Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Między bestiami i kmieciami
#16
Może skomentuję jakoś tą czwartą część - jakość nie mam co robić ;P

Cytat:Mimo iż było ciemno, Tymon, idąc przez przydomowy ogród łowcy, dostrzegł kilka alejek, gdzieniegdzie ustawione były przy nich różne obiekty, których nie potrafił o tej porze zidentyfikować.

Zdanie tasiemiec.Słowo "gdzieniegdzie" tutaj nie pasuje, raczej lepiej byłoby: " ... dostrzegł kilka alejek, przy których były poustawiane różne obiekty. Nie potrafił jednak zidentyfikować ich o tej porze." , ale to tylko moja sugestia.


Ogółem opowiadanko nie straciło nic ze swojej miłej atmosfery, nawet nabrało więcej humoru. Podobają mi się przygody Tymona, dlatego bezwzględnie i okrutnie dam Ci ocenę w wysokości pięciu gwiazdek!
I pisz dalej, nie zniechęcaj się, że od kilku dni nie miałeś komentów Wink
"Człowiek rodzi się, by umrzeć."
Moje kreacje na Inku:
Jakub Wędrowycz - Polowanie na Czarownicę Pavlę (fanfiction)
Jakub Wędrowycz - Włamanie do aresztu (fanfiction)
Odpowiedz
#17
Zupełnie znienacka wrzucam kolejny fragment mojego opowiadania, świeżo wyjęte spod klawiatury, jeszcze ciepłeBig Grin:

Kilka minut marszu dalej pełne krzywizn ściany jaskini zastąpił korytarz zbudowany z kamiennych bloków, szerokie płyty przykrywające podłoże zastąpiły stalagmity, leje i inne nieregularności.
— Dochodzimy do celu — poinformował Tracjan.
Na drodze podróżników stanęła nagle poprzeczna zapora z litej skały, szczelnie zasłaniając przejście i uniemożliwiając dalszy marsz. Z boku, po obu stronach ścian jaskini, tkwiły dwie dawno wygasłe pochodnie w uchwytach. Nad nimi widniały czarne smugi sadzy, a pod — rdzawe zacieki. Po prawej stronie przed ścianą stała wielka misa wraz z podestem, wyrzeźbione z jednego bloku skalnego.
— No, i co teraz? — spytał z niepokojem Tymon. — Na darmośmy tu szli?
— Co to, to nie — odparł Ongus. — Użyjemy Czary Ofiarnej, znaczy tej misy, i droga się otworzy.
— To co, wlać tam trza czego, czy jak?
— Ano, trzeba — westchnął Ongus.
Postali chwilę w pełnej niepewności i ciekawości Tymona ciszy, gdy nagle mag podszedł do Czary.
— Dobrze, miejmy to już za sobą — rzekł z niechęcią.
Doby swojego sztyletu, chwycił go za ostrze i wyciągnął za rękojeść z lekkim grymasem bólu. Następnie zacisnął mocno dłoń w pięść, z której po chwili wysączył się mały potok krwi opadający na dno misy. Tracjan chwilę później wyciągnął z torby szary bandaż i podał Ongusowi, po czym również utoczył trochę szkarłatnej cieczy.
Tymon z przerażeniem popatrzył na swoich przyjaciół, tym większym, gdy Ongus ze sztyletem w zdrowej dłoni odwrócił się w jego stronę. Chłop powoli zaczął się wycofywać, chwilę później odwrócił się, chcąc ruszyć biegiem ku wyjściu. Tam jednak czaił się Tracjan, który mocno go pochwycił i doprowadził do Czary.
— Nie róbta mi tego, nikt mi nie powiedział! — szamotał się Tymon.
— Spokojnie, nie chcemy cię zabić — zaśmiał się Ongus, chwytając go za dłoń i przystawiając do niej sztylet. Minęło kilka chwil, aż w końcu, straciwszy cierpliwość, wykonał na niej szybkie nacięcie. Uciszył tym samym wrzaski Tymona, który teraz przyglądał się swojej zranionej i uwolnionej z uścisku dłoni.
— Wyciśnij trochę krwi do misy —polecił Ongus, jakby właśnie mówił o gąbce z wodą.
— Boli, oświadczył sucho, wykonując polecenie, Tymon. — Zapamiętam to sobie, wredne szuje.
Tracjan wraz z Ongusem wybuchli śmiechem.
— Ciśnij, ciśnij — zakrzyknął Ongus. — Gdy brama się otworzy, zobaczysz jeszcze jedną niespodziankę!
W końcu Tymon uznał, że utoczył już wystarczającą ilość krwi. Odszedł od Czary i, poprosiwszy Tracjana o opatrunek, zaczął wraz z przyjaciółmi oczekiwać efektu rytuału.
— I co, już? — zapytał.
— Powinno się już otwierać — odparł Tracjan. — Dolej jeszcze trochę…
— Nie, czekaj! — powstrzymał Ongus niepocieszonego chłopa. — To nie to… Zawsze wystarczała ledwie kapka…
— Więc co?
— Pomyśl… Skoro ty masz na pewno krew błękitną, a ja srebrną… — spojrzał Ongus wymownie na Tracjana.
— Może faktycznie za mało nalał…
— A gdzie tam… — pokręcił głową mag. On po prostu nie ma chłopskiej krwi.
Obaj z niepokojem zwrócili wzrok ku Tymonowi, próbującemu bezskutecznie zrozumieć dziwny dialog.
— To co zrobimy? — spytał Tracjan przypatrując się Tymonowi, niczym niezwykle interesującemu eksponatowi muzealnemu.
Ongus zamyślony zaczął bawić się swoją brodą.
— Masz tu gdzieś w pobliżu jakąś wioskę? — odpowiedział pytaniem.
— Musimy poszukać nowej ofiary.
— Tak, kilka by się znalazło…
— No, to ruszamy — oświadczył żywo Ongus.
— Gdzie z powrotem?
— Ano, tak. Zadanie musi zostać wykonane, nie chcę nawet myśleć, co nam zrobią, jeśli się nie uda…
— Przecież to zajmie kilka godzin więcej! — rzekł zrozpaczony Tracjan.
— Trudno. Tu, w jaskini i tak jest ciemno. Czary nie zwiedziesz.
— Czyli że co? — wtrącił zdezorientowany Tymon. — Na darmoście mnie zofierzyli?
— Nie wiem — przyznał zadumany Ongus, co wielce zadziwiło Tymona; jeszcze nigdy nie słyszał takich słów z ust maga. — Wszystko na to jednak wskazuje.
Tymon uznał, ze to naprawdę ciężka wyprawa i ciężki problem, skoro nawet Ongusowi trudno było znaleźć rozwiązanie. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że to on sam, człowiek o tajemniczym pochodzeniu, przysporzył im owego problemu i uniemożliwia ukończenie misji.


EnjoyBig Grin
Odpowiedz
#18
I jeszcze mały fragmencik na rozruch tematu i dopóki nie przepiszę więcejTongue

Podróż na powierzchnię przebiegła szybko i bez trudności, acz nieco ponuro — trzej towarzysze byli raczej w markotnych nastrojach.
Gdy tylko znaleźli się w lesie, spojrzeli w górę, ku słońcu, które dodawało otuchy, ale przypominało o upływie czasu. Tymon bez porozumienia z pozostałymi ustalił, że jest kilka godzin po południu, około piętnastej.
— No, to gdzie ta wioska? — zapytał Ongus.
— Mniej więcej w tamtą stronę… — odparł Tracjan, wskazując dłonią zachód.
Udali się w tamtym kierunku, tym razem szli w nieco lepszych nastrojach. Wioska położona była niedaleko od jaskini, więc dotarli do niej już po kilku minutach.
Odpowiedz
#19
Ktoś wcześniej użył określenia sympatyczny. Podczas czytania przyszło mi na myśl to samo.
Moim osobistym zadaniem trudno jest napisać dobre fantasy. Większość książek tego typu, odkładałam po kilkunastu stronach, bo zwyczajnie mnie nudzą. Pominę już fakt, iż mam lekki przesyt historii o wszelkich wyprawach i ekspedycjach.
Twoja praca jest dobra pod względem technicznym. Czyta się ją łatwo i przyjemnie. Jest w miarę logiczna, ale nie znajduje w niej emocji. Akcja chyba dopiero się rozkręca, więc będę uważnie śledzić to opowiadanie, ale zdecydowanie brakuje mi w nim napięcia. Wiele elementów jest nazbyt ugrzecznionych. Bohaterowie są sympatyczni, ale tak po prostu sobie egzystują. Wykonują określone czynności, przenoszą się z miejsca, na miejsce, ale brakuje mi czegoś, co by mi ich przybliżyło. Zdaję sobie sprawę, że psychologizacja bohatera jest trudna i przychodzi z czasem, ale warto jej popróbować, choćby po to, by udoskonalić swój warsztat.
Masz niezły materiał. Pracuj dalej, bo do perfekcji wiele mu brakuje.
Odpowiedz
#20
Kolejna, dłuższa część opowiadaniaSmile.

Gdy tylko wychynęli z leśnego gąszczu, ujrzeli kilkanaście małych chałupinek otoczonych ogromnymi połaciami pól i łąk. Zbliżając się doń napotkali pełne niepokoju i zdziwienia spojrzenia kilu par oczu chłopów pracujących nieopodal. Mało brakowało, a tubylcy pewnie nastroszyliby na podróżnych swoje kosy, widły i inne narzędzia nadające się do urządzenia linczu.
— Może ja z nimi porozmawiam — odezwał się Tracjan. — Chyba nie zapuściliśmy się w tym gąszczu na tyle, żeby nie mogli mnie poznać, co?
Podszedł bliżej do chłopów, którzy widząc znajomą twarz odetchnęli z ulgą.
— Dzień dobry! — powitał ich Tracjan. — Nie musicie się stroszyć, to tylko ja i moi przyjaciele.
— A, to pan, panie Tracjanie — odparł jeden z chłopów. — Jużem myślał, że to jakie zbóje perfidne lezą i trza będzie pogonić ich.
— Strach się było bać, takoście znienacka w rynsztunku wyskoczyli — dodał inny. — Czemu jaśnie panowie z lasu idą, a nie gościńcem, jak przyzwoite ludzie?
— Chcemy zapobiec dalszym atakom na wasze krowy — odparł Tracjan, nie odpowiadając na pytanie. — Potrzebujemy jednak jednego dzielnego pomocnika na kilka godzin.
Chłopi, wystraszeni propozycją, pospiesznie odwrócili się do podróżników plecami i zajęli się swoją pracą.
— Nie możem pomóc — wyjaśnił jeden. — Akuratno zebrało się od groma roboty na polu.
— Niedopuszczalny brak wdzięczności — rzekł Tracjan cicho do towarzyszy, którzy wcześniej zdążyli już do niego podejść. — Idziemy dalej.
Przechodząc przez pola, a później między domami, dotarli na główną drogę.
Na ławkach pod chałupami siedziały i gaworzyły kobiety w różnym wieku. Teraz ich wzrok skupiony był na dziwnych przybyszach.
— Baby nie bierz — szepnął Ongus ostrzegawczo. — Rozgada się toto i na pewno nie uda się wziąć bestii z zaskoczenia.
— Tylko w ostateczności — obiecał Tracjan. — Ale wciąż nie widać nikogo odpowiedniego.
— Może któryś z tych młodzieniaszków? — zasugerował Ongus, wskazując palcem grupkę chłystków rozmawiających głośno za jedną z chałup z drugiej strony drogi.
— Dobra, spróbujmy.
Młodzieńcy, gdy zauważyli zbliżających się, natychmiast ucichli i spojrzeli po sobie z niepokojem.
— Myśmy już szli na pole! — zajęczał gorączkowo jeden z nich. — A to tak o, dla zdrowotności piliśmy, coby siły więcej przybyło!
Dopiero teraz Tymon zauważył pękatego, częściowo opróżnionego gąsiora, którego obecnie próbował schować za plecami inny młodzian.
— Do roboty, moczymordy! — wrzasnął nagle, przez co chłopi, a także Ongus z Tracjanem skulili się ze strachu i zdziwienia. — Ojce tam na polu se żyły wypruwają, a te tu siedzą i chleją! A trunki najlepiej smakują po pracy ciężkiej!
— Eee… właśnie, bez pracy ani rusz — rzekł Tracjan, otrząsnąwszy się z szoku. — Ale może któryś z was chciałby zostać wioskowym bohaterem? Potrzebujemy dzielnego kompana w przygodach.
— I nie trza będzie robić, tak? — spytał podejrzliwie jeden z młodzieńców.
— Oczywiście! — zapewnił Tracjan.
— E, ja tam nie idę! — oświadczył któryś. — Ojciec mnie złoi, jak z chałupy ucieknę.
Po minach pozostałych widać było, że podjęli podobną decyzję.
— Zaraz, chwila! — ożywił się Tracjan. — Nie musicie uciekać, to tylko na parę godzin!
— Jak chcą takiego chrobrego, niech Łopucha wezmą… — zasugerował jeden z chłopów z tyłu.
— Kto to?
— A, jeden taki głąb kapuściany… — pospieszył z wyjaśnieniem, machnąwszy ręką, ten z przodu. — Ostatnio, jak smok po krowę se przyleciał, to chciał go z widłami pogonić. Smok beknął ogniem, ryknął, potem poleciał, a skrzydłami tak zamachnął się, że biedny Łopuch aż przefiknął i tyle go pogonił.
— Gdzie go znajdziemy?
— A o tam — wskazał palcem dosyć odległą łąkę chłop. — Czai się znowu z widłami i krowów pilnuje. Mówi, ze wtedy smok zaskoczył go.
— Dziękujemy — odrzekł Tracjan. — Aha, pomóżcie w pracy — dodał, zerkając z ukosa na Tymona, który zaprzątał sobie jednak głowę poważniejszymi problemami.
Smok? Smok atakujący krowy? Taki, co to zjada dziewice i rycerzy, którzy chcą je ratować? Nie może być! Inaczej ten chłop nie mówiłby o nim tak spokojnie… Pewnie to jakiś szczególnie groźny zwierz leśny, albo mniejszy potwór. Tymon był tego niemal pewien, ale wolał usunąć to „niemal” ze swego toku rozumowania.
— Co to za smok, co się tu tak rozpanoszył? — zapytał, gdy szli w kierunku pastwiska.
— Jak to? Nigdy nie słyszałeś o smokach? — odpowiedział pytaniem Ongus.
Tymon powoli zaczął tracić nadzieję.
— No, nibym słyszał — zawahał się — ale nigdy sobiem nie mógł wyobrazić, jak takie coś wygląda.
— A jak ma wyglądać? — zdziwił się niewiedzą Tymona Ongus. — Duży, podobny do jaszczurki albo innego gada, w różnych kolorach, zieje ogniem…
— zamyślił się nad kolejnym elementem swojego opisu.
Tymon pozbył się wszelkich złudzeń.
— Znowuście chcieli mnie w konia zrobić… — rzekł z wyrzutem.
— A tam, zaraz w konia — machnął ręką Ongus. — Chcieliśmy cię po prostu ochronić przed niepotrzebnym stresem.
— Nieledwo się wam udało, ale to i tak tylko nieledwo! — oburzył się Tymon.
— Oj, uspokój się… Gdybym ci powiedział o smoku, nie chciałbyś z nami polecieć.
— No toż pewno, każdy głupi by parę razy pomyślał, czy chciałby bić się ze smokiem!
— Chwila, zaraz! — wtrącił Tracjan i zatrzymał się, co uczynili też pozostali. — A któż powiedział, że my chcemy go ubić?
Tymon, zbity z tropu, spojrzał na Tracjana, co chwila mrugając. Próbował coś powiedzieć, ale zdołał jedynie bezgłośnie poruszyć parę razy ustami, co spowodowało uśmiechy na twarzach towarzyszy.
— Jak to? — spytał w końcu.
— Tak to — odparł Tracjan. — Nie chcemy go zabijać, właściwie wręcz przeciwnie.
— Znaczy co?
— Smok, a właściwie smoczyca, zniosła jajo — wtrącił Ongus poirytowany głupimi pytaniami Tymona. — Chcemy je jej zabrać i przenieść w bezpieczne miejsce.
— Nie będzie zła?
— Zapewne będzie. Każdy by był, jakbyś gwizdnął mu potomka.
— I co potem z tym jajem?
— Zawiezie się je do innego rezerwatu, wykluje się z niego mały smok
— wyjaśnił Tracjan. — Dwa osobniki na rezerwat to za dużo. Smoczyca dlatego zabijała krowy, żeby mały miał co jeść, jak przyjdzie na świat. A jak jej to jajo zabierzemy, trochę poturbuje sobie grotę i się uspokoi. Sama je niewiele, więc wieśniacy zgadzają się na oddanie jednej krowy na miesiąc, czy dwa.
— I po co wam ten mały smok? — zdziwił się Tymon. — Nie dałoby się go zabić?
— Ty chyba głupi jesteś! — krzyknął oburzony Ongus, by później uświadomić sobie, że prawdopodobnie wysnuł tezę jak najbardziej wiarygodną. — Smoki to niezwykle fascynujące, a bardzo często magiczne i inteligentne istoty! Zabijanie ich porównywalne jest do zabijania ludzi!
Po chwili milczenia ruszyli dalej na spotkanie z nowym potencjalnym towarzyszem.


Jak zwykle miłej lektury życzęSmile.
Odpowiedz
#21
Wrzucam kolejne części... A nóż-widelec ktoś będzie chciał przeczytać?Tongue

Krowy wszystkich mieszkańców wioski pasły się na łące rozciągniętej na niewielkim wzgórzu i wokół niego. Na jego szczycie wędrowcy ujrzeli głębokie ślady po zabójczych smoczych szponach i trochę spalonego terenu, od którego z powodu braku trawy i, być może, lęku przed bestią, krowy trzymały się z daleka.
Towarzysze spojrzeli po sobie ze zdumieniem; poza nimi samymi nie było tu żywej duszy.
— Czyżby sobie z nas żartowali? — zasugerował Ongus.
— Może gdzieś poszedł — odrzekł Tracjan, próbując, podobnie jak inni, dostrzec gdzieś chłopa.
— Trzeba chyba poszukać jakiego innego — rzekł Tymon po kilku minutach.
— Toż nie będziem tu tak cały dzień stać!
— I to jest jedno z niewielu mądrych zdań, któreś dzisiaj powiedział!
— zgodził się Ongus.
Odwrócili się i poczęli iść w stronę wioski.
— Stać! — powstrzymał ich nagle stłumiony okrzyk z tyłu. — Coście za jedni?
Tymon, który szedł nieco za towarzyszami, poczuł ukłucie w plecy. Wszyscy trzej poczęli powoli obracać się w stronę właściciela głosu. Ujrzeli młodego, ubranego w zbyt gruby na tę porę roku kubrak mężczyznę. W rękach trzymał widły nastroszone na obcych.
— Jeszcze raz mnie dziabnij tymi widłami, to ci je wsadzę w…
— Witaj — rzekł pospiesznie, wysuwając się przed Tymona, Tracjan. — Ty jesteś pewnie Łopuch?
— Może i tak — łypnął podejrzliwie na przybyłych chłop — a bo co?
— Głupstwo, chcieliśmy cię prosić tylko o pomoc w obronie wioski… — odparł łowca, machnąwszy ręką.
— Pewno o smoka idzie… — domyślił się tubylec, ze smutkiem spuszczając wzrok. — Mogie i wam pomóc. Trza mi tylko z domu parę manatków zabrać…
— Nie musisz brać zbyt wiele, nasza misja nie potrwa długo — zapewnił Tracjan.
— A wogle tom jest Lapisław, ale w wiosce mówią mi Łopuch. Chodźta za mną.
— Swoją drogą, jak to się stało, że nie mogliśmy cię dojrzeć?
— zainteresował się Tracjan.
— Żem się za krową schował — wzruszył ramionami Łopuch.
— Ale rozglądaliśmy się uważnie, ja tam żadnych nóg za krowami nie widziałem.
— Bom się za rogi podciągł i się uwiesił — wyjaśnił z uśmiechem chłop. — A że trawa wysoka, jo jakem rzucił w nią widły, toście ich też nie dojrzeli.
Trzej przybysze skierowali zdumione spojrzenia na Łopucha zadowolonego ze swoich wątpliwych umiejętności, a później po kryjomu wymienili je między sobą.

***
Rude słońce nieubłagalnie zbliżało się do linii horyzontu, wskazując ciągnące się minuty oczekiwania. Trzej wędrowcy stali na drodze przed chałupą Łopucha, będąc źródłem niezwykle intensywnego zainteresowania wśród chłopów.
— Będziemy wracać w nocy — westchnął znów Tracjan, spoglądając na zachód słońca.
— Nie przeżywaj — uspokoił go Ongus. — Jak dobrze pójdzie, to smok tak się zaweźmie, że będzie nam oświetlał całą drogę powrotną.
Tymon posłał im obu lodowate spojrzenia, na co roześmiali się.
Nagle wszyscy trzej usłyszeli trzaśnięcie drzwi. Odwrócili się w stronę dźwięku i ujrzeli przygotowanego do podróży Łopucha. Ongus westchnął, pacnąwszy się dłonią w twarz.
— Następny — rzekł grobowym tonem.
— Skąd masz taki… osprzęt? — spytał zaskoczony Tracjan.
— Sam żem zrobił — rzekł z dumą Łopuch, spoglądając na swoją gigantyczną, przewyższającą go wzrostem kuszę, równie długie bełty w kołczanie wystającym zza pleców i futrzany kombinezon pozostawiający odsłonięty tylko kawałek twarzy chłopa zawierający jego oczy i pół nosa.
— Mówiliśmy ci przecież, że idziemy na parę godzin… — jęknął Tracjan.
— A co, trza jeszcze czego?
— Wracaj do chałupy i zostaw ten kokon! — wrzasnął zniecierpliwiony Ongus. — I nie zapomnij o tej baliście! Co za głupek — dodał, gdy chłop smutny poszedł z powrotem do domu. — Słuchaj, może my mu po prostu utoczymy trochę tej jego chłopskiej krwi do jakiegoś słoja i zaniesiemy bez niego, co? — zwrócił się zrozpaczony do Tracjana. — Albo najlepiej go zabijmy…
— Nie mamy słoja — rzekł Tracjan, spoglądając ostrożnie na Ongusa. — A właściwie, to nie wiem, czy krew się czasem nie zdąży zepsuć i czy czara ją przyjmie…
Z chałupy po raz drugi wyszedł Łopuch.
— Dobra, chodźmy — rzucił Tracjan.
— Czekaj! — powstrzymał wszystkich Ongus. — Co masz w tej torbie?
— Jedzonka trochu… — jęknął Łopuch.
— Teraz możemy iść — odparł Ongus podejrzliwie.

***
Las z metra na metr stawał się coraz gęstszy.
— Głodny jestem — poskarżył się Tymon. — Od rana niczego żeśmy nie jedli…
— Racja, chodźmy najpierw pod „Bociana” — zgodził się Ongus. — Urządzimy sobie popas.
— Co za bocian? — zaciekawił się Łopuch.
— Drewniany stwór latający — wytłumaczył z uśmiechem mag.
— Jak tak dalej pójdzie, będziemy lecieć nad ranem — mruknął łowca.

***
W atramentowo granatowe niebo ze skwierczących resztek ogniska wzlatywał dym.
— Dobre zajączki — rzekł, klepiąc się po brzuchu, Ongus.
— Zawiśniem za nich… Zawiśniem… — gorączkowo powtarzał Łopuch.
— Nie jęcz tak, bo zachorujesz i będziemy musieli dodatkowo się zatrzymywać i zwiedzać chaszcze. A i tak jesteśmy już mocno opóźnieni.
— O, myślałem, że już dawno daliśmy sobie spokój — zadrwił Tracjan.
— Nie, ale nic na łapu-capu. Żadna przyjemność z podróży na pusty żołądek, zwłaszcza jeśli musisz wysłuchiwać zrzędzenia Tymona.
Po kilku chwilach wszyscy byli gotowi do dalszego marszu. Ruszyli ku górze, której skąpany w poświacie księżycowej szczyt wystawał ponad wierzchołki drzew. Wędrowcy szybko dotarli do jaskini, o wiele krócej zajęła im podróż do Czary Ofiarnej.
— Niech to urok trzaśnie! — zaklął Ongus, zaglądając do kamiennej misy.
— Wszystko już wysiorbała…
— Mówiłem, żeby szybciej iść — odparł z ponurą satysfakcją Tracjan. — No dobrze, bez przedłużania…
Dobył swego sztyletu i rozciął ledwie zakrzepłą ranę na dłoni; w jego ślady poszedł Ongus. Tymon ucieszył się, że jego dłoń tym razem pozostanie bezpieczna.
— Przykro nam, ale teraz ty — rzekł Ongus do Łopucha, który w milczeniu i ze strachem na twarzy przyglądał się mrocznym praktykom.
— Jak trza, to trza… — westchnął w końcu chłop. — Oby to pomogło.
— Widzisz? — rzucił ku Tymonowi rozradowany Ongus. — Można bez stresu.
— A jakże, ale też by się stresował, gdybyście go przydybali z dwóch stron i siłą utoczyli mu krwi — odparł wojowniczo Tymon, na co Ongus z zakłopotaniem chrząknął i zamilkł.
— No, to teraz tylko czekamy — rzekł Tracjan, gdy krew Łopucha znalazła się w misie.
Tymon zajrzał do Czary, w której przez chwilę nic się nie działo. Nagle szkarłatny płyn zaczął wrzeć, tworząc bordową chmurę pary. Po kilku chwilach niemal cała krew uleciała, pozostawiając na kamiennym dnie jedynie czerwoną skorupę. W końcu też kamienna ściana blokująca dalszą drogę pękła pośrodku, a jej obie części zaczęły rozsuwać się na boki.
— Działa — zakomunikował z przejęciem Ongus.
Chwilę później wszystko ucichło, wędrowcom ukazał się tunel z rzędem pochodni przymocowanych do kamiennych ścian.
— To by było na tyle — zwrócił się nagle Ongus do Łopucha. — Dzięki za pomoc, trafisz sam do wioski?
— Że co? — ożywił się Łopuch. — Nigdzie nie będę lazł, póki nie pomogę wam ubić bestii!
— Posłuchaj, nie chcemy jej zabijać, tylko sprawić, żeby skończyła was dręczyć.
— No, trza zabić ścierwo…
— Oj, bo się zaraz naprawdę zdenerwuję… Ujmę to tak… Możesz iść z nami, ale masz się szczelnie zamknąć. A jeżeli chociaż pomyślisz o zabiciu smoka, to ja zabiję ciebie. Rozumiesz?
Łopuch w odpowiedzi pokiwał tylko pokornie głową.
— Idziemy — rzekł po chwili mag.
Czterej wędrowcy szli w głąb rozświetlonej światłem pochodni jaskini, której strop zaczął się po jakimś czasie wznosić. W oddali ujrzeli wyjście z korytarza, za którym spoczywał ogromny głaz, częściowo zakrywający widok i dalsze przejście. Przeszli obok niego i ich oczom ukazała się wielka jama w kształcie kopuły o średnicy kilkudziesięciu sążni, z dużym otworem pośrodku sklepienia. Na drugim końcu pomieszczenia spoczywało gargantuiczne, ciemnozielone cielsko smoczycy, która, schowawszy wielki łeb pod skrzydłem, spała zwinięta w wielki kłąb. Całe jej ciało pokryte było twardymi łuskami, które na grzbiecie i ogonie przybierały postać sporych, odstających płytek.
Chłopi ze zdumienia szeroko otworzyli usta i oczy.
— I mamy smoka — rzekł Ongus wesoło, jakby właśnie spostrzegł ciekawy okaz żaby, której można wydłubać oczy i włożyć do słoika z formaliną.
— Nie widać nigdzie jaja — stwierdził Tracjan. — Pewnie gdzieś przy sobie ma…
— Pod cielskiem schowała — uśmiechnął się Ongus. — Jakby się spodziewała, że mu je przyjdą zabrać jakieś gałgany.
— To… jest smok, tak? — wydukał nagle zszokowany Tymon.
Ongus głośno westchnął.
— A czy wygląda ci to na kota? — odrzekł, zachowując resztki cierpliwości.
— Duży…
— No, z bliskości więksiejszy… — wtrącił Łopuch. — Jak diabeł jaki.
— Trzeba go zbudzić — rzekł nagle Tracjan, otrząsnąwszy się z własnych myśli.
— Zgłupiał? — spytał głośno zszokowany Łopuch. — Przecie nas obaczy!
— Wiem, o to chodzi. Ktoś go obudzi, a jak się podniesie, zabiorę mu jajo.
— Sam nie dasz rady — zaoponował Ongus. — Jest zbyt ciężkie i zbyt gorące. Pomogę ci.
— W takim razie wy tu poczekajcie spokojnie — rzekł Tracjan do chłopów — a my obudzimy smoka i zabierzemy mu jajo.
— Nie, tak się nie uda… — przerwał mu znowu mag. — Skupi się na nas i nie da sobie zabrać.
Ongus zamyślił się, skubiąc swą długą, białą brodę.
— Tymon, dziabniesz go.
— Że co? Kto? Ja? Przecie mówił, że mamy spokojnie postać — rzekł zszokowany Tymon, wskazując palcem Tracjana.
— To sobie widocznie nie postoisz. Jak będziesz szybko uciekał w głąb jaskini, nic ci nie zrobi.
— Ja nie chcę! Czemu zawsze ja muszę robić najgorsze?
— No dobra — westchnął mag zrezygnowany, co zdziwiło Tymona.
Odwrócił się ku Łopuchowi.
— Ty pójdziesz? A może też ci się nie chce?
— Nie, pójdę ja! — powiedział nagle Tymon, bojąc się o swoją wiszącą na włosku pozycję w grupie. — W sumie, co to dla mnie?
— Zdecyduj się — warknął Ongus.
— Więc będzie tak… — odezwał się Tracjan po kilku chwilach milczenia. — Ty — zwrócił się do Łopucha — stań daleko w jaskini, tak, żeby smok ci nie mógł nic zrobić. Gdy tylko Tymon go zbudzi, zacznie uciekać w twoją stronę. Wtedy ja i Ongus zapakujemy jajo do wora i też postaramy się uciec.
— Czym mam go dziabnąć? — spytał Tymon.
— Weź ten mieczyk, co go dostałeś — machnął ręką zniecierpliwiony Ongus. — Musisz tylko mocno dźgnąć, bo ma twardą skórę gadzina… Spróbuj znaleźć jakieś mniej opancerzone miejsce.
— Tylko proszę was, bądźcie ostrożni — rzekł błagalnie Tracjan, wyjmując z bagażu futrzany futerał na jajo, a resztę powierzając Łopuchowi. — Nie dajcie się usmażyć, zadeptać, zjeść, czy co tam jeszcze.
Chwilę później trzej wędrowcy ruszyli w stronę przeciwną, niż ukrywający się Łopuch; ku smoczycy, która, nie spodziewawszy się sabotażu, wciąż spokojnie oddychała przez sen. Tymon, spojrzawszy w milczeniu na Ongusa, podszedł z walącym sercem do bestii. Uniósł wysoko trzymany oburącz miecz i zamarł w tej pozie na parę sekund. Pozostali z uwagą wpatrywali się w widoczne nawet z takiej odległości drżenie jego rąk.
Chłop opuścił gwałtownie miecz i sieknął smoka w odkrytą część korpusu. Zaczął w popłochu uciekać w stronę Łopucha, który wpatrywał się w potwora, przekrzywiwszy lekko głowę na bok.
Tymon przystanął, nie słysząc niczego oprócz zduszonych okrzyków.
— Wracaj tu! Gdzie leziesz? — nawoływał go Ongus z zaułka znajdującego się za legowiskiem smoka.
Tymon obrócił się i spostrzegł, że bestia dalej spokojnie spała, jak gdyby nic się nie stało.
— Mówiłem, że to ma być mocny cios! Najlepiej dźgnij go!
Chłop posłusznie podszedł do smoka po raz drugi. Znów uniósł ręce do góry, ale tym razem, chwyciwszy pewnie za rękojeść, skierował ostrze w dół. Przygotowany do ucieczki, uderzył z całej siły.
Nagle jaskinia zawibrowała, gdy wstrząsnął nią pisk bólu. Smok w parę chwil stanął w pozycji bojowej i zaczął rozglądać się za źródłem ataku. Ujrzał Tymona, który, upuściwszy swój miecz stał zszokowany w miejscu i zakrywał dłońmi uszy.
— Uciekaj idioto! — wrzasnął nagle Ongus, próbując przekrzyczeć smocze zawodzenie.
Bestia uniosła jedną z przednich łap, chcąc zmiażdżyć Tymona, który, wystraszywszy się chyba bardziej krzyku maga, począł biec w głąb jaskini. Smok chybił, ruszył w pogoń za małą ludzką istotką. Nie zauważył, że z tyłu dwie inne ludzkie istotki chciały właśnie zabrać jego najcenniejszy skarb — gorące i jarzące się jajo. Tracjan uniósł je, by wrzucić do futerału trzymanego przez Ongusa, wypadło mu jednak z rąk. Gdy Tymon wraz z Łopuchem chowali się za wielkim głazem, Ongus położył wór na ziemi, by Tracjan mógł gorączkowo wtoczyć jajo do środka. Obaj przecisnęli się obok smoka, który był zajęty wydłubywaniem małych szkodników zza głazu. Spojrzał zdziwiony na dwie kolejne sylwetki, które także śmignęły za głaz, niosąc coś kształtem przypominającego jego jajo. Gdy spostrzegł, że nie ma go na swoim miejscu, spróbował jeszcze pochwycić małych złodziei, odbiegli już jednak zbyt daleko.
Wędrowcy biegli bez opamiętania ku wyjściu z jaskini.
— Czemuś je upuścił? Przecież miałeś rękawice! — poskarżył się Ongus.
— „Miałeś” to dobre słowo — odparł łowca, pokazując dymiące szczątki grubych, skórzanych rękawic.
— Wszyscy cali? — zdążył zapytać mag, zanim rozległ się rozdzierający uszy jęk rozpaczy. Z grymasem bólu na twarzach czterej kompani zatrzymali się i, upuściwszy pakunki, jak jeden mąż nakryli uszy dłońmi.
Po kilku chwilach wrzask ucichł, toteż Tymon spróbował odsłonić uszy, za jego przykładem poszła reszta drużyny. Z jamy dało się słyszeć teraz cichy, pełen żałości smoczy jęk.
— Aż się żal robi — szepnął Tymon.
— Nic nie poradzisz, trzeba było — odparł równie cicho Ongus. — Teraz wybywamy, ale na paluszkach, żeby jej znów nie zdenerwować — zarządził.

Miłej lektury, jak zwykleSmile
Odpowiedz
#22
Wrzucam całą resztę, jakby komuś znienacka chciało się przeczytaćTongue

Gdy tylko dotarli do „Bociana”, zatrzymali się zmęczeni.
— A więc, czy czujesz się na tyle usatysfakcjonowany udziałem w naszej misji, żeby pójść już do domu? — spytał Ongus Łopucha, który nie zrozumiawszy zadanego pytania, wpatrywał się w maga z głową przechyloną na bok.
Ongus westchnął.
— Starczy ci już przygód? Chcesz iść do domu?
— A jużci, panie, naprzygodziłem się na całe życie! — machnął ręką z zadowoleniem chłop.
— No, to wracaj już do wioski. Dzięki za pomoc.
— Mam jeno zapytanie… Czy mogę tera ozwać się w naszym siole bohaterem?
— No pewnie, pomogłeś uspokoić smoka! — odrzekł Tracjan.
— A, to dobrze — uradował się chłop. — Od tego „Bociana” waszego ani chybi już niedaleko, to se pójdę. Do widzenia!
— Do widzenia — odparli jednocześnie pozostali, po czym chłop zniknął w ciemności nocy.
— Zabraliśmy je w niemal ostatniej chwili — wrócił do tematu jaja Ongus.
— Jeszcze trochę, a zacząłby się z niego wykluwać mały smok. Nieźle je nagrzała, skoro aż spaliło ci rękawice.
Spojrzeli na ręce Tracjana odziane w skórzane resztki.
— To może tą torbę też spaliło? — zaniepokoił się Tymon.
— O, nie bój się! — odparł z uśmiechem Tracjan. — Trzeba by naprawdę mocnego ognia, żeby ją spalić.
— Dajcie popatrzeć…
Łowca z tym samym uśmiechem odchylił wieko futerału i oczom Tymona ukazał się ów przedmiot, o który tak długo zabiegali.
— Mały smok wyłazi! — zauważył z lękiem Tymon.
— Nie, to po prostu skorupa jaja jest lekko przezroczysta — uspokoił go Ongus.
Tymon, pozbywszy się już lęku, zaczął z pasją przyglądać się jaju. Pod ciemnozieloną, nieco przezroczystą i jarzącą się lekkim światłem skorupą, ukryty był mały, niezwykle podobny do swej szmaragdowej matki smok, zanurzony w jakiejś substancji. Widok ten od razu przywiódł Tymonowi na myśl obraz preparatów w formalinie z Ongusowej wieży.
— Mogę dotknąć? — spytał z przejęciem.
— Oczywiście — odrzekł z uśmiechem Tracjan. — Ale uważaj, bo gorące.
Tymon powoli zbliżył palec do powierzchni jaja, po czym natychmiast go zabrał.
— No, parzy…
— Mówię przecież — roześmiał się Tracjan.
— Napatrzyłeś się już? — przerwał Ongus. — Musimy zaraz lecieć.
Tymon zafascynowany pokiwał w odpowiedzi głową.
— Ładny… — stwierdził. — Taki, jak mucha w bursztynie, tylko większy i zielony.
Tracjan z uśmiechem zamknął wieko futerału i ostrożnie umiejscowił go pośród bagażu złożonego na „Bocianie”.
— Dobra, możemy lecieć — zarządził, po czym wszyscy zajęli swoje miejsca.
Gdy tylko podpory oderwały się ciężko od ziemi, usłyszeli pełen wściekłości i żalu wrzask zielonej smoczycy, od którego ziemia zadrżała, a ptaki na drzewach natychmiast poderwały się do lotu.
— Oho, złości się — krzyknął Ongus.
Tak jak zapowiedział wcześniej Tracjan, rozległ się wprawiający grunt w wibracje dźwięk głuchych uderzeń ściany jaskini. Po kolejnym wrzasku ucichł, ale smok, niemal równocześnie z „Bocianem” poderwał się do lotu.
— Żeś wykrakał — jęknął z niepokojem Tymon. — Będzie nas gonił i oświetlał niebo.
— O, nie… — odrzekł głośno, również zaniepokojony Ongus. — On leci w inną stronę, do wioski.
— A, to dobrze — uspokoił się chłop, nie widząc w tym nic złego.
— Zgłupiałeś? — mag obrócił gwałtownie głowę. — Przecież on chce spalić całą wieś, a w niej dziesiątki ludzkich istnień! I Łopuchowy tytuł diabli wezmą…
— Lecimy za nim, co? — domyślił się Tracjan.
— Musowo.
Zgodnie z poleceniem, Tracjan zawrócił lecącego do tej pory ku północy „Bociana” na zachód.
— Mam tylko nadzieję, że umiesz go szybciej obrócić? — upewnił się Ongus.
— No wiesz? — Może nie latam tak dobrze, jak krasnoludy, ale chyba wychodzi mi niezgorzej.
— Nie mam uwag do ciebie, ale do tej maszyny — wyjaśnił głośno Ongus.
— Chcę wiedzieć, czy jest dostatecznie zwrotna i szybka, żeby bezpiecznie podlecieć do smoka i później mu bez przeszkód zwiać.
— No cóż — westchnął Tracjan, próbując przekrzyczeć pędzący wiatr. — Myślę, że jakbym się postarał, to dałbym radę obrócić go szybciej. A prędkość zależy tylko od siły nóg pasażerów.
— Zatem postaraj się, żeby to przebiegło w miarę sprawnie, bo, zaiste, cios takim smoczym ogonem byłby nieprzyjemny. A razem musimy tak pedałować, jakby nas goniło sto diabłów.
— Jeden duży wystarczy — mruknął Tymon.
— Gońmy go — polecił Ongus.
— Co chcesz właściwie zrobić? — odkrzyknął Tracjan, zwiększywszy obroty.
— Może trzasnę go jakimś zaklęciem, to powinno zwrócić jego uwagę.
Odpowiedziało mu jedynie milczenie zagłuszane przez ryk smoka, świst pędzącego powietrza i skrzypienie „Bociana”.
Bestia, nie widząc machiny lecącej tuż za nią, nieuchronnie zbliżała się do wioski, której mieszkańców uważała widocznie za głównych winowajców swojej straty. Zobaczyła dachy ze strzechy, pokrywające drewniane chałupki, doskonały cel batalistyczny. Wiedzieli o tym również pasażerowie „Bociana”, który zbliżył się do smoka na odległość kilku sążni.
Niebo rozświetlił błysk. Zdziwiony smok spodziewał się zobaczyć podobny efekt dopiero po splunięciu swoim śmiercionośnym, zielonkawym ogniem. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy poczuł solidne uderzenie w zad, próbujące zbić go z toru lotu. Gdy tylko obrócił się najszybciej, jak mógł, ujrzał dziwny szkielet kreatury, dźwigający trzy mniejsze istoty i umykający precz. Zupełnie zapomniał o wiosce, skupił się na latającym stworzeniu. W gruncie rzeczy to ono i małe sylwetki bardziej wyglądały na złodziei jaja. Jęknął przeciągle rozjuszony dotkliwym uderzeniem i ruszył do szarży.
Wędrowcy, krzywiąc się, wtulili głowy w ramiona.
— Goni nas! — zaalarmował Tracjan, odwróciwszy głowę.
— Pedałujcie ile wlezie, jeśli wam żywot miły! — odkrzyknął Ongus.
Ciemność nocy znów rozświetlił intensywny błysk. Tym razem jednak bynajmniej nie zdziwił smoka, wprawił natomiast w jeszcze większy niepokój pasażerów „Bociana”.
— Palimy się! — poinformował nagle Tracjan, przekrzykując charczącego zielonym ogniem smoka i sapiącego głośno, panikującego Tymona.
— Teraz to nie najważniejsze zmartwienie! Uciekajmy! — wrzasnął Ongus.
Gdy smok gonił wytrwale latający wehikuł, Tymon przeklinał w duchu chwilę, w której zgodził się na wzięcie udziału w wyprawie i obwiniał maga o własną śmierć, której spodziewał się niebawem. Jeżeli jakimś cudem przeżyjemy tą bitkę ze smokiem, myślał, nie raz i nie dwa wypomnieć trza będzie ją Ongusowi. Dam ja mu „zwiedzanie świata”.
Silnie zmotywowani, wędrowcy zaczęli oddalać się od smoka, który wciąż nie dawał za wygraną i podążał za zielonym płomieniem tańczącym na ogonie „Bociana”. Po kilku minutach ścigani opadli z sił, przez co bestia znów zaczęła ich doganiać.
— Cały wysiłek na marne — wysapał zrezygnowany Tracjan. — Wytrzymała jest, dogania nas.
— Schylcie się — warknął Ongus, obracając się w siedzisku. — Jakież to wredne, nie ustąpi…
Przygadał kocioł garnkowi, pomyślał Tymon. Smok miał przecież ważne powody, by ich gonić.
— Klemenson, masz jakąś szmatę pod ręką?
— Niby po co? — odpowiedział pytaniem Tracjan.
— Gdy rzucę na smoka zaklęcie, ale nie wcześniej, musisz zdusić ten płomień na ogonie.
— Dobra, coś mam… — odkrzyknął łowca, sięgając do bagażnika nad głową.
— Schylcie się — powtórzył Ongus wciąż odwrócony. Z jego skierowanego ku smokowi palca wskazującego wystrzelił jasnofioletowy błysk, przemknął ponad głowami pozostałych pasażerów.
Tymon, który poczuł, że promień światła już go ominął, podniósł się i spojrzał za siebie. Ujrzał Tracjana, z trudem wychylającego się do tyłu, próbującego zdusić ogień wyrządzający coraz większe szkody. Nogami ledwo dosięgał do pedałów, o napędzaniu nie było mowy.
Smok, wpatrzony, w zielonkawy płomień, nie zwrócił uwagi na jeden błysk więcej. Był na tyle oślepiony, że nie próbował nawet unikać świetlistej strzały, która chwilę później trafiła go między oczy. Cały zesztywniał, lekkim łukiem zaczął nieubłagalnie opadać ku ziemi.
Zapadłą cisza przerywana skrzypieniem i łopotaniem „Bociana”. Choć ciemność nocy rozjaśniał z lekka blask księżyca, kompani, również oślepieni jaskrawym światłem, nie widzieli początkowo prawie nic.
— Coś mu zrobił? — zapytał Tymon, wpatrując się w ciemną, spadającą sylwetkę smoka u dołu.
— Sparaliżowałem — odparł z wahaniem Ongus.
— Wreszcie spokój, darł się niemiłosiernie — westchnął chłop.
— No właśnie… nie do końca. — Tymon nienawidził takich odpowiedzi. — Człowieka sparaliżowałoby na parę godzin, ale smok może nawet nie zdąży spaść na ziemię…
— Miejmy nadzieję, że jednak nie spadnie… — zawahał się Tracjan, zgasiwszy już płomień. — Trochę stąd wysoko.
Jak na komendę rozległ się głuchy trzask, a później uderzenie. Brzmiało to tak, jakby smok przy upadku wpadł na drzewo i łamiąc je, gruchnął na ziemię razem z nim. W promieniu kilkuset sążni do lotu poderwały się ogromne chmary ptaków.
— Zabiłeś go! — krzyknął z wyrzutem Tracjan.
— Spokojnie, sparaliżowane mięśnie stają się twarde, jak…
Pod nimi rozległ się jęk bólu, od którego zadrżała ziemia. Smok z trudem wzniósł się i zaczął rozglądać się za złodziejami jaja.
Ptaki, które miały zamiar opaść już ku drzewom, doszły do wniosku, że jeszcze niedostatecznie rozprostowały swoje kości.
— To tyle, jeśli chodzi o śmierć smoka — podsumował Ongus. — A teraz po cichu uciekamy, bo jak nas dojrzy, już nie będzie taki miły.
— To dziadostwo było miłe? — wyprostował się Tymon. — Przecie nieomal nas zabił!
— Mam tylko nadzieję, że jest na tyle poturbowany, że teraz poleci kurować się w swojej jamie… — przerwał Tracjan. — Spadł z takiej wysokości, że powinien być wycieńczony i obolały…
— A widzisz? I po co się wydzierałeś? — zaśmiał się Ongus.
Ranny smok, nie dojrzawszy po raz drugi „Bociana” rozświetlonego zielonym ogniem, zaczął podążać w stronę swojego legowiska.

***
— Nie ma mowy, nigdzie nie poleci bez drobnej naprawy — żachnął się Tracjan. — Cud, że w ogóle dolecieliśmy do mojego domu! Musiałeś tak wkurzać tego smoka? Spalił mi cały tył…
— Nie przeżywaj — machnął ręką Ongus. — Wolałbyś, żeby spalił ci wioskę i poleciał do następnej?
— Póki nie wymienię stery, nawet nie chcę ryzykować lotem dokądkolwiek. Spadnę gdzie, zabiję się, potłukę jajo, później mnie wskrzeszą i zabiją jeszcze raz…
— Przynajmniej będziesz miał jakieś zajęcie.
— No, ty chyba też — rzekł łowca, rzucając wymowne spojrzenie w kierunku Tymona grzebiącego w bagażach.
— A żebyś wiedział — westchnął Ongus. — Nigdy bym nie przypuszczał, że najlepszy przyjaciel wtłoczy mi taki nóż w plecy…
Tymon, zrozumiawszy, że stał się tematem dyskusji, obrócił się do rozmawiających.
— Com ci znowu zrobił? — jęknął. — Żeś się mnie uczepił, jak mucha ścierwa…
— Tego jeszcze właśnie nie wiem — zastanowił się Ongus — ale, jak już wspomniał nasz przyjaciel, Tracjan, będę miał coś do roboty.
Tymon, nie zrozumiawszy, zamilkł.

***
Kolejny lot i kolejne podejście do lądowania. Tymon miał okazję podziwiać w końcu swą wioskę z lotu ptaka. Wygląda, jak wszystkie inne, które mijaliśmy, pomyślał. Również ci sami, zdawałoby się wielkości mrówek ludzie, bo z tej wysokości nie sposób dostrzec twarzy. Jedynie jasnoszara wieża maga stanowiła obiekt wyróżniający wieś spośród innych.
— Jesteśmy na miejscu — głośno poinformował o oczywistości Tracjan, skręcając naprawiony już ster do lądowania.
Niepojęta dla Tymona siła odśrodkowa sprawiła, że pochylił się nieco w bok, gdy szybowali ku skrzyżowaniu dróg na środku wioski. Powolutku, czując delikatny powiew powietrza, które „Bocian” wprawił w ruch swoim kołowaniem. Jakoby nosek klonowy, co to się dziatwa nimi bawi i przykleja do własnych nosów, pomyślał znów Tymon.
Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do tego niemiłego wstrząsu, gdy podpory „Bociana” uderzają o ziemię, a trzewia niebezpiecznie zbliżają się do gardła.
Upewnił się, że kurz na drodze opadł, a treść żołądka pozostała tam, gdzie być powinna, po czym powoli wysiadł z wehikułu. Rozciągając obolałe kości rozejrzał się dookoła. Te same małe chałupinki, trochę większa karczma wystająca ponad nimi i w końcu górująca, jasnoszara Ongusowa wieża, bez której ich opole niczym nie różniłoby się od innych. Nic się nie zmieniło, ale właśnie to mu się podobało. Jedynie chłopi, którzy z rzadka krzątali się po drogach, ze strachem przyspieszali na widok dziwnego monstrum, które wcześniej porwało, a teraz postanowiło uwolnić ich dwóch przyjaciół i jakiegoś nieznajomego. Niektórzy jednak, zauważywszy, że potwór jest na razie raczej nieszkodliwy, postanowili zbliżyć się doń i być może wspomóc jakoś jego ofiary. Zachęcone wyczynem tych najdzielniejszych, do maszyny zaczęło podchodzić coraz więcej osób. No cóż, w kupie siła, zawsze w wypadku przebudzenia się bestii można spróbować zaatakować ją.
Zapadło pełne niepokoju milczenie, w którym słychać było śpiew ptaków dookoła i chrzęst piachu pod wieloma trzewikami.
Tracjan i Tymon z uwagą spoglądali na milczącą ciżbę. Ongus, który właśnie zajął się wyjmowaniem swojego bagażu, odwrócony był do chłopów plecami.
Oczy tubylców, choć z przerażeniem wpatrujące się w mechaniczną kreaturę, iskrzyły z ciekawości i zdziwienia. Widać było, że wieśniacy chcieli dowiedzieć się od przybyłych wielu rzeczy, ale właściwie nikt nie wiedział, o co pytać.
— Poczciwe mordy! — zakrzyknął nagle Ongus. Tłum cofnął się, z przerażeniem spoglądał na uśpioną bestię. — Coście się tak pokulili, jakbym zaraz miał pluć ogniem?
Chłopi milczeli dalej.
— No nic, widzę, że odebrało wam mowę… Nie pierwszy raz zresztą.
Wieśniacy przyjęli po prostu uniwersalną, najlepszą strategię. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, trzeba tylko siedzieć cicho i czekać na rozwój wydarzeń. I mieć nadzieję, że nic cię nie zje.
— No, Tymon, zabieraj co swoje, pozwól Klemensonowi lecieć dalej.
Tymon posłusznie zaczął wyciągać z bagażnika swój inwentarz.
— Zaraz, to nie chcesz, żebym cię podrzucił? — zdziwił się Tracjan.
— E, odpocznę parę dni i sam się wybiorę — odparł przeciągle Ongus. — Tyle lat chłop był chłopem, że wytrzyma jeszcze trochę.
Wieśniacy z uwagą przysłuchiwali się kolejnej niezrozumiałej rozmowie i zdziwieni obserwowali, jak Tymon bez większego wysiłku opróżnia trzewia śpiącej bestii.
— Rób jak chcesz — uśmiechnął się łowca. — Dzięki za pomoc.
— Toć i mój był to obowiązek! — odrzekł Ongus. — Ale ja też dziękuję… Może coś ciekawego z tej historii wyniknie?
Obaj z uśmiechem spojrzeli na Tymona, który zdążył już wyładowywać swój bagaż.
Tracjan wsiadł do „Bociana” i zaczął uruchamiać maszynę, wzbudzając prostokątnymi skrzydłami tumany kurzu. Tłum chłopów, widząc, że bestia się przebudziła, uciekł w popłochu.
— Bywajcie! — zakrzyknął łowca, powoli wznosząc się w powietrze.
— Bywaj i ty! — pomachał ręką Ongus. Nowego przyjaciela pożegnał także Tymon.
Parę minut później „Bocian” zdążył już dostatecznie się unieść i odlecieć. Chłopi znów zaczęli cicho podchodzić do podróżnych w duchu radując się, że przynajmniej ich starzy przyjaciele zdołali uciec straszydłu.
— Oj, wszędzie dobrze, ale w domu to najlepiej — westchnął Tymon. — Ale przyznać to trzeba, przygoda była przednia.
— A widzisz? — zaśmiał się Ongus. — Mówiłem, że ci się spodoba. Zobaczysz, jeszcze będziesz prosił, żebym cię kiedy zabrał znów na jakąś wyprawę.
— Tylko strasznie suszy po tym lataniu… Piwa bym się napił.
— Rzeczywiście, ja też się zziajałem — odparł wciąż śmiejąc się mag. — Trzeba w końcu odpocząć.
Obaj unieśli swoje manatki i ruszyli do karczmy. Chłopom, nie wiedzieć czemu, również udzieliło się owo zmęczenie i też postanowili trochę wypocząć w dobrze znanym sobie budynku i wysłuchać nowin od Tymona i Ongusa, którzy właśnie zakończyli swoją podróż.
A zdawać by się mogło, że był to dopiero początek.

Miłej lekturySmile
Odpowiedz
#23
Długo czytałem, bo uparłem się, że przeczytam w robocie, więc wyszło mocno na raty, ale tekst jest na tyle dobry, że przez ten czas nie zapomniałem co było w poprzednich częściach. To duży plus. W końcu też przestało być tylko sympatycznie, a zaczęło się coś dziać. Opowiadanie dostało jaja (dosłownie i w przenośni), akcja zawiązała się dość szybko, ale jej koniec nie nastąpił nagle. Narrację poprowadzono od początku do końca, co mi się bardzo podoba. Do fabuły nie mogę się przyczepić poza jednym faktem: brakuje mi rozwinięcia wątku smoczycy. Co się z nią potem stało (chodzi oczywiście o najbliższą przyszłość), czy w końcu spaliła wioskę (bo ewidentnie mogłaby to zrobić potem). Bohaterowie są fajni: nie kukły, ani też nie jakieś wyjątkowo bogate wewnętrznie kreacje, ale tacy aby ich lubić. Do tego pasują do stosunkowo lekkiego tonu całego tekstu (ten co się czepiał krowy FTW).
Ogólne wrażenie pozostają bardzo dobre, w końcu jakieś fantasy, które różni się od innych. Pozdrawiam.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom! Just call me F.
Odpowiedz
#24
Przeczytanie całości zajęło mi trochę czasu, ale w końcu się zmobilizowałam i teraz piszę ten oto komentarz.

Muszę przyznać, iż IMO najmocniejszą częścią opowiadania jest strona techniczna. Tekst jest napisany starannie, czyta się go łatwo i przyjemnie, a opisy są dość plastyczne. Wielu błędów nie zauważyłam, za co serdecznie gratuluję.

W moim odczuciu trochę gorzej jest z warstwą fabularną. I może w tym wypadku wina leży po mojej stronie. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem tradycyjnego fantasy - jak to nazywam na swój własny użytek. Smoki, trolle, orki, krasnoludy, wybrańcy i magiczne krainy powodują, że zawsze bardziej krytycznie odnoszę się do tekstu.
Moim zdaniem fabuła była troszkę liniowa i przewidywalna. Jakieś zadanie - wyprawa, ale od początku było wiadomo, że skończy się happy endem. Pomimo ładnego języka, którym IMO można zbudować świetne opisy, brakowało mi podczas czytania napięcia i niepewności.
Bohaterowie byli owszem sympatyczni, ale nic poza tym, bo skupiałeś się głównie na tym co mówili/robili, ale niestety nie na tym co czuli. Dlatego wydali mi się nieco papierowi. Czytając kolejne dialogi z cyku Ten powiedział to, tamten tamto, a kolejny jeszcze coś innego.
To rzeczy, które rzuciły mi się w oczy podczas czytania, a teraz łapanka:

Cytat:— I to jest jedno z niewielu mądrych zdań, któreś dzisiaj powiedział!
— zgodził się Ongus.
Tu chyba wkradł się niepotrzebny Enter.

Cytat:Ujrzeli młodego, ubranego w zbyt gruby na tę porę roku kubrak, mężczyznę.
IMO przecinek w tym miejscu.

Cytat:— Swoją drogą, jak to się stało, że nie mogliśmy cię dojrzeć?
— zainteresował się Tracjan.
I tutaj też IMO enter.

Cytat:— Żem się za krową schował — wzruszył ramionami Łopuch.
Tu IMO powinna być wielka litera.

Cytat:Tymon obrócił się i spostrzegł, że bestia dalej spokojnie spała, jak gdyby nic się nie stało.
To zdanie IMO lepiej brzmiałoby z czasownikiem w czasie teraźniejszym.

Cytat:Ujrzał Tymona, który, upuściwszy swój miecz, stał zszokowany w miejscu i zakrywał dłońmi uszy.
IMO zabrakło przecinka.

Cytat:Tracjan uniósł je, by wrzucić do futerału trzymanego przez Ongusa, wypadło mu jednak z rąk. Gdy Tymon wraz z Łopuchem chowali się za wielkim głazem, Ongus położył wór na ziemi, by Tracjan mógł gorączkowo wtoczyć jajo do środka.
Zapomniałam o tym, iż czasem nagromadzenie imion w czytanym tekście było troszkę nużące.

Cytat:— A jużci, panie, naprzygodziłem się na całe życie! — machnął ręką z zadowoleniem chłop.
IMO to też lepiej z wielkiej litery.

Cytat:Zapadłą cisza przerywana skrzypieniem i łopotaniem „Bociana”. Choć ciemność nocy rozjaśniał z lekka blask księżyca, kompani, również oślepieni jaskrawym światłem, nie widzieli początkowo prawie nic.
1. Literówka.
2. Zgrzyta mi ten zwrot.

To tyle ode mnie.
Pozdrawiam, mając nadzieję, że moja pisanina na coś się przydała.
Odpowiedz
#25
Do pierwszej części nie mam zastrzeżeń. Jedyne do czego mogę się przyczepić to nieco mdły dialog. Mogłbyś rownież nieco skondensować opisy na samym początku bo według mine są trochę zbyt rozległe i zawierają trochę redundancji (nadmiarowości). Z powodzeniem mogłyby być krótsze, opierając się na głównych opisach, bez zbędnego wyjasniania czytelnikowi co miałeś na myśli. Niech sam myśli i sobie wyobraża. Ty mu w tym pomagaj, lecz nie wyręczaj go.

"Tymon posmutniał. Nie podobało mi się, że jego przyjaciel miał przed nim jakieś tajemnice." --- jakież to smutne... ;(

Do drugiej częśći mogę powiedzieć tylko tyle, że jest lekko nudna. Nic się nie dzieje, opisujesz ze zbyt dużą dokładnością to wszystko, co się dzieje w opowiadaniu - każde słowo - każdą myśl. Strasznie jest to męczące.

Po trzeciej częśći jednak poprzestanę.

Ogólne wrażenia? Czyta się w miarę szybko, pomimo literówek i błędów składniowych, których jednak trochę było. Jednak nie podoba mi się styl opowieśći. Traktujesz czytelnika jak studenta, który musi wykuć cały podręćznik od deski do deski. Piszesz opowiadanie, które jest co prawda rozbudowane, ale tak z 60% opisów można by sobie darować bez szkody dla tekstu, gdyż są zwyczajnie niepotrzebne. Czego mi tu jednak brakuje to zainteresowania czytelnika. Snujesz opowieść o trzech typkach lecących na czymś czego nie potrafię zidentyfikować (a wyobrażam sobie to jako jeden z pierwszych samolotów braci Wright), oni sobie lecą, wcześniej się przygotowywali do tej podróży, oddajesz zbyt realistycznie dziejącą się akcję, przez to jest rozwlekła i mało interesująca. Co mnie w sumie obchodzi, co zabrał ten chłop ze sobą (no może poza kosą, bo to było nawet leciuteńko śmieszne), co mnie obchodzi, że ten się cały czas bał (jedno stwierdzenie by spokojnie wystarczyło). Oni sobie lecą i lecą - nic się nie dzieje. A skoro się nic nie dzieje to wystarczyło szybko ten lot zakończyć, bo ja jako czytelnik już się zaczynałem nudzić.

Słowem, postaraj się, drogi autorze, postawić w roli czytelnika swojego dzieła. Czy chciałbyś się zanudzić na śmierć czytając jakiś tekst? Sądzę, że byś go porzucił po paru zdaniach. Weź do ręki swoją ulubioną książkę i popatrz jak tam jest kreowana akcja. Dlaczego tak bardzo ją lubisz? Zobacz jak tam autor prowadzi dialogi, opisuje krajobraz, wydarzenia. Wzoruj się na tym.

Jeszcze jedna uwaga. Tekst balansuje na granicy czegoś dowcipnego i poważnego tekstu. Ja bym Ci radził skierować się tylko w jedną stronę. Moim zdaniem opowiadanie ma potencjał na jajcarski tekst z błyskotliwymi dialogami i świetnym humorem. Trzeba tylko popracować i przemyśleć jego fabułę etc.

Dobrą stroną tego tekstu jest jednak lekkość stylu. Za to mogę Cię pochwalić, bo fajnie się czyta. Będzie sie czytało jeszcze fajniej, gdy popracujesz nad warsztatem.

Odpowiedz
#26
Przeczytałam całość Wink W tym opowiadaniu wciąż udaje Ci się utrzymać to coś, co lubię. Mam wrażenie, że tym czymś jest styl Twoich tekstów i sposób pisania dialogów. Podoba mi się postać Tymona, jest według mnie najbardziej prawdziwa i wiarygodna. Sprawa z jego pochodzeniem jest interesująca, zaskoczył mnie ten zwrot akcji.

Było kilka śmiesznych momentów, trochę dynamiki, trochę ciekawych opisów, ale momentami czytanie się dłużyło. Dla mnie było za dużo fragmentów strice opisowych, na przeczekanie. Myślę, że warto byłoby trochę skrócić treść, nie tłumacząc tak dokładnie co, kiedy i po czym, albo ująć te momenty bardziej lakonicznie.
Poza tym wyłapałam sporo technicznych błędów, typu przecinki i literówki, ale podejrzewam, że to także jeden z Twoich wczesnych tekstów i nie zajmowałeś się już dogłębną korektą Smile

Jestem ciekawa, co czeka na mnie w dalszych opowiadaniach.

Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#27
(26-05-2011, 08:01)kubutek28 napisał(a): Między bestiami i kmieciami
(...)
Było to tym trudniejsze zadanie, że musiał zajmować tylne siedzisko sterownicze, wskutek czego ta część kadłuba unosiła się znacznie niżej.
powiało oksymoronem Wink

(26-05-2011, 08:01)kubutek28 napisał(a): Widok z lotu ptaka był naprawdę imponujący — Tracjan obserwował wielokrotnie zmniejszone elementy krajobrazu, które z powierzchni ziemi wyglądały zupełnie zwyczajnie.

Przestał pedałować, przez co machina spokojnie opadała ku ziemi. Jednocześnie skręcał ciągle ster w lewo, by nie odleciała zbyt daleko naprzód.

Gdy wehikuł zszedł już na trochę mniejszą wysokość, podróżnik zobaczył kilku chłopów we wsi, w której stała wieża. Ze strachem przyglądali się latającemu zjawisku, niektórzy pospiesznie poczęli chować się w swych chałupach.


W końcu pojazd z lekkim skrzypnięciem wylądował, opierając się na drodze wiejskiej przy wieży za pomocą czterech zabezpieczających prętów, zakończonych podstawkami.

Nagle na jego poważnie wyglądającej twarzy zagościł się szeroki uśmiech, który swą wielką radością zaraził również oczy maga.


— Powstał pewien problem, który wymaga reakcji w najbliższym czasie —rzekł zagadkowo Tracjan. — Zielona smoczyca z naszego rezerwatu porywa więcej krów, niż zwykle.
— Ach, faktycznie! — Pacnął się w czoło Ongus. — Jej czas przecież już się zbliża.
— No właśnie. Sam nie dam rady, musisz mi pomóc. A poza tym jest jeszcze Czara Ofiarna.
— Ech, no cóż… — Ongus skrzywił się z niesmakiem. — Mus to mus…
Podkreślone zwroty dobrze byłoby doszlifować.

Ogólnie to stare opowiadanie, więc zastanawiam się czy wyłapywać błędy, czy będzie przerabiane i tylko skupić się na fabule.
Odpowiedz
#28
Cytat:Ogólnie to stare opowiadanie, więc zastanawiam się czy wyłapywać błędy, czy będzie przerabiane i tylko skupić się na fabule.

Dobrze byłoby zastanowić się ogólnie nad kwestiami porządkowymi. Chyba dobrze byłoby, gdyby moderatorzy przenosili wszystkie nieaktualne teksty do takich miejsc, gdzie nieaktualność byłaby od razu zrozumiała.
Odpowiedz
#29
Cytat:Ogólnie to stare opowiadanie, więc zastanawiam się czy wyłapywać błędy, czy będzie przerabiane i tylko skupić się na fabule.
Cytat:Dobrze byłoby zastanowić się ogólnie nad kwestiami porządkowymi. Chyba dobrze byłoby, gdyby moderatorzy przenosili wszystkie nieaktualne teksty do takich miejsc, gdzie nieaktualność byłaby od razu zrozumiała.
Kurczę, no właśnie, jak już było wspomniane, jest to starsza wersja, z tym że nowszej właściwie chyba jeszcze nigdzie nie publikowałem... No a tu na forum - nie wiem czy to już powinno trafić do zakurzelca - ale istnieje właśnie taka "surowsza" wersja, której też, jak mi się zdaje nie mam nigdzie zapisanej... Mam tylko w domu rękopis, no ale to nawet nie jest surowa wersja, a dopiero nieociosany klocek, że tak powiemSmile

Zatem, powtórzę, uwagi czytam, bo niektóre tyczą się nawet tej najnowszej wersji, a więc też są przydatne i tak samo dziękuję za wskazanie i - przede wszystkim - za odwiedzinySmile

A mimo wszystko, fabuła w tych opowiadaniach jest taka sama, więc do niej zwłaszcza można się przyczepićBig Grin
Odpowiedz
#30
(10-05-2019, 00:50)kubutek28 napisał(a):
Cytat:Ogólnie to stare opowiadanie, więc zastanawiam się czy wyłapywać błędy, czy będzie przerabiane i tylko skupić się na fabule.
Cytat:Dobrze byłoby zastanowić się ogólnie nad kwestiami porządkowymi. Chyba dobrze byłoby, gdyby moderatorzy przenosili wszystkie nieaktualne teksty do takich miejsc, gdzie nieaktualność byłaby od razu zrozumiała.
Kurczę, no właśnie, jak już było wspomniane, jest to starsza wersja, z tym że nowszej właściwie chyba jeszcze nigdzie nie publikowałem... No a tu na forum - nie wiem czy to już powinno trafić do zakurzelca - ale istnieje właśnie taka "surowsza" wersja, której też, jak mi się zdaje nie mam nigdzie zapisanej... Mam tylko w domu rękopis, no ale to nawet nie jest surowa wersja, a dopiero nieociosany klocek, że tak powiemSmile

Zatem, powtórzę, uwagi czytam, bo niektóre tyczą się nawet tej najnowszej wersji, a więc też są przydatne i tak samo dziękuję za wskazanie i - przede wszystkim - za odwiedzinySmile

A mimo wszystko, fabuła w tych opowiadaniach jest taka sama, więc do niej zwłaszcza można się przyczepićBig Grin
ok SmileSmile

Co do spraw porządkowych to z reguły nigdzie nie przenosimy starych utworów. 
Są od tego drobne wyjątki, ale to zależy od naprawdę sporadycznych okoliczności.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości