03-12-2011, 01:03
Tekst podobny do "Kawowej samotności", którą kiedyś tutaj publikowałam (Natasza pewnie kojarzy ;p). W każdym razie uważam go za o wiele gorszy od wyżej wymienionego, ale chyba nie mnie to oceniać.
Spojrzała wdzięcznie spod długich rzęs przykrywających soczysto zielone oczy. Wyglądała tak słodko i niewinnie, ale z drugiej strony kusiła i pociągała. On sam nie wiedział, co jest w niej takiego. Hipnotyzowała, przyciągała w swoją stronę niczego nie podejrzewające ofiary niczym magnes. Miała w oczach taki błysk diabelski. Mrużyła je wyglądając tak jakby się nad czymś głęboko zastanawiała i prześwietlała cię niczym promienie rentgenowskie. Nie dało jej się odmówić. Była obojętna, zimna, a jednak przyciągała do siebie. Nikomu nie potrafiła zaufać, ludzi traktowała niczym narzędzia, była ponad nimi. Oni przecież nie wiedzieli, czym tak na prawdę jest życie, uganiali się ciągle za czymś nowym, nie doceniając tego co ich otacza, a ona goniła tylko za powiewem świeżego powietrza, chłodem źródlanej wody i zapachem lasu.
Co rano widział ją siedzącą z zeszytem i piórem na brzegu morza. Przyglądał się jej bladej sylwetce parząc kawę i paląc porannego papierosa. Wydawała mu się taka magiczna, czuł się jakby ktoś dotknął go czarodziejską różdżką. Pewnego razu, zapominając zupełnie o parzącej się kawie, wyszedł z domu i podszedł do niej. Z początku trudno było rozmawiać z tą wyniosłą panną patrzącą na wszystkich z góry. Z czasem jednak przywykł do porannego siedzenia nad brzegiem jeziora i pisania wierszy. Carpe diem, mówiła, a wiatr rozwiewał jej włosy, każda chwila jest ważna, dlatego każdą chcę zapamiętać.
Zastanawiał się czy te wspólne poranki też są dla niej ważne, bo takie zaczęły być dla niego. O wschodzie słońca niecierpliwie wstawał z łóżka, czekając tylko, aby spędzić czas z nią. Wokół tego kręcił się dzień, wszystko inne przestawało istnieć, gdy ona wybuchała perlistym śmiechem i odsuwała niesforne kosmyki włosów z twarzy. Trzymała zeszyt na kolanach i pisała, co chwila przerywając, aby coś z nim skonsultować i wziąć kolejną porcję malin. Tak mijały poranki, a było ich może kilkanaście, ale jemu wydawało się, że było tak od zawsze.
Chwyciła go nagle za rękę, co było do niej nie podobne i popatrzyła głęboko w oczy. Carpe diem, szepnęła, pamiętasz? Pociągnęła go za sobą oddalając się od plaży. Szli daleko, bez słowa, trzymając się tylko za ręce. Miała taką gładką skórę, przyjemną, lecz delikatnie chłodną. Robiło się już późno, ale czas zatrzymał się jakby na chwilkę. Przystanęła, chwyciła jego drugą dłoń. Nie cierpię pożegnań wiesz? Szepnęła do jego ucha i wspinając się na palce pocałowała go. Wszystko wokoło, a może to tylko ona, pachniało malinami, gdy zatracali się wzajemnie w sobie.
Carpie diem, pamiętasz?
Spojrzała wdzięcznie spod długich rzęs przykrywających soczysto zielone oczy. Wyglądała tak słodko i niewinnie, ale z drugiej strony kusiła i pociągała. On sam nie wiedział, co jest w niej takiego. Hipnotyzowała, przyciągała w swoją stronę niczego nie podejrzewające ofiary niczym magnes. Miała w oczach taki błysk diabelski. Mrużyła je wyglądając tak jakby się nad czymś głęboko zastanawiała i prześwietlała cię niczym promienie rentgenowskie. Nie dało jej się odmówić. Była obojętna, zimna, a jednak przyciągała do siebie. Nikomu nie potrafiła zaufać, ludzi traktowała niczym narzędzia, była ponad nimi. Oni przecież nie wiedzieli, czym tak na prawdę jest życie, uganiali się ciągle za czymś nowym, nie doceniając tego co ich otacza, a ona goniła tylko za powiewem świeżego powietrza, chłodem źródlanej wody i zapachem lasu.
Co rano widział ją siedzącą z zeszytem i piórem na brzegu morza. Przyglądał się jej bladej sylwetce parząc kawę i paląc porannego papierosa. Wydawała mu się taka magiczna, czuł się jakby ktoś dotknął go czarodziejską różdżką. Pewnego razu, zapominając zupełnie o parzącej się kawie, wyszedł z domu i podszedł do niej. Z początku trudno było rozmawiać z tą wyniosłą panną patrzącą na wszystkich z góry. Z czasem jednak przywykł do porannego siedzenia nad brzegiem jeziora i pisania wierszy. Carpe diem, mówiła, a wiatr rozwiewał jej włosy, każda chwila jest ważna, dlatego każdą chcę zapamiętać.
Zastanawiał się czy te wspólne poranki też są dla niej ważne, bo takie zaczęły być dla niego. O wschodzie słońca niecierpliwie wstawał z łóżka, czekając tylko, aby spędzić czas z nią. Wokół tego kręcił się dzień, wszystko inne przestawało istnieć, gdy ona wybuchała perlistym śmiechem i odsuwała niesforne kosmyki włosów z twarzy. Trzymała zeszyt na kolanach i pisała, co chwila przerywając, aby coś z nim skonsultować i wziąć kolejną porcję malin. Tak mijały poranki, a było ich może kilkanaście, ale jemu wydawało się, że było tak od zawsze.
Chwyciła go nagle za rękę, co było do niej nie podobne i popatrzyła głęboko w oczy. Carpe diem, szepnęła, pamiętasz? Pociągnęła go za sobą oddalając się od plaży. Szli daleko, bez słowa, trzymając się tylko za ręce. Miała taką gładką skórę, przyjemną, lecz delikatnie chłodną. Robiło się już późno, ale czas zatrzymał się jakby na chwilkę. Przystanęła, chwyciła jego drugą dłoń. Nie cierpię pożegnań wiesz? Szepnęła do jego ucha i wspinając się na palce pocałowała go. Wszystko wokoło, a może to tylko ona, pachniało malinami, gdy zatracali się wzajemnie w sobie.
Carpie diem, pamiętasz?
you know that we are living in a material world and I'm a material girl.