03-06-2010, 18:19
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 07-12-2010, 11:31 przez gorzkiblotnica.)
Kolejne opowiadanie z serii wiedźmińskiej. Starutkie, napisane jeszcze przed "Prezentem". Chronologicznie także akcja toczy się przed "Prezentem"
"Maska Potwora"
Kamień był chłodny i wilgotny jeszcze od porannej rosy. Siedzieli na nim, przytuleni do siebie, sami pośród wielkiego aż po sam horyzont wrzosowiska. Przed nimi, szare i posępne, stało samotnie Drzewo Rozstań, o prawie bezlistnych konarach i czarnej korze, obejmujące ziemię wężowymi splotami korzeni.
- Zróbmy to wreszcie – księżniczka Diana wstała z kamienia, pociągając za sobą Regisa – bo dostaniemy w końcu wilka.
Podeszli do drzewa. Konary płakały jeszcze rosą.
- Regis.
- Tak Di.
- Pocałuj mnie. Ostatni raz.
Przywarli do siebie.
- Di – odezwał się Regis w przerwie dla złapania tchu – Może nie idźmy tam. Ucieknijmy.
- Nie. Sam wiesz, że musimy to zrobić. Inaczej wybuchnie wojna.
- No to zróbmy to. – Regis usiadł między korzeniami i oparł się plecami o pień.
- Nie martw się, potem nie będziemy już nic czuli. Będzie łatwiej. – księżniczka usiadła po drugiej stronie.
Wiatr zawył posępnie w konarach, drzewo oplotło ich siatką drobnych ruchliwych korzeni, po pniu rozpełzły się błękitne zygzaki wyładowań, zaśmierdziało ozonem i siarką. Trwało to dobrą chwilę.
- Czujesz coś – zapytała księżniczka.
- No nie wiem. – bąknął
- Musimy to sprawdzić. Daj mi rękę. – przyłożyła dłoń Regisa do swojej piersi – Czujesz coś.
Czuł jak cholera.
- Może gdybyś mnie pocałowała?
Przywarli znów do siebie.
- Cholera – zaklęła całkiem nie po królewsku księżniczka, kiedy już wyplątali się ze swoich objęć – Kocham cię chyba jeszcze bardziej, Regis. Spróbujmy jeszcze raz.
Znów usiedli pod drzewem, znów wył wiatr i trzeszczały wyładowania.
- Czujesz coś. – spytała księżniczka.
Znowu były uściski, pocałunki i znowu czuli do siebie to co przedtem, a nawet trochę jakby bardziej.
- To nie działa – westchnęła księżniczka po trzeciej próbie.
Coś miękko stuknęło o ziemię.
- No nareszcie – Jaszczur zdjął źdźbło wrzosu przyczepione do poły płaszcza – Faktycznie to nie działa. Ciekaw byłem kiedy się wreszcie połapiecie i oszczędzicie mi tych atrakcji. Wybaczcie, nie przepadam za tym, kiedy żyć łechcą mi wyładowania jonizujące i....
Zająknął się, gdyż ujrzał kosmicznie niecodzienne zjawisko. Zjawiskiem była księżniczka. Dusza jęknęła w wiedźminie. Zjawisko spojrzało na niego wielkimi teraz ze zdziwienia i bardzo zielonymi oczyma.
- Przepraszam. – przełknął ślinę dla rozluźnienia gardła – Jaszczur jestem. Wiedźmin Jaszczur – dodał, widząc że oboje przyglądają się podejrzliwie głowni miecza wystającej nad jego ramieniem.
Regis sięgnął po broń, ale księżniczka przytrzymała jego rękę.
- Skąd się tu wziąłeś – zapytała.
- Z drzewa panienko.
- Nie kpij. Rozmawiasz z księżniczką – Diana wyprostowała się dumnie.
- Gdzieżbym śmiał, jaśnie pani. – czuł wyraźnie, że robi z siebie idiotę, cieszył się, że mutacja uniemożliwiła jego skórze pewne reakcje związane ściśle ze zwiększonym ukrwieniem – Spałem na tym drzewie, rozumiecie tu są wilki, dopóki skutecznie mi tego nie uniemożliwiliście.
- Dlaczego nie poszedłeś do miasta jak każdy porządny człowiek?
- Panienko, zbiera się na niezłą awanturę, po mieście kręci się chmara zestresowanych żołnierzy, którzy nie wiedzieć czemu, wszędzie widzą szpiegów i strasznie im pilno do wieszania. Po kie licho mam leźć im w oczy ze swoją gębą. Powiesili by mnie jeszcze gdzie za sam wygląd i po co mi to? Zresztą i tak nie mam czym zapłacić za nocleg.
- Znasz się na czarach? – spytał Regis – Podobno was wiedźminów uczą.
- Co nieco.
- Powiedz dlaczego to – wskazał na drzewo – na nas nie działa. Może za mocno się kochamy.
- Bez obrazy. Ani się nie kochacie bardziej od innych, ani nie jesteście wyjątkowi. To po prostu nie działa. Kiedy szedłem tędy, dwa lata temu, zdjąłem zaklęcie zostawiając tylko same efekty specjalne.
- O! – zdziwiła się krótko i okrągło księżniczka – Dlaczego?
- Bo to zaklęcie przynosiło więcej szkody niż pożytku. Jak myślicie, dlaczego ten wąwóz niedaleko zyskał nazwę Wąwozu Samobójców? Dlatego że gnieżdżą się tam skowronki? Ten kto konstruował to zaklęcie, nie wysilił się zbytnio. Miało od cholery efektów ubocznych, depresja, uczucie pustki i parę jeszcze innych przyjemności.
- Wiedźminie- głos księżniczki drżał - Czy mógłbyś założyć to zaklęcie jeszcze na chwilę, zrozum, my musimy... Cena nie gra roli.
- A co pilno wam zapoznać się z dnem Wąwozu?
- Wiedźminie! – oczy księżniczki strzeliły zieloną błyskawicą – Nie kpij. Zapłata będzie sowita.
- Moja odpowiedź jest dość krótka, i brzmi: nie. Ale jeśli już mowa o zapłacie, to powiedzcie mi co i jak, to może uradzimy jakie, jak to się mówi, alternatywne rozwiązanie.
Regis podrapał się po płowowłosej głowie cherubina.
- Ano bo widzisz pan panie Wiedźmin, to.....
- Cicho Regis – ucięła księżniczka – Ja mu powiem. Słuchaj Jaszczur, czy ja ci się podobam?
- No... – pytanie zaskoczyło go, wysoka o zgrabnej figurze elfki, prawie że go skręcało – No... tak.
- No widzisz. I to jest problem, podobam się facetom. Gdybym była mała garbata i piegowata na dodatek, to by się za mną nawet pies z kulawą nogą nie obejrzał. Siedziałabym w domu, aż tatko król raczyłby mnie wydać za mąż za jakiegoś tam księcia z Pierdzidupia Dolnego z jakichś tam ważnych powodów politycznych i byłby spokój.
- Wybacz. Ile ty masz lat księżniczko?
- Dziewiętnaście. A bo co?
- Toś się i tak długo uchowała.- mruknął wiedźmin.
- Nie przerywaj mi. Kłopot w tym, że tatko chce mnie wydać za księcia Zerwichwosta, ale oprócz niego uparł się na mnie jeszcze książę Falkom. Wszystko przez jedno polowanie. Siądźmy, bo to długa historia.
Kawiar, niewielkie, głównie z rolnictwa utrzymujące się królestwo, graniczyło od południa z jeszcze mniejszą Edomią, a od północy i wschodu ze znacznie większym Tyrem. Kawiarem władał od ponad dwudziestu lat Abimelek II zwany Dobrotliwym. Zresztą przydomek pasował do niego. Wojną się brzydził wrogów politycznych nie miał, toteż za jego panowania Konfraternia Mistrzów Małodobrych cierpiała dotkliwą biedę. Państwo było ubogie. Tym tylko bogate co na polach się urodziło i co rybacy z morza wyciągnęli. Skarbiec ciągle świecił pustkami, a armia częściej pomagała przy zbiorach lub odgarniała śnieg zimą, niż wychodziła na wroga, a to z powodu ewidentnego braku tegoż ostatniego. Wrogowie bowiem nie kwapili się łupić królestwa, gdzie nie bardzo co łupić było.
Królowa Ester, znaczy żona Abimeleka, umarła przy porodzie, obdarzając jednakże króla córką. Córka owa, Diana, była przyczyną wielu siwych włosów w królewskiej brodzie. Księżniczka bowiem, skoro tylko trochę podrosła, stała się małym ciemnowłosym diabełkiem. Bardziej niż ślęczenie nad wyszywanką, czy ćwiczenie dworskiej etykiety, pociągało ją strzelanie, jazda konna, włóczenie się po zamkowych obejściach, nuż to żeby pomagać w pracach, które żadną miarą księżniczce nie przystawały, nóż dla robienia niewybrednych dowcipów. Zmieniali się liczni bakałarze. Jeśli prędko przychodzili, skuszeni znaczną zapłatą, to trzy razy szybciej wynosili się, spluwając dyskretnie za plecy. Jeden tylko zyskał szacunek i przywiązanie młodziutkiej Diany. Zwał się Kondrwiramus. Siwy starzec. Niektórzy mawiali nawet, że był czarodziejem, ale tego nigdy nie dowiedziono. Przyszedł nie wiadomo skąd, zdobył nie wiadomo jak uwielbienie nazbyt rozbrykanej księżniczki, dał jej wszechstronną wiedzę, nauczył ogłady i poszedł sobie nie wiadomo gdzie, gdy tylko skończył.
Tymczasem Diana wyrosła, wypiękniała, i nie było chyba w grodzie stołecznym młodziana, może z wyjątkiem tych którym jaskra na oczy się rzuciła, który by do niej skrycie nie wzdychał. Ministrowie doradzili królowi żeby wydał córkę za księcia Zerwichwosta, jedynego syna Ragguela Kulawego, króla Edomu, załatwiając za jednym zamachem następcę tronu i unię z sąsiednim królestwem, tak samo zresztą biednym. Księżniczka jednak skoro tylko Zerwichwosta zobaczyła, a trzeba przyznać że jąkał się i ślinił straszliwie( bo miał zajęczą wargę), a co bardziej poinformowani twierdzili że moczy się w nocy i jest słabowity na umyśle, zamknęła się w komnacie i stwierdziła że pierwej się zabije, niż za niego wyjdzie. Król, z zasady dobrotliwy, odłożył plany matrymonialne co do swej córki na czas bliżej nieokreślony. Tymczasem, przypętał się nie wiedzieć skąd Regis, ubogi giermek i to żeby chociaż szlachetnie urodzony. Ale gdzie tam. Zwykły kmiecy syn, chyba dla żartu noszący królewskie imię. I nie wiedzieć czemu, dzikie serce księżniczki pokochało właśnie jego. Ludzie na podgrodziu, od dłuższego czasu, opowiadali sobie pikantne ploteczki o tym, gdzie to widziano ostatnio księżniczkę i Regisa. Zresztą większość z nich nie była warta funta kłaków, ale w końcu, każda plotka zawiera nieco prawdy. Szczęściem, historie te nie docierały do królewskich uszu, bo pewnie mimo swej wrodzonej dobrotliwości, dałby zarobić któremuś z przymierających głodem katów.
Czas płynął sobie wolniutko i nikt nie zauważył specjalnie jak władzę w Tyrze przejął Falko, który na wojnach północnych zyskał przydomek Krwawego i drugi nieoficjalny, za który można było iść pod topór, Krzywogębego. To od cięcia w twarz mieczem. Zresztą do urodziwych to on nigdy nie należał. Falko spotkał Dianę na polowaniu i już nazajutrz przysłał posłów do króla Abimeleka z niedwuznaczną propozycją. Żeby królowi pomóc w podjęciu decyzji w ciągu tygodnia przysłał morzem do granicznego portu Sejon, ośmiotysięczną, doborową armię zaprawioną w walkach na północy. Potem już wszystko potoczyło się z góreczki. Diana postanowiła uciec, sądząc że zniknięcie przedmiotu, zażegna sam spór. Skutek był odwrotny, król Abimelek uznał że księżniczkę porwano i wysłał poselstwo do Falka z żądaniem jej zwrotu. Falko, który słusznie nosił przydomek Krwawy, wpadł w gniew, kazał dla posłów zastrugać odpowiednie paliki, a sam rozpoczął działania wojenne. Abimelek słał w międzyczasie listy o pomoc do Ragguela Kulawego, ale ten obrażony jeszcze słynnym incydentem z księżniczką, która jawnie uciekła od Zerwichwosta, pomocy udzielić nie chciał. Falko zaś ciągnął pod stolicę, paląc i gwałcąc, bo rabować i tak nie było czego.
- Tyryjczycy być może podchodzą już pod Kawiburg. Jeśli nie wyjdę za Falka, wojna zniszczy cały kraj.
- A jeśli za niego wyjdziesz, to i tak zaprowadzi tu swoje rządy – powiedział wiedźmin, mierzwiąc i tak już potargane włosy. – Znaczy się: tak źle, a tak jeszcze gorzej.
- To co ja mam w końcu zrobić?
- Nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie trzeba by przypilnować, coby zacni królowie nie wzięli się za łby.
Armie stały naprzeciw siebie o jakieś trzy dobre strzelania z łuku. Tyryjczycy w swych czarno-czerwonych płaszczach, niczym ciemna chmura, od wschodu na niewielkim wzniesieniu. Nieco niżej nieporządną kolorową kupą byle jak zebranego i kiepsko uzbrojonego wojska stanęli obrońcy. Na razie oddziały stały w miejscu, Tyryjczycy, przy głuchym łomocie bębnów, szykowali się, żeby jednym uderzeniem zmieść tę garstkę stojących im na drodze.
- Nasi nie mają szans – ocenił ponuro Regis.
- Jeszcze się okaże – rzekł Jaszczur zadziwiająco wesoło – Ale żeby nie było niedomówień. Jestem najemnikiem, pokaz będzie za darmo, ale za resztę trzeba będzie zapłacić.
- Każdą cenę, jeśli tylko nie dopuścisz do wojny.
- Jesteś pewna księżniczko? Cena może być bardzo wysoka.
- Jestem pewna.
- Teraz mi nie przeszkadzajcie
Jaszczur siadł na ziemi i rozsupłał worek podróżny. Wydobył z niego niewielką flaszkę z zielonego szkła i upił kilka łyków. Oparł się plecami o szorstki głaz.
Ze wzgórza, na którym byli, roztaczał się widok aż po Kawiarburg. Armia Tyru powoli ruszyła do ataku, bębny grzmiały nadal. Zamknął oczy, wewnątrz swego umysłu zaczął śpiewać pieśń wiatru, pieśń bez słów, bez dźwięków. Jego myśli stały się strugami powietrza. Znów widział dolinę i obie armie. Z wysoka, z lotu ptaka. Zmusił masy powietrza do ruchu, kondensując parę wodną niosącą z sobą ładunki elektryczne. Pogodne dotąd niebo, zasnuło się chmurami, armie zbliżały się do siebie, łucznicy wypuszczali pierwsze strzały. Nagle zrobiło się prawie ciemno, lunął lodowato zimny deszcz. Potem chmury się otwarły, pomiędzy atakujących i obrońców uderzyły pioruny. Ściana błękitnego ognia. Żołnierze rzucili się do ucieczki. Wreszcie przyszedł lodowaty huragan. Wiatr przewracał ludzi i konie, darł namioty i płachty wozów.
Trwało to może kwadrans, poczym niebo się rozjaśniło i znów było piękne, wiosenne przedpołudnie. Ludzie oszołomieni zbierali się z ziemi, nawoływali i szukali ekwipunku. Na trawiastej przestrzeni, niczym granica czerniał szeroki pas wypalony błyskawicami.
Jaszczur poruszył się i przeciągnął.
- No, to by im chyba na dzisiaj wystarczyło.
- To... – księżniczka przełknęła ślinę – to było niesamowite.
- Takie sobie – wiedźmin machnął ręką – gdybym miał więcej czasu byłoby jeszcze gradobicie i śnieżyca. Chodźmy do miasta. Już wiem co zrobić.
Król zwykle nie wygląda na króla, jeśli nie posiada swoich insygniów władzy. Jeszcze mniej przypomina władcę, kiedy siedzi na niskim zydelku i moczy nogi w drewnianym cebrze. Abimelek nie miał „władczej” postury. Był niski i krępy, a jego twarz okolona bujnym poczochranym zarostem przywodziła na myśl raczej roztropnego kmiecia niż władcę.
- Mówisz że to twoja sprawka, wiedźminie – mruknął, trąc piętę pumeksowym kamieniem – ta burza. Nie powiem, robiło wrażenie. Aż żem z konia spadł. Musiałem o kamień walnąć, bo mnie nerka rwie.
- Pokażcie jaśnie panie, może wam pomogę – Jaszczur dotknął palcami pleców króla, zaskwierczała moc. – Boli?
- Już nie. Jak żeś to zrobił? A nieważne, chciałbym cię mieć jako medyka, tu dotkniesz tam postukasz i człowiek zdrowy. Ale przecie ty masz inne powołanie, tępisz potwory i takie tam. - Abimelek pochlapał nogami w cebrzyku – Cholera zimna ta woda, mógłbyś mi dolać?
Jaszczur nabrał czerpakiem wrzątku z kociołka.
- O, teraz dobra – mruknął król z lubością – Ale do rzeczy. Mówiłeś, że masz plan.
- Tak – Jaszczur rozejrzał się ostrożnie, w małej łaźni nie było jednak nic prócz nich, pieca, kociołka z wodą, cebrzyka i paru innych sprzętów, znanych pod nazwą przyborów toaletowych. – Plan w zasadzie jest prosty. Zamiast wojny, ogłosicie panie turniej.
- Turniej?
- Ano turniej. O rękę waszej córki, no i powiedzmy pół królestwa, Falko nie odmówi, bo mu honor nie pozwoli.
- Na nic – mruknął z rezygnacją monarcha – Falko pewnie i tak wygra i będzie tu zaprowadzał swoje porządki. Mawiają, że nikt mu pola w mieczu nie dotrzyma.
- Ja dotrzymam. Jestem znacznie szybszy od zwykłego człowieka.
- Nawet jeśli, to ktoś musi iść z poselstwem do Falka, a wybacz, ten nieokrzesany skurwysyn ponabijał moich posłów na pale.
- Ja pójdę. W końcu za to mi płacą.
- Jeszcze jedno. - Abimelek wpatrzył się w fosforyzujące zielono oczy Jaszczura - Wybacz wiedźminie, jaką mam gwarancję, że to wszystko się uda, i że wreszcie ty kiedy już wygrasz ten turniej, nie wykopiesz mnie z mojego królestwa?
- Żadnej królu, ale nie masz też innego wyjścia.
- No, przynajmniej mówisz szczerze.
Drewniana szopa rozbłysła najpierw nieziemskim blaskiem, potem wystrzeliła w rozgwieżdżone niebo, aby wreszcie eksplodować z piekielnym hukiem dobrą milę nad miastem. Płonące deski rozleciały się po niebie niczym iskry wielkiego fajerwerku. Jaszczur, stojąc w środku sfery, która fluoryzowała lekko błękitnym światłem, docenił własną przezorność, która kazała mu się zamknąć z notatkami w szopie smolarza z dala od miasta. Obok, wirując w powietrzu, spadł kawałek nadpalonego papieru. Szczęściem była to tylko karta na której wynotował sobie co ważniejsze zaklęcia. Księgi zmniejszane do rozmiarów, mniej więcej, guzika od odzienia, leżały bezpiecznie poukładane w małej lipowej szkatułce na dnie torby podróżnej, w pokoju nad karczmą. Był zadowolony z siebie. Sfera Jaira to jedna z najtrudniejszych sztuk magicznych, za którą ze względu na wysokie ryzyko nie zwykli brać się nawet magowie trzeciego wtajemniczenia. Dla pewności czy wszystko jest aby dobrze, wlazł prosto w poukładany opodal sąg drewna. Szczapy rozleciały się, po zetknięciu z powierzchnią sfery, sypiąc wokół iskrami. Jaszczur ruszył w kierunku błyskającego w dole punkcikami ognisk obozu Falka.
- Stój bo strzelam! – warknął strażnik, kryjąc się za drzewem.
- A idź się pomasuj – poradził mu Jaszczur, nie zwalniając kroku.
Dotknąwszy sfery, bełt anihilował z hukiem, który w uśpionym obozie zabrzmiał przeraźliwie głośno. Z równie głośnym wrzaskiem uciekł między namioty wartownik. Hałasy postawiły obóz na nogi. Rycerze, giermkowie i inne obozowe ciury biegali, w większości półnago, łapiąc jaki popadło oręż. Zwalisty osiłek, odziany tylko w gacie i szyszak, rzucił się na Jaszczura, młynkując mieczem.
- Nie radzę – krzyknął wiedźmin, ale broń już zetknęła się ze sferą.
Eksplozja wywołana anihilacją przemieliła wojownika na drobne szczątki, rozsmarowując po namiotach i wozach. Szyszak wraz z oderwaną głową spadł dopiero po dobrej minucie. To ostudziło zapędy nawet tych co bardziej krewkich. Otoczyli wprawdzie idącego cały czas Jaszczura kręgiem, ale trzymali się w rozsądnej odległości. Wiedźmin orientował się dość dobrze w topografii obozu, szedł więc prosto do namiotu Falka. Ten czekał na zewnątrz w otoczeniu co ważniejszych rycerzy. Byli kompletnie odziani, a większość miała nałożone kolczugi bądź lekkie zbroje, widać mieli jakąś naradę i nie zdążyli jeszcze się położyć. Falko dobył miecza.
- No tnij. Wyświadcz mi tę przysługę.- Jaszczur uśmiechnął się krzywo - Przez tydzień będą cię potem koty zlizywać z okolicznych drzew. Powiedz też temu domorosłemu magikowi, co chowa się za wozem, żeby przestał memłać zaklęcia i machać łapami jak wiatrak. To coś to podwójna sfera Jaira z przesunięciem czasowym. Jakbyś nie wiedział co to jest, spytaj czarodzieja. Tylko prawdziwego, bo ten twój wygląda, jakby kończył niedzielny kurs dla wiejskich bab znachorek. Gdyby był ciut więcej rozgarnięty, wiedziałby, że to otwiera się tylko od środka. Aha i domyślił by się, że zabezpieczenia potrafią na odległość pourywać łapy takiemu niewydarzonemu magikowi.
Trudno było ocenić, czy bardziej czerwony jest Falko, czy też czarodziej, który wylazł był tymczasem zza wozu. Falko schował jednak miecz.
- Czego chcesz? – warknął
- Od razu lepiej, jaśnie panie – drwił dalej Jaszczur – Mam zatem rozumieć, że tym razem myślisz posłuchać poselstwa, i nie zamierzasz nabijać mnie na palik?
- Żebyś wiedział, że kurwa, chętnie bym to zrobił. - krew mało nie trysnęła Falkowi z gęby - Ale może jeszcze będzie okazja. Teraz gadaj lepiej, z czym cię przysyłają.
- Gdybyś nie był królem, powiedziałbym ci, że jesteś stary, śmierdzący cap, a do tego jeszcze rakarz. Ale nie powiem tego. Powiem ci, że księżniczka przekazuje, że jeśli chcesz dostać jej rękę, musisz wygrać turniej, jak przystało na porządnego rycerza. Jeśli zaś spróbujesz posiąść ją jak rabuś, ona pierwej rzuci się z wieży niż pozwoli dotknąć. To jeden powód, który powinien cię odwieść od szturmu na miasto. Drugi jest taki, że ja tu jestem, i wierz mi, znam tyle sztuczek żeby nie dopuścić twoich do miasta, że będziesz tu tkwił do usranej śmierci. A jak słyszałem, jest u ciebie w kraju kilku wielmożów, którzy tylko patrzą jakby tu cię wysiudać z tronu. Zrozumiałeś, krzywa gębo?
Nastała denerwująca cisza, przerywana tylko buczeniem błękitnawo połyskującej sfery i niezbyt przyjaznymi szeptami otaczających Falka rycerzy. Rzeczony głaskał się w zamyśleniu po skrzywionym od blizny obliczu. Siwa szczecina szeleściła pod palcami.
- Niech będzie – mruknął ledwie słyszalnie Falko
- Głośniej proszę.
- Zgadzam się – Falko zgrzytał z cicha zębami – Ale arena ma być otoczona dwimerytową klatką. Mam nadzieję że cię tam spotkam, nadęty krzykaczu.
- Jestem do usług – Jaszczur ukłonił się dwornie, sfera zabuczała głośniej – A co do warunków, to wyślij jutro jakiego posła. Nie musisz się o niego obawiać, Abimelek nie zwykł strugać na ludzi palików. W przeciwieństwie do ciebie.
- Falko zżuł dosadne przekleństwo dotyczące ani chybi okoliczności Jaszczurowych narodzin.
- Aha – kontynuował wiedźmin – do bramy nie musisz mnie odprowadzać. Sam trafię.
Przeszedł jak cień zamkowymi korytarzami, w których ciemno było jak w grobie. Pojedyncze świece paliły się tylko w pobliżu schodów, rzucając mdłe plamy światła. Był to widomy znak królewskiego zamiłowania do oszczędności. Naprzeciw drzwi monarszej sypialni drzemał, przysiadłszy na rzeźbionej skrzyni strażnik, halabarda stała obok oparta o ścianę. Drugi zanął na parapecie okiennym, czule wtulony w grubą zasłonę. Jaszczur minął ich obu, uważając by któregoś nie potrącić.
Korytarz prowadzący do części zamku zajmowanej przez służbę był o ile to możliwe jeszcze ciemniejszy, ale za to było tu wyraźnie cieplej niż w reprezentacyjnej części zamku. Zza przedostatnich drzwi w rzędzie dochodziło przytłumione, acz radosne posapywanie przeplatane gardłowymi, kobiecymi jękami, jako żywo przywodzące na myśl rozkosze łożnicy. Jaszczur uśmiechnął się do siebie i poczekał z pukaniem, aż posapywanie i pojękiwania, które nawiasem mówiąc cokolwiek przyśpieszały, skończyły się przeciągłym westchnieniem krańcowej rozkoszy.
- Kogo tam diabli nadali – odezwało się zza drzwi.
- Urząd skarbowy – rzekł wiedźmin
- Domokrążców i komorników nie przyjmujemy – odparł król wystawiając zza uchylonych drzwi głowę – poczekaj chwilę.
Zanim drzwi na powrót się zamknęły Jaszczur dojrzał całkiem zgrabną niewiastę, której nagie wdzięki prezentowały się spod właśnie zakładanej lnianej koszuli. Odzienie znajdowało się dopiero na wysokości ramion więc było co podziwiać. Wiedźmin poczuł niejaki ucisk w podbrzuszu i westchnął ciężko.
- Możesz wejść – król kończył wciąganie długich gaci, których troczki dyndały mu wokół kostek – a ty Kasiu już idź, bo tu się będzie o sprawach państwowych gadać.
- Dziewczyna pocałowała Abimeleka w szczeciniasty policzek, a król poklepał ją w zamian po kształtnym tyłeczku. Była młoda, co najmniej dwa razy młodsza od króla.
- No i coś się tak zdziwił – Król podrapał się po zarośniętej piersi, był wyraźnie w dobrym humorze – Swoje lata już mam, to prawda, ale zdrowy jestem i kuśka mi jeszcze staje. No może nie mam już takiej krzepy jak za młodu, no wtedy to mogłem nawet dziesięć razy jednej nocy – rozmarzył się - no ale te dwa, trzy razy to się jeszcze czasem przydarzy.
- A nie boisz się królu złapać jakiej paskudnej choroby?
- E tam. To przecie dziewka z „Passiflory”, a to najlepszy zamtuz w mieście, rzekłbym – ekskluzywny, konował bada tam dziewczyny co dwa tygodnie. No i nie myśl sobie czasem że trwonię państwowe pieniądze. Co to, to nie. Dałem im kiedyś przywilej handlu gorzałką, w sumie wiedziałem że i tak handlują, tyle że na lewo , teraz madame Eleonora podsyła mi czasem jaką dziewkę w ramach tego tam, he, he, podatku obrotowego. A zacny to przybytek, jak chcesz to szepnę przez umyślnego słówko Eleonorze, to cię tam należycie obsłużą.
- No nie sądzę, z takimi jak moja gębami pewnie za drzwi wyrzucają.
- No coś ty. To przyzwoity i rzekłbym, demokratyczny burdel, nawet nieludzi obsługują. Ma się rozumieć, jak mają czym zapłacić. No to jak – król uśmiechnął się szelmowsko – Załatwić ci kartę stałego klienta?
- Wybacz panie, ale obiecałem sobie że będę się chędożył tylko z kobietą, którą będę choć trochę kochał. Ona będzie to chciała robić ze mną z własnej, dobrej woli. Nie za pieniądze.
- Rób sobie co chcesz. Ale nie wiesz co tracisz.- Rzekł król drapiąc się tym razem w łydkę – ale zostawmy to. Są ważniejsze sprawy. Zgodził się?
- Tak.
Księżniczkę obudziła muzyka. Melodia była cicha i przez chwilę myślała, że należy do jej snu. Ale nie. Podeszła do okna. Na zewnątrz budziły się właśnie złote i różowe zorze wschodu. Na murze obronnym stał Jaszczur i grał na instrumencie złożonym z szeregu związanych razem, coraz krótszych, pustych w środku rurek drewnianych. Przez chwilę myślała, że wzrok ją myli. Ale nie, to był na pewno Jaszczur. Grał, dmuchając w swoje rurki a wschodzące słońce barwiło jego białe włosy złotem. Melodia nie była smutna, raczej przepełniona tęsknotą i nadzieją. Księżniczka zasłuchała się i nie zauważyła, że stoi w oknie w samej bieliźnie, co bynajmniej nie uchodziło szlachetnie urodzonym.
Cieśle pracowali sprawnie, na równinie powstawał amfiteatr. Arena była prawie skończona. Prostokątna klatka z żelaznych prętów wzbogaconych dwimerytem. Pewne było, że Falko boi się czarów. Dwimeryt, rozstrzygnie miecz. Z wysokości murów robotnicy wydawali się niewiele więksi od mrówek. Takie pracowite ludzkie mrówy, łażące w tę i we wtę ze źdźbłami belek. Jaszczur bawił się przez chwilę myślą, że ich los zależy od niego. Jeśli wygra, będzie pokój. Jeśli nie ... Trzeba wygrać.
Dziewczynka wybiegła zza rogu, wpadła mu wprost pod nogi prawie przewalając go w błotnistą kałużę. Pobiegła dalej, wprost na środek brukowanej ulicy. Turkot nadjeżdżającego wozu sprawił, że przystanęła zdezorientowana. Jaszczur rzucił się za nią przed samymi dyszlami, złapał w pół i odskoczył pod przeciwległy mur. Wóz wyładowany beczkami przejechał rozchlapując błoto. Pijany woźnica chwiał się na koźle.
- Ślepa jesteś?– warknął, skoro tylko pomógł jej wstać z ziemi.
- Tak – szepnęła cichutko.
Zauważył, że powieki o niesamowicie długich rzęsach kryją nieruchome oczy niewidomego. Zrobiło mu się niesamowicie głupio.
- Przepraszam – wybąkał.
Nadbiegło kilku obdartych wyrostków, którzy widać gonili dziewczynkę. Zobaczyli go, zawahali się chwilę, poczym uciekli z wrzaskiem.
- Nie szkodzi – dziewczynka uśmiechnęła się – to ja powinnam pana przeprosić.
Teraz ją poznał. To była córka szynkarki z szynku nieopodal. Drobna, może jedenastoletnia dziewczynka o jaśniutkich włosach i piegowatej buzi.
- Ty jesteś Amelka? – upewnił się.
- Tak – dziewczynka była zaskoczona – Skąd pan wie?
- Byłem w waszej gospodzie i słyszałem, jak cię mama woła. Odprowadzę cię do domu, bo znowu będziesz chciała wpadać pod wozy. Dobrze?
Jaszczur poczuł chłodne paluszki w swojej dłoni.
Gruba karczmarka prawie siłą usadziła go w pustej jeszcze o tej porze karczemnej izbie. Postawiła przed nim piwo i coś do zakąszenia, bez przerwy gadając.
- A bo widzisz pan – perorowała – odkąd mojemu się zmarło, sama ją muszę chować. Ona dobra jest, cicha, robotna. Tyle że nie widzi. Co ja się z nią po medykach nachodziła i u druidów była i co? I nic. Biedne dziecko. A te skurwysynki z ulicy to jej żyć nie dają, by ich wreszcie co podusiło. Wiesz pan...
- Jaszczur.
- A tak. Słyszałam coś o was. Ja Jagna jestem. Karczmarka jak widać. Ale o czym to ja? Aha. Po świątyniach co ja się z nią najeździła. A grosiwa co na to poszło. Odprawiali nad nią jakiesik gusła, zamawiali, w jednym miejscu to tak ci ją tym wystraszyli, że jeszcze w pół roku budziła się po nocach z krzykiem.
Dziewczynka podeszła, omijając stoły i ławy. Znała dobrze karczemne pomieszczenie, dlatego potrafiła się tu poruszać nie zawadzając o przedmioty. Dotknęła dłoni wiedźmina, a potem sięgnęła do jego twarzy. Jaszczur odsunął się odruchowo.
- Ona w ten sposób patrzy. Poznaje ludzi. – uspokoiła go karczmarka.
Dziewczynka dotknęła chłodnymi palcami jego policzków, nosa, brwi. Zatrzymała się dłużej w tych miejscach gdzie skóra nad kośćmi policzkowymi i szczękowymi była pokryta łuską. Złapał się na tym, że zapomniał jak to jest czuć dotyk czyichś rąk na twarzy.
- Masz łuski na buzi jak jaszczurka - stwierdziła dziewczynka - Ty nie jesteś całkiem człowiekiem. Prawda?
- No nie całkiem.
- To nawet dobrze. Ludzie są dla mnie niedobrzy. Mam przyjaciela elfa. Jest bardzo wysoki, ma długie, takie mięciutkie włosy i pachnie lasem. On jest dla mnie dobry, zabiera mnie na rynek albo do lasu zawsze kiedy tu przychodzi.
- To Aragorn. Nasz dostawca. – podpowiedziała karczmarka.
- A ty przyjdziesz tu jeszcze kiedyś? - spytała dziewczynka.
- Być może. A teraz wybaczcie, już na mnie pora – poczochrał płową grzywkę Amelki. Karczmarka nie mogła dostrzec błękitnego blasku, który zalśnił na chwilę na końcach jego palców, gdy dotknął powiek dziewczynki.
W drewnianym baraku przy arenie było gorąco i gwarno. Kurz wirował w smudze światła sączącego się przez dziurę po sęku. Jaszczur siedział oparty o deski ściany. W samym kącie, na końcu ławy. Wokół siedzieli i dreptali nerwowo ludzie. Przeważnie bardzo młodzi. Zbyt młodzi – pomyślał. Niektórzy rozmawiali, inni ostrzyli nerwowo broń, która i tak ostrzejsza stać się już nie mogła. Tu i ówdzie, wśród gwaru wybuchał śmiech. Nerwowy, urywany. On był spokojny, wydobył flaszkę z eliksirem, popatrzył chwilę przez zielony płyn, potem schował ją z westchnieniem. Eliksir nie był potrzebny. Jeszcze nie teraz. Popatrzył wokół. Aż żal mu było tych młodych narwańców.
Lekki powiew przynosił świeży zapach młodej trawy. Po czystym błękitnym niebie płynął jak żagiel pojedynczy obłoczek. Publiki na arenie było sporo. Stanęli naprzeciw siebie. Jaszczur i jego pierwszy przeciwnik. Wyższy o głowę zwalisty, rudy osiłek z równie wielkim co nieporęcznym bojowym toporem.
- Rycerz Esteban, przeciw wiedźminowi Jaszczurowi – darł się herold. Rozległ się gong. Ryży przyskoczył tnąc toporem, aż powietrze zafurczało. Topór trafił w pustkę. Jaszczur kontynuując ten sam błyskawiczny obrót, wymierzył przeciwnikowi cios rękojeścią miecza w odpowiednie miejsce kręgosłupa. Rycerz runął jak długi w piach, gubiąc topór i rogaty hełm. Wiedźmin chwycił go za szyję uciskając jednocześnie tętnicę. Wojownik szarpnął się raz i drugi, a potem zwiotczał zapadając w sen. Na trybunach zapadła cisza, a do co bliżej siedzących dotarło jego pochrapywanie.
Na rynku sensacją dnia wśród plotkujących kumoszek stała się wieść, że córka karczmarki niespodziewanie odzyskała wzrok. Położyła się spać niewidoma, a obudziła już widząc. Gruba Karczmarka na przemian śmiała się i płakała, ledwie wierząc w szczęście, które spotkało jej dziewczynkę. Amelka cieszyła się słońcem, żółcią i czerwienią kwiatów, a nawet szarością zakurzonych murów. Wszak widziała je pierwszy raz.
Markus Aureliusz przeciw Falkowi Krwawemu – okrzyknął herold. Czarny płaszcz spadł na ziemię. Markus zaatakował z furią. I to go zgubiło. Był za młody i niedoświadczony. Pierwszy cios minął Falka. Tak samo następne. Falko bawił się swoją ofiarą. Markus raz za razem padał na arenę podcinany kopniakami i uderzeniami rękojeści miecza. Podnosił się, atakował i znowu padał, mimo że jego twarz przypominała krwawą miazgę. Jego oręż nie mógł dosięgnąć przeciwnika.
- Dlaczego on się nie podda? - Abimelek odwrócił z niesmakiem wzrok - Przecież to jatka nie pojedynek.
- Jest na eliksirach - szepnął wiedźmin, czując jak wilgotnieją mu ręce.
Falkowi znudziła się widać zabawa. Ciął krótko przy kolejnym uniku. Markus padł w piach areny. Konał, szarpiąc rękami ziemię. Falko uniósł nad głowę okrwawiony miecz na znak zwycięstwa.
Siedział na ławce oparty o mur. Z niedalekiej areny dolatywał przytłumiony gwar. Słońce grzało przyjemnie.
- Nie spodziewałam się, że cię tu znajdę – odezwała się księżniczka, siadając obok – Nie oglądasz walk?
- Obmierzło mi patrzenie jak Falko zarzyna tych głupich młokosów, a oni idą na rzeź jak barany. A zresztą, za dużo krwi już widziałem.
- A ty? Ty nie zabijasz? Przecież jesteś najemnikiem.
- Ja staram się nie zabijać. A na pewno nie dla uciechy tej tam gawiedzi.
Milczeli dłuższą chwilę.
- Dasz radę wygrać ten turniej? – spytała wreszcie księżniczka
- Powiem ci prawdę. Może być trudno. Falko jest też mutantem. I to o kilka serii lepszym.
- Wybacz. Nie rozumiem.
- Mówi ci coś słowo „mutagen”?
- Nie.
- Widzisz. Kiedyś odkryto, że wciągi z pewnych roślin i grzybów mogą zmieniać własności żywych organizmów. Ktoś wymyślił, że można to wykorzystać do stworzenia doskonałej armii. Zaczęto eksperymenty. Pierwsza seria powodowała tylko potworne zniekształcenia, coś tam pozmieniano w recepturze, MT 2 był już lepszy, dawał pozytywne wyniki mutacji, ale proces przeżywał zaledwie jeden na trzydziestu mutowanych. Seria MT 3 była już całkiem udana. Zaczęto więc wprowadzać ulepszenia, traktując ją jako recepturę podstawową. Dopiero MT 3,6 dawał w pełni udaną mutację przy śmiertelności poniżej jeden na trzech i ten zaczęto stosować seryjnie. Mutagenu MT3,7 MT3,8 MT3,9 nie wiadomo dlaczego nie przeżył nikt, a 3,10 dawał kompletnych idiotów. Niedawno opracowano supermutagen MT3,11. Daje kompletną mutację, bez efektów ubocznych, takich jak ta moja morda. Problem polega na tym że Falko był mutowany MT3,11.
- To znaczy, że jest silniejszy od ciebie?
- Nie księżniczko. Jesteśmy tak samo szybcy i silni, on jest jednak bardziej wytrzymały.
- A jeśli nie pokonasz Falka?
- No cóż księżniczko. Planu awaryjnego nie ma.
- Posłuchaj, Jaszczur – Księżniczka odezwała się po dłuższej chwili – A jeśli już wygrasz jaka będzie twoja cena?
- Na pewno chcesz to wiedzieć księżniczko?
- Sądzę, że pora już abyś ją wymienił.
- Pewnie myślisz, że powiem to, co zwykli mawiać inni wiedźmini: „To co już masz, a o czym jeszcze nie wiesz”. Problem w tym, że ja nie jestem do końca wiedźminem. Nie pochodzę z Kaer Morhen. Nie muszę więc szukać następcy. Dlatego cena jest inna. Ceną jest twoje ciało.
Księżniczka spojrzała na niego, a jej wzrok wyrażał mieszankę oburzenia i odrazy.
- Tak księżniczko, jeśli wygram turniej i pokonam Falka spędzisz ze mną jedną noc. – Jaszczur patrzył przed siebie, jego twarz nie wyrażała nic. – Mówiłem, że cena będzie wysoka.
Księżniczka wstała. Stanęła dumnie wyprostowana.
- Jeśli ocalisz pokój – powiedziała przez zaciśnięte zęby – spełnię twoje żądanie wiedźminie.
"Maska Potwora"
Kamień był chłodny i wilgotny jeszcze od porannej rosy. Siedzieli na nim, przytuleni do siebie, sami pośród wielkiego aż po sam horyzont wrzosowiska. Przed nimi, szare i posępne, stało samotnie Drzewo Rozstań, o prawie bezlistnych konarach i czarnej korze, obejmujące ziemię wężowymi splotami korzeni.
- Zróbmy to wreszcie – księżniczka Diana wstała z kamienia, pociągając za sobą Regisa – bo dostaniemy w końcu wilka.
Podeszli do drzewa. Konary płakały jeszcze rosą.
- Regis.
- Tak Di.
- Pocałuj mnie. Ostatni raz.
Przywarli do siebie.
- Di – odezwał się Regis w przerwie dla złapania tchu – Może nie idźmy tam. Ucieknijmy.
- Nie. Sam wiesz, że musimy to zrobić. Inaczej wybuchnie wojna.
- No to zróbmy to. – Regis usiadł między korzeniami i oparł się plecami o pień.
- Nie martw się, potem nie będziemy już nic czuli. Będzie łatwiej. – księżniczka usiadła po drugiej stronie.
Wiatr zawył posępnie w konarach, drzewo oplotło ich siatką drobnych ruchliwych korzeni, po pniu rozpełzły się błękitne zygzaki wyładowań, zaśmierdziało ozonem i siarką. Trwało to dobrą chwilę.
- Czujesz coś – zapytała księżniczka.
- No nie wiem. – bąknął
- Musimy to sprawdzić. Daj mi rękę. – przyłożyła dłoń Regisa do swojej piersi – Czujesz coś.
Czuł jak cholera.
- Może gdybyś mnie pocałowała?
Przywarli znów do siebie.
- Cholera – zaklęła całkiem nie po królewsku księżniczka, kiedy już wyplątali się ze swoich objęć – Kocham cię chyba jeszcze bardziej, Regis. Spróbujmy jeszcze raz.
Znów usiedli pod drzewem, znów wył wiatr i trzeszczały wyładowania.
- Czujesz coś. – spytała księżniczka.
Znowu były uściski, pocałunki i znowu czuli do siebie to co przedtem, a nawet trochę jakby bardziej.
- To nie działa – westchnęła księżniczka po trzeciej próbie.
Coś miękko stuknęło o ziemię.
- No nareszcie – Jaszczur zdjął źdźbło wrzosu przyczepione do poły płaszcza – Faktycznie to nie działa. Ciekaw byłem kiedy się wreszcie połapiecie i oszczędzicie mi tych atrakcji. Wybaczcie, nie przepadam za tym, kiedy żyć łechcą mi wyładowania jonizujące i....
Zająknął się, gdyż ujrzał kosmicznie niecodzienne zjawisko. Zjawiskiem była księżniczka. Dusza jęknęła w wiedźminie. Zjawisko spojrzało na niego wielkimi teraz ze zdziwienia i bardzo zielonymi oczyma.
- Przepraszam. – przełknął ślinę dla rozluźnienia gardła – Jaszczur jestem. Wiedźmin Jaszczur – dodał, widząc że oboje przyglądają się podejrzliwie głowni miecza wystającej nad jego ramieniem.
Regis sięgnął po broń, ale księżniczka przytrzymała jego rękę.
- Skąd się tu wziąłeś – zapytała.
- Z drzewa panienko.
- Nie kpij. Rozmawiasz z księżniczką – Diana wyprostowała się dumnie.
- Gdzieżbym śmiał, jaśnie pani. – czuł wyraźnie, że robi z siebie idiotę, cieszył się, że mutacja uniemożliwiła jego skórze pewne reakcje związane ściśle ze zwiększonym ukrwieniem – Spałem na tym drzewie, rozumiecie tu są wilki, dopóki skutecznie mi tego nie uniemożliwiliście.
- Dlaczego nie poszedłeś do miasta jak każdy porządny człowiek?
- Panienko, zbiera się na niezłą awanturę, po mieście kręci się chmara zestresowanych żołnierzy, którzy nie wiedzieć czemu, wszędzie widzą szpiegów i strasznie im pilno do wieszania. Po kie licho mam leźć im w oczy ze swoją gębą. Powiesili by mnie jeszcze gdzie za sam wygląd i po co mi to? Zresztą i tak nie mam czym zapłacić za nocleg.
- Znasz się na czarach? – spytał Regis – Podobno was wiedźminów uczą.
- Co nieco.
- Powiedz dlaczego to – wskazał na drzewo – na nas nie działa. Może za mocno się kochamy.
- Bez obrazy. Ani się nie kochacie bardziej od innych, ani nie jesteście wyjątkowi. To po prostu nie działa. Kiedy szedłem tędy, dwa lata temu, zdjąłem zaklęcie zostawiając tylko same efekty specjalne.
- O! – zdziwiła się krótko i okrągło księżniczka – Dlaczego?
- Bo to zaklęcie przynosiło więcej szkody niż pożytku. Jak myślicie, dlaczego ten wąwóz niedaleko zyskał nazwę Wąwozu Samobójców? Dlatego że gnieżdżą się tam skowronki? Ten kto konstruował to zaklęcie, nie wysilił się zbytnio. Miało od cholery efektów ubocznych, depresja, uczucie pustki i parę jeszcze innych przyjemności.
- Wiedźminie- głos księżniczki drżał - Czy mógłbyś założyć to zaklęcie jeszcze na chwilę, zrozum, my musimy... Cena nie gra roli.
- A co pilno wam zapoznać się z dnem Wąwozu?
- Wiedźminie! – oczy księżniczki strzeliły zieloną błyskawicą – Nie kpij. Zapłata będzie sowita.
- Moja odpowiedź jest dość krótka, i brzmi: nie. Ale jeśli już mowa o zapłacie, to powiedzcie mi co i jak, to może uradzimy jakie, jak to się mówi, alternatywne rozwiązanie.
Regis podrapał się po płowowłosej głowie cherubina.
- Ano bo widzisz pan panie Wiedźmin, to.....
- Cicho Regis – ucięła księżniczka – Ja mu powiem. Słuchaj Jaszczur, czy ja ci się podobam?
- No... – pytanie zaskoczyło go, wysoka o zgrabnej figurze elfki, prawie że go skręcało – No... tak.
- No widzisz. I to jest problem, podobam się facetom. Gdybym była mała garbata i piegowata na dodatek, to by się za mną nawet pies z kulawą nogą nie obejrzał. Siedziałabym w domu, aż tatko król raczyłby mnie wydać za mąż za jakiegoś tam księcia z Pierdzidupia Dolnego z jakichś tam ważnych powodów politycznych i byłby spokój.
- Wybacz. Ile ty masz lat księżniczko?
- Dziewiętnaście. A bo co?
- Toś się i tak długo uchowała.- mruknął wiedźmin.
- Nie przerywaj mi. Kłopot w tym, że tatko chce mnie wydać za księcia Zerwichwosta, ale oprócz niego uparł się na mnie jeszcze książę Falkom. Wszystko przez jedno polowanie. Siądźmy, bo to długa historia.
Kawiar, niewielkie, głównie z rolnictwa utrzymujące się królestwo, graniczyło od południa z jeszcze mniejszą Edomią, a od północy i wschodu ze znacznie większym Tyrem. Kawiarem władał od ponad dwudziestu lat Abimelek II zwany Dobrotliwym. Zresztą przydomek pasował do niego. Wojną się brzydził wrogów politycznych nie miał, toteż za jego panowania Konfraternia Mistrzów Małodobrych cierpiała dotkliwą biedę. Państwo było ubogie. Tym tylko bogate co na polach się urodziło i co rybacy z morza wyciągnęli. Skarbiec ciągle świecił pustkami, a armia częściej pomagała przy zbiorach lub odgarniała śnieg zimą, niż wychodziła na wroga, a to z powodu ewidentnego braku tegoż ostatniego. Wrogowie bowiem nie kwapili się łupić królestwa, gdzie nie bardzo co łupić było.
Królowa Ester, znaczy żona Abimeleka, umarła przy porodzie, obdarzając jednakże króla córką. Córka owa, Diana, była przyczyną wielu siwych włosów w królewskiej brodzie. Księżniczka bowiem, skoro tylko trochę podrosła, stała się małym ciemnowłosym diabełkiem. Bardziej niż ślęczenie nad wyszywanką, czy ćwiczenie dworskiej etykiety, pociągało ją strzelanie, jazda konna, włóczenie się po zamkowych obejściach, nuż to żeby pomagać w pracach, które żadną miarą księżniczce nie przystawały, nóż dla robienia niewybrednych dowcipów. Zmieniali się liczni bakałarze. Jeśli prędko przychodzili, skuszeni znaczną zapłatą, to trzy razy szybciej wynosili się, spluwając dyskretnie za plecy. Jeden tylko zyskał szacunek i przywiązanie młodziutkiej Diany. Zwał się Kondrwiramus. Siwy starzec. Niektórzy mawiali nawet, że był czarodziejem, ale tego nigdy nie dowiedziono. Przyszedł nie wiadomo skąd, zdobył nie wiadomo jak uwielbienie nazbyt rozbrykanej księżniczki, dał jej wszechstronną wiedzę, nauczył ogłady i poszedł sobie nie wiadomo gdzie, gdy tylko skończył.
Tymczasem Diana wyrosła, wypiękniała, i nie było chyba w grodzie stołecznym młodziana, może z wyjątkiem tych którym jaskra na oczy się rzuciła, który by do niej skrycie nie wzdychał. Ministrowie doradzili królowi żeby wydał córkę za księcia Zerwichwosta, jedynego syna Ragguela Kulawego, króla Edomu, załatwiając za jednym zamachem następcę tronu i unię z sąsiednim królestwem, tak samo zresztą biednym. Księżniczka jednak skoro tylko Zerwichwosta zobaczyła, a trzeba przyznać że jąkał się i ślinił straszliwie( bo miał zajęczą wargę), a co bardziej poinformowani twierdzili że moczy się w nocy i jest słabowity na umyśle, zamknęła się w komnacie i stwierdziła że pierwej się zabije, niż za niego wyjdzie. Król, z zasady dobrotliwy, odłożył plany matrymonialne co do swej córki na czas bliżej nieokreślony. Tymczasem, przypętał się nie wiedzieć skąd Regis, ubogi giermek i to żeby chociaż szlachetnie urodzony. Ale gdzie tam. Zwykły kmiecy syn, chyba dla żartu noszący królewskie imię. I nie wiedzieć czemu, dzikie serce księżniczki pokochało właśnie jego. Ludzie na podgrodziu, od dłuższego czasu, opowiadali sobie pikantne ploteczki o tym, gdzie to widziano ostatnio księżniczkę i Regisa. Zresztą większość z nich nie była warta funta kłaków, ale w końcu, każda plotka zawiera nieco prawdy. Szczęściem, historie te nie docierały do królewskich uszu, bo pewnie mimo swej wrodzonej dobrotliwości, dałby zarobić któremuś z przymierających głodem katów.
Czas płynął sobie wolniutko i nikt nie zauważył specjalnie jak władzę w Tyrze przejął Falko, który na wojnach północnych zyskał przydomek Krwawego i drugi nieoficjalny, za który można było iść pod topór, Krzywogębego. To od cięcia w twarz mieczem. Zresztą do urodziwych to on nigdy nie należał. Falko spotkał Dianę na polowaniu i już nazajutrz przysłał posłów do króla Abimeleka z niedwuznaczną propozycją. Żeby królowi pomóc w podjęciu decyzji w ciągu tygodnia przysłał morzem do granicznego portu Sejon, ośmiotysięczną, doborową armię zaprawioną w walkach na północy. Potem już wszystko potoczyło się z góreczki. Diana postanowiła uciec, sądząc że zniknięcie przedmiotu, zażegna sam spór. Skutek był odwrotny, król Abimelek uznał że księżniczkę porwano i wysłał poselstwo do Falka z żądaniem jej zwrotu. Falko, który słusznie nosił przydomek Krwawy, wpadł w gniew, kazał dla posłów zastrugać odpowiednie paliki, a sam rozpoczął działania wojenne. Abimelek słał w międzyczasie listy o pomoc do Ragguela Kulawego, ale ten obrażony jeszcze słynnym incydentem z księżniczką, która jawnie uciekła od Zerwichwosta, pomocy udzielić nie chciał. Falko zaś ciągnął pod stolicę, paląc i gwałcąc, bo rabować i tak nie było czego.
- Tyryjczycy być może podchodzą już pod Kawiburg. Jeśli nie wyjdę za Falka, wojna zniszczy cały kraj.
- A jeśli za niego wyjdziesz, to i tak zaprowadzi tu swoje rządy – powiedział wiedźmin, mierzwiąc i tak już potargane włosy. – Znaczy się: tak źle, a tak jeszcze gorzej.
- To co ja mam w końcu zrobić?
- Nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie trzeba by przypilnować, coby zacni królowie nie wzięli się za łby.
Armie stały naprzeciw siebie o jakieś trzy dobre strzelania z łuku. Tyryjczycy w swych czarno-czerwonych płaszczach, niczym ciemna chmura, od wschodu na niewielkim wzniesieniu. Nieco niżej nieporządną kolorową kupą byle jak zebranego i kiepsko uzbrojonego wojska stanęli obrońcy. Na razie oddziały stały w miejscu, Tyryjczycy, przy głuchym łomocie bębnów, szykowali się, żeby jednym uderzeniem zmieść tę garstkę stojących im na drodze.
- Nasi nie mają szans – ocenił ponuro Regis.
- Jeszcze się okaże – rzekł Jaszczur zadziwiająco wesoło – Ale żeby nie było niedomówień. Jestem najemnikiem, pokaz będzie za darmo, ale za resztę trzeba będzie zapłacić.
- Każdą cenę, jeśli tylko nie dopuścisz do wojny.
- Jesteś pewna księżniczko? Cena może być bardzo wysoka.
- Jestem pewna.
- Teraz mi nie przeszkadzajcie
Jaszczur siadł na ziemi i rozsupłał worek podróżny. Wydobył z niego niewielką flaszkę z zielonego szkła i upił kilka łyków. Oparł się plecami o szorstki głaz.
Ze wzgórza, na którym byli, roztaczał się widok aż po Kawiarburg. Armia Tyru powoli ruszyła do ataku, bębny grzmiały nadal. Zamknął oczy, wewnątrz swego umysłu zaczął śpiewać pieśń wiatru, pieśń bez słów, bez dźwięków. Jego myśli stały się strugami powietrza. Znów widział dolinę i obie armie. Z wysoka, z lotu ptaka. Zmusił masy powietrza do ruchu, kondensując parę wodną niosącą z sobą ładunki elektryczne. Pogodne dotąd niebo, zasnuło się chmurami, armie zbliżały się do siebie, łucznicy wypuszczali pierwsze strzały. Nagle zrobiło się prawie ciemno, lunął lodowato zimny deszcz. Potem chmury się otwarły, pomiędzy atakujących i obrońców uderzyły pioruny. Ściana błękitnego ognia. Żołnierze rzucili się do ucieczki. Wreszcie przyszedł lodowaty huragan. Wiatr przewracał ludzi i konie, darł namioty i płachty wozów.
Trwało to może kwadrans, poczym niebo się rozjaśniło i znów było piękne, wiosenne przedpołudnie. Ludzie oszołomieni zbierali się z ziemi, nawoływali i szukali ekwipunku. Na trawiastej przestrzeni, niczym granica czerniał szeroki pas wypalony błyskawicami.
Jaszczur poruszył się i przeciągnął.
- No, to by im chyba na dzisiaj wystarczyło.
- To... – księżniczka przełknęła ślinę – to było niesamowite.
- Takie sobie – wiedźmin machnął ręką – gdybym miał więcej czasu byłoby jeszcze gradobicie i śnieżyca. Chodźmy do miasta. Już wiem co zrobić.
Król zwykle nie wygląda na króla, jeśli nie posiada swoich insygniów władzy. Jeszcze mniej przypomina władcę, kiedy siedzi na niskim zydelku i moczy nogi w drewnianym cebrze. Abimelek nie miał „władczej” postury. Był niski i krępy, a jego twarz okolona bujnym poczochranym zarostem przywodziła na myśl raczej roztropnego kmiecia niż władcę.
- Mówisz że to twoja sprawka, wiedźminie – mruknął, trąc piętę pumeksowym kamieniem – ta burza. Nie powiem, robiło wrażenie. Aż żem z konia spadł. Musiałem o kamień walnąć, bo mnie nerka rwie.
- Pokażcie jaśnie panie, może wam pomogę – Jaszczur dotknął palcami pleców króla, zaskwierczała moc. – Boli?
- Już nie. Jak żeś to zrobił? A nieważne, chciałbym cię mieć jako medyka, tu dotkniesz tam postukasz i człowiek zdrowy. Ale przecie ty masz inne powołanie, tępisz potwory i takie tam. - Abimelek pochlapał nogami w cebrzyku – Cholera zimna ta woda, mógłbyś mi dolać?
Jaszczur nabrał czerpakiem wrzątku z kociołka.
- O, teraz dobra – mruknął król z lubością – Ale do rzeczy. Mówiłeś, że masz plan.
- Tak – Jaszczur rozejrzał się ostrożnie, w małej łaźni nie było jednak nic prócz nich, pieca, kociołka z wodą, cebrzyka i paru innych sprzętów, znanych pod nazwą przyborów toaletowych. – Plan w zasadzie jest prosty. Zamiast wojny, ogłosicie panie turniej.
- Turniej?
- Ano turniej. O rękę waszej córki, no i powiedzmy pół królestwa, Falko nie odmówi, bo mu honor nie pozwoli.
- Na nic – mruknął z rezygnacją monarcha – Falko pewnie i tak wygra i będzie tu zaprowadzał swoje porządki. Mawiają, że nikt mu pola w mieczu nie dotrzyma.
- Ja dotrzymam. Jestem znacznie szybszy od zwykłego człowieka.
- Nawet jeśli, to ktoś musi iść z poselstwem do Falka, a wybacz, ten nieokrzesany skurwysyn ponabijał moich posłów na pale.
- Ja pójdę. W końcu za to mi płacą.
- Jeszcze jedno. - Abimelek wpatrzył się w fosforyzujące zielono oczy Jaszczura - Wybacz wiedźminie, jaką mam gwarancję, że to wszystko się uda, i że wreszcie ty kiedy już wygrasz ten turniej, nie wykopiesz mnie z mojego królestwa?
- Żadnej królu, ale nie masz też innego wyjścia.
- No, przynajmniej mówisz szczerze.
Drewniana szopa rozbłysła najpierw nieziemskim blaskiem, potem wystrzeliła w rozgwieżdżone niebo, aby wreszcie eksplodować z piekielnym hukiem dobrą milę nad miastem. Płonące deski rozleciały się po niebie niczym iskry wielkiego fajerwerku. Jaszczur, stojąc w środku sfery, która fluoryzowała lekko błękitnym światłem, docenił własną przezorność, która kazała mu się zamknąć z notatkami w szopie smolarza z dala od miasta. Obok, wirując w powietrzu, spadł kawałek nadpalonego papieru. Szczęściem była to tylko karta na której wynotował sobie co ważniejsze zaklęcia. Księgi zmniejszane do rozmiarów, mniej więcej, guzika od odzienia, leżały bezpiecznie poukładane w małej lipowej szkatułce na dnie torby podróżnej, w pokoju nad karczmą. Był zadowolony z siebie. Sfera Jaira to jedna z najtrudniejszych sztuk magicznych, za którą ze względu na wysokie ryzyko nie zwykli brać się nawet magowie trzeciego wtajemniczenia. Dla pewności czy wszystko jest aby dobrze, wlazł prosto w poukładany opodal sąg drewna. Szczapy rozleciały się, po zetknięciu z powierzchnią sfery, sypiąc wokół iskrami. Jaszczur ruszył w kierunku błyskającego w dole punkcikami ognisk obozu Falka.
- Stój bo strzelam! – warknął strażnik, kryjąc się za drzewem.
- A idź się pomasuj – poradził mu Jaszczur, nie zwalniając kroku.
Dotknąwszy sfery, bełt anihilował z hukiem, który w uśpionym obozie zabrzmiał przeraźliwie głośno. Z równie głośnym wrzaskiem uciekł między namioty wartownik. Hałasy postawiły obóz na nogi. Rycerze, giermkowie i inne obozowe ciury biegali, w większości półnago, łapiąc jaki popadło oręż. Zwalisty osiłek, odziany tylko w gacie i szyszak, rzucił się na Jaszczura, młynkując mieczem.
- Nie radzę – krzyknął wiedźmin, ale broń już zetknęła się ze sferą.
Eksplozja wywołana anihilacją przemieliła wojownika na drobne szczątki, rozsmarowując po namiotach i wozach. Szyszak wraz z oderwaną głową spadł dopiero po dobrej minucie. To ostudziło zapędy nawet tych co bardziej krewkich. Otoczyli wprawdzie idącego cały czas Jaszczura kręgiem, ale trzymali się w rozsądnej odległości. Wiedźmin orientował się dość dobrze w topografii obozu, szedł więc prosto do namiotu Falka. Ten czekał na zewnątrz w otoczeniu co ważniejszych rycerzy. Byli kompletnie odziani, a większość miała nałożone kolczugi bądź lekkie zbroje, widać mieli jakąś naradę i nie zdążyli jeszcze się położyć. Falko dobył miecza.
- No tnij. Wyświadcz mi tę przysługę.- Jaszczur uśmiechnął się krzywo - Przez tydzień będą cię potem koty zlizywać z okolicznych drzew. Powiedz też temu domorosłemu magikowi, co chowa się za wozem, żeby przestał memłać zaklęcia i machać łapami jak wiatrak. To coś to podwójna sfera Jaira z przesunięciem czasowym. Jakbyś nie wiedział co to jest, spytaj czarodzieja. Tylko prawdziwego, bo ten twój wygląda, jakby kończył niedzielny kurs dla wiejskich bab znachorek. Gdyby był ciut więcej rozgarnięty, wiedziałby, że to otwiera się tylko od środka. Aha i domyślił by się, że zabezpieczenia potrafią na odległość pourywać łapy takiemu niewydarzonemu magikowi.
Trudno było ocenić, czy bardziej czerwony jest Falko, czy też czarodziej, który wylazł był tymczasem zza wozu. Falko schował jednak miecz.
- Czego chcesz? – warknął
- Od razu lepiej, jaśnie panie – drwił dalej Jaszczur – Mam zatem rozumieć, że tym razem myślisz posłuchać poselstwa, i nie zamierzasz nabijać mnie na palik?
- Żebyś wiedział, że kurwa, chętnie bym to zrobił. - krew mało nie trysnęła Falkowi z gęby - Ale może jeszcze będzie okazja. Teraz gadaj lepiej, z czym cię przysyłają.
- Gdybyś nie był królem, powiedziałbym ci, że jesteś stary, śmierdzący cap, a do tego jeszcze rakarz. Ale nie powiem tego. Powiem ci, że księżniczka przekazuje, że jeśli chcesz dostać jej rękę, musisz wygrać turniej, jak przystało na porządnego rycerza. Jeśli zaś spróbujesz posiąść ją jak rabuś, ona pierwej rzuci się z wieży niż pozwoli dotknąć. To jeden powód, który powinien cię odwieść od szturmu na miasto. Drugi jest taki, że ja tu jestem, i wierz mi, znam tyle sztuczek żeby nie dopuścić twoich do miasta, że będziesz tu tkwił do usranej śmierci. A jak słyszałem, jest u ciebie w kraju kilku wielmożów, którzy tylko patrzą jakby tu cię wysiudać z tronu. Zrozumiałeś, krzywa gębo?
Nastała denerwująca cisza, przerywana tylko buczeniem błękitnawo połyskującej sfery i niezbyt przyjaznymi szeptami otaczających Falka rycerzy. Rzeczony głaskał się w zamyśleniu po skrzywionym od blizny obliczu. Siwa szczecina szeleściła pod palcami.
- Niech będzie – mruknął ledwie słyszalnie Falko
- Głośniej proszę.
- Zgadzam się – Falko zgrzytał z cicha zębami – Ale arena ma być otoczona dwimerytową klatką. Mam nadzieję że cię tam spotkam, nadęty krzykaczu.
- Jestem do usług – Jaszczur ukłonił się dwornie, sfera zabuczała głośniej – A co do warunków, to wyślij jutro jakiego posła. Nie musisz się o niego obawiać, Abimelek nie zwykł strugać na ludzi palików. W przeciwieństwie do ciebie.
- Falko zżuł dosadne przekleństwo dotyczące ani chybi okoliczności Jaszczurowych narodzin.
- Aha – kontynuował wiedźmin – do bramy nie musisz mnie odprowadzać. Sam trafię.
Przeszedł jak cień zamkowymi korytarzami, w których ciemno było jak w grobie. Pojedyncze świece paliły się tylko w pobliżu schodów, rzucając mdłe plamy światła. Był to widomy znak królewskiego zamiłowania do oszczędności. Naprzeciw drzwi monarszej sypialni drzemał, przysiadłszy na rzeźbionej skrzyni strażnik, halabarda stała obok oparta o ścianę. Drugi zanął na parapecie okiennym, czule wtulony w grubą zasłonę. Jaszczur minął ich obu, uważając by któregoś nie potrącić.
Korytarz prowadzący do części zamku zajmowanej przez służbę był o ile to możliwe jeszcze ciemniejszy, ale za to było tu wyraźnie cieplej niż w reprezentacyjnej części zamku. Zza przedostatnich drzwi w rzędzie dochodziło przytłumione, acz radosne posapywanie przeplatane gardłowymi, kobiecymi jękami, jako żywo przywodzące na myśl rozkosze łożnicy. Jaszczur uśmiechnął się do siebie i poczekał z pukaniem, aż posapywanie i pojękiwania, które nawiasem mówiąc cokolwiek przyśpieszały, skończyły się przeciągłym westchnieniem krańcowej rozkoszy.
- Kogo tam diabli nadali – odezwało się zza drzwi.
- Urząd skarbowy – rzekł wiedźmin
- Domokrążców i komorników nie przyjmujemy – odparł król wystawiając zza uchylonych drzwi głowę – poczekaj chwilę.
Zanim drzwi na powrót się zamknęły Jaszczur dojrzał całkiem zgrabną niewiastę, której nagie wdzięki prezentowały się spod właśnie zakładanej lnianej koszuli. Odzienie znajdowało się dopiero na wysokości ramion więc było co podziwiać. Wiedźmin poczuł niejaki ucisk w podbrzuszu i westchnął ciężko.
- Możesz wejść – król kończył wciąganie długich gaci, których troczki dyndały mu wokół kostek – a ty Kasiu już idź, bo tu się będzie o sprawach państwowych gadać.
- Dziewczyna pocałowała Abimeleka w szczeciniasty policzek, a król poklepał ją w zamian po kształtnym tyłeczku. Była młoda, co najmniej dwa razy młodsza od króla.
- No i coś się tak zdziwił – Król podrapał się po zarośniętej piersi, był wyraźnie w dobrym humorze – Swoje lata już mam, to prawda, ale zdrowy jestem i kuśka mi jeszcze staje. No może nie mam już takiej krzepy jak za młodu, no wtedy to mogłem nawet dziesięć razy jednej nocy – rozmarzył się - no ale te dwa, trzy razy to się jeszcze czasem przydarzy.
- A nie boisz się królu złapać jakiej paskudnej choroby?
- E tam. To przecie dziewka z „Passiflory”, a to najlepszy zamtuz w mieście, rzekłbym – ekskluzywny, konował bada tam dziewczyny co dwa tygodnie. No i nie myśl sobie czasem że trwonię państwowe pieniądze. Co to, to nie. Dałem im kiedyś przywilej handlu gorzałką, w sumie wiedziałem że i tak handlują, tyle że na lewo , teraz madame Eleonora podsyła mi czasem jaką dziewkę w ramach tego tam, he, he, podatku obrotowego. A zacny to przybytek, jak chcesz to szepnę przez umyślnego słówko Eleonorze, to cię tam należycie obsłużą.
- No nie sądzę, z takimi jak moja gębami pewnie za drzwi wyrzucają.
- No coś ty. To przyzwoity i rzekłbym, demokratyczny burdel, nawet nieludzi obsługują. Ma się rozumieć, jak mają czym zapłacić. No to jak – król uśmiechnął się szelmowsko – Załatwić ci kartę stałego klienta?
- Wybacz panie, ale obiecałem sobie że będę się chędożył tylko z kobietą, którą będę choć trochę kochał. Ona będzie to chciała robić ze mną z własnej, dobrej woli. Nie za pieniądze.
- Rób sobie co chcesz. Ale nie wiesz co tracisz.- Rzekł król drapiąc się tym razem w łydkę – ale zostawmy to. Są ważniejsze sprawy. Zgodził się?
- Tak.
Księżniczkę obudziła muzyka. Melodia była cicha i przez chwilę myślała, że należy do jej snu. Ale nie. Podeszła do okna. Na zewnątrz budziły się właśnie złote i różowe zorze wschodu. Na murze obronnym stał Jaszczur i grał na instrumencie złożonym z szeregu związanych razem, coraz krótszych, pustych w środku rurek drewnianych. Przez chwilę myślała, że wzrok ją myli. Ale nie, to był na pewno Jaszczur. Grał, dmuchając w swoje rurki a wschodzące słońce barwiło jego białe włosy złotem. Melodia nie była smutna, raczej przepełniona tęsknotą i nadzieją. Księżniczka zasłuchała się i nie zauważyła, że stoi w oknie w samej bieliźnie, co bynajmniej nie uchodziło szlachetnie urodzonym.
Cieśle pracowali sprawnie, na równinie powstawał amfiteatr. Arena była prawie skończona. Prostokątna klatka z żelaznych prętów wzbogaconych dwimerytem. Pewne było, że Falko boi się czarów. Dwimeryt, rozstrzygnie miecz. Z wysokości murów robotnicy wydawali się niewiele więksi od mrówek. Takie pracowite ludzkie mrówy, łażące w tę i we wtę ze źdźbłami belek. Jaszczur bawił się przez chwilę myślą, że ich los zależy od niego. Jeśli wygra, będzie pokój. Jeśli nie ... Trzeba wygrać.
Dziewczynka wybiegła zza rogu, wpadła mu wprost pod nogi prawie przewalając go w błotnistą kałużę. Pobiegła dalej, wprost na środek brukowanej ulicy. Turkot nadjeżdżającego wozu sprawił, że przystanęła zdezorientowana. Jaszczur rzucił się za nią przed samymi dyszlami, złapał w pół i odskoczył pod przeciwległy mur. Wóz wyładowany beczkami przejechał rozchlapując błoto. Pijany woźnica chwiał się na koźle.
- Ślepa jesteś?– warknął, skoro tylko pomógł jej wstać z ziemi.
- Tak – szepnęła cichutko.
Zauważył, że powieki o niesamowicie długich rzęsach kryją nieruchome oczy niewidomego. Zrobiło mu się niesamowicie głupio.
- Przepraszam – wybąkał.
Nadbiegło kilku obdartych wyrostków, którzy widać gonili dziewczynkę. Zobaczyli go, zawahali się chwilę, poczym uciekli z wrzaskiem.
- Nie szkodzi – dziewczynka uśmiechnęła się – to ja powinnam pana przeprosić.
Teraz ją poznał. To była córka szynkarki z szynku nieopodal. Drobna, może jedenastoletnia dziewczynka o jaśniutkich włosach i piegowatej buzi.
- Ty jesteś Amelka? – upewnił się.
- Tak – dziewczynka była zaskoczona – Skąd pan wie?
- Byłem w waszej gospodzie i słyszałem, jak cię mama woła. Odprowadzę cię do domu, bo znowu będziesz chciała wpadać pod wozy. Dobrze?
Jaszczur poczuł chłodne paluszki w swojej dłoni.
Gruba karczmarka prawie siłą usadziła go w pustej jeszcze o tej porze karczemnej izbie. Postawiła przed nim piwo i coś do zakąszenia, bez przerwy gadając.
- A bo widzisz pan – perorowała – odkąd mojemu się zmarło, sama ją muszę chować. Ona dobra jest, cicha, robotna. Tyle że nie widzi. Co ja się z nią po medykach nachodziła i u druidów była i co? I nic. Biedne dziecko. A te skurwysynki z ulicy to jej żyć nie dają, by ich wreszcie co podusiło. Wiesz pan...
- Jaszczur.
- A tak. Słyszałam coś o was. Ja Jagna jestem. Karczmarka jak widać. Ale o czym to ja? Aha. Po świątyniach co ja się z nią najeździła. A grosiwa co na to poszło. Odprawiali nad nią jakiesik gusła, zamawiali, w jednym miejscu to tak ci ją tym wystraszyli, że jeszcze w pół roku budziła się po nocach z krzykiem.
Dziewczynka podeszła, omijając stoły i ławy. Znała dobrze karczemne pomieszczenie, dlatego potrafiła się tu poruszać nie zawadzając o przedmioty. Dotknęła dłoni wiedźmina, a potem sięgnęła do jego twarzy. Jaszczur odsunął się odruchowo.
- Ona w ten sposób patrzy. Poznaje ludzi. – uspokoiła go karczmarka.
Dziewczynka dotknęła chłodnymi palcami jego policzków, nosa, brwi. Zatrzymała się dłużej w tych miejscach gdzie skóra nad kośćmi policzkowymi i szczękowymi była pokryta łuską. Złapał się na tym, że zapomniał jak to jest czuć dotyk czyichś rąk na twarzy.
- Masz łuski na buzi jak jaszczurka - stwierdziła dziewczynka - Ty nie jesteś całkiem człowiekiem. Prawda?
- No nie całkiem.
- To nawet dobrze. Ludzie są dla mnie niedobrzy. Mam przyjaciela elfa. Jest bardzo wysoki, ma długie, takie mięciutkie włosy i pachnie lasem. On jest dla mnie dobry, zabiera mnie na rynek albo do lasu zawsze kiedy tu przychodzi.
- To Aragorn. Nasz dostawca. – podpowiedziała karczmarka.
- A ty przyjdziesz tu jeszcze kiedyś? - spytała dziewczynka.
- Być może. A teraz wybaczcie, już na mnie pora – poczochrał płową grzywkę Amelki. Karczmarka nie mogła dostrzec błękitnego blasku, który zalśnił na chwilę na końcach jego palców, gdy dotknął powiek dziewczynki.
W drewnianym baraku przy arenie było gorąco i gwarno. Kurz wirował w smudze światła sączącego się przez dziurę po sęku. Jaszczur siedział oparty o deski ściany. W samym kącie, na końcu ławy. Wokół siedzieli i dreptali nerwowo ludzie. Przeważnie bardzo młodzi. Zbyt młodzi – pomyślał. Niektórzy rozmawiali, inni ostrzyli nerwowo broń, która i tak ostrzejsza stać się już nie mogła. Tu i ówdzie, wśród gwaru wybuchał śmiech. Nerwowy, urywany. On był spokojny, wydobył flaszkę z eliksirem, popatrzył chwilę przez zielony płyn, potem schował ją z westchnieniem. Eliksir nie był potrzebny. Jeszcze nie teraz. Popatrzył wokół. Aż żal mu było tych młodych narwańców.
Lekki powiew przynosił świeży zapach młodej trawy. Po czystym błękitnym niebie płynął jak żagiel pojedynczy obłoczek. Publiki na arenie było sporo. Stanęli naprzeciw siebie. Jaszczur i jego pierwszy przeciwnik. Wyższy o głowę zwalisty, rudy osiłek z równie wielkim co nieporęcznym bojowym toporem.
- Rycerz Esteban, przeciw wiedźminowi Jaszczurowi – darł się herold. Rozległ się gong. Ryży przyskoczył tnąc toporem, aż powietrze zafurczało. Topór trafił w pustkę. Jaszczur kontynuując ten sam błyskawiczny obrót, wymierzył przeciwnikowi cios rękojeścią miecza w odpowiednie miejsce kręgosłupa. Rycerz runął jak długi w piach, gubiąc topór i rogaty hełm. Wiedźmin chwycił go za szyję uciskając jednocześnie tętnicę. Wojownik szarpnął się raz i drugi, a potem zwiotczał zapadając w sen. Na trybunach zapadła cisza, a do co bliżej siedzących dotarło jego pochrapywanie.
Na rynku sensacją dnia wśród plotkujących kumoszek stała się wieść, że córka karczmarki niespodziewanie odzyskała wzrok. Położyła się spać niewidoma, a obudziła już widząc. Gruba Karczmarka na przemian śmiała się i płakała, ledwie wierząc w szczęście, które spotkało jej dziewczynkę. Amelka cieszyła się słońcem, żółcią i czerwienią kwiatów, a nawet szarością zakurzonych murów. Wszak widziała je pierwszy raz.
Markus Aureliusz przeciw Falkowi Krwawemu – okrzyknął herold. Czarny płaszcz spadł na ziemię. Markus zaatakował z furią. I to go zgubiło. Był za młody i niedoświadczony. Pierwszy cios minął Falka. Tak samo następne. Falko bawił się swoją ofiarą. Markus raz za razem padał na arenę podcinany kopniakami i uderzeniami rękojeści miecza. Podnosił się, atakował i znowu padał, mimo że jego twarz przypominała krwawą miazgę. Jego oręż nie mógł dosięgnąć przeciwnika.
- Dlaczego on się nie podda? - Abimelek odwrócił z niesmakiem wzrok - Przecież to jatka nie pojedynek.
- Jest na eliksirach - szepnął wiedźmin, czując jak wilgotnieją mu ręce.
Falkowi znudziła się widać zabawa. Ciął krótko przy kolejnym uniku. Markus padł w piach areny. Konał, szarpiąc rękami ziemię. Falko uniósł nad głowę okrwawiony miecz na znak zwycięstwa.
Siedział na ławce oparty o mur. Z niedalekiej areny dolatywał przytłumiony gwar. Słońce grzało przyjemnie.
- Nie spodziewałam się, że cię tu znajdę – odezwała się księżniczka, siadając obok – Nie oglądasz walk?
- Obmierzło mi patrzenie jak Falko zarzyna tych głupich młokosów, a oni idą na rzeź jak barany. A zresztą, za dużo krwi już widziałem.
- A ty? Ty nie zabijasz? Przecież jesteś najemnikiem.
- Ja staram się nie zabijać. A na pewno nie dla uciechy tej tam gawiedzi.
Milczeli dłuższą chwilę.
- Dasz radę wygrać ten turniej? – spytała wreszcie księżniczka
- Powiem ci prawdę. Może być trudno. Falko jest też mutantem. I to o kilka serii lepszym.
- Wybacz. Nie rozumiem.
- Mówi ci coś słowo „mutagen”?
- Nie.
- Widzisz. Kiedyś odkryto, że wciągi z pewnych roślin i grzybów mogą zmieniać własności żywych organizmów. Ktoś wymyślił, że można to wykorzystać do stworzenia doskonałej armii. Zaczęto eksperymenty. Pierwsza seria powodowała tylko potworne zniekształcenia, coś tam pozmieniano w recepturze, MT 2 był już lepszy, dawał pozytywne wyniki mutacji, ale proces przeżywał zaledwie jeden na trzydziestu mutowanych. Seria MT 3 była już całkiem udana. Zaczęto więc wprowadzać ulepszenia, traktując ją jako recepturę podstawową. Dopiero MT 3,6 dawał w pełni udaną mutację przy śmiertelności poniżej jeden na trzech i ten zaczęto stosować seryjnie. Mutagenu MT3,7 MT3,8 MT3,9 nie wiadomo dlaczego nie przeżył nikt, a 3,10 dawał kompletnych idiotów. Niedawno opracowano supermutagen MT3,11. Daje kompletną mutację, bez efektów ubocznych, takich jak ta moja morda. Problem polega na tym że Falko był mutowany MT3,11.
- To znaczy, że jest silniejszy od ciebie?
- Nie księżniczko. Jesteśmy tak samo szybcy i silni, on jest jednak bardziej wytrzymały.
- A jeśli nie pokonasz Falka?
- No cóż księżniczko. Planu awaryjnego nie ma.
- Posłuchaj, Jaszczur – Księżniczka odezwała się po dłuższej chwili – A jeśli już wygrasz jaka będzie twoja cena?
- Na pewno chcesz to wiedzieć księżniczko?
- Sądzę, że pora już abyś ją wymienił.
- Pewnie myślisz, że powiem to, co zwykli mawiać inni wiedźmini: „To co już masz, a o czym jeszcze nie wiesz”. Problem w tym, że ja nie jestem do końca wiedźminem. Nie pochodzę z Kaer Morhen. Nie muszę więc szukać następcy. Dlatego cena jest inna. Ceną jest twoje ciało.
Księżniczka spojrzała na niego, a jej wzrok wyrażał mieszankę oburzenia i odrazy.
- Tak księżniczko, jeśli wygram turniej i pokonam Falka spędzisz ze mną jedną noc. – Jaszczur patrzył przed siebie, jego twarz nie wyrażała nic. – Mówiłem, że cena będzie wysoka.
Księżniczka wstała. Stanęła dumnie wyprostowana.
- Jeśli ocalisz pokój – powiedziała przez zaciśnięte zęby – spełnię twoje żądanie wiedźminie.
corp by Gorzki.