Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
DYRYGENT
#1

(MAKABRESKA – HUMORESKA)





- Właściwie to co pan tu robi?
- To, co inni, żyję.
- To wyborna odpowiedź!
Spadł mi kamień z serca!

Z. R.



Wiele w życiu widziałem, wiele też słyszałem.
Moja wiedza nie powstała w jeden dzień.
To życie ją ukształtowało.
Wiele dni, bez nazwy, bez imienia.
Szarzyzna.
I to, co miałem okazję obserwować, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, i kiedy byłem już człowiekiem w średnim wieku, który myślał, że nie ma nic nowego pod słońcem i który za każdym razem musiał błyskawicznie zweryfikować ten fałszywy pogląd, gdyż być istotą ludzką, to mylić się w nieskończoność, każdego dnia, kiedy pojawia się złudna myśl, że przez moment można zjeść wszystkie rozumy.
Niejednokrotnie byłem zaskakiwany dziwnymi słowami przeróżnych rozmówców. Może oni sami byli zaskakiwani własną dziwacznością? Życie to nic pewnego, nic stałego i nic oczywistego. To bezład. To powódź, która potrafi porwać każdego, nagle, gwałtownie, z całym dobytkiem. Chwila oczyszczenia pojawiała się po jakimś czasie. Potrzeba rozmowy jest jak potrzeba jedzenia czy picia. Oni lubili opowiadać, ja lubiłem słuchać. Sprawiedliwy układ. Porozumienie bez słów.

- Czy będę mógł to opowiedzieć pojutrze o piątej po południu?
- Tak, jasne.
- I wszystko będzie jak trzeba?
- Nie inaczej…
- Nawet jak pomylę jedno słowo?
- Nawet wtedy.

Ich opowieści, często niezwykle nierzeczywiste i chwilami wprost dziwaczne, budziły gwałtowne zdziwienie, oszołomienie, a nawet grozę.
W mej pamięci miałem ich setki i każdą pamiętałem z osobna, wyraźnie i ze szczegółami.
Czasem myślałem, że moja głowa to jedne, wielkie archiwum, składające się z niezliczonej ilości relacji, które dzięki swej szokującej chwilami oryginalności nie mogły już pójść w zapomnienie – wiedziałem, że nawet za trzydzieści lat wciąż będę je miał przed oczyma, jakby dopiero co mi je opowiedziano.
Lecz przychodzi taka chwila, kiedy pojawia się przesyt. Uczucie pewnego przytłoczenia. Nadmiar w żadnej dziedzinie życia nie jest wskazany.
Po jakimś czasie nie dziwiło mnie już chyba nic – przekroczyłem bowiem niewidzialną granicę, poza którą było tylko spokojne, pełne obojętności i rutyny przyjmowanie do wiadomości tej lub innej historii, jakie miałem okazję często poznawać z racji mego niecodziennego fachu, o którym w tej części mej mrocznej gawędy pozwolę sobie nic nie mówić, jako że dałbym czytelnikowi zbyt dużo do myślenia i wszystko byłoby już niczym innym, jak czytaniem książki od końca. Byłoby to zbrodnią wobec całej, tej historii, którą należy opowiedzieć w sposób niesugerujący od samego początku jej przebiegu i finału.
Nieumiejętność snucia narracji mogłaby wszystko popsuć. Tego przecież nie chcemy, prawda?
Pewnego dnia dane mi usłyszeć coś, co mną poważnie wstrząsnęło, gdyż była to opowieść mrożąca krew w żyłach, niesamowita i chwilami przerażająca do tego stopnia, iż człowiek, który mi ją opowiedział, sam momentami przeżywał coś na kształt lęku i całość tak zapadła mi nieodwracalnie w świadomość, że postanowiłem podzielić się mą wiedzą z wami, drodzy czytelnicy.
Jestem przekonany, że i na was zrobi ona niezatarte wrażenie…
Opowiem tę historię tak, jak opowiedział mi ją Walenty M., z zawodu inżynier, z zamiłowania i powołania…dyrygent.
Opowiadał mi ją długo i namiętnie – wiele razy, dodając stopniowo chwilowo zapomniane szczegóły, poszerzając swą relację o nowe, istotne elementy. Budował tę historię w wielu podejściach. Miałem dużo czasu i dużo cierpliwości. Nigdy go nie popędzałem.
Kiedyś miałem ją już w głowie. Była kompletna i nie brakowało niczego. Jego słowa dały mi obraz tego, co przeżył.
A było tak:

Pierwsze skojarzenie mego rozmówcy dotyczyło corocznych spotkań.

Co roku, dokładnie 14 czerwca, dziesięć osób wraz z Walentym, wybierało się tradycyjnie na trzydniowy rejs po morzu małym statkiem, który był własnością jednej z powyższych dziesięciu osób, a mianowicie pana S., weterynarza z miasta W., podczas którego to rejsu, odbywającego się w rodzinnej atmosferze, wśród wesołości i delektowania się jadłem i wszelakimi, markowymi alkoholami, wspominano z żarem w głosie i z błyskiem w oku lata młodzieńcze, a konkretnie czasy szkoły podstawowej. Należy tu nadmienić, iż cała jedenastka chodziła niegdyś do jednej klasy i każdego roku organizowała spotkanie klasowe na owym statku, aby na chwilę przywrócić czar dawnych lat i poczuć ten sentymentalny dreszcz, który zawsze towarzyszy miłym, bezcennym wspomnieniom czasów, kiedy świat był piękny, niegroźny i przyjaźnie nastawiony do marzeń.
A więc jedzono, pito i wspominano. Z głośników sączyła się muzyka z lat młodości. Ogniste śpiewy szły potężną falą w przestrzeń. Tańczono, gdy naszła ochota. Robiono sobie wspólne zdjęcia. Jowialnym objęciom i pełnym szczerego wzruszenia pocałunkom nie było końca. Chwytano każdą chwilę, bo tylko to się podobno w życiu liczy. Od rana do bladego świtu. Nie istniały smutki, ni doczesne troski. Zabawa trwała na całego i nic nie mogło zakłócić pogodnego nastroju, który panował niezmiennie na pokładzie. Wszak być młodym, to być młodym duchem – wiek nie ma tu znaczenia! Dookoła tylko szumiący bezmiar wody i słońce uśmiechające się szeroko. Lekka bryza muskająca namiętnie gorące ciała. Gdzieś, czasem, przepłynął jakiś terkoczący kuter, kiedy indziej jakaś biała, elegancka motorówka…
Za nimi przesunął się majestatycznie na horyzoncie jakiś większy statek, wypełniony gromadą hałaśliwych turystów…
Nikt nie myślał o śnie (to byłaby karygodna strata czasu!) – towarzystwo było niezwykle zgrane i pomimo upływu kilku dekad od chwili zakończenia edukacji w swej szkole, nadal odnoszące się do siebie z wielką sympatią i śmiało można rzec, połączone przez wspólne lata, spędzone w szkolnej ławie, głęboką, nieprzemijającą przyjaźnią, która pokonała bezlitosny upływ uciekających bezpowrotnie lat.
- Pamiętasz picie tego obrzydliwego, żółtawego mleka? Wstrętne! – zapytał ktoś.
- Pamiętasz naszą wycieczkę w góry, kiedy zgubiłem gdzieś prawy but i potem chodziłem w skarpetkach? – spytał kto inny.
- Pamiętasz, jak podłożyliśmy babce od biologii zdechłą mysz do szuflady? Ale był ubaw! – pytał kolejny głos.
- Pamiętamy, a jakże! – zawołano gromko i radośnie. – Nie ma to tamto: pamiętamy!
Piwo płynęło obficie. Potrawy znikały w oka mgnieniu, gdyż znaczne ilości alkoholu, jak powszechnie wiadomo, pobudzają procesy trawienne, więc jedzono wszystko, co się nawinęło, także złowione naprędce ryby, gdyż łatwo było w miejscu, w którym przebywali, o spore, dorodne okazy, które szybko oczyszczone, lądowały w mig na patelni, a później w żołądkach gości.
- Ty się wcale nie starzejesz…
- Ty się w ogóle nie zmieniłaś…
- Ty mógłbyś zgubić ten brzuch…
Wokoło tylko śmiech, zabawa i wspomnień czar. Miło było się spotkać, bowiem pewnych rzeczy nie zapomina się nigdy. Zwłaszcza szczęśliwego dzieciństwa. Tych chwil niezwykłych…
Pierwsza szkoła była dla nich jak pierwsza miłość – niezapomniana, święta, wieczna…
Mogli rozmawiać o niej bez końca i tak też było – studnia interesujących tematów nigdy nie wysychała. Ogień pamięci nie gasł, gdyż wielu podsycało jego płomień. Klasa pierwsza, klasa czwarta, klasa ósma. Metr trzydzieści, metr pięćdziesiąt, metr siedemdziesiąt pięć. Denerwujący trądzik, mutacja głosu, pierwszy zarost, burza hormonów. Nigdy nieznany smak papierosa, pocałunku, piwa. Niezapomniane potańcówki, gdzie ciało lgnęło do ciała. Niejasny jeszcze przebłysk nieznanej dotąd wiedzy o tym, jak być mężczyzną lub kobietą. Moda na to, moda na tamto. Nastoletni idole, ich piosenki, ich styl. Wiara, że można wszystko, bo tak naprawdę tylko młodzi mogą wszystko. Wspomnienia nie umarły. Pięknego czasu piękne dni.
Pamiętali swe, szkolne czasy wybornie! Co wtedy robili? Co zajmowało ich myśli? Co wypełniało ich życie? A wiele, bardzo wiele, i bez zmęczenia o tym rozmawiali, jakby był to najpiękniejszy okres w ich życiu, który już nigdy się nie powtórzy, bo nie można mieć znów piętnastu lat.
Czasu jeszcze nikt nie cofnął – pozostawało zatem przywoływanie wspomnień.
Ile razy już spotkali się na statku weterynarza – kolegi ze szkolnej ławy? Na pewno kilkadziesiąt. To już tyle lat…
Kiedy kolega S. kupił tę piękną jednostkę, zamurowało wszystkich.
- Od teraz będziecie u mnie gośćmi – powiedział. – Zawsze 14 czerwca, kiedy przed laty kończyliśmy szkołę podstawową, spotkamy się na tym pokładzie. Na pamiątkę tamtej chwili. Wszystko będzie gotowe, i jedzenie, i picie. Po prostu mamy się spotkać, jakby znów był tamten czas. Macie cały rok, aby załatwić sobie te trzy dni wolnego.
I tak też było – co roku, o tej samej porze, przybywali z różnych części kraju, aby odbyć ten rejs wspomnień, i raz jeszcze poczuć ów cudowny dreszcz tamtych, beztroskich czasów…
Lecz pewnego razu, kilka lat temu, lub jak kto woli, jakiś czas temu, bowiem mój rozmówca nie potrafił dokładnie sprecyzować tego w czasie, po poważnym obiedzie, suto zakrapianym markowymi alkoholami, doszło do czegoś, co w dwóch słowach można by określić „przedziwnym rejsem o własnych siłach”, gdyż sytuacja tego jak widać wymagała…
Sytuacja niezwykła, niespotykana.
Opowieść Walentego sprowadzała się na tym etapie historii do krótkiego i lapidarnego słowa, które każdy z nas doskonale zna: stół…
Czemu tak było i czemu mój rozmówca tak to ujął, powiem później.
Prawda była taka, że wielki, dębowy stół, na którym dryfował kilka dni, ocalił mu życie, po tym jak statek weterynarza S. dziwnie zniknął z jego świadomości. Rozpłynął się? Dobił do brzegu? Był tam gdzie dotąd? Nie wiadomo. Był i się zmył!
Trzymając się wielkiego, dębowego stołu lub leżąc na płask na nim, pływał długo po grzywach morskich, aż któregoś dnia coś gwałtownie wyrzuciło go jak z katapulty – zarył bowiem o piaszczysty brzeg plaży…
Był o krok od lądu. Potem już na nim był – ocalony.
Nie miał żadnych myśli, ani żadnych wspomnień – był tu i teraz, na nieznanej plaży i nie utonął, dzięki temu, że uratował go ów stół, który posłużył mu za ostatnią deskę ratunku.
Ratunku? A przed czym? Cóż to za pytanie? Nie mógł wówczas rzec. Był tylko mrok niepamięci…
Co było potem, nie bardzo wiadomo – wspomnienie stołu i żeglowania na nim jest swoistą wyspą pamięciową.
Znalazłszy się już na lądzie, Walenty ruszył gdzieś przed siebie i ujmę to zwięźle, żeby nie lać przysłowiowej wody: czas stanął w miejscu.
Dla niego, oczywiście. Co potem robił, o czym myślał, jak żył – nie da się określić.
On sam wielokrotnie mi o tym napomykał – to dla niego samego tajemnica i nie wie, jak to wyglądało naprawdę, nie ma pojęcia, kto kierował wówczas jego myślami i działaniem.
Zapytałem go raz o ten statek, co się na nim naprawdę wydarzyło i co potem sprawiło, że musiał płynąć klika dni na drewnianym stole, kiedy najzwyczajniej mógł być dalej z przyjaciółmi i bawić się w najlepsze na pokładzie.
Nie odpowiadał. Powiedział tylko tyle, że odkrył nagle, że jest już w wodzie i trzymając się kurczowo owego stołu, płynie przed siebie. Chyba miał jakąś mglistą pewność, że tak trzeba.
Trudno się z nim rozmawiało. Czułem, że ma w głowie pustkę. Odkryłem, że chyba najzwyczajniej nie wie, dlaczego to zrobił i czemu opuścił tak nagle miłe towarzystwo…
Nie dziwił go początkowo zupełny brak logiki takiego posunięcia. Wykazywał totalny bezkrytycyzm. Jakby nie miał wcale wglądu w swe własne, przeszłe poczynania. Nic z niego nie wydobyłem, choćby bardzo się starałem. Traktował obojętnie to, co dla innego rozmówcy natychmiast wydałoby się niedorzeczne i nakazałoby wnikliwą analizę tak osobliwego zachowania.
On wzruszał tylko ramionami i mówił, że nie może sobie przypomnieć. Czyżby efekt pijaństwa? Zamroczenia alkoholowego, w wyniku którego Walenty rzucił się w morze, wcześniej wyrzuciwszy w nie ów stół, i płynął później na nim ku nieznanym brzegom?
Czy tak to wszystko mogło wyglądać?
Zapytany przeze mnie, czy tak sądzi, odparł, że nie wie. Nie ma zielonego pojęcia. To jak pytanie o sen sprzed 30 lat. Tego nie można zwyczajnie, po ludzku, pamiętać.
Znowu ta sama odpowiedź.
Żadna odpowiedź.

Drugie skojarzenie mego rozmówcy dotyczyło jego przemiany…

Jakoś, odzyskawszy świadome myślenie, zauważył, że przebywa w nieznanej mu okolicy.
Nie mógł być tu wcześniej – same lasy, pola, łąki i bezkres, bez końca. Miał poczucie tego, że życie swe spędzał dotąd w mieście! Ale i ta myśl, choć pozornie pewna, wydawała mu się jak zwid i urojenie. I czuł to, i wątpił w to, i wierzył, że tak pewnie było, i podważał po chwili tę wiarę. Zamęt, zamęt bez nazwy. I igliwie we włosach, na spodniach, na koszuli…
Był w jakimś lesie.
Rozejrzawszy się dookoła, to właśnie odkrył.
Na poły liściastym, na poły sosnowym. Lecz nie wszystko było tu jak w każdym innym lesie – wśród chaszczy, chwastów i bujnego jak włosy irlandzkiego demona zielicha, majaczyły pojedyncze, obrośnięte bujnym mchem, starodawne, wręcz zabytkowe nagrobki…
Nie widział w tym nic złego. Ani przez chwilę. Czuł, że jest u siebie…
Kiedy potem zamknął za sobą wielką, ciężką, kamienną klapę i rzucił się na porwany, cuchnący starością, materac, który ktoś tu przed nim przywlókł, zanim jemu dane było poznać te strony, poczuł się jak w domu. I w domu może cuchnąć szczęściem. A więc miał i dom!
Co za radość! Może trochę to wszystko dziwne i nie do końca zrozumiałe, ale dom to dom!
W jaki sposób wszedł w jego posiadanie – nie miał pojęcia. Czasem rzeczy ponoć dzieją się same. Z nikąd przychodzą rozwiązania, nagle, nieoczekiwanie.
Zaśpiewał coś pod nosem i rzekł z poważnym wyrazem twarzy, na której wymalował się nagły poryw pasji:
- Przedsięwezmę kroki… Zawsze chciałem to robić. Teraz wybiła moja godzina…
Coś rodziło się z popiołów.
Z nicości, która nie zawsze jest pustką.
Z wnętrza…
To nadeszło nagle, nieoczekiwanie…
Wtedy to poczuł, poczuł to nad wyraz wyraźnie, że chce zostać dyrygentem!
Chce tworzyć muzykę i skompletować swój własny chór, złożony z talentów najwyższych lotów – mistrzów wokalu i sztuki śpiewania…
Wtedy, tamtego dnia, który jakoś, wbrew wszystkiemu, co o nim wiem, przetrwał w jego dziurawej jak szwajcarski ser, pamięci, zrodziła się ta potrzeba…
- Będę dyrygował…
Szybko zorganizował podest dla śpiewaków – drewnianą niby półkę, sięgającą samego sufitu, wielopoziomową, gdzie było miejsce dla wszystkich, którzy mieli wkrótce stworzyć jego chór wszechczasów, zespół gwiazd o niepowtarzalnych głosach i talentach.
Casting należało robić tylko pod osłoną nocy – tak sobie założył i tego się później trzymał.
- A może konkurencja nie śpi? Bo licho nigdy nie śpi… Nie można dać się nabić w butelkę…
Gdy świat spowijał czarny całun nocy, on krążył z wielką torbą i łopatą, którą wyrywał ziemi to, co było mu potrzebne. Ziemia kryje w sobie prawdziwe skarby. To tkwiło tam i czekało, szepcząc kokieteryjnie: „Daj nam szansę, daj nam tę, niepowtarzalną szansę…”
Nie było w nim wątpliwości, nie było też lęku. Chciał tego i zamierzał to mieć. Jego torba niebawem była pełna i na twarzy pojawił się uśmiech zwycięstwa:
- A jednak! A jednak!
Był z siebie dumny jak nigdy – coś rodziło się z niczego i fałszywa skromność była tu raczej mocno nie na miejscu:
- Dacie mi to! Dacie mi to na pewno! Ja przeniosę was do wieczności i do panteonu sław, o jakich przyszłe pokolenia będą wspominać z zazdrością i podziwem. Teraz pora na nas! Koniec z mydleniem oczu! Ten czas jest nasz! Ktoś to musi w końcu zrobić i będę to ja! To będziemy my! Zawsze wierzyłem w przeznaczenie! Czujecie jego oddech tej nocy?
Wypakował zawartość torby wprost na podłogę, bez ceregieli i zbędnych subtelności.
Zagrzechotało, zachrzęściło, zaklekotało…
Coś potoczyło się w głąb pieczary, z suchym trzaskiem uderzając o ścianę. Coś wypadło i rąbnęło o ziemię bezceremonialnie. Coś spojrzało w przestrzeń martwym, pustym wzrokiem…
- No to jesteśmy w komplecie! Czy czas się zabawić? Oj, tak, oj chyba bardzo tak! – zawołał Walenty i umieścił coś na drewnianym podeście, pewnie i bez wahania.
Potem patrzył z niemym zachwytem i mówił:
- Jutro zaczynamy! Na górze basy, niżej barytony, najniżej soprany i alty. Czy wszystko jasne? Czy się rozumiemy?
- Tak… - szepnęła przestrzeń.
- To dobrze. O to mi chodziło. O i wam też, nie?
- Tak… - szepnęła przestrzeń raz jeszcze.
- Jutro jedziemy z tym koksem na całego, bez trzymanki!
- Tak… - przestrzeń przytaknęła po raz trzeci i ostatni.
Nazajutrz chór był już gotów do pierwszej próby.
Według skali głosu stali dumnie wokaliści i czekali na znak mistrza.
Te spojrzenia, te twarze, ech!
On to ujrzał i rzekł z dumą w głosie:
- Teraz się dopiero zacznie, chłopaki!
- Właśnie… - odparli.
- Już najwyższy czas, by zaproponowano nam wieloletni kontrakt. Za chwilę będziemy mieć doskonały repertuar! Niebawem będziemy na topie! Tylko trochę was podszkolę, tylko trochę popróbujemy! Nie ma dla nas konkurencji! Macie najlepszego dyrygenta na świecie! Będziemy czesać niewybaczalnie niezwykle, jak szalony fryzjer czerwonym, plastikowym grzebieniem łysego, jak kant kuli, klienta, który zapieje niczym milion sztucznych szczęk znany powszechnie utwór, którego nazwy w tej chwili nie pamiętam… To nas czeka, bracia! To mamy na wyciągnięcie ręki! Siodłać konie i jazda! Będziemy jechać do nieśmiertelności!
- Otóż to… - mamrotało gdzieś w kącie.
- Na pewno… - zaszumiało pod sufitem.
- Tak trzymać… - zachrzęściła zwycięsko podłoga, chłodna i opanowana.
Mistrz wkrótce rozpoczął próby. Nikt nie chciał z tym zwlekać. Świat lubi zdecydowanie…
I czasu poszanowanie.
I czasu wykorzystanie.
I czasu niemarnowanie!
Czas to pieniądz, lecz czy pieniądz jest czasem?
Na pierwszy ogień poszły średniowieczne kantaty hiszpańskich mnichów, potem skoczne, ludowe kuplety z okolic Morza Śródziemnego, a na koniec mistyczne, ponure pieśni Wikingów oraz jakaś weselna piosenka, szybka jak śmierć i wesoła jak życie, bodajże z Dalekiego Wschodu, którą wykonano tak żywiołowo, że drewniany podest drżał szaleńczo, jakby ziemia się zatrzęsła i po chwili miała się rozstąpić, bowiem jeśli tak się śpiewa, ziemia podobno zawsze doznaje dziwnych podrzutów i nawet pęknięć – wie, co to talent.
Następny koncert zawierał repertuar jazzowy, nowoczesny – standardy amerykańskie, głośne i pulsujące namiętnością, także latynoskie bossanovy i samby, oraz ku zdziwieniu wszystkich zebranych, jakieś groźne marsze wojskowe, impetyczne i śpiewane, jakby stanowiły zachętę do bitwy o wszystko, by nagle przejść nieoczekiwanie w egzotyczne, wręcz orientalne pieśni z okolic Półwyspu Bałkańskiego, które wygasły samoistnie starogermańską kołysanką, nostalgiczną niebywale, połączoną zgrabnie w wiązankę przebojów z kilkoma twistami i na sam koniec walcem angielskim, wieńczącym dzieło w sposób wprost genialny.
Walenty usiadł na ziemi i zakąsił. Z głodem nie ma żartów. Zwłaszcza u artystów. Odbiło mu się głucho – widać żołądek przyjął.
Potem zapytał:
- A wiecie, wy moi drodzy, czym właśnie tu jechałem?
Zapadła cisza i nikt nie odpowiadał.
Znać pytanie nie należało do prostych.
Po minucie padły pierwsze sugestie:
- Pociągiem?
- Samochodem?
- Tramwajem?
- Nie! – wrzasnął rozradowany i pełen szczęścia w trzewiach dyrygent. – Cebulą!!!
Cisza zaszumiała w pieczarze – cisza przed dobrą burzą. Preludium przed tym, co niewątpliwie nadejść musiało…
Od rana śpiewano – w dłoni dyrygenta pojawił się nieoczekiwanie nowy rekwizyt.
Był nim stary, zardzewiały widelec, którym zawzięcie i niestrudzenie dyrygował podczas prób swego niepowtarzalnego chóru wszechczasów.
Wokół tylko świstało powietrze, kiedy owa przedziwna batuta pruła przestrzeń zamaszystymi ruchy…
- Nie fałszować mi tam! – wrzasnął razu pewnego. – Ty tam! Bas! Nie burcz tak, jakbyś się obżarł fasoli z grochem i drugim końcem puszczasz! Masz mi tu czysto brzmieć! Jak nie, to wylecisz zaraz w kosmos i nikt już o tobie więcej nie usłyszy! Jasne?!
Coś może przytaknęło, coś może nie przytaknęło.
Po chwili cienki pisk zakłuł subtelne ucho mistrza.
Nie wytrzymał:
- I ty też?! Żeście się dziś zmówili, czy jak? Nie fałszować, bo psami pogonię! Ma być czyściutko, czyściuteńko, jakbyście własnej matce śpiewali w podzięce za dzień narodzin!
Chyba matkę kochacie, hm?
Mija kilka minut i warczy tenor.
Walenty szaleje:
- Dać w łeb?! To ma być sztuka?! Oczadziałeś kompletnie, śpiewaku z bożej lub diabelskiej, a może z niczyjej łaski? Tego was uczę? Tego was uczyłem? Nie robić mi tu lipy i popeliny, się rozumie, czy mam zastosować środki przymusu bezpośredniego? Mam? No, już się rozumiemy, drodzy moi? Ja nie potrzebuję tu artystów ze spalonego teatru.
Wtedy alt miał chyba jakiś problem z gardłem i nieoczekiwanie zleciał z podestu, po drodze piszcząc, jak nadepnięty, mały kot. Nie powinien był nigdy tego robić…
Dyrygent potężnym kopniakiem posłał go w nicość.
Rządy silnej ręki – a jakże! W najczystszym wydaniu. Tyrania wokalu!
- Ja was nauczę, nicponie i darmozjady! Kmioty bure! Bęcwały słomą karmione! Ma być akuratnie i cicho mi być! Albo śpiewasz, albo nie żyjesz! Czy wyrażam się jasno? Albo wóz, albo przewóz! Nie jesteście tu przypadkowo. Dałem wam szansę na coś wielkiego! Nie wiem, jaki jest miesiąc ani dzień tygodnia, ale jak nadejdzie 14 czerwca i moi przyjaciele przybędą tu, aby się ze mną spotkać, bo do tej pory nie mieliśmy jeszcze spotkań na stałym lądzie, koncert ma być prima sort! Jak mi który zrobi wstyd, trup! Jeszcze mamy trochę czasu. Jak będą już do mnie jechać, poczuję to i wtedy dopniemy wszystko na ostatni guzik! Jak już będą blisko, dadzą mi znak…

Trzecie skojarzenie mego rozmówcy dotyczyło „pewnych nieścisłości”…

- A piać mi tam, a żywo! – wrzasnął Walenty dyrygując zamaszyście zardzewiałym widelcem. – Zero potknięć, zero fuszerki!
- Nie ma sprawy – szeptał chór.
- Ogniście, ogniście!
- Proszę bardzo – mamrotali wokaliści.
- A weselej nie da rady?! – ryczał dyrygent. – Czy jesteśmy na pogrzebie?
- Spokojnie, spokojnie… - szła cicha odpowiedź.
Nie podobało mu się jednak to śpiewanie. Coś nie szło po jego myśli. Czuł głęboki dyskomfort twórczy. Znikła nagle satysfakcja artysty. Czy to nieczyste głosy, czy złe zgranie, czy jeszcze coś innego – głowy by nie dał. Niemniej jednak może o głowę tu chodziło? O jego głowę? O jego czerep, w którym tkwiła cała jego świadomość? Tam coś nie bardzo chciało padać mu rękę i pomóc w dziele tworzenia. Jakby się sprzysięgło, aby mu podstawić nogę. W nim samym…
Nerwy szalały:
- A co ty tak mi się dziwnie wydajesz? Raz człowiek, a raz…czaszka – rzekł raz niby zdziwiony, niby mocno zaskoczony osobliwą przemianą jednego ze śpiewaków. – Tak mi się coś zmieniasz i zmieniasz. Może to ze zmęczenia? W oczach mi tak falujesz, nieładnie…
- Chyba tak, chyba tak… - odparł śpiewak nagle.
- W kulki ze mną lecisz, łachmyto? – mistrz zapienił się znienacka.
- No co pan?
- A pokaż mi tu swój łeb, ale to już! Kędziory ci zbadam!
I po chwili Walenty mierzwił już zamaszyście czuprynę owego, dziwnego artysty…
Ulżyło.
Były na niej włosy.
- No tak, no rzeczywiście… - bąknął, jakby utkwił mu ustach spory trzmiel.
- Ma pan… - zaszeptało coś nieopodal. – Ma pan…
Jednak owe „zmiany wyglądu” nie ustąpiły – wręcz przeciwnie – niebawem stały się zjawiskiem codziennym, dręczącym uparcie i zajadle wrażliwego dyrygenta, koszmarnymi omamami. Im dłużej przebywał ze swym chórem, tym częściej postacie śpiewaków przechodziły mu niezwykle łatwo w mrowie czaszek, które tkwiły przed nim, tępo spoglądając nań kościanym spojrzeniem zza grobu…
Chwilami miał wrażenie, że jest w kostnicy lub w innej trupiarni, gdzie nadpsute twarze umarlaków szczerzą się do niego niesmacznie, kłapiąc głucho szczękami, jakby ktoś tłukł kijem o kij…
W chwili, gdy je widział, pojawiało się gwałtowne pytanie: „Dlaczego tu jesteś? Co tu robisz? Powinieneś być teraz w domu…Gdzie właściwie jest twój dom? Pewnie w jakimś odległym mieście, co?”
- Coś ci powiem – odezwał się wtenczas w nim nagle jakiś głos nieproszony, jakby zaproszony do rozmowy – a czy ty aby pamiętasz, gdzie jesteś? Gdzie żyjesz? Kim jesteś? Czy powiesz mi tu i w tej chwili, co sobą przedstawiasz, Walenty? Bo ja mam wiele do powiedzenia, wiele, tylko tobie…
- Hm, cóż, robię to, co kocham. Czy to grzech?
- Nie…
- A więc o co chodzi w tym całym wywodzie?
- A o to, mój drogi, że powinieneś rozejrzeć się wokół siebie i wyciągnąć wnioski. Coś byś tam na pewno wyciągnął. Ale ty nie patrzysz, ty dyrygujesz…
I wtedy spojrzał na podest, na którym byli wokaliści i ku swej radości zauważył, że nadal tam są. Przetarł oczy i otarł mokre od potu czoło – wszystko było na swoim miejscu.
- Przywidzenie – padł wyrok. – Może za mało ostatnio jem… Może powietrza mi brak?
Stanął znów przed swym chórem, lecz jakoś nie zdołał zmusić się do pracy. Zabrakło skupienia. Pewne dni nie nadają się po prostu na robienie prawdziwej sztuki.
Historia z dziwnymi zwidami była swoistą przygrywką do innych, podobnych objawów, które odtąd coraz częściej zaczęły nękać go za dnia i nocą.
Jakoż niebawem dostrzegł, że wystarczy pomyśleć o chórze jak o…zbiorowisku czaszek, aby taki właśnie obraz w swej wyobraźni wywołać.
Na odwrót, gdy myślał o chórze w sposób normalny i pozbawiony fantazji, chór śpiewał poprawnie i nie różnił się niczym od innych ludzi, których widywał w całym, swym życiu.
Czasem w nocy, gdy nie mógł zasnąć, wystarczyło z pewną dozą wewnętrznego przekonania pomyśleć, że na przykład, w tej chwili jego chór to…czaszki, by po chwili istotnie stwierdzić pojawienie się ich w zasięgu wzroku, gdzieś, obok, niedaleko…
Bywało, że wątpił we wszystko – w siebie, w swych artystów, w rzeczywistość.
A może był to sen śniony we śnie?
- A może mnie nie ma? Może nie ma też mojej sztuki? Może istnieje podwójność wszystkiego? I myśl wystarczy, aby stworzyć nagle nowy świat…
Czemu te refleksje nawiedzały go – wówczas jeszcze nie wiedział. Lecz już miał pewność, że ilekroć wyobraził sobie w sposób niezwykle plastyczny egzystencję owych trupich główek, wkrótce przekonywał się naocznie, że rzeczywiście pojawiały się jak na zawołanie.
Fenomeny te uznał w końcu, nie mogąc ich rozgryźć, za rzecz zwyczajną i oczywistą – może każdy, wielki i utalentowany dyrygent przeżywa podobne rozterki i żarty umysłu?
Może to są te koszta?
Nie mając jasnej odpowiedzi, szedł ku swoistemu światopoglądowi kogoś, kto w ciemno zgaduje – może jego twórcza misja ściągnęła na siebie atak „nieznanych sił”, których międzynarodowa, zjadliwa korporacja chce zniszczyć jego niepowtarzalną sztukę, gdyż zbyt daleko zaszedł w swym geniuszu i stanowi żywe zagrożenie dla setek rzemieślników muzycznych, którzy poza przygrywaniem na wiejskich weselach nic nie umieją, bo im słoń nadepnął na ucho, a wrodzona miernota osobowości zepchnęła na margines życia artystycznego w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co każe im teraz zionąć nienawiścią.
Czy należy tak łatwo i z uśmieszkiem, pełnym politowania, odrzucić wersję, mówiącą o zmowie, która teraz w niego uderzyła, i przy użyciu nieznanych metod, zatruła mu nagle umysł, jego niezwykły, twórczy mózg, wpuszczając doń obrazy jakichś ohydnych, pozbawionych mięsa, czaszek? Nie potrzebował ich, nie chciał ich widywać. Czuł, że nie istnieją. Ich nie było. Wtedy uznał je za przywidzenie. I tak już pozostało.
Liczyła się tylko jedna rzecz: 14 czerwca miał u siebie gości – kolejne spotkanie klasowe.
Choć czuł, że powinno odbyć się jak wcześniej, na statku weterynarza S., czuł jednocześnie, że nie ma żadnych przeszkód, ani realnych przeciwwskazań, aby odbyło się u niego.
Czy nie można czasem zmienić rutyny i spróbować czegoś nowego? Pewnie, gdzieś, po drodze, podjęto taką właśnie decyzję. Nawet nie wiedział, skąd to już wiedział. Nie pamiętał chwili, w której ich zapraszał…
Oni już się szykowali i cieszyła go ta myśl, bo spotkanie mogło odbyć się u każdej z dziesięciu osób, każda z nich mogła być gospodarzem. Wybór padł ostatecznie na niego.
Klamka zapadła – niebawem do niego przyjadą z różnych części kraju, jak zwykle weseli i rozgadani, im starsi latami, tym młodsi duchem.
Skoro tak wyróżnił go los, i on powinien stanąć teraz jak prawdziwy bohater na wysokości zadania – dlatego też przygotowywał swój szałowy chór, aby mógł zaśpiewać dla jego przyjaciół, kiedy już przyjadą na te trzy dni. Przy dobrym śpiewie i jedzenie lepiej smakuje. I alkohole idą zdrowiej.
- Nie dajcie plamy, bo was wykopię w przestrzeń kosmiczną – mówiąc to złapał się mimochodem na stwierdzeniu „wykopię”, jakby jego śpiewacy byli czymś tak łatwym do wykopania jak zwykła…piłka.
- Nie chcę tu żadnego wstydu. Jeden fałsz i polecisz w eter, jak stary sweter – znów podobne skojarzenie – czyżby coś nieodzownie kojarzyło mu się z nogą i wykopem?
- Zagramy sobie tu w futbol, jak coś pójdzie nie tak… – zakończył w identycznym duchu, złośliwo-piłkarskim.
I ćwiczono dalej repertuar: trochę jazzu, trochę ballad, trochę znanych, średniowiecznych pieśni rycerskich, były też melodie orientalne i latynoskie.
- Albo jesteś prawdziwym artystą, albo jesteś korą dębową! Albo twój głos jest czysty jak górski strumień, albo rzęzisz, jak stary silnik Diesla. Albo śpiewasz, jak należy, albo pofruniesz, jak należy. Daje wam na to moje słowo, zakapiory od siedmiu boleści! – wrzeszczał na wokalistów Walenty, ocierając pianę, która obficie płynęła mu po brodzie. – Teraz niech mi się tylko który pomyli. Niech zacznie przynudzać. Kaplica! Od ręki! Ja wam to obiecuję, ja wasz dyrygent!
Śpiew nabrał natychmiast wyrazu i nie było już mowy o nędznym partactwie i nieudolnym knoceniu. Wokaliści uwijali się jak w ukropie, chcąc przypodobać się swemu mistrzowi.
Żaden głos nie zaburzył pieśni, żaden nie zakłócił czystości wykonania.
Szybko osiągnięto ideał – chór przeszedł sam siebie.
Teraz wszystko było dopracowane do perfekcji i nie było na całym świecie nikogo, kto by śpiewał lepiej i czyściej, niż chór Walentego, który był tak wszechstronny i niesamowity, że kasował w przedbiegach inne, lokalne chóry, które wydawały się nieme przy tak genialnych śpiewakach i powinny na wieki zamilknąć, zawstydzone i skonsternowane, i nigdy już nie próbować wydobywać ze swych gardeł odgłosów wokalnych, gdyż te mogły być dla nich jedynie źródłem wstydu i zakłopotania. Tak sądził dyrygent, ów niezwykły artysta…
Jego osąd był twardy i nie ulegał kwestii – to właśnie od niego usłyszałem.
On wierzył w swą sztukę – powtarzał to wiele razy w mojej obecności.
Zawsze chciał zostać dyrygentem i w końcu spełnił swe marzenia – spoglądał na mnie z dumą, gdy to mówił. To się stało, bo on tego chciał i to sobie wyśnił, i gdy o tym potem opowiadał, to stawało się rzeczywistością. Dyrygował! I czekał na swych gości. Za chwilę miał być 14 czerwca, super ważna data – pora odwiedzin. Ile to już lat? Ile to już wspólnych spotkań?
Po raz pierwszy mieli przyjechać do niego…
Czuł niezwykłe, dogłębne wzruszenie.

- Wie pan, co? – zapytał mnie później.
- Słucham – odparłem.
- Gdyby nie mój chór, oni by nigdy nie przyjechali. Gdyby oni mieli do mnie nie przyjechać, nie byłoby mnie, mojego talentu i mojego chóru…
- Co pan przez to rozumie? – spytałem.
- Nie wiem… - odpowiedział.
- Ale tak pan pomyślał.
- To wszystko miało jakiś związek z nimi.
- Jaki?
- Też chciałbym to wiedzieć…
- Może coś pan przeczuwa?
- Nic. W zasadzie nic…
- A zatem?
- Odbyłem podróż morską. Na stole. Żeby zostać dyrygentem.
- To brzmi nieźle.
- Podjąłem to wyzwanie.
- Właśnie!
- Może tego wymagał ode mnie wtedy świat? Poświęcenia i odwagi, a na koniec sztuki!
- Robi się ciekawie! Niech pan mówi!
- Ktoś to musiał zrobić. Tym kimś miałem być ja…
- Tak, tak. Oczywiście – przytakiwałem mu. – Lecz czemu akurat pan?
- Nie znam niestety odpowiedzi… - rzekł posępnie.

Czwarte skojarzenie mego rozmówcy dotyczyło tego, co nastąpiło później…

Gdy nadszedł upragniony dzień 14 czerwca, od rana Walenty krążył podniecony wokół swej pieczary i co chwila wyglądał w kierunku leśnej drogi, która nieopodal biegła, i zerkał na nią rozgorączkowany i podekscytowany wielokrotnie, jak nigdy w życiu, co parę minut w nadziei, że ujrzy tam całą dziesiątkę przyjaciół ze szkolnej ławy, idącą w jego kierunku z uśmiechem na twarzy.
Tymczasem godziny mijały chicho, nie przynosząc wymarzonej wizyty…
Przestrzeń zamarła. I on także, nieporuszony. Przez cały czas tkwił w sobie, w swych marzeniach i oczekiwał radości, którą przynieść może ich spełnienie…
Chwilami wydawało mu się, że słyszy jakieś ożywione głosy, beztroskie śmiechy, czyjeś gwizdanie. To było już tak blisko, gdzieś, na leśnej drodze. Jakby ktoś szedł ku niemu, wyraźnie, pewnie…
Lecz złudzenie niestety szybko rozwiewało się, by ustąpić miejsca cierpkiemu rozczarowaniu.
- Co z nimi? Czemu ich jeszcze nie ma?
- Przyjdą, przyjdą na pewno… - zaszeptał chór.
- Mam nadzieję – odpowiedział mistrz. – Nie może być inaczej. Nie przeżyłbym tego.
- Będą… - mamrotali śpiewacy. – Będą…
Tego dnia nie było już próby. Repertuar był doskonale przećwiczony i nie trzeba było go już dalej szlifować. Chwila wytchnienia, chwila napięcia. I tylko godziny uciekały jedna za drugą, jak wylęknione ptaki…
Minęło nie wiadomo, kiedy południe, potem popołudnie, słońce powoli schodziło z nieba pomarańczową kulą – zbliżał się zmierzch.
Nagle usłyszał jakiś głos, dochodzący doń jakby zza pleców – nieco cienki i niewyraźny, jakby ktoś zarzynał kurę. Odwrócił się, lecz nikogo tam nie było – tylko wiatr trząsł liśćmi zapamiętale. I coś gwizdało w konarach drzew. Przeciągle i dziwnie…
Po chwili znów ktoś do niego przemówił – stał za nim.
Tym razem zamarł w oczekiwaniu.
Głos kobiecy rzekł:
- Ale ty nie jesteś wcale przygotowany na goszczenie swych przyjaciół! Wstydź się! Z czym do ludzi! Nie masz ani jedzenia, ani picia. Czym chcesz ich poczęstować? Owocami lasu? Korą dębową? Nieładnie, oj nieładnie.
Po chwili szeptał tylko las…
Nie zmieniając swej pozycji, Walenty zapytał nie na żarty wzburzony:
- A coś ty za jedna? Co mi tu tak doradzasz, jak pan ciemnemu chłopu?
- Prawdę ci mówię, prawdę, Walenty… - odparł głos.
- A wiesz, gdzie ja mam tę twoją prawdę?
- Nie przygotowałeś niczego…
- A precz mi stąd, ale już! – wrzasnąwszy na całe gardło, gwałtownie się odwrócił i wtedy zauważył ku swemu głębokiemu zdziwieniu, kątem oka zwiędłą, przekwitłą staruchę, o wyglądzie pomarszczonej, wstrętnej ropuchy, o pożółkłej, odrażającej facjacie, która stała sobie, jakby nigdy nic, pod drzewem i szczerzyła się doń w obleśnym, bezzębnym półuśmieszku. Spoglądała na niego mętnymi, wpół przymkniętymi oczami, w których igrał trupi blask. Wisiały na niej jakieś strzępy odzienia, które zmarły wraz z aktualnymi modami bardzo dawno temu, a piszczele nóg tłukły się luźno w zdartych, wielkich buciorach, jak łyżka w nieco za dużej szklance.
Widok ów mógł przyprawić każdego o mdłości.
- Nie poznajesz mnie, Walenty? – rzekła wstrętnym szeptem starucha. – Czy mogłeś tak łatwo zapomnieć swoją, własną wychowawczynię? To ja uczyłam cię, odkąd razem z innymi dziećmi zacząłeś naukę w pierwszej klasie… Przywitaj swą niezapomnianą nauczycielkę!– z tymi słowami ohydna baba ruszyła w jego kierunku śmiało i bez ceregieli, by go ująć pewnie w kościany uścisk, lecz on odwinął się i uskoczył na bok.
Nie chciał tych czułości.
- Poznaję, poznaję, ale z dala ode mnie! Niech pani mnie nie dotyka! Co za dużo, to nie zdrowo! Pani przecież nie żyje od wielu lat! – zawołał z niemałą grozą w głosie.
- A coś ty taki wrażliwy!
- Ja tu czekam na gości!
- Ty?
- Tak, ja!
- Boś głupi! – zarechotała wiedźma.
- Ja głupi?! A poszła mi stąd, ale już! – ryknął w jej kierunku, chwytając za jakiś kij, leżący akurat nieopodal na ziemi.
- Oni nie przyjdą!
- A co ty, żabo stara, możesz wiedzieć!
- A wiem!
- Pocałuj psa w nos!
- Pamiętasz swoje wygłupy szkolne? Te latające, skórzaste, metafizyczne pręty do zapalniczek, o które pytałeś po lekcjach, dla żartu, w każdym, napotkanym kiosku, który był w waszych stronach? Nikt ich nie miał, bo nikt ich nie mógł mieć. Nie istniały! A banknot, przyczepiony do żyłki wędkarskiej, który, schowamy w krzakach, przysuwałeś namiętnie do siebie, widząc, jak jakiś przechodzień schyla się po niego, myśląc, że znalazł skarb na chodniku?
- A skąd to wiesz, kobieto? Z piekła dałaś nogę?
- Wiem i basta! Znam cię lepiej niż myślisz! Bywałam w twojej głowie! Oni nie przyjadą i nie czekaj na wizytę!
- A niech cię szlag! – i wrzasnąwszy na całe gardło Walenty cisnął w obrzydłą staruchę wielkim kamieniem, lecz przeleciał on przez nią jak przez mgłę i upadł głucho na leśną ziemię…
- Ha, ha, ha! – z trupiego gardła wydobyła się kaskada martwych bulgotów.
- W czary się tu ze mną bawisz?
- Rusz trochę swoją mózgownicą, chłopcze, a dojdziesz sam do wniosku, czemu oni cię nie odwiedzą!
Walenty, usłyszawszy te słowa, usiadł ciężko na ściółce leśnej i kątem oka dostrzegł blady, srebrzysty księżyc na niebie – powoli zapadała już noc…
Było już naprawdę późno, piekielnie późno. 14 czerwca kończył się. Nikt nie przyjechał, aby się z nim spotkać. Na leśnej drodze nie usłyszał wesołych głosów. Nie było ich tam. Tylko letni wiatr bawił się z liśćmi w ciuciubabkę…
Czyżby o nim zapomniano? Przecież wiedzieli, że był to dzień spotkania – spotkania u niego!
Nie pamiętać o tak ważnej rzeczy? To byłoby tragiczne, wprost niewyobrażalne!
To go rozwścieczyło.
Zaryczał:
- O co w tym wszystkim chodzi? Przecież oni mieli tu dziś być!!!
Starucha wyszczerzyła zielonkawe, potężnie nadpsute monstrualną próchnicą pieńki swych zużytych, wyszczerbionych dawno temu zębów i stęknęła, jak rozlatująca się na kawałki lokomotywa, którą ktoś puścił samopas w dół, gdzieś, w górskiej okolicy:
- Bo żeś uciekł od nich jak tchórz, cymbale! Jak ostatni szczur, gdy okręt tonął! Uderzyliście w ostrą, podwodną rafę! Pijani, nieuważni i śmiertelnie nieostrożni! Trzeba było zbadać okolicę, zanim naszła nas chęć wypływać. Poczytać trochę, przejrzeć jakieś mapy. Błąd kardynalny! Rzecz niewybaczalna! To był koniec! Woda szybko wdzierała się do środka, bardzo szybko! Nie trwało to nawet dobrej chwili. Łajba szła chyżo na dno, chłoptasiu! Na samo dno! Definitywnie!
Walenty spojrzał dziko:
- Do czego zmierzasz, babo? Piekło cię tu nadało? Diabeł jakiś cię wypluł ze swych trzewi?
Starucha skrzywiła się okrutnie, obnażając swe przeokropne, bezzębne dziąsła, i posłała mu wściekłe spojrzenie, mogące zabić słonia.
Kontynuowała, cedząc powoli każde słowo, aby dobrze ją zrozumiał i nie miał cienia wątpliwości, o co jej chodzi:
- A kto to zostawił na pewną śmierć swych przyjaciół ze szkolnej ławy? Hm? Ja czy ty? Kto zwiał bez zmrużenia oka z tamtego statku, na drewnianym stole, ja czy ty? Kto nie pomógł swym braciom i siostrom, ja czy ty? Nikt poza tobą nie umiał pływać! Czy ci nigdy o tym nie mówili? Musieli! Musisz pamiętać, że poza tobą nikt nigdy nie kąpał się w morzu! Uratowałeś własną skórę, lecz ich już dawno zjadły węgorze! Na dnie morza czyha na martwego człowieka wiele niespodzianek – możesz mi zaufać! Ich los cię wtedy nie obchodził, więc i teraz nie proś o odwiedziny! Jak ci na tym tak bardzo zależy, to nurkuj tam, gdzie leżą, na dno morza, i tam wyjaśnij im, czemu się na nich wypiąłeś, hipokryto, dyrygencie z bożej łaski! Paskudny gałgan z ciebie, oj bardzo paskudny…
Wtedy coś mu gwałtownie zaświtało w głowie, błysnęło jak piorun na niebie, krew zagotowała się gwałtownie pod potylicą, jak w wielkim garze, pełnym nieznanej zupy, i kiedy to pojął, starucha nagle znikła i wokół dojrzał jedynie mroki nocy.
Jednak cała rozmowa nie była złudzeniem…
- Nic nie ma już sensu! – rzęził, ogryzając nerwowo paznokcie. – Nie ma, taka prawda…
Po chwili wtargnął brutalnie do pieczary i wywalił na ziemię zawartość drewnianego podestu…
Po leśnej murawie rozsypało się z głuchym chrzęstem mrowie ludzkich czaszek, szczerzących się w głupawym uśmieszku do swego mistrza. Jego śpiewacy, jego wychowankowie. Jeszcze nie tak dawno zapewniali go, że jego goście przybędą.
Chwycił w przypływie dzikiego szału jedną z nich, jakąś obrośniętą zielonym, lepkim nalotem trupią główkę, i wykopał w powietrze jak piłkę, zdecydowanie.
Inne spotkał podobny los…
Potem zmęczony tą czynnością, padł bez ducha na czerwcową, leśną ziemię.
Tam pozostał. Wbiwszy się twarzą głęboko w igliwie. Ile czasu tam leżał – nie sposób określić. W takich chwilach zegarek to bzdura. Na pewno długo…
Tam go znaleziono…
Kiedy odzyskał przytomność, mówił od rzeczy.
Była to jakaś bezładna, sałata słowna, pozbawiony ładu i składu potok ostrych i nieprzyjemnych dla ucha, chropawych dźwięków, których nikt nie chciałby słuchać w piękny, niedzielny poranek, przy wonnej, aromatycznej kawie, w otoczeniu swej, kochającej rodziny.
Bełkotał z zawrotną prędkością, wyrzucając ze swego gardła słowa gwałtowne i niepohamowane, jak wybuchy granatów ręcznych, czynił to zawzięcie i zajadle, gestykulując przy tym jakby walczył z milionem niewidzialnych, zagrażających ludzkości, komarów – mutantów, miotając dookoła groźne spojrzenia, które mogły w tamtej chwili przewrócić całkiem solidny dom, osadzony na solidnym fundamencie, w solidnym mieście.
To zadecydowało o naszym spotkaniu.
Przywieziono go do nas z pianą na ustach, z demonicznym wytrzeszczem, gryzącego trzymających go po obu stronach, krzepkich wieśniaków, kopiącego na oślep powietrze, w którym łowił jakieś urojone postacie przeciwników…
Był niebezpieczny dla siebie i otoczenia…

Epilog…

Zająłem się nim.
Szybko i sprawnie.
To nie on wybrał szaleństwo, lecz szaleństwo wybrało sobie jego. Tego typu olśnienie przychodzi samo. Pewnego dnia po prostu są już inne kolory, inne dźwięki, inne smaki. Otwiera się nowy pokój, w którym nigdy się jeszcze nie było.
Ten wymiar oznacza nieodwracalną zmianę. To podróż w jednym kierunku. Potem jest już tylko to, co może być po trzęsieniu ziemi. Nic nie wraca do normy…
Kiedy już, po wielu kuracjach, które trwały całymi miesiącami, wróciło mu jasne, normalne myślenie, kiedy mógł spokojnie odnieść się do własnych przeżyć, opowiedział mi sam, co zapamiętał, będąc „dyrygentem” i co musiało być dla niego doprawdy niełatwe – były to wszak wspomnienia z krainy obłędu.
Wielu rzeczy musiałem się sam domyśleć.
Moja relacja składa się z tego, do czego doszedłem drogą logicznej dedukcji, i z tego, co Walenty opowiadał mi na przestrzeni wielu miesięcy, kiedy to kierowałem jego leczeniem.
W trakcie ostrej psychozy, w trakcie tego mrocznego okresu, który spędził w lesie, na porośniętym trawą, zapomnianym cmentarzu, w starym, opuszczonym grobowcu sprzed dwustu lat, gdzie dyrygował swym chórem, miewał iluminacje normalnego myślenia, kiedy to widział w swych artystach…czaszki, lecz były to krótkie chwile, niemające wpływu na rozwój jego choroby. Jednak dało mi to jasno, czarno na białym, swoistą pewność, że w okresie szaleństwa człowiek miewa chwile świadomego myślenia, wraca na kilka minut dawna osobowość, dawne cechy charakteru i temperamentu, własne wspomnienia, nastroje i odczucia…
Ot taka, mała pozostałość zdrowego umysłu, wglądu we własne postępowanie.
Choć podleczono go u nas w stopniu znacznym, zastosowano najnowocześniejsze metody psychiatryczne, nawet w tej chwili, kiedy piszę te słowa, widzę wyraźnie z okna mego gabinetu, jak kroczy dumnie podwórzem szpitalnym i…dyryguje swym niewidzialnym chórem, trzymając w dłoni kawałek jakiejś gałęzi…
- Dyrygent… - myśl ta jest jasna jak słońce. – To chyba powołanie…
Zostanie u nas do końca swego życia, bowiem nic o nim nie wiadomo, może jedynie tylko to, że nazywa się Walenty M., choć owe zagadkowe „M” będzie także dla nas wieczną zagadką.
Jest bezdomny, nie ma gdzie iść. Nie pamięta niczego z przeszłości, poza tym, co udało mu się mi opowiedzieć. Nawet nie wie, gdzie mieszkał do chwili fatalnego rejsu. Zapewne nigdy już sobie tego nie przypomni. Jest już nieszkodliwy – ma miejsce w pawilonie dla chroników.
Na pewno często będę go odwiedzał, często posłucham o jego chórze. Ale jeśli powie, że niebawem przyjeżdżają do niego przyjaciele ze szkolnej ławy, natychmiast zarządzę podwojenie dawek leków. Nie chcę, aby coś poszło nie tak. Niech żyje w swoim świecie, ale niech nie wychyla się z niego za daleko…
Pozwolę się oddalić – na mnie już czas.
Czytelniku drogi, wszystko wyjaśnione, wszystko oczywiste. Nie będziesz mieć mi za złe, jeśli zakończę w tym oto momencie? Może istnieją rzeczy, które nie lubią czekać? Może i ja nie lubię na nie długo czekać? Może i ja kocham muzykę i śpiew chóralny?
Zatem pozwól, że zniknę, aby porozmawiać z nim.
On wiele wie, on wiele przeszedł. Mam, oczywiście, na myśli sztukę. Jego niezwykłe doświadczenia mogą i mnie się przydać! Jeśli ktoś twierdzi, że wie i umie wszystko, albo kłamie, albo jest wariatem. Ja nie jestem aż takim bufonem.

Jakiś czas temu, w głębokiej tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi, wziąłem pod me skrzydła grupkę utalentowanych śpiewaków…






2010-07-26
Odpowiedz
#2
Oj, bawiłem się jak nigdy. Humor, groteska, makabreska i ten powiew jak rodem z Witkacego. Bomba! Chociaż można myśleć, że w humoresce już wszystko zostało powiedziane i napisane, mike udowadnia, że nie : że jest jeszcze wiele do zahumorzenia.
Autor ewidentnie bawi się złowem z lekością wirtuoza, bez dłużyzn i sztuczności. Polecam bez cienia wątpiliowsoci.
Odpowiedz
#3
Opowiadanie zaiste zakręcone na maxa, ale taka była ma intencja - chciałem zaszaleć!
Fajnie, że tak je odebrałeś.
PozdroSmile
Odpowiedz
#4
Wstęp jest intrygujący i już po kilkunastu zdaniach zastanawiałem się, kim jest narrator? Szkoda, że to pytanie pozostawiasz bez odpowiedzi, przechodząc do głównej części, czyli opowieści o dyrygencie.

"Pierwsze skojarzenie..." Świetnie napisana opowieść o spotkaniach przyjaciół z podstawówki, w niezwykłej scenerii, na statku... Bardzo ładnie. Piękne zdania:
Cytat:poczuć ten sentymentalny dreszcz, który zawsze towarzyszy miłym, bezcennym wspomnieniom czasów, kiedy świat był piękny, niegroźny i przyjaźnie nastawiony do marzeń.
Cytat:Pierwsza szkoła była dla nich jak pierwsza miłość – niezapomniana, święta, wieczna…
I nagle wpadamy do świata absurdu. Trochę za szybko jak na mój gust. Ale ciekawość czytelnika nie opuszcza.

"Drugie skojarzenie..."
Czytając zastanawiałem się, czy mi żona czegoś do herbaty nie dosypała... Kraina absurdu totalnego. Wizja zostania dyrygentem, potem łopata i wykopywanie orkiestry, pełny odjazd.
Cytat:- A wiecie, wy moi drodzy, czym właśnie tu jechałem?
Zapadła cisza i nikt nie odpowiadał.
Znać pytanie nie należało do prostych.
Po minucie padły pierwsze sugestie:
- Pociągiem?
- Samochodem?
- Tramwajem?
- Nie! – wrzasnął rozradowany i pełen szczęścia w trzewiach dyrygent. – Cebulą!!!
Aż się bałem przejść do kolejnego rozdziału...

"Trzecie skojarzenie..."
Rany boskie... Obłęd. Nie wiadomo, w którą stronę następne zdanie szarpnie czytelnikiem.

"Czwarte skojarzenie..."
Cytat:- A niech cię szlag! – i wrzasnąwszy na całe gardło Walenty cisnął w obrzydłą staruchę wielkim kamieniem, lecz przeleciał on przez nią jak przez mgłę i upadł głucho na leśną ziemię…
- Ha, ha, ha! – z trupiego gardła wydobyła się kaskada martwych bulgotów.
To już horror.
Wreszcie dowiadujemy się, co ze statkiem.

"Epilog"
Zakończenie sprawia wrażenie banalnego, ale jednak takie nie jest.

Podsumowanie: znakomite opowiadanie. Długie, wolałbym je czytać z kartki papieru, ale i tak robi duże wrażenie. Dałbym 4,5 lecz nie ma połówek, zatem piątka.

Odpowiedz
#5
Mała łapanka:

Cytat:każdego dnia, kiedy pojawia się złudna myśl, że przez moment można zjeść wszystkie rozumy.
Błędny zapis zmienia nieco sens zdania.
Poza tym nie zgadzam się z narratorem. Nie każdego dnia i nie kazdemu sie taka mysl pojawia.

Cytat:Ich opowieści, często niezwykle nierzeczywiste i chwilami wprost dziwaczne, budziły gwałtowne zdziwienie, oszołomienie, a nawet grozę.

Starczy samo "nierzeczywiste"; późniejsze "dziwaczne" też bym sobie odpuscił, bo to własciwie to samo - ewentualnie napisac to po przecinku i koniecznie wyciąć "wprost".

Cytat:to jedne, wielkie archiwum
jednO

Cytat:niezliczonej ilości
średnio to wyszło, radzę wyeliminowac;]

Cytat:Jestem przekonany, że i na was zrobi ona niezatarte wrażenie…
Oj;] Zrobi wrażenie?

Cytat:stopniowo chwilowo

Cytat:Miałem dużo czasu i dużo cierpliwości. Nigdy go nie popędzałem.
Kiedyś miałem ją już w głowie. Była kompletna i nie brakowało niczego. Jego słowa dały mi obraz tego, co przeżył.
Zamiast kiedys: 'wreszcie' lub 'w pewny momencie/za którymś podejsciem'.
Podkreślone niepotrzebne.
Na razie tyle, obiecuje, że dokonczę.
Odpowiedz
#6
strasznie zakręcone

Przejrzałam wszystkie Twoje komentarze i żaden nie nosi najmniejszych nawet śladów konstruktywnej krytyki. Polecam lekturę regulaminu. 20%// kapadocja
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości