Danek


P.S. Widzę, że na większość z moich poprzednich "wytknięć" znalazłeś kontrargument Big Grin No cóż, nie będę z teleinformatykiem kłócił się w sprawach łączności, gdyż wiem jak by to się skończyło Tongue Ale z tym Linuxem to dałeś popalić <hyhy> xD
Odpowiedz
#6
"z dwudniowym zaledwie opóźnieniem" - skażenie umyślne
"Wreszcie Marian się zlitował i ich objaśnił" - skażone umyślnie...
Resztę poprawiam Smile

Danku nader przychylna ta Twoja recenzja. Jeśli zaś chodzi o interpunkcję, to jak każdy dyslektyk stosuję ją na zasadach mniej więcej balistycznych, czyli jak trafię Smile Cieszy mnie przy tym, że nie zanudziła Cię duża ilość szczegółów technicznych. tego się bardzo bałem żeby nie przedobrzyć. O warunkach na marsie poczytałem sobie troszkę w necie. No i jak wyszło sam sam widziałeś.. Dzięki i pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
PrzeczytałemSmile Naprawdę mogę pozazdrościć warsztatu i słownictwa, bardzo ładnie (czasem rubasznie), lekko i z polotem Ci to wyszło. Pewne rzeczy merytorycznie mi się nie zgadzają… o tych istotnych będzie dalej szczegółowo. Sam pomysł… no cóż, taki chyba miał być… Ten Been Laden w Polsce…do tego samodzielnie naprowadzający rakietę na „gazownię”Big Grin Niewrażliwość Linuxa na wrogą działalność… Windows w systemach nawigacyjnych… Źródła mniejsze niż kompilaty… Szukanie wody różdżką na Marsie… etc… Ale taki maiłeś pomysł i to Twoje prawo.
A teraz troszkę czepiania się:

„wypuszczono nas poz kompleks NASA.” – „poza” i NASA – raz piszesz tak, innym razem Nasa, trzeba by to ujednolicić.

„by wejść na orbitę stacjonarną.” – promy nie wchodzą na orbitę stacjonarną, podobnie jak nie na takiej orbicie znajduje się stacja kosmiczna.

„Kolejny lekki wstrząs i pusty zbiornik pomocniczy” – te już odpadły, to duże pod kadłubem to zbiornik główny.

„przysłonięte ponad stuma kilometrami gazów” – tu chyba jednak „stoma”.

„długość kadłuba tubie, osiągały prędkość powyżej ¼ świetlnej.” – silniki jonowe mają znacznie większe szybkości wylotowe plazmy (bliskie c)

„elektroniczne badziewo.” – badziewie.

„wirus był najwyrażniej napisany w” – „najwyraźniej”.

„Jaką formację satelita wziął za zasoby wody, tego fachowcy z NASA nie wiedzieli.” – Ke? Bo nie rozumiem?

„Za to nocą świecą dwa księżyce. Dejmos i Fobos maja różne orbity i różne czasy obiegu,” – z tym świeceniem bym zbytnio nie przesadzał. Księżyce są maleńkie, kontowo ten większy jest widziany jako prawie 3 razy mniejszy od naszego a ten mniejszy 15 razy…

„przeciwpotnej z założenia bieliżnie pod skafandrami,” – „bieliźnie”.

I jeszcze kilka bardziej szczegółowych rzeczy dotyczących np. statku. Czemu pozostałe przedziały poza modułem dowodzenia i mieszkalnym były ogrzewane i klimatyzowane? Siatek w silnikach jonowych się już nie używaSmile Ale to tylko tak w ramach czepiania się.
Just Janko.
Odpowiedz
#8
by wejść na orbitę stacjonarną - to prawda książkowo orbita stacjonarna (właściwie Geostacjonarna) to ta gdzie obiekty mają tą samą prędkość kontową co ziemia, użyłem jednak świadomie zamiast orbita trwała, po prostu lepiej brzmi.

pusty zbiornik pomocniczy - to małe co odpada wcześniej to silniki pomocnicze na paliwo stałe, ten wielki zbiornik w środku odpadający już po wejściu na orbitę to zbiornik tracony, fakt że jest dużo większy od tych w kadłubie, ale że jest tracony uznałem go za pomocniczy w literaturze jest różnie

"Siatek w silnikach jonowych się już nie używa" - masz na myśli napęd "VASIMR", ale silniki tradycyjne jeszcze mają się dobrze, obok silników Halla. VASIMR jeszcze chyba jest w fazie testowej.. Dobra racja po Twojej stronie gdy pracowałem nad opowiadaniem użyłem silnika o którym kiedyś czytałem, trochę go podrasowawszy Smile

stoma - kojaży się z żołądkiem po łacinie Smile
badziewo - użyłem umyślnie

„Jaką formację satelita wziął za zasoby wody, tego fachowcy z NASA nie wiedzieli.” - oczywiście formację geologiczną.

„Za to nocą świecą dwa księżyce. Dejmos i Fobos maja różne orbity i różne czasy obiegu,” – z tym świeceniem bym zbytnio nie przesadzał. Księżyce są maleńkie, kontowo ten większy jest widziany jako prawie 3 razy mniejszy od naszego a ten mniejszy 15 razy… - tak Janko... wszystko prawda i o tym czytałem w ramach przygotowania teoretycznego... - ale tak miło sobie pomarzyć.. Smile

Źródła mniejsze niż kompilaty - podtrzymuję... Mam bowiem na myśli czysty kod programu w pliku tekstowym, nie katalog z całym dodatkowym badziewiem typu makefile itp, tworzone przez środowisko. Mówię tu o programach bez intrfejsu graficznego. taki napisany przeze mnie w pascalu fajny programik szyfrujący ma kodu 830 bajtów a kompilat zawiera 146 kB. Przecież podczas kompilacji dołączane są biblioteki i cała reszta.

Linux moim skromnym zdaniem JEST dużo odporniejszy na wrogą działalność, używałem obu systemów i mniej więcej znam ich słabe i mocna strony. Wybrałem Lina....

Czemu pozostałe przedziały poza modułem dowodzenia i mieszkalnym były ogrzewane i klimatyzowane - dwa powody.... w praktyce i tak potem stały się pomieszczeniami bazy, więc urządzenia te już były, po drugie, ze względu na zgromadzoną Tam aparaturę, by w miarę łatwo móc skontrolować ładunek, czy dotrzeć do ewentualnego miejsca awarii. no i wreszcie dlatego by bohater miał się gdzie włóczyć i przeżywać z dala od Mańka Smile

Oczywiście Janko dziękuję Ci za zainteresowanie i pracę nad moim opkiem. Oczywiście pozostałe błędy poprawiam. A że sobie z Tobą podyskutowałem, to dlatego że lubię Smile
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#9
No tak, zawsze można podyskutowaćBig Grin
To ja tylko nak na szybciochaBig Grin
W przypadku silnków jowowych ciężko mówić o "tradycyjnych", użyto ich tam naprawdę chyba tylko razSmile
Z tą formacją jednak bym dopisał swówko "geologiczną" gdzieś - rozumiem, że Ty to napisałeś i wiesz o co chodzi, podbonie jak czytelnik po dogłębnym rozgryzieniu co to być mogło - ale jest tu zonk.
Żródła oparte o biblioteki może i tak, ale... w Linuxie z którym tez miałem niesteyt dość dużo doczynieniaSmile bibliotek do sterownia np. napędem jonowym nie maBig Grin więc tu kwestja nadal sporna. Zwłaszcza, że piszesz o przesyłaniu tego też przez wolne łacze...
Linux jest odporny na wrogie działenie w takim samym stopniu jak każdy sytem w przydaku gdy ktoś ma do niego bezpośredni dostęp... czyli imo w żadnym (a sprawdziłem to orgranoleptycznie) róznica jest tak, że ciężej to znaleść niż gdzie indziejBig Grin Ale to już są kewestie ideologiczne... Ja np. nie troleruję Mac OX z któryrego oprogramowniem walczę... porażkaBig Grin
Co do pomieszczeń statku, ostanie wyjaśnienie przyjmóję i jak podejrzewałem tylko o to chodziło, reszta jest jednak niewystarczająca do wyjaśnienia kosztów tego przedsięwzięcia, ale rozterki to rozterkiBig Grin

A tak swoją drogą jestem ciekaw co z tego wyjdzie, nie ukrywam, że narazie poza humoerem coś za bardzo trąci mi to... conajmniej dwoma książkami które czytałem. No i może poza nacją zaangażowaną w przedsięwzięcie, powodem tej wyprawy... ale te tabliczki na dnie kanionu.... ZobaczymySmile

Z góry przepraszam ze ew. literówki - ale ledwie na oczęta widzęBig Grin
Just Janko.
Odpowiedz
#10
Janko naprawdę fajnie się z tobą dyskutuje jesteś niekwestionowaną gwiazdą tego forum, (w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu)o czym zapewne wiesz. Więc gdzie taki Gorzki powinien właściwie podkulić ogon i mądrzejszych słuchać. Jednak Gorzki sprzeczać się lubi Smile

..Faktycznie mając dostęp bezpośredni da sie w sumie włamać do wszystkiego.. chodzi mi tylko o to że w systemach opartych o UNIX (chyba dobrze napisałem) ze względu na system identyfikacji procesów UID sporo trudniej napisać coś co systemowi zaszkodzi. Tzn napisać można, ale użytkownik musiałby to uruchomić na koncie roota.

co do sterowania w/w silnikiem, czy dowolnym innym urządzeniem, faktycznie w Linie raczej specjalizowanej biblioteki do w/w nie uświadczysz, sterowanie portami jednak jest więc masz rację, ale Smile .... najbardziej optymalna wersja sterowania zawsze jest taka, że konkretne urządzenie ma własną elektronikę, że tak powiem zawiadująca podstawowymi procesami "życiowymi", z głównego kompa idą tylko informacje sterujące, np dodaj mocy, zmniejsz zużycie paliwa itp, a w drugą stronę dane o stanie urządzenia. więc w praktyce sterowanie może być zunifikowane np na magistrali (i kfadrat). Pisząc dyplomowy program sterujący z PC elektrownią wodną nie użyłem w sumie żadnej specjalnej biblioteki której nie ma w systemie, dlatego tak to w opku wymyśliłem..

że trąci to kilkoma książkami to prawda, pisząc toto czerpię natchnienie z wzoru niedoścignionego, czyli Stanisława Lema.

co do kontynuacji to muszę Cię jednak zmartwić... raczej jej nie będzie Smile choćby z jednego powodu, będąc singlem, czy jak kto woli starym kawalerem, nie mógłbym odpowiednio oddać codzienności z Aoi. Poza tym już w planach opko miało obejmować właśnie taki zakres.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#11
Świetna ironia.
Sam pomysł skąd tych dwóch "buraków" znalazło się w kosmosie, mocno naciągany, ale rozumiem - skądś musieli się tam wziąć. Big Grin
Określenie "buraków" wziąłem od Ciebie i moim zdaniem niesłusznie obrażasz swoich bohaterów, ja bym powiedział "chłopków roztropków" bez negatywnego oddźwięku tego określenia.Wink
Po prostu zdrowy rozsądek plus dużo zaradności, w zestawieniu napuszonymi jajogłowymi.
Właśnie to podoba mi się w tym opowiadaniu najbardziej.Big Grin
Oczywiście do tego mile połechtana duma narodowa.Smile
Odpowiedz
#12
Przede wszystkim dzięki Zbyszku. A co do "buraków" hmmm ja zawsze o sobie twierdzę że jestem "wsiowym burakiem" , bo jestem ze wsi (tak po prawdzie to z totalnego zadupia) a poza tym lubię pasjami udawać "wsiowego ćwoka" mam z tego wiele frajdy Smile.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#13
Gorzki, bynajmniej nie mam aspiracji do bycia jakąkolwiek gwiazdą… i bynajmniej nie chcę być „podkulał ogon” – bo na dyskusji z fajnymi ludźmi to forum się jak dla mnie opiera Smile
Co zaś Linuxa/Unixa itp., to pracowałem zawodowo przy łamaniu takich systemów (gdy jakiś np. zwolniony informatyk „zapomniał” haseł) i przy bezpośrednim dostępie można z tym zrobić wszystko, jedyne skutecznie zabezpieczenie to kompletna izolacja chronionego systemu (lub permanentna kontrola transferu) a wówczas i DOS wystarcza Big Grin Tak czy inaczej to „programowanie na kolanie” systemu nawigacji na laptopie przez „społeczność” imho skończyło by się tym że dolecieli by w dowolne miejsce kosmosu a nie tam gdzie chcieli Wink Ale twoje prawo takiego przedstawienia tego pomysłu. A i… ja też „ze wsi”Big Grin
Just Janko.
Odpowiedz
#14
Janko, Jasne że mas rację z tymi systemami. Jak się chce, i trochę wie, wszystko można. Sam też robiłem to o czym piszeszSmile Jednak jestem ostatnio wrogiem wszystkiego co korporacyjne, (np oprogramowania) no i lubię pospolite ruszenia. Często korporacyjne oprogramowanie (Mikrosoft) wisi z dziurami miesiącami, a w społeczności zawsze ktuś toto załata. Po prostu odpowiada mi taki klimat. Sam zresztą jestem miłośnikiem wolnego oprogramowania, mając oczywiście świadomość jego ograniczeń. W szkole także uczę ludzi posługiwać się takim właśnie oprogramowaniem. Tak jest legalnie i w zgodzie z własnym sumieniem. Zresztą i tak mikrosoftu nie lubię (to samo zło Smile ) A co do opka, wiadomo że to fikcja w każdym kawałku. No i więcej optymizmu Janku.. Może i by się dolecieć udałoSmile
Pozdrawiam Serdecznie Gorzki.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#15
Przyznam szczerze, zaczęłam czytać na Twoją prośbę z pewnym niepokojem. Powód? Science- fiction to nie moja bajka, niezbyt nawet lubię ten gatunek. Ale moje lęki szybko się rozwiały. Piszesz lekko, nie czyta sie tego z jakimś ciężarem i świadomością "o Boże kosmos". Wiesz, że lubię nazywać Twoje pisanie nowymi gatunkami, więc i tu będzie zadość tradycji! Zapożyczę sobie termin ze sztuki i języka polskiego, a mianowicie eklektyzm literacki. Z polskiego na nasze? Zlepiasz elementy z pozoru nie do połączenia, wychodzi Ci z tego spójna, a co ważne ciekawa całość. Humor, z Bin Ladenem w Polsce, Marianem trzepiącym zdrowaśki... rasowe science-fiction, z awarią statku, no i romans, pięknie ujęta scena pożegnania z Aoi. Podobało mi się, naprawdę, mimo że przyznam szczerze, fragmenty dotyczące spraw technicznych pomijałam. Nie moje to klimaty Smile Duzy plus.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości