Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Mars
#1
Jestem człowiekiem czynu. Nie potrafię ustać długo w miejscu, musiałem coś robić. Od dawna wiedziałem, że zostanę kimś wielkim, kimś godnym najwyższej czci. Ja, Norbert Godson, za niecałą godzinę postawię nogę na marsie, odkrywając tam życie. Mam powody by tak przypuszczać. Co z tego, że powierzchnia jest pusta i bez śladu wody? To tak jak z człowiekiem; chcemy kogoś poznać, musimy wiedzieć co ten chowa głęboko w sobie, pod twardą skorupą okalających go tajemnic. Bez tego, wbrew naszym przeczuciom, wiemy o nim mało. I ludzkość tak samo mało wie o tej ogromnej tajemnicy zawieszonej w przestrzeni kosmicznej. No, oczywiście nie wliczając w to mnie samego. To właśnie w głębi tej planety żyją kosmici. Mamy ze sobą potężne maszyny godne roku 2069, w którym to dokonam odkrycia. Moglibyśmy za pomocą tych machin przeciąć ją na wylot. Wiem, że mi się da. Dlaczego? Bo nie może się nie udać.
Wylądowaliśmy.
Cóż to za dziwny twór: nieważkość. Co prawda tu, na powierzchni jest jakie takie przyciąganie, ale i tak bym pobił wszelkie rekordy w skokach w dal o kilkanaście razy. Wyszedłem przez małe, prawie okrągłe drzwi w statku kosmicznym. Przypominało to nieco chodzenie pod wodą. Niby, że poruszam się ociężale, a nie ważę praktycznie nic!
Jednak to nie czas na rozmyślania. Pora działać!
Razem z innymi wyciągnąłem trzy potężne machiny na zewnątrz. Umocowaliśmy pierwszą z nich na ogromnych śrubach, wkręcając je na prawie dwa metry do powierzchni marsa. Maszyna ta składała się praktycznie z dwóch głównych części: z sześciu szeroko rozstawionych odnóży zakończonych śrubami i z potężnego lasera, który wynaleziono dopiero w tym roku, dzięki odkryciu nowego pierwiastka. Topił on najtwardszą skałę z taką łatwością, jak człowiek przebija się przez ścianę z baniek mydlanych.
Ustawiliśmy czas startu i jej automatyczne włączanie, po czym odbiegliśmy najszybciej, jak się dało w stanie nieważkości, kryjąc się za rakietę. Zerknąłem nerwowo na licznik: jeszcze dwie sekundy. Spojrzałem po swoich pięciu towarzyszach w śnieżnobiałych skafandrach i nie ciężko się domyślić, że oni też mieli nietęgie miny.
Nagle powietrze przeciął cichy, lecz niesamowicie drażliwy dźwięk lasera, który aż paraliżował zmysły. Gruby, zielony promie mienił się oślepiającym blaskiem i kazał natychmiast odwrócić mi od niego wzrok, widocznie chcąc samemu, bez gapiów, rozprawić się z twardym przeciwnikiem. Dosłownie jakbym spojrzał przez lunetę na słońce! Mrugałem szybko, żeby pozbyć się czarnych znaków przed oczyma i wtedy przeżyłem wstrząs, zamykając szybko oczy.
Czerwone cienie uformowały się w czaszkę. Tu nie było mowy o pomyłce! Laser ma zupełnie inny kształt, więc jak to możliwe? No tak! To ostrzeżenie od ludów podziemia! Sam nie wiem, czy mnie ta myśl ucieszyła, czy też przeraziła. Było ze sobą zabrać batalion żołnierzy…
Laser wyłączył się automatycznie. Mrugałem nadal, ale czaszka nie ustępowała. Dobiegliśmy na skraj nowo wypalonej dziury. Cała żarzyła się na stopioną, czerwoną skałą. Miała nieco ponad dwa metry średnicy a była tak długa, że nie dostrzegliśmy z chłopakami końca. W teorii powinno być teraz przepalone dziewięćset metrów w głąb marsa. Oto potęga Neutrotytu!
Odkręciliśmy maszynę od czerwonej skały i na jej miejsce wrzuciliśmy inną. Tak samo jak pierwsza miała sześć nóg, lecz zamiast lasera wmontowana była olbrzymia kula uformowana z Neutrotytu, w którym mieściły się cztery kilometry niezwykle mocnej liny, do której przywiązane było coś w tarasu. Był niemal idealnie dopasowany do rozmiarów dziury.
Nawiasem mówiąc Neutrotyt to pozyskany z bardzo głębokiego tunelu pierwiastek (ponad kilometr w głąb naszej planety) o twardości i wytrzymałości większej niż diament. Był też nadzwyczaj aktywny chemicznie. Wykopano go po raz pierwszy w roku 2062 i od tamtej pory technologia przeszła na zupełnie nowy poziom.
Umieściliśmy zwisającą nad nami „windę” w dziurze, otworzyliśmy neutrotytową bramkę i wsiedliśmy na nią. Ani się zachwiała. Dlaczego? Bo i do tej liny dodano ten pierwiastek. Dzięki temu jest o wiele twardsza niż stal, a przy tym elastyczna. A jak to możliwe, że w tej kuli pośrodku machiny zwinięto coś tak twardego? Ano w środku znajduje się specjalna, zmiękczająca atmosfera, jednak gdy lina wyjdzie na normalną nieważkość natychmiast twardnieje. Wszędzie Neutrotyt. Żyjemy w nim, oddychamy nim, chodzimy w nim! Czasami mnie już szlag trafia, gdy ktoś ciągle to powtarza.
Za pomocą pilota taras począł się opuszczać z niepokojącą prędkością. Oczywiście winda ani drgnęła na boki, lecieliśmy prosto w dół. Wszędzie szkarłatna magma powstała ze stopionej skały marsa. Zdjęliśmy zza pleców potężne karabiny laserowe (poczułem się jak w Gwiezdnych Wojnach. Może nie będę już mówił, z czego jest zrobiony).
Nadal nic nie widać. Gdzie ta cywilizacja? Niecierpliwiłem się okropnie, jednak nie miałem wątpliwości co do istnienia kosmitów. Spojrzałem po twarzach towarzyszy. Jeden z nich pokręcił sceptycznie głową. Wywróciłem oczyma. Zaraz będą gadali, że wierzyli od samego początku.
Nagle mignęło na czerwonym tle coś zielonego. Wcisnąłem szybko na pilocie hamulec i zaczęliśmy teraz sunąć w górę, by zobaczyć co to było. Znaleźliśmy się na miejscu. Niech mnie piorun trzaśnie jeśli to nie trup kosmity! No, może dokładniej krew, ale jednak!
Na magmowej skale był rozmazany przez dłuższy odcinek zielony śluz.
— Jesteśmy na miejscu! — ucieszyłem się.
— Jak to „na miejscu”? — zdumiał się Mark, patrząc na mnie z powątpiewaniem (to ten najbardziej sceptyczny).
— Ano laser przeciął jakąś zamieszkaną grotę na wylot! Stąd ta krew!
— Mhm. Ale tutaj jest zamknięta przestrzeń, zauważyłeś?
— Mam wrażenie jakbym gadał z dzieckiem a nie uczonym astronautą! — zniecierpliwiłem się. — Roztopiona magma z setek metrów nad nami spłynęła w dół i skumulowała się w pierwszym wolnym miejscu. Tutaj, za grubą warstwą zaschniętej lawy znajdziemy miasto. Udało nam się!
— Mamy nadzieję, że masz rację — skwitował Mark. — Nie mam ochoty wracać na ziemię z pustymi rękoma.
— O to jestem dziwnie spokojny — uśmiechnęło się.
Wyjąłem zza pasa miotacz antymaterii. Wyglądał niewinnie, jak odkurzacz, można by rzec. Działała ona na skomplikowanej zasadzie wysyłania impulsu Heliotycznego (Heliotyt to bliski krewny Neutrotytu), pod mocą którego elektrony w atomie zaczynają wariować i latać bez ładu i składu. Zderzają się z jądrem, niszcząc je i tworząc pustkę. Co za tym oczywiście idzie trzeba bardzo z tym uważać. Jeden drobny błąd i można zniknąć, umrzeć.
Ustawiło się pole impulsu w kształcie kwadratu o boku pięciu metrów. Zobaczymy co z tego wyniknie. Podniosłem cienką rurę zakończoną czymś w rodzaju pistoletu i nacisnąłem spust.
Trwało to tyle, co mrugnięcie oka. Było i nie ma. Żadnych dźwięków czy ognia. Po prostu zniknęło. Nie posiadałem się ze zdumienia. Znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni (to jest grocie)! Była tak rozległa, że nie dało rady dostrzec końca. Oświetlenie pochodziło od natury, a mianowicie od roztopionej magmy. Jednakże ta z pewnością nie była zwyczajna, gdyż świeciła niesamowicie jasno i trzymała się sklepienia nie wiadomo ile lat. Spojrzeliśmy w dół i zaparło nam dech w piersiach. Podziemne miasto! Dostrzegliśmy coś w stylu dróg i czerwonych, skalistych domów. Toż to jest prymitywne!
Odwróciłem się ku oniemiałym towarzyszom. Wyszczerzyli do mnie zęby i pobiegliśmy ostrożnie schodząc w dół, albo raczej zeskakując powoli pod wpływem nieważkości, po dosyć stromej skale. Kosmici zdawali się dysponować technologię naszą z czasów prehistorycznych. Proste domki, byle jakie dróżki między nimi, nic więcej. Zachciało mi się ryczeć ze śmiechu gdy przypomniałem sobie te wszystkie naiwne opowiastki o latających talerzach. Jeśli naprawdę nad naszą planetą kiedyś przeleciał talerz, to tylko taki kuchenny, który wypadł astronautom.
Na samym dole zaczęliśmy się gorączkowo rozglądać. Przed nami ciągnęła się główna droga. Na wszelki wypadek dobyliśmy nic nie ważących karabinów laserowych. Nawet jeśli te szkarady rzucą się na nas z łyżkami śniadaniowymi to może ich być zbyt wielu, by ich zlekceważyć. Ale tak właściwie… to gdzie oni są? Miasto jest, owszem, ale gdzie mieszkańcy? Może szykują pułapkę? Chyba, że skryli się pod łóżkami i trzęsą portkami, jeśli je w ogóle mieli.
— Wejdźmy do tego — zakomendowałem, wskazując na malutki domek z otworem.
— No nie wiem czy to rozsądne, gościu, bo… — zaczął John, ale nie pozwoliłem mu dłużej gadać bez sensu.
— Zaszliśmy tak daleko i teraz chcecie się poddać? Będziecie mogli żyć ze świadomością, że z własnego wyboru nie odkryliście nic?
— Powiedziałem tylko, że to niezbyt rozsądne — oburzył się owy astronauta.
— A co z tego, co teraz robimy jest rozsądne? — uciąłem. — Wchodzimy.
Wszyscy weszli za mną i z wyciągniętymi brońmy wpadliśmy do prymitywnego domku. Zapaliliśmy latarki zamontowane w ramionach skafandra. No nieźle, po środku pokoiku stał stół a w kącie łóżko. Oba z czerwonej skały. I to by było na tyle. Zaglądnęliśmy oczywiście pod łóżko, ale naturalnie niczego tam nie było.
— Słuchajcie, coś tu nie gra — gadał Steward, rozglądając się niespokojnie. — Nigdzie ich nie ma. Zebrali się gdzieś i zaatakują nas! Gdy laser przebił miasto na wylot przerazili się i zastosowali środki obronne!
Zamyśliłem się. Zakładając, że teoria Stewarda jest prawdziwa powinniśmy czym prędzej zwiewać na powierzchnię. W końcu już odkryliśmy to, co chcieliśmy. Rozpoczęliśmy nowy dział archeologii. Wszystko dzięki mnie. A może udałoby się nam jeszcze znaleźć coś niesamowitego?
— Racja! — zagrzmiałem. — Nie jesteśmy bezpieczni! Rzucimy tylko okiem na kilka domów i wynosimy się stąd, zanim…
— Wybacz, że przerywam — odchrząknął Roderick. — Ale nie kuśmy losu. Uciekajmy, póki jeszcze możemy.
— Pieprzycie jak stare baby! — zdenerwowałem się. — Po to tutaj przylecieliśmy! Dla odkrycia! Dla sławy! Dla pieniędzy! — Począłem gestykulować zawzięcie. — Jesteśmy tutaj pół godziny i już macie dość, tak?! Myślcie co mówicie, ludzie! Kilka domów i wiejemy!
Narzekając cicho przystali na to. Zero profesjonalizmu! Przylecieli tu ze mną, żeby odkrywać, czy żeby budować napięcie w stylu „ojej, ale tu ciemno”? A żeby ich czort strzelił!
Skierowaliśmy się do domu po przeciwnej stronie. Ten był nieco większy i, jak się okazało po wejściu do środka, ciekawszy. Stół, trzy łóżka, krzesła na pięciu nogach wokół blatu, a na nim… coś co przypominało dekoder cyfrowego polsatu w sporym powiększeniu. Elektryczność. To nie żadne prymitywy! Czerwona czaszka znowu zajaśniała mi przed oczyma. Mimo strachu podszedłem do owej rzeczy i poznałem to od razu. Nie mogło być omyłki. To zemsta. Bomba czasowa. Była aktywowana i za dziesięć minut eksploduje! Dotknąłem bombę drżącą ręką. A niech to wszyscy diabli!
— To Neutrotyt! To najnowsza bomba czasowa! Rozwali całą planetę! Znacie się na tym?!
Rzucili się w gorączce do stołu ale natychmiast zaprzeczyli. Wybiegliśmy z domu. Zaczął mi się układać w głowie cały scenariusz tej niejasnej sytuacji. Niech będzie chwała Bogu za wysoką inteligencję!
Dotarliśmy do osuwiska z magmy i zaczęliśmy się z powrotem wspinać, co dzięki nieważkości trwało kilka sekund i przebiegliśmy z pustego kwadratu po antymaterii do windy. Wrzuciliśmy na najwyższy bieg wciągania.
— Posłuchajcie — zmarszczyłem czoło, formując w głowie wypowiedź. — Już wiem skąd ta ziemska bomba się tutaj wzięła. Te statki kosmiczne na ziemi… to prawda. Na te swoje talerze ładowali naszą technologię. To, co widzieliśmy było tylko czymś w rodzaju wioski, a gdzieś w podziemiach mogą być ich setki, tysiące cywilizowanych miast! Cholera jasna, że też nikt tego nie odkrył wcześniej…, kto wie, co tym szkaradom chodzi po głowach?
Zaległa cisza przerywana tylko pociągnięciami nosa Mark’a. Wyczułem w powietrzu strach towarzyszy. Nie mogłem ich za to winić, w końcu sam trzęsłem się jakbym wjechał traktorem na polskie drogi. Zerknąłem nerwowo na stoper, zostało osiem minut.
Zaraz, zaraz. Coś się tu nie zgadza.
Skoro mają tutaj swój świat, to czemu chcą wysadzić całą planetę? To nie ma sensu! Myśl, Norbert, myśl! Nagle prawda uderzyła we mnie z taką mocą, że aż się zachwiałem.
— To koniec — wyrwało mi się, patrząc nieprzytomnie przed siebie.
— Co? Jak to koniec? Przecież jeszcze prawie osiem minut! — zaniepokoił się John.
— Koniec Marsa. Koniec Ludzkości. Koniec nas. — podjąłem. — Te zdradliwe szkarady wybiją człowieka co do jednego.
— Co ty gadasz?!
— Spójrzcie na fakty. Nie widać żywej duszy, wysadzają planetę. Jak myślicie, do czego to może prowadzić? Już siedzą w swojej flocie i wylatują na ziemię! Niszczą tę planetę, żeby nikt nie odkrył ich cywilizacji! Po co mają siedzieć tutaj, skoro mogą żyć w o wiele lepszych warunkach? Są pewni zwycięstwa, inaczej by jej nie wysadzali.
— Jest jedno ale — zauważył Steward. — Skąd wiesz, że ich celem jest akurat ziemia? We wszechświecie są miliardy planet, które mogą zabrać bez użycia siły, bo są niezamieszkane. Po co wybieraliby najgroźniejszego przeciwnika?
— Słuchasz ty mnie?! — wkurzyłem się. — Na ziemi jest najlepszy klimat! I w dodatku jesteśmy najbliżej i… niezamieszkane są inne, powiadasz… skąd wiesz? O marsie też tak myśleliśmy i co? To nie są ludzie, oni potrzebują innych warunków do życia. Merkury… może potwory z ognia? Pluton, lodowe golemy. I zaraz, wykluczamy planety spoza układu słonecznego. Musieliby przelecieć miliony lat świetlnych. Może powiecie, że mogą lecieć z miliony razy większą prędkością niż światło? Chciałbym zobaczyć materiał, który by wytrzymał takie przeciążenie, nie mówiąc już o istotach, które siedziałyby w środku.
John, George i Ronnie zwiesili głowy, zdruzgotani. Czy to nie powód do płaczu? Nie mamy dokąd wracać, długość naszego życia wyznacza czas zapasów w statku kosmicznym, czyli dwa tygodnie. Nici z odkrycia. Przeniosłem wzrok na Mark’a i zdumiałem się widząc na jego twarzy zaciętość i determinację. Nasze spojrzenia spotkały się.
— Nie traćmy nadziei — zaczął, odrywając ode mnie wzrok. — Zawsze może się okazać, że nasze domysły to czysta fikcja. Jeśli jednak zastaniemy po wyjściu flotę kosmitów to rozpoczniemy wyścig na ziemię. Jeśli dolecimy pierwsi ostrzeżemy wszystkich, przygotowując się do boju i odeprą atak. Nikt nie zwycięży z naszym Młotem Piekieł.
Przypomniałem sobie owy Młot. To wiele tysięcy ton czystego Neutrotytu z domieszką Heliotytu. Działał on na podobnej zasadzie, co dawne lodołamacze: co dwadzieścia sekund olbrzymi młot (nazwa wzięła się od kształtu w literze T) z tych pierwiastków podnosił się i opadał we wnętrzu potężnej, stalowej kuli tworząc po starci się najbardziej morderczą energię we wszechświecie: Wasterol. Po uderzeniu młota w stalową konstrukcję Wasterol kumuluje się w tej olbrzymiej, stalowej kuli i jedna prosta komenda wystarczy, żeby w odpowiednim momencie wystrzelić. Wasterol jest zdolny rozwalić planetę olbrzyma w kilka sekund. Oto czas, by Młot Piekieł zaczął bić.
— I tak zrobimy — przypieczętowałem.
Jeszcze pięć minut do autodestrukcji planety.
W końcu wyjechaliśmy na powierzchnię. Wyskoczyliśmy w panice i pobiegliśmy ile sił w nogach do promu nie zabierając nawet ze sobą trzech maszyn. Nie ma czasu!
Dwie minuty.
Cisnęliśmy się do środka, wchodzimy na fotele, zapinamy pasy, silniki włączone…
Minuta.
— No włączaj! — zacząłem się drzeć, dając upust emocjom. — Nie pstrykaj już tych popierniczonych przycisków! Po prostu naprzód, jak najdalej stąd!
— Już kończę! Zamknij się, do cholery! Robię, co mogę! — wrzasnął przepełniony adrenaliną Mark. — Daj mi pracować! Zamknij się, jasne?! Zamknij!
Krew zawrzała mi w żyłach. Miałem przemożną ochotę zasypać go najwymyślniejszymi groźbami, ale nie czas na t. Musi się udać!
Dopalacze huknęły rzygając widmowozielonym ogniem Heliotytu. Wbiłem się do siedzenia chyba na pół minuty, krew uderzyła mi do głowy. Nie mogłem oddychać. Oczy same się zamknęły, usta lekko rozwarły, pot zalał mi ciało… duszę się!
Nagle zostało przywrócone niemal normalne ciążenie i począłem się zachłystywać powietrzem, kaszląc i mało nie wymiotując. Spojrzałem na stoper. Dziesięć sekund po czasie. Podniosłem się i zajrzałem przez okrągłe okno. Szczęka mi opadła ze zdumienia.
Mars stał nietknięty, a przed nim pojawiły się wielkie świetliste litery układające się w nasze ziemskie, angielskie słowo „Idioci”.
— Skubańce — burknąłem pod nosem, kręcąc głową.
Marsjanie z góry zaplanowali całą naszą wyprawę. Pewnie do każdego podziemnego miasta wrzucili w strategicznych punktach atrapy Neutrotytowych bomb, a po co? Żeby nas wyrzucić ze swojej rakiety i zdobyć trzy nowe technologie. To niewiarygodne… musieli się szybko zmyć zanim zaczęliśmy wykop, podkładając zielony śluz, jako fałszywy ślad.
Nie mogę w to uwierzyć. Wykiwali nas jak bandę dzieciaków! Zaplanowali każde nasz ruch, myśli, nawet uczucia!
Ale odetchnąłem z ulgą. Wyrok śmierci został z nas zdjęty.
— Żyjemyyyyyyyyy! — Ryknąłem ze szczęścia i zaśmiałem się z własnej głupoty.













Odpowiedz
#2
Za dużo literówek, za dużo zjedzonych słów, jak na wersję wstawioną do oceny. Problemy z interpunkcją też mocno widoczne. Widzę, że średnio Ci się chciało przeglądnąć tekst przed wrzuceniem, Twoja sprawa. Fabuła znowu dziwna, ale i tak lepsza niż nastolatkowie w wyścigu śmierci. Jednak to nie zmienia faktu, że nic ciekawego tam nie opisałeś, ot sf, z planowanym śmiesznym zakończeniem, które takie nie było. Bohaterowie? Wiarygodni po byku. Mają być odbierani jako naukowcy, ale braki w resarchu skutecznie to utrudniają, np to z atomami. Elektrony zderzają się z jądrem i tworzą pustkę? No ludzie, to już fantasy, a nie sf. Dalej musisz popracować nad opisami, żeby nie wyglądały jak z gimnazjum, tj. masz zbyt proste zdania, a gdy już chcesz zrobić dłuższe i ładniejsze, to się w tym gubisz. Jedyne, co mi się podoba w Twoich tekstach to to, że dość sprawnie się je czyta, ale nie wiem czemu Big Grin

3,5/10
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#3
Kiedy Haniel kręci nosem, to zawsze mnie korci, żeby przeczytać. Dlaczego? Nie wiem.

Więc przeczytałam.
To opowiadanie to klasyczny projekt - "jak wyobrażam sobie świat za lat 50. Haniel ma rację, że trochę szkolny - zarówno w sensie pomysłu na świat przedstawiony, jak i językowym.
Wiele psychologicznych "śmieszności" w kreacji bohatera - narratora - jest doświadczonym kosmonautą, wyselekcjonowanym do jednego z ważniejszych projektów w dziejach podboju kosmosu, a zachowuje się w nieważkości, jak uczeń na batucie. Radochę ma jak sto pięćdziesiąt.

To dość charakterystyczne: w tekstach dziewcząt spotykamy niewiarygodność psychologiczną związków (szczególnie męsko-żeńskich), w tekstach chłopców żołnierze, kosmonauci i detektywi mają osobowość uczniaka.
Warto - przygotowując się do pisania sf - sięgnąć do literatury przedmiotowej - ot, choćby lektura pamiętników kosmonautów, żeby "złapać" klimat wewnętrzny bohatera.

Podobnie rzecz ma się z wiarygodnością wyobrażeń - w tym opowiadaniu brakuje science jest radocha fiction. Może lepiej byłoby wymyślić nową planetę w innej galaktyce - wtedy hulaj wyobraźnio. SF wymaga prawdopodobieństwa i żeby było atrakcyjne nie może czytelnik wiedzieć więcej o Marsie (przez duże M) niż autor, nie?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości