Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Modry
#1
Modry… Przeklęty kolor. Nie mogę go znieść. Jest wszędzie. Wszędzie! Chce mi się od niego rzygać…
Powtarzane w kółko wyrazy doprowadziły mnie do stanu, którym znajduję się obecnie:, nie mogę wyjść za próg, nienawidzę niebieskich, zapalanych na noc kinkietów, nie znoszę niebiesko─zielonych tabletek, które muszę codziennie brać na uspokojenie.  Czasami rodzi się we mnie bunt, zaczynam krzyczeć, ale związują mnie natychmiast i wsadzają do izolatki. Pokoik ma miękkie, obite niebieską gąbką ściany, a to sprawia, że wrzeszczę jeszcze głośniej. Wtedy dają mi jakiś zastrzyk i zasypiam. Budzę się spokojny i wiotki jak niemowlę. I pomyśleć, że to ja kiedyś robiłem zastrzyki furiatom…
Pacjent, który zaraził mnie uczuleniem na kolor nieba, nie przedstawiał sobą niczego szczególnego. Przypadek był banalny: klasyczna schizofrenia. Diagnozę postawiłem szybko, wypisałem skierowanie. Chory zniknął mi z oczu na zawsze. Ale słowa… Przeklęte, znienawidzone, z czasem przemieniły się w obrazy. Nawiedzały mnie zarówno we dnie, jak i w nocy. Zacząłem bać się samotności, w zapadającym mroku widziałem nienawistne, modre plamy.
Wszystko zaczęło się 22 listopada 2006 roku. Wtedy to rozpocząłem pracę na Oddziale Psychiatrii. Oddział mieścił się w jednym, mocno poturbowanym przez bezlitosny czas skrzydle Szpitala Najświętszej Rodziny w Nawłocinach. Nabór na stanowisko lekarza psychiatry ogłoszono w połowie lipca. Byłem świeżo po studiach i bardzo chciałem dostać pracę. Nie obchodziły mnie korzystne warunki umowy, gwizdałem na wysokie zarobki i prestiż miejsca zatrudnienia. Pragnąłem pracy, jakakolwiek by ona nie była. Chciałem zarabiać i wreszcie móc powiedzieć rodzinie, że mogę się utrzymywać sam. Dyrektor szpitala, otrzymawszy moje podanie, przyjął mnie z marszu. Podobno byłem jedynym kandydatem, mającym odpowiednie wykształcenie medyczne. Reszta studiowała weterynarię.
Nawłociny leżały niedaleko od wioski, w której mieszkałem. Z początku wydawało mi się, że mogę codziennie wracać do domu rodzinnego, wstawać o siódmej i powoli wlec się na autobus, który latem do Nawłocin kursował co piętnaście minut. Z nadejściem zimy okazało się jednak, że wstawać muszę o piątej, nie mam czasu na zjedzenie śniadania i ledwo zdążam na autobus, który z powodu zalegającego drogi śniegu pokonuje trasę z wioski do miasteczka w dwie i pół godziny. Nie zależało to od faktycznego stanu dróg: kierowca uparł się, że zimą powyżej trzydziestu na godzinę nie pojedzie. Wściekałem się na jego głupotę, ale nie miałem innego wyjścia.  Na samochód musiałem jeszcze długo oszczędzać.
Początek pracy był dla mnie czymś niesamowicie ekscytującym. Przypadki, z jakimi stykałem się na co dzień, okazały się znacznie ciekawsze od tych, jakimi karmiono mnie podczas studiów. Czułem, że mogę się w pełni rozwinąć, poznać wewnętrzny świat ludzi, uznanych przez społeczeństwo za jednostki potencjalnie niebezpieczne. Zdawało mi się, że jestem nowym Kolumbem, odkrywającym dziewicze tereny psychiatrii. Niestety, moje uniesienie szybko zderzyło się z twardą, niepodważalną prawdą, że wszystkie moje nowatorskie teorie zostały już dawno opisane, a skrzydła odkrywcy zaczęły mi niemiłosiernie ciążyć. Wszystko, cokolwiek widziałem, zdawało się ciągnąć mnie na dno zawodowego wypalenia. Na domiar złego, przełożeni nie zauważali osłabienia moich mocy i wciąż dokładali mi roboty.
─ Bo pan sobie tak pięknie radzi, panie Aleksandrze ─ szczebiotał dyrektor, patrząc mi w oczy.
─ Pacjent K. przy panu się niesamowicie uspokaja. Widzę w panu ogromny potencjał ─ syczał ordynator, podając mi teczkę z opisami tych przypadków, za które on nie miał najmniejszej ochoty się brać.
Pod koniec jesieni zacząłem odczuwać pierwsze symptomy wypalenia zawodowego. Rankami z trudem zwlekałem się z łóżka, wieczorami natomiast często padałem na legowisko nawet nie zdjąwszy butów.  W dni wolne,  których zacząłem miewać coraz mniej, spałem po dwanaście, czternaście godzin, jadłem mało, chudłem. Zdawało się, że znalazłem się na równi pochyłej, prowadzącej do piekła zawodowej rutyny. Nie chciałem wpaść w odrętwienie, jednak z czasem coraz trudniej było mi rozłupać opasujący mnie od zewnątrz „profesjonalny” pancerz braku prawdziwej empatii. Wszystko szło nie po mojej myśli.
Dyżury, jakie przydzielano mi na początku lata, uległy znacznemu wydłużeniu. Ordynator szpitala co jakiś czas niepostrzeżenie „dorzucał” do planu po godzince, wskutek czego zamiast ośmiu godzin spędzałem na Oddziale czternaście. Nie licząc oczywiście dyżurów nocnych i całodobowych, którymi zarzucano mnie coraz częściej. Czułem, że zaczynam się dusić w nadmiarze pracy. Potrzebowałem przerwy. Kiedy poszedłem do dyrektora z podaniem o tygodniowy urlop, roześmiał mi się w twarz i zapytał:
─  A kto mi będzie przez ten tydzień pacjentów pilnował, a?!
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pilnowaniem chorych zająć się mógł równie dobrze ordynator, który w szpitalu pojawiał się raz na tydzień, po to tylko, by dopisać mi kolejny punkt do długiego spisu obowiązków albo postawić jakąś bardziej skomplikowaną diagnozę. Nie śmiałem jednak napomknąć o tym dyrektorowi. Widziałem, że jest na mnie wściekły. Wyszedłszy z gabinetu, porwałem podanie na strzępy i wyrzuciłem je za okno. Idąc tego dnia na przystanek, widziałem kawałki papieru, poniewierające się w śnieżnym błocie pod sklepem.
Niedługo po sprzeczce z dyrektorem zaczęły się roztopy. Odwilż pochłaniała śnieg, a ja topiłem się w nadmiarze roboty. Każda nowa diagnoza przyprawiała mnie o ból głowy, każdy nowy pacjent zaszczepiał w sercu nieuchwytny strach. Pod koniec marca zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli nie wyjadę, to niechybnie oszaleję na tym śmierdzącym krowim łajnem pustkowiu. Poszedłem do dyrektora z podaniem o zwolnienie. Roześmiał się znowu, ale tym razem nie ustąpiłem. Rozmawialiśmy długo, kilkakrotnie podnosił głos.
─  Dobrze, jeśli już tak bardzo brakuje panu odpoczynku, zmniejszę panu ilość konsultacji z pacjentami K. oraz C. Oni już i tak niedługo stąd wyjdą ─ rzucił w końcu, sapiąc wściekle.
Zgodziłem się.  Dano mi inny, „łatwiejszy” przypadek schizofrenika, który panicznie bał się nieba. Do dziś pamiętam pierwszą sesję z panem R.
Wszedł do mojego gabinetu niepewnym krokiem. Był lekko przygarbiony i patrzył przed siebie zupełnie pustym, zagubionym  wzrokiem. Przystanął na progu. Potem, jakby zupełnie nagle mnie dostrzegł, pospiesznie zamknął drzwi, przygarbił się jeszcze bardziej i mruknął: ─  Modry jest wszędzie… Nie mogę go znieść…
Poprosiłem go, by usiadł. Pokornie spełnił moją prośbę. Spytany o samopoczucie, odparł, że nigdy nie czuł się lepiej.
─  Tylko ten Modry, rozumie pan? Jest wszędzie. ─ Ostatnie słowa powtórzył kilkakrotnie, patrząc na mnie oszalałym ze strachu spojrzeniem. Czułem, jak po plecach przebiega mi zimny dreszcz.
„A jednak coś jeszcze odczuwam” ─ pomyślałem z ukontentowaniem. Nowa energia wstąpiła we mnie z siłą, podobną do erupcji dawno uśpionego wulkanu. Zacząłem znów czuć! Wracałem do człowieczeństwa!
Opanowałem jednak radosne drżenie serca i wróciłem do zadawania typowych pytań rozpoznawczych. Odpowiadał spokojnie, co jakiś czas mówiąc o wszechobecnym Modrym.
Twór ten, jak się okazało, mieszkał tam, daleko, w górze (w tym miejscu chory usilnie wskazywał w stronę okna) i bardzo lubił bezchmurne dni. Wypełzał wtedy ze swej kryjówki w chmurach i wygrzewał swe ogromne cielsko w promieniach jasnego słońca. Nie pojawiał się natomiast w dni pochmurne i deszczowe.
─  Wilgoci nie lubi, gadzina ─ sapnął pacjent.
Opowieści o Modrym słuchałem przez kolejne dwadzieścia sesji. Scenariusz nie zmieniał się i po piątym spotkaniu byłem w stanie co do joty powtórzyć opowiadanie chorego. Nie przerywałem mu jednak, gdy po raz kolejny mówił mi mieszkającym w przestworzach stworze. Nie, nie milczałem dlatego, że tak mnie nauczono. Robiłem to z czystego egoizmu. Pusty wzrok pacjenta, jego nerwowe ruchy i sposób, w jaki się uśmiechał, każdy gest budziły we mnie dawno zapomniane współczucie. Czułem, jak odradzam się, staję się nową, lepszą wersją siebie. Odczucia moje zwielokrotniały się w miarę postępu terapii. Pod koniec cyklu sesji byłem nawet w stanie bać się wraz z pacjentem, widzieć białe, pierzaste skrzydła Modrego na pokrytym chmurami niebie, słyszeć oddech potwora w pochmurne, deszczowe dni. Moja empatia sięgnęła zenitu!
Niestety, mój empatyczny orgazm nie trwał długo. Szybko zacząłem odczuwać inne, niepokojące zmiany w swojej psychice. O ile na początku byłem w stanie włączać i wyłączać wizje Modrego, o tyle pod koniec spotkań z panem R. nie mogłem już kontrolować swojego lęku. Widziałem go wszędzie, niebo zaczęło nie przerażać, przestałem wychodzić na spacery w dni, kiedy nie padał deszcz. Mój nowy zwyczaj doprowadził mnie wkrótce do zapalenia płuc, wskutek którego przeleżałem w łóżku bite trzy tygodnie. Mówiłem coś nieustannie o Modrym i jego mackach, ale rodzina brała to za efekt wysokiej gorączki. Ale kiedy reszta objawów ustała i internista uznał, że jestem zdolny do pracy, a Modry wciąż nie dawał mi spokoju, zacząłem się niepokoić.
Długo zwlekałem z wizytą u specjalisty, myśląc, że dzięki swojemu wykształceniu sam sobie poradzę. Aż pewnego dnia, ni stąd, ni z owąd, dostałem tak potężnego ataku paniki, że matka z miejsca zadzwoniła po znajomego psychiatrę.
Po pobieżnym badaniu, podczas którego trząsłem się jak opętany i próbowałem ugryźć doktora tylko dlatego, że miał on na sobie niebieskie rękawiczki, zapadła decyzja o poddaniu mnie obserwacji na oddziale zamkniętym.
Obserwacja trwa do dziś i wcale nie mają zamiaru mnie wypuścić. Jestem pewien, że to sprawka Modrego.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#2
Pierwszy plus za staranność. Nie wyłapałem żadnych błędów w tekście.
Opis wykorzystywania pracowników bardzo życiowy, nawet w tak prestiżowych zawodach - mieliśmy nie tak dawno w Polsce przypadek śmierci lekarki z przepracowania.
Motyw z zatraceniem się w emapti aż do szaleństwa ciekawy i zmuszający do zastanowienia czy taka droga emocjonalno-psychologiczna jest w realnym świecie możliwa cz to tylko surrealistyczna wizja autora.
Ogólnie jednak tekst nie jest jakoś szczególnie zaskakujący czy nowatorski, choć poprowadzony sprawnie i płynnie. Czyta się lekko, choć jest nieco "suchy", bez mocnych akcentów, bardziej w stylu relacji, reportażu.
Takie są moje osobiste odczucia - zawsze szczere Smile

Serdecznie Pozdrawiam

Ach, jeszcze jedno pytanie: Czemu "Modry" jest w dziale fantasy? Bardziej by do obyczajówki pasował Wink
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości