Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Martwy czas
#1
Teresa długo krążyła wokół kościoła. Zbyt długo, by nie zwracać na siebie uwagi, nie wzbudzać podejrzeń. 
- Trzeba to zrobić, trzeba podjąć wreszcie jakąś decyzję - szeptała, próbując uspokoić rozbiegane myśli.
Trzymane w ramionach zawiniątko zaczęło się wiercić i popiskiwać jakby wyczuło, że oto waży się jego los. Jakby chciało się sprzeciwić, ale nikt nie słuchał. Wyszła za bramę, skąd po kilku krokach energicznie zawróciła i udała się prosto pod ołtarz. Rozejrzała się, po czym wyciągnęła gipsowego Jezuska z nierozebranego jeszcze żłóbka i umościła tam swoje dzieciątko. Kochała je, ale miłością by go nie wykarmiła. A ojciec to by ich chyba zabił. Oboje.
- Tak jest lepiej - wmawiała sobie przez całe życie.
- Tak jest do dupy - na odległość wturował jej Maniek.


*******
Uderzał raz za razem sam się dziwiąc skąd w nim tyle siły i gniewu. Gówniarz wyrwał mu tylko telefon. Telefon. A on walił w niego bez opamiętania jakby ten przypadkowo spotkany dzieciak miał zapłacić za wszystkie jego porażki, za gówniane dzieciństwo, spędzone w bidulu piętnaście lat i jeszcze te pięć, które przesiedział w pace. Pakowanie się w kłopoty, to była jego specjalność. Należałoby uwzględnić to w CV. Był notowany. Wielokrotnie. Tym bardziej więc powinien odpuścić. Jeśli nie z powodu błahości przewinienia, to chociaż ze względu na recydywę. Psy miały go na oku. Nie tylko psy.

Przestał tak nagle jak zaczął. Ręka zawisła nad głową w której coraz trudniej było dopatrzeć się twarzy pod krwistą powłoką, rozrastającą się na kolejne kostki chodnika. Obserwował to z jakąś chorą ciekawością. Jakby akurat to było teraz ważne. To jaką ostatecznie powierzchnię zajmie lepka maź i ile jej czasu zajmie krzepnięcie. Zupełnie nie interesowało go, że chłopak, być może, właśnie umierał. Albo, że ktoś go może tutaj najść, wezwać Policję, a wtedy...

Zimno. Ciało Mańka stopniowo traciło zgromadzone wcześniej ciepło. Adrenalina wyparowała ustępując miejsca dreszczom i zmęczeniu jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Czuł się jakby nagle przybyło mu lat albo przebiegł maraton w którym niechcący wziął udział uciekając przed sobą, Mańkiem jakiego nie chciał znać, dzieciakiem, który naiwnie wierzył, że dorosłość wszystko zmieni. Ułatwi i wyprostuje. Wszystkie tak mają. Wszystkim dzieciakom wydaje się, że jak już będą duże, to niczego nie będą się bać. Może to i dobrze, że nie wiedzą, że strach rośnie razem z ludźmi. Tak samo oczekiwania i nadzieje. I coraz trudniej sprostać. Zwłaszcza tym w stosunku do siebie. Tak samo było z nim. Najpierw chciał mieć rower. Taki tylko dla siebie. Później motor. Po motorze Fiata 126p. Koniecznie czerwonego. Po Fiacie Opla. A później... Później, to już poszło.

Wreszcie się odważył i sprawdził czy chłopak oddycha. Nie oddychał. Pulsu też nie było. Nie ruszyło go to. Dziwnie spokojny zastanawiał się nad tym jak długo już tu siedzi. Godzinę? Dwie? Pięć? Para szła mu z ust niby mgła w której nie bardzo było można zobaczyć cokolwiek poza nimi dwoma, a i to wyłącznie przy wdechu. Ale każda mgła w końcu opada. A i noc się kiedyś skończy. Wstanie słońce. Uprzedzą je ludzie. Wyprowadzą psy, te zwęszą świeżą krew. 

Powinien się zbierać. Przy odrobinie szczęścia nikt nie powiąże go z tą sprawą. Powinien. Ale ucieczka wydawała się być ponad jego siły. Trzeba by było dźwignąc dupsko przymarznięte do chodnika, a później przenosić ciężar z nogi na nogę. Nadać temu tempo i rytm. Tak by w miarę sprawnie przepychać cielsko przez zmrożone powietrze i ciemność, poprzerywaną tu i ówdzie światłami pędzących we wszystkich kierunkach aut i gwiazd spadających bezdźwięcznie i w hurtowych ilościach, jakby ten gość do którego wysyła się kilkumetrowe listy życzeń właśnie odhaczał kolejne pozycje. 

Nadal zimno. Ręce mu się trzęsły. I głowa. Nogi drętwiały, a dupy w ogóle już nie czuł. Patrzył na odległe o jakieś pięćset metrów osiedle i próbował wyobrazić sobie bijące od grzejników ciepło. I herbatę. Taką gorącą. Z cytryną. Albo miodem. W wyobrażaniu sobie też był dobry. Najpierw wyobraził sobie swoją matkę. Podobną do tych, które po lekcjach odbierały ze szkoły jego kolegów. Były młode, ładne i pachniały drogimi perfumami. Różnica polegała na tym, że jego pozostawała niewidoczna dla niewtajemniczonych, a że Maniek nie miał przyjaciół, to i nikt więcej jej nie widział, nie znał. Choćby ze słyszenia. A on biegł do tego wyobrażenia z uśmiechem na twarzy z rozwianą czupryną i kurtką. Uśmiechem, który docierał z nimi aż do bidulowej bramy. Za nią znikał, a z nim matka. Tam nie miała już wstępu. Tam nie istniała bardziej niż gdziekolwiek indziej.

Po opuszczeniu bidula wymyślił sobie nową tożsamość. Do matki dołączyli ojciec i starszy o dziesięć lat brat, ciotki, pociotki, babcie, dziadkowie... Wszyscy na wysokich stanowiskach, z chwalebną przeszłością i sporym majątkiem. Ale ludzi nie oszukasz. Żeby uwierzyli muszą najpierw zobaczyć. Trzeba się było postarać o jakieś mieszkanko na poziomie, stylowe meble i furę. No więc ciągnął te swoje dwa etaty. Po powrocie do domu padał na pysk, a pieniędzy i tak było za mało. Kolejne banki odmawiały kredytów, więc udał się do miejscowej mafii. Wreszcie miał co chciał. Wszystko poza spokojem. Raty były duże. Odsetki jeszcze większe. A po którymś z kolei opóźnieniu w spłacie... wylądował na chirurgii. Sam sobie ukręcił sznur na pętlę, która zaciskała się na jego szyi z każdym dniem coraz ciaśniej. Czasem budził się w środku nocy rozpaczliwie próbując złapać powietrze. Szarpał ten niewidzialny sznur, ale palce ślizgały się tylko po mokrej od potu skórze i dopiero włączenie nocnej lampki przynosiło niewielką ulgę.

Cisza. Maniek nie myśli już o wstawaniu. O chłopaku też nie myśli. Zaczyna padać śnieg. W blokach pogasły ostatnie żarówki. Musi być już naprawdę późno. Dla Mańka za późno, żeby cokolwiek zmienić, odwrócić. Może tak jest dobrze? Może nawet najlepiej? Skończą się wszystkie problemy. I świat się skończy. Chociaż tylko dla niego. Po raz pierwszy uwierzył w koniec kiedy rozpędzone auto zabiło psa, który codziennie przychodził pod bramę bidula po głaski i resztki z bidulowej stołówki, przemycane przez wszystkich współtowarzyszy niedoli. Przychodził każdego dnia i zawsze o tej samej porze. Jakby miał wbudowany w mózg zegarek. Szwajcarski. Bo nigdy nie zawodził. Przychodzil do tamtego feralnego dnia. I nigdy więcej. Ktoś ściągnął jego ciało do rowu, gdzie leżał jeszcze jakiś czas dając o sobie znać nieznośnym smrodem psującego się mięsa. Później i to ustało.

Gdyby był jeszcze w stanie myśleć... Myśleć logicznie. Pewnie zadał by sobie pytanie po cholerę w ogóle wyłaził dzisiaj z domu? Bez kurtki. Bez portfela. Za to z komórką w tylnej kieszeni jeansów. Komórką, którą wyrwał mu ten gówniarz, który leży teraz tutaj bez oznak życia i szansy na jakiekolwiek jutro. Na poprawczak albo rolę przykładnego ojca i męża. Syna matki, która pewnie nie śpi tylko czeka, choć jeszcze nie wie, że czeka na najgorsze.

Cisza stawała się coraz dokuczliwsza. Próbował śpiewać, ale słowa nie mogły wydostać się na zewnątrz. Uwięzły w krtani, albo jeszcze głębiej. Niczego nie był już pewien. Leżące przed nim ciało przykrył śnieg i teraz to coś leżące na wyciągnięcie ręki równie dobrze mogło być zwyczajną zaspą co bryłą ziemi ukrytą pod pierzyną z białego puchu. Mógłby sprawdzić, ale chyba wolał się łudzić. Stwarzać w głowie inne historie. Takie z happy endem. Na ekranie telewizora zawsze go śmieszyły. Tutaj uratowały by dwa życia. Choć oba skopane.

Ta cholerna cisza... Cisza od której prawie wariował, bo oto wyrosła przed nim kobieta. Mocno otyła, we fartuchu i okularach na (jak u niego) zbyt dużym nosie. Rumiana i dziwnie mu bliska, choć widział ją pierwszy raz, a może zwyczajnie nie pamiętał kogoś na kogo nie zwracał uwagi w ciągłym pośpiechu w metrze czy autobusie. Patrzyli sobie prosto w oczy. On z niedowierzaniem. Ona z jakąś dziwną czułością aż zrobiło mu się dziwnie miękko i ciepło mimo mrozu, zwłaszcz kiedy dźwięki wydobywające się z nieruchomych ust tej obcej kobiety ułożyły się w jego imię. 
- Maniek. Maniek - szeptała. A on topniał od środka, puszczały wszystkie żale, supły i gule. Rozpadał się na cząsteczki, na mikrocząsteczki i było mu z tym dobrze. Próbował jeszcze wrócić do tego co się wydarzyło. Dzisiaj i wcześniej. Ale wydarzenia uciekały jak myśli gdy człowiek próbuje je rozwinąć albo rozjaśnić. Wtedy jak on rozpadają się na mgnienia. Tym właśnie jest życie. I śmierć. Mgnieniem, które przeoczysz zapatrzony w ekran smartfonu.
Odpowiedz
#2
Cytat:Mógły sprawdzić, ale chyba wolał się łudzić.

Chyba powinno być "Mógłby" zamiast "Mógły".
Odpowiedz
#3
Ok. Dzięki.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości