Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Męska decyzja
#1
To był męski śpiew.
Pierwszy raz coś takiego słyszałem. To był prawdziwy, męski śpiew. Chór niskich, głębokich i silnych głosów huczał wprowadzając otaczający nas las w drżenie. Nocna cisza została wypełniona pieśniami o odwadze, dumie, cierpieniu i robieniu rzeczy w imię miłości. Pieśni niosły się daleko i spływały lasami w dół, my jechaliśmy mozolnie w górę, a drogę oświetlała pochodnia i srebrzysty blask księżyca.
Chciałem śpiewać z nimi, ale nie znałem słów, a gdybym i nawet znał nie starczyło by mi siły tak śpiewać, by moje słowa współbrzmiały z ich, by zlewały się z nimi, tworząc jedną pieśń. Popsułbym wszystko. Słuchałem więc urzeczony do reszty , odczuwając wielkie pragnienie, tęsknotę nagle zrodzoną w moim sercu, do jakiejś nieuchwytnej rzeczy, którą mogę sobie tylko wyobrażać, która może istnieć tylko we mnie.
On to widział, mój wuj. Siedział koło mnie, przykryty jak ja skórami z dzikich zwierząt, na saniach ciągniętych przez czarnego silnego konia. Wyczytał to z łatwością z mojej twarzy i kiedy wszyscy umilkli, a ta cisza i chrzęst ciągniętych sań stały się dopełnieniem właśnie skończonej pieśni, pochylił się nade mną i szepną:
- to dobrze ,że tak czujesz. Nie czas na ciebie, szczawiku, ale nadejdzie.
Kiwnąłem głową na znak zgody. Wuj odchylił się do tyłu i sięgnął po dzban i dwa kufle. Pachniało mocno goździkami i piwem kiedy rozlewał ciepłą zawartość do szklanych kufli. Nad rozlewanym napojem unosiła się para, piwo było mętne i pełne miodu i innych przypraw. Ktoś krzykną za nami:
- Hej! To nie czas na picie !
- Na to zawsze jest czas bracie ! – od powiedział mu wuj. Po czym dodał do mnie podając mi kufel i stukając w niego swoim – zdrowie, za chłopców, takich jak ty, co wyrosną na lepszych mężczyzn niż my – mrugnął do mnie i wziął potężny haust.
Sam wziąłem dość duży łyk, słysząc, jak za nami też nalewają i stukają szkłem o szkło. Było pyszne, piłem to już nie raz, zawsze było pyszne i cudownie rozgrzewało i zawsze człowiek czuł się lepiej, odrobinę lepiej.
Okryłem się szczelniej przykryciem ze skóry, trzymając obiema dłońmi w skórzanych rękawiczkach ciepłe naczynie. Ktoś z tyłu zaczął coś nucić, pozostali po chwili nucili razem z nim, później doszły słowa i las znów drżał od niskich dźwięków wydobywających się z gardeł mężczyzn. Zamknąłem oczy, czując jak tam, głęboko we mnie, te dźwięki trącają jakby struny o których istnieniu nigdy siebie nie podejrzewałem, tam głęboko w sercu i bardzo chciałem być już mężczyzną, i tak śpiewać i prawie już czułem się jak jeden z nich, dzieląc z nimi jakąś tajemnice, bardzo trudną do uchwycenia i zrozumienia.
Jechaliśmy dalej, znów jedynie przy chrzęście sań sunących po śniegu. Nikt nic nie mówił, a ja zastanawiałem się dlaczego wciąż traktują mnie jak dziecko. Miałem już dziewiętnaście lat. Mój ojciec którejś nocy wyruszył gdzieś, nie mówiąc nam gdzie. Matka tylko płakała i modliła się, czasami brakło jej łez, ale nie przestawała się modlić. Wuj przywiózł martwe ciało dwa dni później. Ojciec zostawił po sobie dwóch synów, kobietę, starą chałupę i parę mocnych, wysokich butów, które teraz ja noszę. Wuj powiedział mi tamtego dnia, że teraz ja mam obowiązek być mężczyzną i zaopiekować się moją rodziną. Tak też robiłem. Przez te kilka lat było mi trudno, ale przywykłem. Moja matka była już starszą kobietą kiedy ojciec jeszcze żył, kiedy odszedł coś w niej się zmieniło, jakby ubyło jej samej. Była cieniem silnej, wybuchowej, zawsze wyprostowanej jak struna, pięknej kobiety jaką zapamiętałem z czasów mojego dzieciństwa. Nawet mój młodszy brat to widział, zrozumiałem to po tym, jak na nią patrzał czasami, może nawet ona to widziała. Brat miał czternaście lat i był bardzo dzielny i wytrwały. Pomagał mi jak tylko mógł, zawsze wkładając całego siebie w każde głupstwo które kazałem mu zrobić, lub rzeczy, które trzeba było zrobić razem. Zupełnie inaczej niż ja kiedy byłem w jego wieku.
Kilka dni temu przyjechał do nas wuj. Wszyscy strasznie się ucieszyliśmy, ale chyba ja najbardziej, bo myślałem, że już zostanie, że nam pomoże, że ściągnie ze mnie ten ciężar. Pamiętam jak z jednej strony cieszyłem się nadchodzącą beztroską, a z drugiej bardzo żałowałem z jakiegoś nie rozumianego przeze mnie powodu. Wuj mnie zbeształ. Powiedział, że nie przyjechał mnie niańczyć, że przyjechał bo słyszał, że dbam o rodzinę i wyrosłem na mężczyznę. Z jakiegoś powodu na te słowa ucieszyłem się jeszcze bardziej, znów czując ulgę, patrząc jak dzieciństwo nareszcie mnie puszcza, odchodzi i już nigdy nie powróci. Od kiedy zostaliśmy sami zawsze myślałem, że w końcu ktoś przyjedzie i z nami zostanie i pomoże, może dla tego tak się dziwnie czułem, może trzymałem się tej myśli cały ten czas. To była ulga, a ja stanąłem twardo na ziemi.
Wieczór był dla mnie bajką, wszystko było takie inne i wspaniałe, wszystko miało inny smak. Ogień rzucał ciepły, radosny blask na nasze twarze. Dużo się śmialiśmy, opowiadając zabawne historie, robiąc głupie miny, nawet moja mama, i była szczęśliwa i od razu można było to zobaczyć, jak bardzo jest z nas dumna i, że to dla tego jest taka szczęśliwa. Wuj dał nawet napić się piwa mojemu bratu, tego samego, które wypełniało naczynie w moich dłoniach. Dał mu pół kufla, ten wszystko wypił w mgnieniu oka, mimo, że było jeszcze gorące. Zrobił się czerwony jak burak i oczy miał od razu szklane, śmialiśmy się z niego, a on śmiał się z nami.
Kiedy było już całkiem późno i wszyscy byli już zmęczeni, wuj powiedział mojej matce, że musi zabrać mnie na kilka dni. Moja mama powiedziała tylko, zgoda, i poszła do swojego pokoju. My ułożyliśmy się przy kominku i słyszeliśmy jak płacze, zanim przyszedł sen. Kiedyś nigdy nie płakała, nigdy nie widziałem jej płaczącej, ale się zmieniła. Ona nie płakała jak inni ludzie, dla niej łzy były jak krew, krwawiła przez ranę i nie przestawała krwawić dopóki była szansa, że ten kto odszedł wróci. Tak było z ojcem, dopiero kiedy stanęła przy zimnych zwłokach przestała płakać, tak nagle, upadła na ziemię, na kolana i w jednej chwili, ubyło jej, zmieniła się. Ale miała jeszcze nas, jeszcze nas miała w swoim sercu, jeszcze tu była.
O świcie, kiedy niebo było szare zostawiłem ich, idąc za wujem. Stali w drzwiach, matka mi machała wstrzymując łzy, a brat chował twarz w jej ramionach.
- gdzie idziemy? – zapytałem
- idziemy walczyć
- z kim ?
- nie ważne z kim, ważne dla kogo. Wiesz dla kogo będziesz walczył szczawiku?
- za kraj? - odpowiedziałem po namyśle
- za ludzi których nosisz w sercu, za tych co teraz płaczą za twoimi plecami i za tych już zakopanych - po chwili dodając - kraj zostaw samotnym.


Zatrzymaliśmy się. Zeskoczyliśmy z sań w puszysty śnieg, sięgający niemal do kolan, na małej polance, niemal na szczycie wzgórza. Kilka osób odpinało konie od trzech sań i przywiązywało solidnie do drzew. Było nas dwunastu. Wuj ruszył przodem, ja szedłem u jego boku, reszta za nami, nikt nic nie mówił. Przeszliśmy na drugą stronę wzgórza brnąc w tym śniegu, między drzewami. Marsz był męczący, a księżycowe światło wciąż oświetlało nam drogę przez gęste iglaste drzewa, zgasiliśmy pochodnię jeszcze po tamtej stronie. W końcu doszliśmy do celu, do małej groty w której czekało na nas dwóch kolejnych. Siedzieli na dużej skrzyni przy skromnym ognisku. Nikt nic nie powiedział, a oni otworzyli skrzynię. Po kolei każdy podchodził wyciągając stalowe przedmioty. Nigdy nic takiego nie widziałem, ale byłem pewny, że służyły do zabijania ludzi. Zimny dreszcz przeszedł mi przez plecy na samą myśl. Zabić drugiego człowieka ? Zaraz dadzą mi broń i każą strzelać do ludzi? Ranić ? Zabijać? Dlaczego? Pytania mnożyły się, ale wątpliwości odnośnie całej tej wyprawy mnożyły się dużo szybciej.
Nagle przed moim nosem stanął wuj i podał mi ciężki plecak. Odebrałem go od niego zawieszając na plecach, był naprawdę ciężki.
- to jest amunicja. Będziesz szedł cały czas ze mną. To bardzo ważne zadanie, bez amunicji nie będę mógł strzelać, a jak ja nie będę mógł strzelać pozostali, ci których tutaj widzisz w tej grocie, zginą, może wszyscy zginiemy. Rozumiesz jak to ważne ? Masz naj ważniejsze zadanie.
Chciałem uciekać. Rzucić plecak na ziemię i po prostu uciekać, ale było za późno. Mimo, że wszystko we mnie aż krzyczało żeby uciekać, poszedłem z nimi, u boku mojego wuja, a za nami szła reszta, znów jedynie w blasku księżyca.
Droga przez las była teraz dużo bardziej stroma, do tego ten ciężar na plechach. Pomagałem sobie podtrzymując się drzew, które mimo pochyłości stały wciąż prosto. Słychać było tylko nasze oddechy i nasze kroki, jak brniemy w śniegu. Rozglądając się na lewo widziałem sylwetki tych ludzi, też pomagali sobie drzewami. Byli ponurzy, mroczni. Poczułem ukucie strachu przed tymi ludźmi, wszystko wydawało się tak nie realne, spojrzałem na wuja, on też był straszny, w tej ciszy, w tym miejscu z tą ogromną stalową bronią w rękach. Ale przede wszystkim bałem się tego co spotkamy, jeżeli trzeba być kimś takim jak oni, żeby z tym czymś przed nami walczyć. Ale ja nie będę musiał, przypomniałem sobie, ja nie będę zabijał, ja tylko podaje amunicje. Mimo to nie poczułem się lepiej.
Doszliśmy do skraju drzew. Przed nami był kawał wykarczowanego lasu. Nie było tu tak stromo jak na początku, teren już od jakiegoś czasu łagodniał. Z ziemi sterczały poprzecinane pnie, aż do samej drogi znajdującej się nad samym skrajem przepaści. Tak jak staliśmy zwróceni twarzą do drogi, po lewej była kolejna przepaść, nad którą wisiał solidny stalowy most. Wuj już wcześniej wszystko mi wytłumaczył. Poczekamy, aż przejadą i wtedy zaczniemy strzelać.
Szturchną mnie w ramie i ruchem głowy pokazał żebym poszedł za nim. Doszliśmy do świeżo wykopanej dziury w ziemi, ukrytej na dodatek między pieńkami. Śniegu tu prawie nie było, a ziemia była zamarznięta, wykopanie takiej dziury musiało kosztować trochę wysiłku. Tutaj się usadowiliśmy. Było stąd widać drogę jak na dłoni, i most tam dalej, ale nie mieliśmy ostrzeliwać mostu, to było by bezsensu, kont był zbyt duży, a później mają pojawić się jeszcze pojazdy co tylko by utrudniło sprawę, lepiej poczekaj aż przejadą, lepiej poczekać, aż będziemy mieli ich jak na dłoni.
Wuj rozstawił karabin na dwójnogu, po czym zaczął coś przy nim grzebać, co chwila się z nim układał jak by już strzelał, poprawiając coś. W tym czasie ja klęczałem nad nim trzymając plecak na ziemi przed sobą. Przyglądałem się mu, i innym. Po naszej prawej kilka osób kładło pnie na drodze, wcześniej przygotowane, reszta chowała się w linii między nami, a mostem, sprawdzając karabiny i układając się jak do strzału.
Wuj powiedział wcześniej, że może pójść źle i może być tak, że będzie trzeba uciekać. Wtedy wszyscy mają wszystko zostawić i biec ile sił w nogach w górę, do lasu. Drzewa nas osłonią. W takim wypadku spotkamy się w jaskini, tam wciąż jest trochę broni i jeżeli za nami pójdą tam będziemy się bronić.

Wciąż była noc, a księżyc dawał jedyne światło. W tym blasku otworzyłem plecak i wyciągnąłem skrzyneczkę z amunicją. Podałem ją wujowi. Położył ją obok karabinu, wyciągnął taśmę z nabojami i załadował karabin. Wyciągnąłem wszystkie skrzyneczki z plecaka i ułożyłem na ziemi, tak, żeby jak najszybciej móc je podawać. Czekaliśmy.
Było cicho, jedyne dźwięki wydawał wiatr, poruszając drzewami, wyjąc między szczelinami w skale. Chłód co raz bardziej dawał mi się we znaki. Ziemi była zimna, a ja musiałem leżeć plackiem. Nie rozumiem dla czego nie wzięliśmy skór. Zapytałem w końcu oto wuja. Ten jedynie spojrzał na mnie z politowaniem i pokręcił głową, a ja nadal nie wiedziałem dla czego nie wzięliśmy tych skór.
Czekaliśmy, a noc powoli przemijała, księżyc coraz bardziej chylił się ku zachodowi, a wilgoć pokrywała ziemię, rośliny, nas i zimną stal.
W końcu w oddali pojawiły się dwa świecące punkty i w mgnieniu oka dotarł do nas dźwięk silników. Wuj przyłożył głowę do celownika.
- zaraz się zacznie, zaraz się zacznie- szeptałem do siebie- będą jak na dłoni. Za kilka minut, za kilka oddechów, zaraz się zacznie.


Naliczyłem trzy samochody. Jeden mały z przodu w którym siedziały cztery osoby w hełmach i dwa ciężarowe przykryte czymś tak, że nie było widać co jest w środku. Widziałem jak się zbliżały, jakby jechały prosto na nas, ale zdawałem sobie sprawę, że tak nie jest. Oni jechali prosto do nas, prosto w nasze karabiny, tylko jeszcze o tym nie wiedzieli, ale zaraz, za kilka chwil mieli się o tym przekonać.
Przejechali most, a warkot silników był już bardzo głośny, kiedy się w końcu zatrzymali, kiedy żółty blask przednich świateł opadł na pniach na drodze. Czekaliśmy.
Dwóch z pierwszego pojazdu, siedzących z tyłu wyskoczyło na drogę i podbiegło do pni, tamci dwaj co zostali prowadzili ożywioną dyskusję. Na pewno zastanawiali się co teraz zrobić.
Spojrzałem na wuja, ten uśmiechał się całą gębą, w paskudnym sposób, w bardzo paskudny sposób nad tym wielkim karabinem. Nagle tamci dwaj co mieli zobaczyć co z tymi pniami ruszyli biegiem do samochodu coś krzycząc w obcym dla mnie języku. Dla czego jeszcze nie strzelaliśmy ? Znów spojrzałem na wuja, a ten poprawił się przy karabinie, zmrużył oczy i nacisną spust. Potężny, pojedynczy huk szarpną jego ciałem. Huk był niemal ogłuszający, miałem wrażenie jakby mi coś w czaszce eksplodowało, krzyknąłem porażony, skuliłem się starając zatkać uszy, kiedy wuj zaczął walić seriami. Zacisnąłem mocno szczękę żeby tylko nie wrzeszczeć. Na chwilę tylko przez jedną sekundę spojrzałem znów na wuja, już się nie uśmiechał.
Zaraz po pierwszym wystrzale od nas, wszyscy zaczęli strzelać. Tamci odpowiedzieli ogniem. Trwało to w nie skończoność, kiedy wielki karabin koło mnie w końcu ucichł. Szybko zerwałem się z miejsca pamiętając o moim zadaniu, pamiętając po co tu jestem, pamiętając żeby nie przynieść wstydu i z oczami pełnymi łez, z niewiarygodnie roztrzęsionymi dłońmi podałem skrzyneczkę z amunicją. Wuj odrzucił pustą i załadował nową nawet na mnie nie patrząc. Znowu zaczął walić pociskami, prosto w tamtych. Tym razem postanowiłem się wychylić odrobinę, zobaczyć co się dzieje, wciąż przyciskając do uszu dłonie. Samochody stały jak stały, uderzały w nie pociski, pociski uderzały w ziemię na około nich, zobaczyłem kilku wrogów jak strzelali za nimi, i szybko schowałem się z powrotem. Starałem się nie zamykać oczu, ale nie dałem rady, kolejna seria i znów zacisnąłem powieki czując jak ten huk szarpie mi wnętrzności.
Karabin znów ucichł, zerwałem się jak poprzednio, chwyciłem amunicję i podałem wujowi, a ten chwycił ją w ręce, i jak niby nigdy nic podniósł się na nogi z karabinem w rękach i amunicją pod pachą. Krzyknął do mnie :
- bierz naboje i za mną !
I pobiegł. Pobiegł gdzieś w lewo. Nie mogłem uwierzyć, zostałem sam. Co mogłem zrobić, musiałem go słuchać mimo, że znów wszystko we mnie krzyczało, darło się żebym to pieprzył, żebym skulił się jak poprzednio, zamkną oczy i czekał aż się skończy. Łapy mi tak drżały, że ledwo mogłem chwycić w nie cokolwiek. Leżąc bokiem pakowałem tą pieprzoną amunicję do plecaka. Kiedy skończyłem zawiązałem go. Teraz miałem biec do wuja, wybiec z dziury i lecieć z tym plecakiem do niego. Zwariował.
Wciąż słyszałem jak jego karabin strzelał krótkimi seriami, tylko ten tak brzmiał, inne się zlewały ze sobą, jakby były takie same.
Uklęknąłem nad plecakiem i spojrzałem w stronę gdzie miałem biec. Od razu go zauważyłem. Miałem przed sobą jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów w tym hałasie. Wystarczyło podnieść się na proste nogi i pobiec, wystarczyło po prostu pobiec. Wuj machał do mnie ręką, żeby biegł, co jakiś czas, między coraz krótszymi seriami, a ja wciąż klęczałem zatykając uszy dłońmi. Nagle tam za nim, wstał inny człowiek i zaczął biec w moją stronę, stawał się coraz bardziej wyraźny, aż uklękną przede mną i nawet nie patrząc mi w twarz chwycił za plecak i pociągną do siebie. Nie chciałem mu go dać, więc się zemną szarpał, aż mu się udało a ja upadłem na ziemię, znów zatykając uczy dłońmi. Leżąc na brzuchu patrzałem jak biegnie, z moim plecakiem. Miałem wrażenie jakby wyrwał coś zemnie, jakby mnie okaleczył już do końca życia, a ta strata była niemal nie do zniesienia. Łzy znowu zalały mi oczy. Nagle ten człowiek został uderzony pociskiem. Pocisk uderzył w jego ciało, a ten zwalił się na ziemię. Inne kule znajdując ofiarę pomknęły w tę samą stronę, szarpiąc ciało złodzieja, wzbijając w powietrze ziemię na około niego..
Nad tym tańczącym ciałem ujrzałem twarz wuja, zobaczyłem blask jego oczu, były czerwone.
Drugi raz w życiu widziałem martwego człowieka, ciało w którym nie było już życia. Mój ojciec też tak zginą ? Taka myśl przeszła mi przez głowę, ale to nie był powód dla którego wstałem na proste nogi i pobiegłem. Widziałem już jak następny tam daleko się podnosił po plecak, nie chciałem tego. Nie chciałem znów być okradziony, to była szansa nad którą zastanawiałem się pół sekundy, to była decyzją którą podjąłem zanim przyszedł strach wraz z myślami i wątpliwościami.
Pobiegłem. Wuj widząc to strzelił. Dwa razy. Nie miał więcej amunicji. Zrozumiałem co się teraz wydarzy, teraz już mogłem tylko biec, kiedy wszyscy pozostali przy życiu wychylili się zza ciężarówek i zaczęli walić w moją stroną.
Świst kul, wzbijający się piach i śnieg, darłem się jak poparzony, ile wlezie, chcąc wypluć z siebie wszystko co się da. Dopadłem do plecaka, zarzuciłem na plecy nawet nie patrząc na ciało obok i w stronę wuja, strzała, ile się da, ile tylko można.
Byłem coraz bliżej, już się uśmiechałem przez łzy, wciąż wrzeszcząc. Zabrakło mi kilka metrów kiedy jedna z kul ścięła mnie na ziemię. Poleciałem na plecy, zanim zrozumiałem, że mnie trafili, zanim poczułem ból, wyrzucając na bok plecak, uderzając głową w coś twardego. Biel eksplodowała przed moimi oczami. Ktoś zabierał plecak czołgając się, świat stawał się coraz bardziej odległy, wszystko powoli coraz bardziej odpływało, nawet huk wystrzałów.
Teraz mogli go zabrać, teraz nie miałem nic przeciwko. Chwilę później straciłem świadomość.


Obudził mnie chrzęst sunących sań po śniegu. Czułem, że mi ciepło, gorąco. W głowie wirowało, nie mówiąc już o tępym bólu w ramieniu. Otwierając oczy zobaczyłem, nocne niebo. Z boku siedział wuj. Był pogrążony w sobie, skupiony. Zerkną na mnie z ukosa i powiedział tylko.
-nie ruszaj się.
Za nami jechały drugie sanie, słyszałem je, ale nie mogłem się odwrócić. Rwało jak diabli. Więc leżałem.
Wracaliśmy z walki. Żyliśmy, więc doszedłem do wniosku, że wygraliśmy. Poczucie spełnionego obowiązku spłynęło na mnie i czułem się dobrze, naprawdę dobrze mimo bólu, mimo, że wciąż się bałem, a w głowie karabiny nadal waliły w nie przyjaciela. To był koniec i wiedziałem, że teraz wszystko znowu będzie ciche i spokojnie i, że wracam do brata i matki.
Jednak coś było nie w porządku, zupełnie nie tak jak być powinno. Wyobrażałem sobie wcześniej jak będziemy wracać, myślałem, że będziemy śpiewać, że ja też będę śpiewać z nimi i będziemy pić. Jednak było inaczej. Kiedy znów spojrzałem na wuja, zobaczyłem łzy spływające po zarośniętej twarzy. Spływały po bruzdach wzdłuż twarzy, ginąc w gęstej brodzie. Mój wuj cierpiał, emanował od niego ból i bardzo dobrze to pamiętam. Na początku myślałem, że też jest ranny. Ale to nie było to.
Nie wytrzymałem i przekręciłem się ile mogłem żeby zobaczyć sanie za nami. Jednak było ciemno i nie mieliśmy pochodni. Nic nie zobaczyłem. Kiedy wracałem do poprzedniej pozycji napotkałem twarz wuja zwróconą w moją stronę. W tedy nie wiedziałem co powiedzieć, co myśleć. W tedy schowałem się w sobie, czując jak bardzo mały jestem w stosunku do niego. Ci za nami na pewno też płakali. Pamiętam ten wyraz twarzy, ponieważ tylko raz w życiu coś takiego widziałem. Wuj był nagi, w tamtym momencie, przez kilka chwil, zupełnie, a ja byłem taki mały w obliczu tego faktu, po prostu pusty.
Zamknąłem oczy i bardzo chciałem też płakać i żałować, czuć też taki ból, mimo, że mnie przerażał. Chciałem być taki jak oni, ale nie potrafiłem, nie rozumiałem. Czułem jedynie pustkę i radość, że wracam do domu i miałem w dupie, że bolało mnie ramię, a w uszach wciąż dudniły karabiny.


Dojechaliśmy do domu kiedy świtało. Zupełnie tak samo jak w dniu kiedy wyjeżdżaliśmy. Chyba nigdy tak się nie cieszyłem na widok tej śmiesznej chatki. Tylko czułem się inaczej, niż zazwyczaj w tym miejscu i to sprawiało, że miejsce było inne, mimo, że takie samo.
Matka wybiegła z chaty zapłakana, brat za nią, szybko jednak ją wyprzedził i dopadł do sań gdzie leżałem jako pierwszy. Na pewno bał się, że wuj znowu przywiózł zwłoki. Ale żyłem i uśmiechałem się do niego i on uśmiechał się do mnie, pełną gębą, jakbym był dla niego jakimś tam cholernym prezentem na święta. Matka widząc mnie żywego objęła dłońmi twarz i ucałowała w czoło. Już nie płakała. Wuj stał z boku i wytłumaczył, że jestem ranny i, że pójdzie po lekarza. Najpierw zanieśli mnie do chaty, i położyli przed kominkiem. Matka pomogła mi się rozebrać i obmyła mokrą szmatką, brat cały czas pomagał z powagą na twarzy. Wuja już nie było. Wrócił kiedy już leżałem w czystej pościeli. Lekarz nic nie mówił, od razu zajął się moim ramieniem. Niestety nie wiele z niego pamiętam. Naciął mi ranę skalpelem i wsadził do środka takie szczypce. Zabolało. Zabolało wystarczająco żebym znów zemdlał.
Kiedy się obudziłem była już noc, a drewno w kominku dogasało. Słyszałem rozmowę. Wuj opowiadał matce o walce. Opowiadał jak biegłem kiedy strzelali, że byłem bardzo dzielny, najdzielniejszy z nich wszystkich, bo w największym strachu walczyłem. Mówił, że ojciec byłby dumny, że na pewno jest dumny i matka ma być dumna.
Ja dumy nie czułem, to nie była odwaga, to nie było nic z tego o czym wuj bredził. To te buty, które teraz stały przy kominku. To one były powodem przez, który nie uciekłem, to przez nie pobiegłem. Mój ojciec był wielkim człowiekiem i nie trzeba było dożyć stu lat, żeby to dostrzec kiedy jeszcze żył. Ja po prostu musiałem być godny by je nosić. Przez te kilka lat czułem się jakbym je sobie zawłaszczył, jak bym nie zasłużył na nie i robił coś w brew jego woli. Ja po prostu musiałem pobiec i przez tą chwilę, miałem gdzieś te pieprzone karabiny.
Kiedy obudziłem się następnego dnia butów już nie było i nie pytałem kto je zabrał. Nie chciałem wiedzieć, po prostu nie chciałem ich szukać.


Minęło kilka dobrych lat. Brat dorósł, matka się postarzała, a ja poznałem kobietę. Była taką samą cholerną babą jak moja matka i świetnie się w tym dogadywały. Zrobiliśmy dobudówkę, a kilka miesięcy później wziąłem ją za żonę. Stanąłem przed ołtarzem i przyrzekłem jej wierność do końca życia. Rok później miałem w domu kolejną babę. Jeszcze malutką, ale na pewno wda się w swoją matkę i będę miał trzy na głowie i nie będzie lekko. Wieczorami, kiedy w trójkę leżeliśmy w łóżku, a one już spały patrzałem na nie i śpiewałem, tak cicho. Śpiewałem by nie zabrakło mi odwagi.


Dla czego o tym opowiadam? Co się stało z moim wujem?
Więc wuj, stoi właśnie w tym momencie przede mną. Za nim są sanie w których siedzą mężczyźni w podeszłym wieku, a za mną moja rodzina. Matka trzyma w rękach wielką lagę, gotowa się rzucić na krewniaka. Wuj właśnie powiedział, że mnie potrzebują.
I właśnie teraz mam podjąć decyzję. Wszyscy milczą i czekają i od tej decyzji zależy kim będę, zależy od niej moje całe życie. Mężczyzną czy tylko kimś kto chce nim być.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości