Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Materiał - czyli historia jednego przysłowia
#1
Przekazuję Wam, moi drodzy, całość tekstu. Nie wiem, jak wyszło, ale mam nadzieję, że mi to powiecie Tongue.

___________________________________________________________________________________________
Materiał - czyli historia jednego przysłowia
___________________________________________________________________________________________

„...żebyś tylko nie zabrnął za daleko!”
autor nieznany



Prolog

Do Plewobrania wciągnięto go dokładnie rok wcześniej, w momencie, gdy zawaliło mu się całe życie, począwszy od fundamentów, a na czubku komina skończywszy.
Tak. Calusieńki rok.
Mimo to do dziś nie udało mu się dociec, w jaki sposób tak naprawdę tamci odkryli, że właśnie coś takiego jest mu potrzebne. Że właśnie w taki sposób musi odreagować i być może na nowo zdobyć przyzwoite miejsce w społeczeństwie.
Nie wiedział, dlaczego akurat jego wybrali.
Z drugiej strony, nie chciał wiedzieć. Wystarczył mu sam fakt, że go znaleźli i dali mu szansę. Szansę, którą udawało mu się wykorzystywać do granic możliwości. Co z tego, że mieszkał w niewygodnej, małej klitce, w budynku nadającym się tylko do rozbiórki? Co z tego, że budynek ten mieścił się w samym środku dzielnicy słynącej z czarnych (i to dosłownie) przestępstw? Co z tego, że biegające po ulicach szczury, które prawie nigdy nie rozstawały się ze strzykawką pełną Bóg wie czego, nazywały go śmierdzącym białasem? Odpowiedź jest niemalże dziecinnie prosta: kompletnie nic z tego!
Wszystko przez to, że Buddy Criston był Plewnikiem, a te ścierwa o tym wiedziały; nie miały pojęcia, czym dokładnie Plewnik się zajmuje, jednak zdawały sobie sprawę, że na mało dotkliwych przezwiskach musi się skończyć i że nie mają prawa posunąć się nawet o maleńki kroczek dalej. Tak to już jest: wystarczy raz, jeden jedyny raz kogoś ukarać, choćby dla przykładu, a pozycja w społeczności typu „czarna dzielnica” ugruntowuje się sama.
I za to Buddy był wdzięczny Wyzwolicielom, bo tylko dzięki nim udało mu się pozbyć zmory całego dzieciństwa i późniejszego życia.
Tak na siebie mówili. Wyzwoliciele.
I pewnie coś w tej nazwie było, ponieważ Buddy za ich sprawą już od roku czuł się wyzwolony. Wolny.
Prawie niczym nieograniczony.

I: Przekazanie

Garrison Town było idealnym miejscem dla Plewnika. Aż roiło się tu od materiału dla Wyzwolicieli. Najczęściej trafiali się bezdomni albo jakieś zagrzybione dziwki, które robiły się wilgotne od samego zapachu forsy. Ale zdarzały się również prawdziwe „perełki”, zazwyczaj w postaci upitych w sztok pseudo-biznesmenów, którzy pili, bo powiódł im się „interes-marzenie”, lub też z zupełnie odwrotnego powodu.
Reguł w zdobywaniu materiału nie było żadnych. Liczyło się tylko to, aby raz w tygodniu do siedziby Wyzwolicieli trafił świeży, dogodny nabytek.
Oczywiście Buddy nie był jedyny. Poza nim w mieście urzędowało jeszcze paru innych, nieznających się nawzajem, Plewników, ale - jak się okazywało - on był najlepszy; działał najskuteczniej i najszybciej przygotowywał materiał do przekazania.
A taka forma pracy była u Wyzwolicieli w cenie.

Tamtego wieczora, w rocznicę rozpoczęcia swojej pracy przy Plewobraniu, Buddy szykował się na przekazanie materiału pracodawcom. Zawsze starał się robić to wyjątkowo skrupulatnie, tak, żeby nikomu nie udało się nawet zorientować, że wychodzi z mieszkania.
Mężczyzna zawiązywał właśnie sznurowadła, gdy w kieszeni dżinsów poczuł lekkie wibracje dzwoniącego telefonu.
To pewnie oni - pomyślał i wyciągnął komórkę na wierzch, spoglądając na wyświetlacz.
Numer zastrzeżony. A więc na pewno oni.
Przycisnąwszy zieloną słuchawkę na klawiaturze, przyłożył telefon do ucha.
- Jedenaście, dwa, pięćdziesiąt - usłyszał, po czym rozłączył się i schował telefon z powrotem do kieszeni, zaciskając powieki; po skroni spływała mu masywna kropla potu.
Zawsze dzwonili przed odebraniem ciała. I zawsze podawali trzy liczby: czas w minutach do ich przybycia, liczbę Wyzwolicieli będących przy przekazaniu, oraz wysokość wypłaty - w tysiącach.
Pięćdziesiąt tysięcy dolarów za jedno ciało. Wychodziło więc na to, że inni Plewnicy nie popisali się w tym tygodniu. Ale to akurat nie przeszkadzało Buddy'emu. Gotówka to gotówka, im więcej, tym lepiej.
Zazwyczaj dostawał od pięciu do trzydziestu tysięcy, a tu nagle pięćdziesiąt patyków! Niezły prezent na rocznicę.
Tak też pomyślał i, zarzuciwszy kaptur na głowę, uchylił drzwi wyjściowe, wysuwając się na skąpaną w mroku klatkę schodową.

Buddy niemalże wszystkie pieniądze, które zarabiał przy Plewobraniu, przepuszczał w kasynie. Tak. Poza cholernie dobrym Plewnikiem, Criston był również cholernie pechowym hazardzistą. Kiedy tylko zabierał się do gry, prawie pewnym stawał się fakt, że z kasyna wyjdzie bez gotówki, z którą przyszedł.
Dokładnie tak samo przegrał swoje życie. Rok wcześniej.
Ale teraz byli Wyzwoliciele.
I to mu dawało pewnego rodzaju spokój.

Do szopy, którą po śmierci ojca odziedziczył wraz z mieszkaniem w rozpadającym się budynku, Criston dotarł w ciągu dziesięciu minut. Na przygotowanie urządzeń została mu minuta; czyli czasu aż nadto.
Owa szopa była w rzeczywistości blaszaną, nieporadnie skleconą budą; w wielu miejscach widać było zardzewiałe plamy, a gdzieniegdzie także otwory po kulach; w „czarnej dzielnicy” strzelano na tyle często, że jedna czy dwie dziury po pociskach nikogo nie dziwiły.
Buddy wydobył z kieszeni długi, srebrny klucz i, wsadziwszy go do zamka, przekręcił dwukrotnie. Uchylił lekko drzwi, które zawtórowały stłumionym skrzypnięciem, i wsunął się do wnętrza szopy.
Wyjął na wierzch telefon i spojrzał na wyświetlacz; zostało mu pół minuty.
Po omacku odnalazł zwisającą z sufitu lampę i włączył ją. Ostre światło dźgnęło go w oczy, spowijając swoimi promieniami podłużny stół z leżącym na nim niewielkim, kartonowym pudełkiem oraz czarnym workiem, w którym spoczywało ciało. Obok stołu, ze ściany wystawało srebrzysto-zielone „oko”, kształtem i wyglądem przypominające naparstek.
Buddy zbliżył się do niego, wcześniej z tylnej kieszeni wyciągając złotą kartę, podobną do kredytowej, tyle że zamiast czarnego paska widniał na niej symbol przypominający literę W. Criston zbliżył kartę do „oka”, które wydało z siebie potrójne pisknięcie, aby zaraz potem rozjarzyć się srebrzysto-zieloną poświatą. Sekundę później wyprysnęła z niego wiązka światła, również o tej samej barwie, zatrzymując się na przeciwległej ścianie.
Kilka chwil minęło, zanim wiązka zaświeciła mocniej. Moment później wokół niej pojawiły się iskry i w ciągu ułamka sekundy z wiązki „wypadło” dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn. Byli oni ubrani w białe fartuchy, sprawiające wrażenie szpitalnych; jeden z nich miał na nosie grube, rogowe okulary, zaś na skroni tego drugiego widniał symbol podobny do symbolu na karcie Buddy'ego.
Okularnik trzymał pod pachą średniej wielkości czarną saszetkę.
Pieniądze.
- Bierz - odezwał się mężczyzna z symbolem. Drugi Wyzwoliciel przekazał mu torebkę i zbliżył się do worka, rozsunął zamek przechodzący przez jego środek, spojrzał na ciało i mruknął:
- W porządku.
Zaraz po tym Buddy dostał pieniądze. Nie musiał przeliczać. Zawsze było tyle, ile należało mu się za dobrze wykonaną robotę, więc i teraz ufał Wyzwolicielom.
Okularnik chwycił worek, przerzucił go sobie przez ramię i z powrotem stanął obok towarzysza.
- Siedem - bąknął ten z symbolem, jakby dla pewności, że Criston wie, iż został mu tydzień do następnego przekazania.
Po tych słowach Wyzwoliciele zniknęli w wiązce srebrzysto-zielonego światła, a chwilę później także i ono rozproszyło się, powoli zanikając.
- Taaa... Siedem... Wiem przecież... - szepnął do siebie Buddy. Wydobył z kieszeni zapalniczkę i papierosa, powolnym ruchem włożył go sobie do ust i podpalił. - No przecież wiem...

II: Dźwięk dzieciństwa

Minęły dokładnie dwa dni od ostatniego przekazania materiału, i Buddy, trzymając się swojego tygodniowego planu, przechadzał się po ulicach Garrison Town, wypatrując dogodnej sztuki dla Wyzwolicieli.
Sztuki. Tak Buddy nauczył się nazywać swoje ofiary. Na początku pomagało mu to w wyzbyciu się emocji towarzyszących zabijaniu, no a teraz... teraz to już po prostu przyzwyczajenie. Jak mawiał dziadek Cristona: „grunt, to się przystosować”. Cóż, jakby na to nie patrzyć, nie można się z tym nie zgodzić.
Cel uświęca środki.
Dochodziła osiemnasta i słońce chyliło się już ku zachodowi. Wcześniej czyste, błękitne niebo, przybierało teraz barwę coraz ciemniejszego granatu, a ostatnie promienie słoneczne co jakiś czas odbijały się jeszcze od okien niektórych budynków.
Buddy, chociaż na zewnątrz - nazwijmy rzeczy po imieniu - bezwzględny morderca, w środku cały czas pozostawał zwykłym człowiekiem. I tak jak każdy, również on miał swoje osobiste upodobania i małe przyjemności; jedną z takich drobnostek był lekki, rześki wiaterek towarzyszący jesiennym zachodom słońca. Lubił czuć go na twarzy. W jego sytuacji, można by pomyśleć: dosyć dziwne. Dziwne, a jednak takie normalne.
Palił też coraz więcej papierosów. I to także w gruncie rzeczy było całkiem ludzkie; im dłużej jesteś w nałogu, tym twój organizm domaga się więcej. Być może Buddy podświadomie wiedział, że za każdym razem, gdy ponownie kogoś zabijał, jego nałóg się pogłębiał. Ale tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiał. Po prostu palił zawsze wtedy, gdy przyszła mu na to ochota. A ochota przychodziła coraz częściej.
Również tamtego dnia, wolnym krokiem mijając zaparkowane wzdłuż chodnika samochody, Criston cmoktał filtr ściskanego między wargami papierosa, co jakiś czas tylko uchylając kącik ust i wypuszczając dym, którym nacieszyły się już jego płuca; nie zwracał uwagi na przechodzących obok ludzi, tak jak oni nie zwracali uwagi na niego. Miał na sobie czarną, ortalionową kurtkę, w kieszeni której ściskał immunizer, urządzenie, które otrzymał od Wyzwolicieli jako narzędzie do pozyskiwania materiału; było to coś na styl paralizatora, tyle że zamiast krótkich wstrząsów elektrycznych, tamto cacko fundowało ofierze niewielką dawkę środka nasennego zmieszanego ze środkiem ogłupiającym... oczywiście wszystko marki „Wyzwoliciel”. Poza tym immunizer miał jeszcze jedną, specjalną funkcję: transportował uśpioną ofiarę w miejsce, gdzie Plewnik zamontował transporter, ten sam, którym podróżowali Wyzwoliciele, aby odbierać materiał od pracowników.
Wypaliwszy papierosa do końca, Criston upuścił peta na chodnik i rozdeptał go, dociskając solidnie i rozcierając po betonie. I właśnie w tym momencie do jego uszu dotarł znajomy dźwięk. Dźwięk gitary i znanej mu piosenki, którą śpiewał razem z ojcem, gdy był jeszcze małym chłopcem.
Spojrzał przed siebie i ujrzał opartego o ścianę jednego z budynków ulicznego grajka w ciemnych okularach i koszuli w palmy, którego łysina odbijała jeszcze poszczególne promienie zachodzącego słońca.
Grał doprawdy znakomicie. Dźwięki wypływające z jego instrumentu sprawiły, że Buddy na moment zapomniał o celu swojej przechadzki; zbliżył się do grającego mężczyzny i z podziwem przyglądał się jego palcom, wędrującym po strunach niczym wyścigówki.
Gdy piosenka dobiegła końca, Criston uśmiechnął się tylko nieznacznie i jak gdyby nigdy nic odszedł od grajka, wracając do poszukiwań materiału. Przez moment pomyślał nawet, że może to właśnie muzyk zostanie jego „sztuką”, ale zaraz wyrzucił ten pomysł z głowy. Gdyby nie to, że mężczyzna grał piosenkę kojarzącą się Buddy'emu z dzieciństwem, to pewnie Criston nie zawahałby się ani przez chwilę, jednak muzyk wybrał akurat tę melodię i zabicie go równałoby się zabiciu dzieciństwa Buddy'ego... tak to przynajmniej widział sam Buddy.

Niecały kwadrans później na niebo zaczęły wdzierać się pierwsze gwiazdy. Mimo to światło włączonych już latarni ulicznych było na tyle mocne, że Cristonowi bez problemu udało się wreszcie dojrzeć swoją ofiarę: w jednym z zaułków między dwoma blokami, na kartonach leżał starszy (albo wyglądający na starszego) mężczyzna; miał na sobie strzępki czegoś, co kiedyś zapewne nazywano ubraniem, zaś jego twarz pokrywała brudna, siwo-czarna szczecina.
Bezdomny.
Idealnie.
Buddy wszedł w uliczkę i, zbliżając się do leżącego mężczyzny, wyciągnął z kieszeni immunizer. Już schylał się, aby wbić drobne igiełki urządzenia w szyję lumpa, gdy nagle poczuł za sobą czyjąś obecność. Poderwał się raptownie, jednak w tej samej chwili jego łopatkę i ramię przeszył tępy ból. Runął na ziemię i zaraz potem poczuł na udzie ukłucie kilku cienkich igieł.
Ostatnią rzeczą, jaką wtedy zobaczył, był strach w szeroko otwartych oczach włóczęgi.
Potem przyszła ciemność.

III: Przygotowanie

Obudził go przytłumiony świst dochodzący z oddali, przypominający dźwięk gwizdka od czajnika z gotującą się wodą. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdował. Przez kilka chwil nie potrafił sobie nawet przypomnieć, co się stało. Zdawało mu się się, że jego ramię przebijane jest przez tysiące rozgrzanych do czerwoności igieł.
Starał się otworzyć oczy, ale odnosił wrażenie, że powieki ma sklejone jakimś wyjątkowo silnym klejem. Po kilkunastu sekundach walki z nimi wrażenie zamieniło się w obawę, zaś moment później pozostało już tylko uczucie strachu. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak niesamowicie pieką go oczy. Jakby żywy ogień płonął mu w źrenicach.
Oddech Buddy'ego przyśpieszył momentalnie. Z jego ust wydobywało się głuche, niemal niesłyszalne sapanie, które tylko przypominało jęki. Criston próbował znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, aby krzyknąć, ale energia jakby z niego wyparowała.
No tak, głupi jaś - przypomniał sobie, załamując się w duchu.
Buddy był zupełnie nagi, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Chłód, który z każdą chwilą coraz bardziej ogarniał jego ciało, był nie do zniesienia. Tak, jakby leżał w chłodni.
Wtem Criston usłyszał zbliżające się kroki. Były stawiane powoli, jakby ktoś urządzał sobie spacerek.
- Obudziłeś się? - rozległ się nieznajomy, głęboki i nieco ochrypły, niezaprzeczalnie męski głos. - Chyba tak. Nazywasz się Buddy Criston? Nie odpowiadaj - ironicznym tonem ciągnął mężczyzna. - Przeczytałem to w twoim dowodzie. A więc, Buddy, zapewne wiesz, dlaczego tu jesteś... Znalazłem przy tobie immunizer i wiem, że jesteś jednym z nas, że zajmujesz się tym samym, co ja. Szczerze mówiąc, przez moment zastanawiałem się nawet, czy nie puścić cię wolno. W końcu Plewnicy powinni trzymać się razem. Ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Bo skąd niby mogłem wiedzieć, że też jesteś w Plewobraniu? Stanąłeś przy mnie na ulicy, spodobałeś mi się... Ja przecież tylko robiłem swoje... Wyzwoliciele chcą materiału, a ja go im dostarczam. W tym przypadku będzie tak samo, i nie będą mogli mieć mi nic do zarzucenia. - Po tych słowach nastąpiła chwila ciszy, co jakiś czas przerywana tylko szumiącym, lecz powolnym oddechem nieznajomego Plewnika.
Buddy'ego ogarniał coraz większy strach. W jego głowie zaczęły pojawiać się obrazy z niedalekiej przeszłości. Obrazy przedstawiające przygotowania zwłok do przekazania. Po kolei przypominał sobie każdą czynność, jaką wykonywał.
Na jego czole pojawiły się drobne kropelki zimnego potu, a żołądek ścisnął mu się niczym w uścisku kleszczy.
- Tak sobie pomyślałem - odezwał się wreszcie Plewnik - że warto by było zrobić mały eksperyment. Pewnie wiesz, że materiał przy przekazaniu musi być martwy. Odpowiednio przygotowany, ale martwy. I właśnie wpadł mi do głowy pewien pomysł - urwał mężczyzna, a jego słowa zastąpił stłumiony chichot. - W twoim wypadku zastosuję się tylko do pierwszej części. Ty będziesz tylko przygotowany.
Criston nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Jego umysł momentalnie zamienił się w plątaninę panicznych myśli. Z jednej strony powinien się cieszyć, ale z drugiej... Nie było z czego.
On nie może tego zrobić... - wariował. Nie może, on przecież... Tam jest umowa przecież... Nie może... Złamie umowę... Nie może... Nie pozwolą mu...
- Jutro po ciebie przyjdą - bąknął Plewnik. - Więc pora brać się za przygotowanie.
Do uszu Buddy'ego dotarł metaliczny stukot.
Skalpel - pomyślał Criston i na jego skórę wparowała gęsia skórka, a jego mięśniami zawładnęły niezauważalne dreszcze.
Sekundę później Buddy nie był już w stanie myśleć o niczym innym, tylko o bólu. Bólu przeszywającym jego udo, rozpłatane przez skalpel. Ciepła krew spływająca po nodze z jednej strony lekko go łaskotała, z drugiej zaś jeszcze bardziej potęgowała cierpienie.
Buddy dobrze wiedział, na czym polega przygotowanie: z ciała ofiary robi się swojego rodzaju kroplówkę; wszywając w materiał pięć czarnych gniazdek, podobnych trochę do szpitalnych wenflonów, podłącza się do nich przezroczyste rurki, aby na końcu zaszyć je pod skórą, na wierzchu zostawiając tylko wpusty do owych wężyków.
Okropny strach zmieszany z niezmierzonym bólem potęgował w Buddym chęć rozpłakania się jak małe, bezbronne dziecko, które w gruncie rzeczy przypominał. Ale nawet do tego nie był zdolny; łzy ani myślały się pojawić.
Kiedy Plewnik „zainstalował” już resztę gniazdek, umieszczając je kolejno w drugim udzie, przedramionach i nieco ponad pępkiem, Buddy był na skraju wytrzymałości. Z kącika jego ust spływała ślina, a z gardła wydobywało się gulgotanie.
- No, i po robocie. Dobrej nocy, Criston - wesołym tonem zakomunikował Plewnik, po czym oddalił się, ochoczo pogwizdując.

Nazajutrz Buddy bał się jeszcze bardziej, niż podczas przygotowania.
Co teraz będzie - myślał. Co oni ze mną zrobią?...
- Przed chwilą dostałem telefon. Będą tutaj za szesnaście minut. Nie uwierzysz: dostanę za ciebie czterdzieści dwa patyki - chwalił się Plewnik. - Nigdy tyle nie dostałem. - Buddy'emu przemknęło przez myśl, że Wyzwoliciele są ostatnio niesamowicie hojni. Aż za hojni. - No, ale teraz postaraj się, musisz przecież wyglądać na martwego - zironizował mężczyzna, po czym oddalił się na kilka kroków. Wracając, potknął się o coś, co przewracając się, wydało z siebie odgłos drgających strun.
Buddy raptownie wstrzymał oddech.
- Cholerna gitara! - zaklął Plewnik.
Po tych słowach Criston poczuł lekkie ukłucie w prawym ramieniu.
Igła. Strzykawka.
Środek...

IV: „Kto mieczem wojuje...”

Przekazanie materiału odbyło się bez problemów i ciało Buddy'ego Cristona dostało się do siedziby Wyzwolicieli zwyczajną drogą transportową, której, poza odbierającymi zwłoki, nie kontrolował żaden inny organ. I w ten sposób to, że Buddy jeszcze żyje, odkryto dopiero przy podłączaniu go do Wielkiego.
Wielki był niebotycznych rozmiarów obcym, odnalezionym na początku dwudziestego pierwszego wieku przez amerykańskich naukowców w jednym z jezior; natknęli się na niego zupełnie przypadkowo, podczas badania gruntu metodą fal dźwiękowych.
Wielki nie miał jednak nic wspólnego ze wzorcem obcego znanym z filmów; był on całkiem podobny do człowieka, znacznie różnił się jedynie wzrostem, no i zamiast nosa pośrodku twarzy miał dwie szczeliny. I tyle.
Naukowcy, którzy odnaleźli ciało, również przypadkowo natknęli się na niesamowitą właściwość tkanki obcego: potrafiła się ona regenerować przy zetknięciu z ludzkim osoczem. I tak zrodził się pomysł Plewobrania.
Wyplewiania społeczeństwa, aby przywrócić do życia obcego.
Początkowo nie było pewności, czy idea wypali, jednak gdy organizm Wielkiego, po podłączeniu doń pierwszych materiałów, zaczął zdradzać aktywność, Wyzwoliciele (takie miano nadali sobie właśnie wtedy) postanowili rozszerzyć działalność. Jak to mówili: dla nauki.

Buddy Criston został zabity zaraz po tym, jak odkryto, że jako materiał nie został należycie przygotowany. Najzwyklej w świecie skręcono mu kark i kontynuowano podłączanie do Wielkiego.
Zwłoki Cristona spoczywały na kozetce, obok której znajdowały się trzy podobne: dwie zajęte przez martwych mężczyzn, i jedna pusta. Z ciała materiałów wychodziło po pięć wężyków, przez które przepływała szkarłatna substancja, płynąca wprost do ciała pulsującego błękitnym światłem obcego, spoczywającego pośrodku okrągłej, białej sali.

Jakiś czas później pusta kozetka została zajęta przez zwłoki Plewnika, który przygotowywał ciało Buddy'ego dla Wyzwolicieli. Ostatnimi słowami, jakie usłyszał przed śmiercią, były: „umowy nigdy nie można łamać. Kto mieczem wojuje, sam od miecza ginie”.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#2
Szkoda, że napisałeś "grafomańskie" i "tfór".
Wypada w tym kontekście zamilknąć...

Fatalny tytuł
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#3
(18-01-2012, 21:57)Natasza napisał(a): Szkoda, że napisałeś "grafomańskie" i "tfór".
Wypada w tym kontekście zamilknąć...

Fatalny tytuł

Hmmm... W takim razie zmieniam Tongue Miałem nadzieję, że nikt mi po prostu nie uwierzy na słowo i sam sprawdzi, no ale skoro tak... Smile

A co do tytułu, to chciałem, żeby kojarzył się z czymś obrzydliwym Wink Dla mnie przynajmniej wydźwięk tego słowa jest ohydny Tongue
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#4
Tytuł jest koncepcją autora, prezentacją.
Dla mnie - mało atrakcyjny.
Kojarzy mi się per analogiam słowotwórczo z grzybobraniem i z tego, co przeczytałam coś tam podobnego zagra. I narzuca konwencję - ironiczny dystans, pogranicze groteski. Jeżeli o to chodzi...

Z Prologu
byle jakie to-to
zdobyć przyzwoite miejsce w egzystencji.
mieszkał w ekstremalnie małej klitce

I w ogóle - lekkie nadsłowie
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
Skoro tylko tyle chcesz powiedzieć...
W takim razie dziękuję za opinię Smile

edit: dobrze, zastanowię się jeszcze nad tym tytułem Smile.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#6
Nie. Ja po prostu teraz jestem jednym okiem na Inku.
Ale... skoro w ogóle piszę, to znaczy, że coś mnie wciągnęło Smile
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#7
(18-01-2012, 22:27)Natasza napisał(a): Nie. Ja po prostu teraz jestem jednym okiem na Inku.
Ale... skoro w ogóle piszę, to znaczy, że coś mnie wciągnęło Smile

Mam nadzieję, że wkrótce poznam szerzej Twoją opinię Smile.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#8
Przejrzyj swój tekst - stosujesz strrrrrasznie dużo wyrazów modulujących - tak chyba może na pewno. , czasami w oryginalnym(sic) kontekście:

prawie pewnym stawał się fakt - to przykład logicznej ekwilibrystyki
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#9
Dziękuję za radę Smile.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#10
Cytat:Do „Plewobrania” wciągnięto go dokładnie rok wcześniej, w momencie, gdy zawaliło mu się całe życie, począwszy od fundamentów, a na czubku komina skończywszy.
Tak. Calusieńki rok.
Mimo to do dziś nie udało mu się dociec, w jaki sposób tak naprawdę tamci odkryli, że właśnie coś takiego jest mu potrzebne. Że właśnie w taki sposób musi odreagować i być może na nowo zdobyć przyzwoite miejsce w egzystencji.[miejsce w egzystencji? Egzystencja to bycie, miejsce w byciu? Nie pasuje mi to]
Nie wiedział, dlaczego akurat jego wybrali.
Z drugiej strony, nie chciał wiedzieć. Wystarczył mu sam fakt, że go znaleźli i dali mu szansę. Szansę, którą udawało mu się wykorzystywać do granic możliwości. Co z tego, że mieszkał w ekstremalnie małej klitce w budynku nadającym się do[wstawiłbym tu tylko] rozbiórki? Co z tego, że budynek ten mieścił się w samym środku dzielnicy słynącej z czarnych[trochę rasistowsko Smile] (i to dosłownie) przestępstw? Co z tego, że szczury biegające po ulicach, które prawie nigdy nie rozstawały się ze strzykawką pełną Bóg wie czego[tu chyba podmiot gubisz, bo można zrozumieć, że albo szczury się nie rozstawały ze strzykawką, albo ulice], nazywały go śmierdzącym białasem? Odpowiedź jest niemalże dziecinnie prosta: nic z tego! Kompletnie nic!
Wszystko przez to, że Buddy Criston[nie można normalnych polskich imion?:<] był Plewnikiem, a te ścierwa o tym wiedziały; nie miały pojęcia, czym dokładnie Plewnik się zajmuje, jednak zdawały sobie sprawę, że na mało dotkliwych przezwiskach musi się skończyć i że nie mają prawa posunąć się nawet o maleńki kroczek dalej. Tak to już jest: wystarczy raz, jeden jedyny raz kogoś ukarać, choćby dla przykładu, a pozycja w społeczności typu „czarna dzielnica” ugruntowuje się sama.
I za to Buddy był wdzięczny Wyzwolicielom.[dałbym tu przecinek] Bo tylko dzięki nim udało mu się pozbyć zmory całego dzieciństwa i późniejszego życia.
Tak na siebie mówili. Wyzwoliciele.
I pewnie coś w tej nazwie było, ponieważ Buddy za ich sprawą już od roku czuł się wyzwolony. Wolny.
Prawie niczym nieograniczony.
I: Przekazanie


Garrison Town było idealnym miejscem dla Plewnika. Pełno tu było materiału dla Wyzwolicieli. Najczęściej trafiali się bezdomni albo jakieś zagrzybione dziwki, które robiły się wilgotne od samego zapachu forsy. Ale zdarzały się również prawdziwe „perełki”, zazwyczaj w postaci upitych w sztok pseudo-biznesmenów, którzy pili, bo powiódł im się „interes-marzenie”, lub też z zupełnie odwrotnego powodu.
Reguł w zdobywaniu materiału nie było żadnych. Liczyło się tylko to, aby raz w tygodniu do siedziby Wyzwolicieli trafił świeży, dogodny nabytek.
Oczywiście Buddy nie był jedyny. Poza nim w mieście urzędowało jeszcze paru Plewników, ale - jak się okazywało - on był najlepszy; działał najskuteczniej i najszybciej przygotowywał materiał do przekazania.
A taka forma pracy była u Wyzwolicieli w cenie.

Tamtego wieczora, w rocznicę rozpoczęcia swojej pracy przy Plewobraniu, Buddy szykował się na przekazanie materiału pracodawcom. Zawsze starał się robić to wyjątkowo skrupulatnie, tak, żeby nikomu nie udało się nawet zorientować, że wychodzi z mieszkania.
Mężczyzna zawiązywał właśnie sznurowadła, gdy w kieszeni dżinsów poczuł lekkie wibracje dzwoniącego telefonu.
To pewnie oni - pomyślał i wyciągnął komórkę na wierzch, spoglądając na wyświetlacz.
Numer zastrzeżony. A więc na pewno oni.
Przycisnąwszy zieloną słuchawkę na klawiaturze, przyłożył telefon do ucha.
- Jedenaście, dwa, pięćdziesiąt - usłyszał, po czym rozłączył się i schował telefon z powrotem do kieszeni, zaciskając powieki; po skroni spływała mu masywna kropla potu.
Zawsze dzwonili przed odebraniem ciała. I zawsze podawali trzy liczby: czas w minutach do ich przybycia, liczbę Wyzwolicieli będących przy przekazaniu, oraz wysokość wypłaty - w tysiącach [w tysiącach czego?].
Pięćdziesiąt tysięcy za jedno ciało. Wychodziło więc na to, że inni Plewnicy nie popisali się w tym tygodniu. Ale to akurat nie przeszkadzało Buddy'emu. Gotówka to gotówka, im więcej, tym lepiej.
Zazwyczaj dostawał od pięciu do trzydziestu tysięcy, a tu nagle pięćdziesiąt patyków! Niezły prezent na rocznicę.
Tak też pomyślał i[,] zarzuciwszy kaptur na głowę, uchylił drzwi wyjściowe, wysuwając się na skąpaną w mroku klatkę schodową.

Buddy niemalże wszystkie pieniądze, które zarabiał przy Plewobraniu, przepuszczał w kasynie. Tak. Poza cholernie dobrym Plewnikiem, Criston był również cholernie pechowym hazardzistą. Kiedy tylko zabierał się do gry, prawie pewnym stawał się fakt, że z kasyna wyjdzie bez gotówki, z którą przyszedł.
Dokładnie tak samo przegrał swoje życie. Rok wcześniej.
Ale teraz byli Wyzwoliciele.
I to mu dawało pewnego rodzaju spokój.

Do szopy, którą po śmierci ojca odziedziczył wraz z mieszkaniem w rozpadającym się budynku, Criston dotarł w ciągu dziesięciu minut. Na przygotowanie urządzeń została mu minuta; czyli czasu aż nadto.
Owa szopa była w rzeczywistości blaszaną, nieporadnie skleconą budą; w wielu miejscach widać było zardzewiałe plamy, a gdzieniegdzie także otwory po kulach; w „czarnej dzielnicy” strzelano na tyle często, że jedna czy dwie dziury po pociskach nikogo nie dziwiły.
Buddy wydobył z kieszeni długi, srebrny klucz i[,] wsadziwszy go do zamka, przekręcił dwukrotnie. Uchylił lekko drzwi, które zawtórowały stłumionym skrzypnięciem, i wsunął się do wnętrza szopy.
Wyjął na wierzch telefon i spojrzał na wyświetlacz; zostało mu pół minuty.
Po omacku odnalazł zwisającą z sufitu lampę i włączył ją. Ostre światło zakł[?]uło go w oczy, spowijając swoimi promieniami podłużny stół z leżącym na nim niewielkim, kartonowym pudełkiem oraz czarnym workiem, w którym znajdowało się ciało. Obok stołu, ze ściany wystawało srebrzysto-zielone „oko”, kształtem i wyglądem przypominające naparstek.
Buddy zbliżył się do niego, wcześniej z tylnej kieszeni wyciągając złotą kartę, podobną do kredytowej, tyle że zamiast czarnego paska widniał na niej symbol przypominający literę W. Criston zbliżył kartę do „oka”, które wydało z siebie potrójne pisknięcie, aby zaraz potem rozjarzyć się srebrzysto-zieloną poświatą. Sekundę później wyprysnęła z niego wiązka światła, również o tej samej barwie, zatrzymując się na przeciwległej ścianie.
Kilka chwil minęło, zanim wiązka zaświeciła mocniej. Moment później wokół niej pojawiły się iskry i w ciągu ułamka sekundy z wiązki „wypadło” dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn. Byli oni ubrani w białe fartuchy, sprawiające wrażenie szpitalnych; jeden z nich miał na nosie grube, rogowe okulary, zaś na skroni tego drugiego widniał symbol podobny do symbolu na karcie Buddy'ego.
Okularnik trzymał pod pachą średniej wielkości czarną saszetkę.
Pieniądze.
- Bierz - odezwał się mężczyzna z symbolem. Drugi Wyzwoliciel przekazał mu torebkę i zbliżył się do worka, rozsunął zamek przechodzący przez jego środek, spojrzał na ciało i mruknął:
- W porządku.
Zaraz po tym Buddy dostał pieniądze. Nie musiał przeliczać. Zawsze było tyle, ile należało mu się za dobrze wykonaną robotę, więc i teraz ufał Wyzwolicielom.
Okularnik chwycił worek, przerzucił go sobie przez ramię i z powrotem stanął obok towarzysza.
- Siedem - bąknął ten z symbolem, jakby dla pewności, że Criston wie, iż został mu tydzień do następnego przekazania.
Po tych słowach Wyzwoliciele zniknęli w wiązce srebrzysto-zielonego światła, a chwilę później także i ono rozproszyło się, powoli zanikając.
- Taaa... Siedem... Wiem przecież... - szepnął do siebie Buddy. Wydobył z kieszeni zapalniczkę i papierosa, powolnym ruchem włożył go sobie do ust i podpalił. - No przecież wiem...

Jest fajnie, kilka zgrzytów, łatwych do wyłapania i zmienienia. Ogólnie jestem na tak, ale za mały fragment, by cokolwiek powiedzieć o fabule. Bohater jest dość przyzwoicie zarysowany, podejrzewam, że potem jeszcze bardziej się skupisz na jego uczuciach. Jedyne co mnie mocno wkurza to to, że większość autorów stara się amerykanizować imiona itd, nie lubię tego :< No i mógłbyś trochę na zdaniami popracować, bo czasem są mocno szkolne. A i te podwójne zapewnienie [?] w stylu "nic z tego! Kompletnie nic!" trochę mnie irytowały, bo parę razy się zdarzyły w tak krótkim fragmencie. Czekam na więcej Smile

7/10
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#11
Dziękuję za opinię Wink Co do imion amerykańskich, niestety: tak już mam, moim konikiem są Stany i po prostu umieszczam swoje historie tam Tongue
I uwaga do jednej poprawki: napisałeś "w tysiącach czego". No była mowa o samym "pięćdziesiąt", a tam potem była odpowiedź wypłata - w tysiącach. O to chodzi, że nie np w setkach, tylko właśnie w tysiącach. No ale skoro pojawiła się wątpliwość, to znaczy, że muszę nad tym popracować Smile.

Dziękuję jeszcze raz za miłe słowa.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#12
Chodzi mi w tysiącach czego, czyli złotych, dolarów, euro?Tongue
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#13
Ja rozumiem o co Ci chodzi, tylko że akurat waluta wydała mi się tutaj mało istotna; chodziło raczej o sam fakt, że wypłata jest liczona w tysiącach Wink. Ale tak jak mówię: są wątpliwości, trzeba pomyśleć Smile.

Pozdrawiam Smile
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#14
Tytuł zmieniony, rzeczywiście, tamten był nieco "odpychający" Tongue.

Co do poprawek w tekście, to odniosę się, gdy będę wklejał następną część, wówczas wrzucę i tę poprawioną nieco, i kolejną Wink

Pozdrawiam.
Bujaj w obłokach, bo tylko w ten sposób możesz wznieść się na wyżyny swoich możliwości.
...warto pamiętać.



Odpowiedz
#15
Tytuł odstrasza jak stare jajka, ale nawiązując do niego w tekście wydał mi się ok. Jednak za bardzo kojarzy się z łopatami i zbieraniem żniw.
Masz fajny styl pisania i myślę, że nikt temu nie zaprzeczy. Czyta się gładko i przyjemnie. Ciężko mieć co do tego jakieś zastrzeżenia. Pełen podziw.
Fabuła, nie lubię o niej mówić, bo to moja zmora. Jest ok, zaskoczyłeś mnie nieraz. Nie znowu jakoś powalająco, ale jest dobrze. Zaciekawiłeś mnie gdzieś od połowy i tylko żałować, że tak krótko. Czekam na dalszą część. Zastanawiam się, jak to dalej rozwiniesz.
Pisz dalej!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości