Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Miecz
#1
Krótkie opowiadanie o temacie, który naziści traktowali z niesamowitą powagą. Dla mnie jednak cała sprawa jest nieco zabawna, i stąd zakończenie według niektórych kontrowersyjnie nie pasujące do całości Big Grin
Zapraszam do czytania i wyrażenia szanownych opinii!

Umieszczam tutaj, bo mym zdaniem najbardziej pasuje do tego działu.



Listopad 1943 roku, niewielka wyspa na północ od Półwyspu Jamał nad Morzem Karskim, północna Rosja.




Oberstleutnant profesor Karl Brauchitsch szczelniej zasłonił się czarnym oficerskim płaszczem, drugą ręką mocniej przytrzymując czapkę. Klął pod nosem na pogodę. Wilgotny, zimny wiatr wdzierał się w każdą szczelinę w odzieży, mroził twarz, przenikał całe ciało do szpiku kości. Fale rozbijały się o dziób łodzi patrolowej, zasypując ich co chwilę deszczem drobnych, lodowatych kropel. Łajbą trzęsło niemiłosiernie, pomruk silników ginął w szumie morza i wiatru. Choć było około południa ciężkie, ołowiane chmury nie przepuszczały wiele światła. Było potwornie zimno. Obersleutnant Brauchitsch miał ochotę rzygać.
Oby było warto, myślał, patrząc ponuro na stojącą niedaleko niego, skuloną przed wiatrem postać hauptmanna Volke, który niespodziewanie wyciągnął go z ciepłego namiotu. Oby było warto, bo inaczej przeciągnę cię pod kilem i zawieszę na maszcie antenowym, żebyś powoli zamarzał na śmierć.
Łódź w końcu zatrzymała się kilkanaście metrów od zaśnieżonego, skalistego brzegu. Brauchitsch zeskoczył ostrożnie do czekającego tu wojskowego pontonu. Poślizgnął się jednak i byłby runął w lodowatą wodę, gdyby nie pomoc jednego z marynarzy. Skinął mu głową, ale w ustach zmełł przekleństwo.
- Proszę się rozchmurzyć, herr obersleutnant – krzyknął Volke, zeskoczywszy za nim. - To, co zaraz pan zobaczy, pozbawi pana wszelkiej złości i smutków!
Brauchitsch nie dopowiedział. Nie posiadał już radości ani tej naiwnej ekscytacji, która pchnęła go w tą misję. Po tylu bezowocnych próbach, miesiącach poszukiwań, fałszywych tropach i zawiedzionych nadziejach czuł wyłącznie rezygnację. Jeszcze rok temu na wieści, które mu przekazał Volke, cieszyłby się jak wariat i pewnie wpław rzucił ku wysepce. Obecnie czuł jedynie przemożną chęć powrotu do ciepłego wnętrza namiotu.
Dobiwszy do brzegu, zeskoczyli na szare, mokre kamienie, chrzęszczące pod ich stopami. Brauchitsch szybko wszedł na śnieg. Wolał mieć pod nogami stały, twardy ląd, choćby i przykryty warstwą tego białego gówna, którego zaczynał nienawidzić równie mocno co pokładów jakichkolwiek łodzi czy statków. Jak i całej swojej misji, która z powołania zmieniła się już w przekleństwo.
Volke poprowadził ich ku niedalekim wzgórzom, na których stały jurty z reniferowych skór. Wśród nich kręcili się niepewnie miejscowi, bojaźliwie patrzący na niemieckich żołnierzy. Jak w ogóle można mieszkać w takim miejscu, myślał Brauchitsch. Przecież to nienormalne. Tu są tylko skały i śnieg. Nagle jeszcze bardziej zatęsknił za rodzinnym Dreznem.
Za osadą kryła się porośnięta karłowatymi krzakami niewielka dolina. Na jej dnie, wmurowana w skalną ścianę, stała nieduża świątynia. Przed bramą rozpalono małe ognisko, grzało się przy nim kilku żołnierzy.
Oficerowie ruszyli ścieżką w dół. Co to za miejsce, zżymał się w duchu Brauchitsch, wsłuchując się w skrzypienie śniegu pod podeszwami butów. Co my tu robimy?
Na ich widok żołnierze odwrócili się od ogniska i karnie zasalutowali. Volke niedbale oddał salut, Brauchitsch nawet nie podniósł głowy. Spojrzał obojętnie na dziury po kulach, znaczące szare ściany. Na kilka zakrwawionych ciał, ułożonych przy wejściu do świątynki. Mnisi ubrani byli w grube, brązowe habity o pomarańczowych wykończeniach. Butów już nie mieli.
- Stawiali opór – wyjaśnił sucho Volke, gdy wchodzili do środka. - Dalej znaleźliśmy jeszcze paru innych. Dali nam popalić, cholerne śniegojeby.
- Słucham? - podpułkownik aż przystanął z wrażenia. - Stawiali opór?
Volke na moment stracił pewność siebie.
- Tak... - odchrząknął. - Siedmiu naszych żołnierzy zostało już zabranych łodzią ratunkową do bazy. Dwaj nie żyją. W tym gefraiter Meller.
Brauchitsch przez chwilę patrzył ostro na Volkego, nie mogąc jakoś przetrawić tego, co właśnie usłyszał. Ale tamten przecież nie wymyślałby takich rzeczy... Będzie się tym musiał zająć się po powrocie do bazy.
- Prowadźcie – rzucił krótko.
Volke odetchnął i energicznie ruszył naprzód. Wnętrze wykutej w skale świątyni było zimne, ale zaskakująco suche. Znaleźli się w niewielkiej sali, z której rozchodziły się trzy korytarze. Wszystko szare, brak jakichkolwiek ozdób, posągów czy fresków. Czegokolwiek, co mówiłoby o roli tego miejsca.
- Tędy – Volke ruszył środkowym korytarzem. - Po bokach są jedynie cele mieszkalne. Nic wartościowego.
Brauchitsch ruszył za podwładnym. Zanim zniknęli w wąskim, ciemnym przejściu, zdążył jeszcze dostrzec dwóch żołnierzy wychodzących z bocznych pomieszczeń. Jeden z nich trzymał w ręku coś jakby miecz, ale profesor, choć interesował się bronią białą, nie potrafił przypomnieć sobie podobnego ostrza. Cóż, może po powrocie warto będzie również tym się zainteresować.
Korytarz o ścianach wygładzonych przez czas i dłonie mnichów doprowadził ich do drugiej, większej sali. Mrok pomieszczenia rozświetlało jedynie kilka pochodni. W ich ciepłym blasku ukazywały się ściany, tym razem pokryte różnymi symbolami i wizerunkami, których Brauchitsch – tak jak widzianego przed chwilą ostrza – nie był w stanie przyporządkować do jakiejkolwiek znanej mu kultury. Najwyraźniej mieszkańcy wyspy tworzyli społeczność niezwykle hermetyczną. Trochę może w stylistyce podobne do celtyckich... Nadzieja ożyła na moment słabym płomykiem. Pomieszczenie było koliste, a jego ściany wybrzuszały się ku zewnątrz, zaś około półtora metra nad ziemią na powrót zwężały się łagodnie, biegnąc ku niewysokiemu sklepieniu. Profesor miał wrażenie, jakby znalazł się w kamiennej karafce. Ściana na wprost była częściowo zburzona. W dodatku wyczuwał jakiś ostry, znajomy zapach. Jakby...
- Tutaj – potwierdził jego domysły Volke. - Te dranie zdołały jeszcze zatrzasnąć grube, kamienne wrota na naszej drodze. Nie mam pojęcia jak w ogóle je tu umieścili. Musieliśmy zużyć większość przydziałowego dynamitu, ale było warto... Proszę, herr oberleutnant, pan przodem.
Brauchitsch przestąpił zwały gruzu, niedawno jeszcze będące masywnymi wrotami strzegącymi dostępu do kolejnej komnaty, i postąpił parę kroków. W pomieszczeniu, do którego wszedł, było niemal całkiem ciemno...
- Mein Gott... - w jednym momencie odeszło z niego całe zniechęcenie, cała złość gdzieś się ulotniła. Krew szybciej popłynęła w żyłach, w oczach ponownie zagościł błysk radości... zrobiło mu się słabo, musiał oprzeć się o chłodną ścianę. Rozpiął kołnierz kurtki. Czuł, wreszcie czuł, że tym razem się udało. Nie mógł uwierzyć w to, co widział przed sobą. Nie mógł uwierzyć, że te wszystkie trudy, niewygody, syzyfowa zdawałoby się praca, całe to poświęcenie, wreszcie...
Volke bezszelestnie pojawił się za nim.
- Ekipa kamieniarska czeka już tylko na pańską komendę – oznajmił z nieskrywaną dumą.
- Wołać – tyle tylko zdołał wykrztusić profesor Brauchitsch.

* * *

Następne dwa dni spędził niemal w całości nadzorując prace kamieniarskie. Sycił oczy widokiem upragnionego znaleziska. Oto nagroda za trudy, oto dowód to, że Ahnenerbe warta jest pompowanych w nią pieniędzy, a przede wszystkim, że jej cele to nie żadne mrzonki szaleńca... oto zwycięstwo.
Miecz króla Artura. Legendarne ostrze, zatopione w skale, którego z polecenia samego Himmlera szukali najwybitniejsi naukowcy Rzeszy. Ostrze, którego legenda prawie już rok temu, po długich miesiącach badań mitów, podań i źródeł historycznych, jego samego wygnała w podróż po niemal połowie świata. Podróż wreszcie ukończoną, zwieńczoną sukcesem. Kiedy ten artefakt dotrze do Berlina, gdy trafi w ręce samego Führera... wielokrotnie zamykał oczy i próbował sobie wyobrazić ten moment, kiedy podczas uroczystości w Reichstagu osobiście przekazuje miecz swemu wodzowi. Za każdym razem podobało mu się to coraz bardziej.
Patrząc na ludzi pracujących przy skale w bladym świetle polowych reflektorów, odruchowo wspominał całą tą historię. Odkrywanie prawdy kawałek po kawałeczku. Oddzielanie faktów od narosłej wokół nich legendy. Ludzie uwierzyli bowiem w wiele kłamstw na ten temat. Miecz rzeczywiście został podarowany Arturowi przez niebiańską istotę w celu zaprowadzenia porządku na niespokojnych wówczas ziemiach angielskich. Jednak Artur, wbrew przekazom, wcale nie okazał się go godny. Szybko zorientował się, że cudowne ostrze pomoże mu z łatwością wprowadzić w życie swoje prywatne plany i wymóc na innych bezwarunkowe spełnianie swoich roszczeń. Rozgniewany tym Merlin odebrał mu miecz i potężną magią zatopił go w skale. Rozpuścił przy tym bajdę, że jedynie prawy i sprawiedliwy mąż będzie mógł go z kamienia wyciągnąć, by w trudnym czasie ponownie odeprzeć wrogów kraju. Jednak i Merlin, i Artur świetnie wiedzieli, że to tylko łeż. Kłamstwo, mające na celu wyrobienie bojaźliwego respektu wobec relikwii. Dlatego król – czy też raczej lokalny watażka - nie przestawał knuć i spiskować, posuwając się tak do przekupstwa, jak i tortur, byle tylko dowiedzieć się, gdzie miecz został ukryty. I dlatego Merlin, wiedząc, że ostrze nie będzie już bezpieczne na angielskiej ziemi, zaczął szukać jakiegoś odległego miejsca, w którym skutecznie dało by się je umieścić, najlepiej na wieczne zapomnienie. Próby jego wcześniejszego zniszczenia spełzły bowiem na niczym, ale skałę, w której został zapieczętowany, prędzej czy później dało się przecież rozkruszyć.
Trzeba przyznać, że nieźle to w końcu wykombinował. Miejsce odległe, nieprzyjazne, nieciekawe, i jednocześnie tak bardzo niepozorne. Kto by tutaj szukał? Miecz zaginął na tysiąc lat z okładem, stał się legendą, czymś, co tak naprawdę nigdy nie istniało... nie dla wszystkich jednak. A teraz trafi do Rzeszy, do rąk jej wodza, i sen o tysiącletnim narodzie uczyni możliwym!
Swoją drogą, ciekawe, dlaczego po prostu nie rzucił go w morskie fale. Może miał nadzieję, że gdzieś, kiedyś, komuś jednak się przyda? A może to wcale nie on go tu umieścił. Któż to może wiedzieć.
Brauchitsch, wsłuchany w stukot młotów i dłuteł, zastanowił się... a gdyby tak spróbować samemu posłużyć się tą potężną bronią? Nie, porzucił tę myśl, to niemożliwe. Nie był dość silny. Miecz da moc jedynie komuś, kto będzie w stanie ją przyjąć. Komuś z wielkimi ambicjami, żelazną wolą, taktycznym geniuszem, z ogniem walki w sercu. Posiadacz miecza zyska absolutne i ślepe poparcie ludu, od elit po prostych wyrobników, a jego przeciwnicy, choćby głosili najsłuszniejsze poglądy, najmądrzejsze tezy, odejdą w niebyt. Nikt nie będzie chciał słuchać tego, co będą mieli do powiedzenia. Zostaną wyśmiani. Szerokim strumieniem popłyną marki na zbrojenia, tysiące nowych ochotników zgłoszą się do punktów poborowych. Gdzie tylko pojawi się Führer, żołnierze popadną w prawdziwą ekstazę, zdolni do aktów nieludzkiej odwagi, a kule przeciwnika będą niezmiennie trafiać w ziemię i drzewa. Przewaga militarna i polityczna, z którą nie sposób się mierzyć...
Trzeba jak najszybciej wykuć fragment, w którym znajduje się miecz, i migiem przetransportować go łodzią podwodną do północnej Norwegii. Stamtąd już samolotem do Berlina. Nie ma czasu ani sposobności na stworzenie konwoju; trzeba będzie posłużyć się podstępem, i przede wszystkim dyskrecją. Samotny transportowiec z polskimi oznaczeniami nada się znakomicie. Przecież trasa przelotu i tak wypadnie nad terenami kontrolowanymi przez Rzeszę. Wszystkie jednostki dostaną szczegółowy opis samolotu wraz z numerami identyfikacyjnymi, by nikt przez przypadek go nie strącił. A wszystko w największym utajnieniu. Jeśli by Ruscy zorientowali się, że jakaś niemiecka misja zapuściła się tak daleko w ich terytorium...
Zadowolony z siebie, zapalił amerykańskiego papierosa, rozmyślając przy tym o zaszczytach, które już wkrótce mu przypadną.

* * *

Dwa tygodnie później

- Verdammt! Gdzie my w końcu jesteśmy?!
Młodszy pilot Keffer starał się, jak mógł, ale był środek nocy, szalała potężna burza i deszcz siekł wściekle w szyby samolotu. Na zewnątrz było ciemno jak w grobowcu i niewiele mógł wypatrzeć. Maszyna co chwilę wpadała w turbulencje.
- Nie mam pojęcia, kapitanie! Chyba się jednak zgubiliśmy!
- Zgubiliśmy się, jak cholera! - wściekał się kapitan Vormann. - Jestem pewien, że już dawno minęliśmy Danzig, tylko, do diabła, w którą stronę? Czy w tym przeklętym kraju występują wyłącznie burze?!
Fakt, pomyślał Keffer. Już gdy opuścili Finlandię, pogoda szybko zaczęła się psuć, i jeszcze na wiele kilometrów przed Polską wlecieli w pierwszą burzę. W dodatku ten polski złom, który im przydzielono, połowę przyrządów miał niesprawną. Elch, tak się chyba nazywał. Losz - tak się dało wymówić to po polsku. Można było przemalować porządną niemiecką maszynę, ale ktoś na górze bał się, że wtedy łatwo by podstęp przejrzano. I do tego ten tajemniczy ładunek, dobre dwie tony oznaczone jako ściśle tajne. Tajność tajnością, ale taki ciężar pożerał dużo paliwa, a międzylądowanie w Gdańsku wciąż się odwlekało. Sytuacja robiła się niewesoła. Dobrze, że przynajmniej nikt do nich nie strzelał...
- Nie wiem, ile jeszcze ten grat wytrzyma! - krzyknął do kapitana. - Nie boi się pan, że zlecimy w tym na ziemię?
- To świetny samolot, chłopcze! - Vormann rąbnął pięścią w jakiś najwyraźniej popsuty zegar. - Tylko w marnym stanie. Ale wierzę, że jeszcze trochę nas poniesie!
- Nigdy jeszcze...
Keffer nie dokończył, przerwał mu donośny huk. Coś błysnęło oślepiająco, zaraz potem światło w kabinie zgasło. Zatrzęsło nimi jak w górskiej kolejce. Na tablicy zaświeciły się dwie czy trzy czerwone kontrolki. Prawy silnik jakby się zakrztusił...
- Niech to szlag! - zaklął Vormann. - Chyba rąbnął w nas piorun!
Piorun, spanikował Keffer. Jakie jest prawdopodobieństwo, że piorun trafi w samolot? Dlaczego to musiało się przydarzyć właśnie im?
Zanim jednak zdążył choćby głośno zakląć, prawe skrzydło rozjarzyło się pomarańczowym blaskiem ognia. Benzyna lotnicza, raz zapalona, potrafiła płonąć w wyjątkowo niesprzyjających warunkach.
- Scheisse! - krzyczał Vormann. - Gdzie tu się do diabła odcina dopływ paliwa?!
To chyba ten przycisk, myślał Keffer, z trudem wyciągając rękę. Mięśnie miał jak z waty, strach skutecznie go paraliżował. Nie potrafił mówić. Tablica kontrolna zdawała się być odległa o całe kilometry od jego dłoni, a on poruszał się jakby zamiast powietrza otaczał go gęsty olej. Vormann coś krzyczał, ale jego głos docierał do uszu młodszego pilota jedynie niewyraźnym echem. Zdało mu się, że w szkłach zegarów dostrzegł na moment ciepły odblask ognia...
Nigdy nie dowiedział się, czy to rzeczywiście był tamten przycisk. Sekundę później, z potężnym hukiem, polski bombowiec PZL.37B Łoś zamienił się w piekielnie gorącą kulę ognia. Płonące odłamki spadały ku ziemi, ciągnąc za sobą ogony czarnego dymu, a wraz z nimi spadał w nieznane tajemniczy ładunek, którego prawdziwej natury młodszy pilot Keffer nigdy nawet by się nie domyślił.

* * *

Koniec lat 80-tych, peryferie Warszawy

Przedstawiciel lumpenproletariatu, bumelant i szkodnik społeczny Zenon C. spędzał samotnie ten ciepły wiosenny poranek ukryty w bujnych zaroślach przy jakimś nasypie kolejowym, na przedmieściach stolicy. Towarzyszyła mu jedynie butelka ulubionego wina owocowego Cza Cza, teraz już niepokojąco pustawa. Słonko coraz mocniej przygrzewało, ale schronienie w gąszczu zapewniało przyjemny chłodek przez cały dzień. Nie sposób było narzekać.
Gdy na dnie flaszki pozostało już jedynie kilka łyków, minął go jakiś niski człowiek. A może było ich dwóch? Sam nie wiedział, czy już mu wzrok figle płata, czy ci dwaj byli tacy do siebie podobni. Chyba jednak było ich dwóch, bo doleciały go strzępki rozmowy. Pewnie jacyś działacze Solidarności, wracający do domu po nocy spędzonej w ukryciu przed milicją. Nie zauważyli go.
Kawałek dalej zatrzymali się nagle, przyglądając się czemuś leżącemu u stóp nasypu. Pewnie wiosenne deszcze wypłukały jaką ruską bombę, pomyślał Zenon. Usłyszał jeszcze ich podekscytowane głosy.
- Jarku, popatrz, co tam tak błyszczy w ziemi?
- Coś metalowego chyba, Lechu. Duże toto. Chodźmy sprawdzić...
Zenon ułożył się wygodniej. Co go jakiś ruski złom obchodzi, lepiej nie tykać, bo jeszcze wybuchnie. Pociągnął kolejny łyk winka i nie myśląc o niczym konkretnym, wsłuchał się w odgłosy przelatującego nad nimi stada kaczek.
Odpowiedz
#2
Wiesz.. w sumie fajne, pociągnięte bardzo interesująco, a zakończenie ... no cóż ... miodzio Smile wykryłem kilka niewielkich niedociągnięć:
Nie posiadał już radości - Jakieś takie dziwne
wybrzuszały się ku zewnątrz, zaś około półtora metra nad ziemią na powrót zwężały się łagodnie, biegnąc ku niewysokiemu sklepieniu - może lepiej na zewnątrz, może warto by zakończyć na "łagodnie"?
niedawno jeszcze będące masywnymi wrotami strzegącymi dostępu do kolejnej komnaty, - nie potrzebne, czytelnik zapewne się domyśli.
Niektóre wielokrotnie złożone zdania można by podzielić na prostsze.
Całkiem nieźle, byle tak dalej. Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Bardzo fajne opowiadanko. Fajnie to zaplotłeś Big Grin Co do pomysłów Hitlera, to w sumie ten pęd za „relikwiami” miał uzasadnienie, wszak do dziś mamy całe zastępy wierzące bezapelacyjnie we wszelkiego rodzaju „relikwie” i inne tego typu artefakty. Więc zasadność nawet strategiczna była. A to że był to człek co najmniej chory… cóż, nie on jedenBig Grin Troszkę mi tylko ta końcówka tak jakoś „malizną trąciła”Big Grin Ale ok, twoje prawo jako autora, tak to zostawić. To co mi się rzuciło w oczy:

„Oberstleutnant profesor Karl Brauchitsch” – Niemieccy wojskowi nie używali tytułów naukowych w połączeniu ze stopniem. Ale tu to chyba tylko informacja dla czytelnika.
„wiatr wdzierał się w każdą szczelinę w odzieży,” – bez drugiego „w”, będzie i lepiej brzmiało i unikniesz powtórzenia.
„pozbawi pana wszelkiej złości i smutków!” – to nieco sztuczne, jakoś trzeba by to zmienić. Może „przegoni wszelkie…” lub coś podobnego?
„która pchnęła go w tą misję.” – „na tę” chyba lepiej by brzmiało.
„Dobiwszy do brzegu, zeskoczyli na szare, mokre kamienie,” – tu mam problem, czemu podpułkownik zeskoczył wcześniej?
„Nic wartościowego.” – tu jednak dałbym „nic ciekawego”?
„a jego ściany wybrzuszały się ku zewnątrz, zaś około półtora metra nad ziemią na powrót zwężały się łagodnie, biegnąc ku niewysokiemu sklepieniu.” – ten opis nieco sztuczny. Zwłaszcza to „ku zewnątrz”, może choćby „na zewnątrz” do tego „biegnąc ku” – wiem, że to poprawne gramatycznie ale wydaje mi się, że samo „zwężając się ku niewysokiemu…” lepiej by się czytało.
„Następne dwa dni spędził niemal w całości nadzorując prace kamieniarskie.” – a tu dziwne zdanie, może „niemal całe, dwa następne dni, spędził nadzorując prace kaminiarskie”?
„Jednak i Merlin, i Artur świetnie wiedzieli, że to tylko łeż.” – po pierwsze to „świetnie” wymieniłbym na „doskonale”, po drugie ta staropolska „łeż” mi tu jednak nie pasuje jak na przemyślenia oficera wermachtuBig Grin
„Jeśli by Ruscy zorientowali się, że jakaś niemiecka misja” – może jednak „jeśli Ruscy zorientowali by się…”?
„Czy w tym przeklętym kraju występują wyłącznie burze?!” – to „występują” jakoś zburzyło mi tok myślowy, może „szaleją tylko burze”?
„Już gdy opuścili Finlandię,” – „Gdy tylko…”?
„Piorun, spanikował Keffer.” – tu chyba powinno być „Piorun! Spanikował Keffer.”?
„polski bombowiec PZL.37B Łoś” – a tu nazwa „PZL 37B „Łoś”” – tak być powinno, co najwyżej można darować sobie cudzysłowy przy nazwie Big Grin

To tyle, pamiętaj proszę, że są to tylko moje uwagi, nie żaden wyznacznik. Ot po prostu to co wpłynęło mi na odbiór. A i jeszcze jedno, nie czepiam się interpunkcji, ale z tego co wiem, to przecinków przed „i” na pewno być nie powinno. Do tego chyba w kilku miejscach ich brakowało.
Just Janko.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości