Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Ludzie wiatru cz. 1 i 2
#1
Deter szedł przed siebie polną drogą. Nie zwracał uwagi na przyrode, śpiew ptaków, szum liści w pobliskim lesie, a nawet przekleństwa pracującego na polu chłopa. Szedł, nie wiedząc dokąd, myśląc o swojej przeszłości. Lekki wiatr znów zburzył idealny porządek. Dźwięk słów niknął w oddali.
- Hej ty! - usłyszał nagle tuż przy uchu i prawie podskoczył. Barczysty mężczyzna, wielki niczym dąb patrzył na niego z właściwą sobie przenikliwoscią. - Szukasz czegoś?
Nic nie szło po mysli Detera. Od czasu gdy stracił bezpowrotnie kontakt z tamtym miejscem wiedział, że nie bedzie łatwo.
- Nie, tak tylko - odrzekł. - Wyszedłem na chwilę, żeby pooddychac świeżym powietrzem. Kto wie...
- No dobra już dobra, nie mam czasu na twoje wyznania. Potrzebuję kogoś do pracy przy drzewie. Moi pracownicy - można by przysiąc, że wypluł te słowa - pojechali do miasta. Powiedzieli, że za gorąco dzisiaj na prace w lesie. Nic tylko pierdolą o podpalaczach, złodziejach drewna i podobnych im wszystkim gnidom. Dzisiejsze pokolenie zawsze szuka jakiejś wymówki - rzekł z pogardą. - No więc jak będzie?
- To zależy - odrzekł z lekkim uśmieszkiem Deter. - Ja też czegoś potrzebuję, moglibyśmy się dogadać.
- Nie mam czasu na gierki. Muszę zrobić swoją robotę jeszcze dzisiaj, a sam się nie wyrobię. Decyduj się: idziesz czy nie?
- Potrzebuję historii.
- Historii? Masz mnie za idiotę chłopcze?
- Nie, mówię całkowicie poważnie. Potrzebuję jakiejś ciekawej historii, to wszystko. W zamian oferuję panu swoją pomoc.
- Po co ci historia ode mnie? Nie możesz po prostu jakiejś wymyślić? Na pierwszy rzut oka wyglądasz mi na inteligentnego człowieka.
- Mogę, ale to wymaga czasu. Ja mam go już niewiele dlatego potrzebuję pańskiej pomocy, - kończac ostatnie słowo niezauważalnie wykonał gest ręką jakby chciał kogoś przywołać.
Wiatr zawiał ponownie, tym razem od strony lasu. Na twarzy starszego mężczyzny dało sie zauważyć dziwny grymas jakby w jednej chwili zabrakło mu wszystkich argumentow. Przekszywił nieco głowę i powiedział:
- Dobrze, i tak musimy jeszcze dojść na polanę. Opowiem ci po drodze.
Na twarzy chłopaka ponownie pojawił się charakterystyczny uśmiech. Nie minęło parę chwil gdy nagle drwal rozpoczął opowieść:
- Było to dawno, kiedy ludzie jeszcze nie wiedzieli czym jest cywilizacja. W pewnej jaskini położonej wysoko w górach żył starzec - ot zwykły samotnik, który kiedyś odłączył się od reszty współplemieńców.
Kopnął leżący na ścieżce kamień.
- Nikt nie wiedział skąd pochodzi ani co je. W wiosce u podnóża góry ludzie uważali go za dziwaka. Rzadko wyściubiał nos ze swojej nory. Ktoregoś dnia widziano go przy strumieniu jak czerpał wodę garściami i pił łapczywie, innym razem kreślił coś na ziemi za pomocą patyka, niezmiernie z czegoś zadowolony.
Wyglądał na kogoś, kto już dawno powinien zakończyć swój ziemski żywot. Siwe włosy opadały mu bezładnie na ramiona i plecy, a broda sięgała już niemal do pasa. Długie ciężkie łachmany, w których zwykł chodzić ciągnęły sie za nim po ziemi, zniekształcając ślady stóp.
Pewnej nocy w wiosce urodziło się dziecko. Było inne niż wszystkie do tej pory- miało bielmo zamiast oczu, a po niezwykle ciężkim połogu z jego gardła dobył sie taki wrzask, że kobiety czuwajace przy rodzącej o mało co nie wybiegły z chaty. Będącą niedawno przy nadziei pochowano jeszcze tej samej nocy.
Starzec z gór poruszył się niespokojnie na swoim posłaniu. Widać było jak jego gałki oczne poruszają sie pod powiekami w te i z powrotem. Ich szybkie ruchy i pot na czole zdradzały okropne wizje jakie miał teraz przed oczami. Śnił.
Nazajutrz rano starsi wioski zebrali sie na naradę. Każdy z członków rady słyszał co wydarzyło się ostatniej nocy. Jednogłośnie wydali zgodę na pozbycie sie odmieńca. Chwilę potem dało się słyszeć huk wyważanych drzwi i odgłosy walki. Krzyki mężczyzn zlewały sie ze sobą niczym fale morskie uderzające jednocześnie o wysoki brzeg. Po pewnym czasie wszystko ustało. Słychac było jedynie płacz dziecka wynoszonego przez jednego z nich. Nieszczęsny ojciec leżał w kałuży własnej krwi niedaleko kołyski.
Na dworze panowało lodowate zimno, a niemowlę owinięte jedynie w szarą szmatę po paru chwilach nie miało juz sił by dalej krzyczeć. Ślepe i bezradne trzęsło się z zimna przytulając mocno do oprawcy, żeby znaleść choć odrobinę ciepła.
Wyruszyli w drogę. Wiatr nie dawał za wygraną i zacinał niemiłosiernym zimnem. Szli we dwóch niepomni na zamieć dookoła i trzęsącego się białookiego. To było po prostu kolejne polecenie, które mieli wypełnić.
Nagle w połowie drogi zauważyli cień z przodu, który sunął niestrudzenie w ich stronę. Jego łachmany łopotały na wietrze, a długie białe włosy nie dawały złudzeń kim jest ów tajemniczy wędrowiec.
- Dokąd zmierzacie?! - krzyknął z oddali nadal idąc przed siebie.
Mężczyźni lekko zbici z tropu nie stracili animuszu:
- Idziemy w słusznej sprawie i lepiej, żebyś wracał tam skąd przyszedłeś starcze. Nic ci do nas - odkrzyknął jeden z nich.
Nie usłyszęli żadnej odpowiedzi. Starzec był coraz bliżej.
Nazajutrz znaleziono ich niedaleko wioski. Byli przerażeni i zziębnięci. Nie potrafili powiedzieć co dokładnie się wydarzyło. Bredzili o krwawej zemście i hańbie zesłanej na ludzi przez jakichś górskich panów. W ciągu trzech dni pochowano obu.
O starcu z gór słuch zaginął. Od tamtej pory nikt go już więcej nie zobaczył podobnie jak dziecka. Jeszcze kilka lat później starzy ludzie w wiosce opowiadali o Siwobrodym i Białookim, którzy razem przemierzają góry i przełęcze w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.
- To tu - przerwał nagle - musimy poskładać te pniaki w jedno miejsce zanim się ściemni. Nie mam najmniejszego zamiaru zostawać w lesie po zmroku.
Pracowali ciężko ramię w ramię jakby znali się już od dawna. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi praca była skończona.
- Nooo i to ja rozumiem! - zmęczony, ale niezwykle zadowolony drwal oparł się o drzewo. - Praca na dziś skończona. Dzięki chłopcze.
- Drobiazg, czy to juz koniec historii?
- Jakiej do cholery... a... tej historii..., hmm powiedzmy może, że nie do końca. Szkoda ją tak szybko kończyć - zaśmiał się - niech dojrzeje przynajmniej do jutra, niech się uleży jak dobre wino w naszych głowach a potem zobaczymy czy warto ją w ogóle kończyć.
Po tych słowach obaj rozeszli sie we własne strony - mężczyzna do chatki po drugiej stronie lasu, do żony i wspaniałych dzieci, a chłopak na tę samą drogę, po której szedł jeszcze kilka godzin temu.
Zapadał zmrok. Kontury poszczególnych domostw i rozrzuconych tu i ówdzie drzew zaczęły się rozmywać. Gwiazdy powoli odnajdywały swoje miejsca na nieboskłonie i przypruszyły go tak, jak płatki śniegu ciemny liść, który jeszcze nie zdążył opaść na ziemię. Robiło się zimno.
Sięgnął do kieszeni i znalazł tam okragły przedmiot. Odchylił nieco wieko, a jego twarz oświetlił blask dochodzący ze środka. Na samym dnie widac było maleńkiego owada, który kroczył w te i z powrotem z niesamowitą lekkością. Chłopak wziął świetlika do ręki, przybliżył twarz do wnętrza dłoni i cicho wypowiedział zaklęcie.
Z prawej strony spomiędzy drzew bezszelestnie zaczęły wynurzać się smukłe cienie o ludzkich kształtach. Było ich dokładnie trzy - jeden na konarze drzewa, a dwoje przyczajonych nisko przy ziemi gotowych w każdej chwili zareagować na najmniejszy nawet szelest. Księżyc oświetlał ich twarze o szlachetnych rysach elfickich wojowników.
- Czego chcesz ludzka istoto? - warknął ten siedzący na drzewie.
- Greenhal, bracie, to przecież ja. Nie poznajesz?
Elf wykrzywił twarz w geście pogardy:
- Odkąd zdradziłeś nasz ród, nie zasługujesz na to, żeby nazywać mnie swoim bratem. Przez ciebie nasze dobre imię na zawsze zostało zmyte z kart historii Konaa, a nasza matka i ojciec zostali wygnani z krainy i skazani na to, by wieść ludzkie, pełne chorób i cierpienia życie! - Uniósł się gniewem, wykrzykując ostatnie zdanie. - Czy nie tego chciałeś?!
- Oczywiście, że nie. Wszystko poszłoby dobrze gdyby nie Skerin. To jego powinni byli ukarać, a nie nas! – wykrzyknął w nagłym przypływie złości.
Teraz obaj patrzyli na siebie spode łba. Żaden nie zamierzał ustąpić - tak ich wychowano.
- Twierdzisz, że Najwyższa Rada popełniła błąd, że to wszystko wina tego bękarta? Idź i wykrzycz im to prosto w twarz!
- Przecież wiesz że nie mogę. Zabiliby mnie zanim jeszcze przekroczyłbym Świętą Grań.
- To już nie mój problem. Myślisz że mi jest łatwo? Jestem bratem zdrajcy, który w dodatku nie ma ani krzty odwagi, żeby przyznać się do swojego błędu. Wytykają mnie palcami i śmieją się kiedy tylko pojawię się na widoku. Moje dzieci są bite i poniżane przez kolegów, a żona nie może wyjść spokojnie z domu, bo wystawia się na pośmiewisko. Żyjemy tam jak pariasi pozbawieni honoru i dumy. Gdzie ty tu widzisz sprawiedliwość?
Deter zamierzał odciąć się gdy w tej samej chwili w słowo wszedł mu szelest, niemożliwy do wyłapania dla przeciętnego człowieka, ale uchwytny dla wprawnego łowcy. Towarzyszący Greenhalowi, do tej pory prawie niezazuważalni, poderwali się ze swoich miejsc i w oka mgnieniu zniknęli w mroku między drzewami. Po chwili wrócili popychając przed sobą zakapturzoną postać w długiej po kolana szacie.
- Zdejmij kaptur, już po zabawie.
Oczom wszystkich ukazały się złociste długie do pasa włosy, opadające swobodnie na ramiona i plecy. Deter zbladł:
- Miriam! Ty żyjesz! - oboje rzucili się sobie w ramiona. Jej ciepłe ciało i pachnące lasem włosy przypomniały mu o wszystkim tym co stracił.
- Jasne, że żyję głuptasie, myślisz że zostawiłabym cię samego?
Był szczęśliwy. W tej chwili nie potrzebował już niczego innego. Warto było tyle wycierpieć, żeby znów znaleść się tak blisko niej, żeby poczuć na swoich ustach ciepło jej twarzy.
Trwali tak jeszcze przez jakiś czas nie mogąc się sobą nacieszyć.
Niestety, takie chwile jak ta nie mogły trwać wiecznie.
- Co ty tu robisz? - szorstki głos Greenhala kontrastował z ciszą dookoła nich.
Oderwali sie od siebie z trudem.
- Przecież wiesz, że nie możemy pozwolić mu umrzeć - odrzekła.
- Po to ma tę swoją zabawkę - wskazał z pogardą na pudełko leżące na ziemi. - Nic mu nie będzie.
- Gdybym była na jego miejscu plunęłabym ci w twarz za te słowa.
Elf niebezpiecznie przybliżył się, ale nie śmiał zadać ciosu.
- Jeśli jeszcze raz będziesz miała czelność zwracać się do mnie w ten sposób to przysięgam na wiatr, że nie ujdzie ci to płazem. - Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem badając nawzajem. Pierwsza oczy spuściła ona. Tak nakazywał obyczaj... Mimo wszystko.
- Co do ciebie natomiast - wlepił swoje wściekłe spojrzenie w Detera - ciesz się że pozwalam ci jeszcze przeżyć te marne ludzkie lata, i tak nic ci po nich. Ciesz się swoją pozorna wolnością zanim i to się skończy - po tych słowach odwrócił się w stronę lasu.
Cała trójka wraz z Miriam zaczęła znikać w coraz wiekszej gęstwinie. Elfka w ostatniej chwili odwróciła się przez ramię i obdarzyła chłopaka smutnym uśmiechem.
- Miriam zaczekaj! Znam nową historię.
- Teraz to już nieważne mój kochany. Żegnaj...
To mówiąc, naciągnęła kaptur i odeszła razem z innymi.
Przez kilka następnych miesięcy jeszcze wiele razy sięgał po okrągłe puzderko ze świetlikiem, niestety bez skutku.
Odpowiedz
#2
~cześć Smile

Jeśli pozwolisz to troszkę "poczepiam" się Twojego tekstu.

Cytat:Nie zwracał uwagi na przyrode, śpiew ptaków, szum liści w pobliskim lesie na szczycie wzgórza, a nawet przekleństwa pracującego na polu chłopa.

Słyszał szum liści z pobliskiego lasu który był na szczycie jak i chłopa na polu które zazwyczaj tworzy się na terenach w miarę płaskich.

Cytat:- Hej ty! –

Do zapisu dialogów stosujemy półpauzę − lub pauzę —.

Cytat:- No dobra juz dobra, nie mam czasu na twoje wyznania.

brak kroki w słowie "już'" czy to aby nie znak że tekst ciepły i bez odpowiedniej korekty? Tongue

Cytat:-To zalezy-

Zarówno tutaj jak i w kolejnych wypowiedziach pozjadałeś "spacje"

Cytat:- Było to dawno, kiedy ludzie jeszcze nie wiedzieli czym jest cywilizacja. W pewnej jaskini położonej wysoko w górach żył starzec- ot zwykly samotnik, który kiedyś odłączyl sie od reszty współplemieńców.

błędy błędy błędy a do tego jeszcze zapis... po "starzec" wtrąciłeś narratora a wydaje mi się że kwestia ta mogła paść z ust postaci.

Cytat:Wyglądał na kogoś, kto już dawno powinien zakończyć swój ziemski żywot. Długie siwe włosy opadały mu bezładnie na ramiona i plecy, a broda sięgała juz niemal do pasa. Długie czarne łachmany w których zwykł chodzić ciagnęły sie za nim po ziemi, zacierając ślady stóp.

łachmany musiały być ciężkie i naprawdę długie by zatrzeć ślady. Dodatkowo mamy potworzenie i znów literówki-braki polskich znaków.

Ps. Nie podoba mi się przejście z dialogu do czystej opowieści. Mogłeś nawiązać że "mówi" a następnie w nowym akapicie dać całą historyjkę.

Cytat:- Dokąd zmierzacie?! – krzyknął z oddali nadal idąc przed siebie.
Męzczyźni lekko zbici z tropu nie stracili animuszu:
- Idziemy w słusznej sprawie i lepiej, żebys wracał tam skąd przyszedłeś starcze. Nic ci do nas – odkrzyknął jeden z nich.

Ciężko by drwal pamiętał dialogi z "bardzo bardzo dawno temu" a do tego nie znał szczegółów

Pogrubienie to znów literówki braki etc.

Nie wypisuje więcej bo wystarczy wrzucić tekst do Worda czy innego programu by poprawić szkolne błędy. Innych błędów już nie będę szukał bo i tak nie zadałeś sobie dostatecznie dużo trudu by wyłapać te podstawowe.

Sama fabuła prawie dobra a jednak zła. Wydaje mi się że miałeś dobry pomysł jednak wykonanie jak i ogólne przemyślenie całości już nie poszło tak dobrze. Może coś się poprawi w częściach kolejnych może nie czas zapewne pokaże. Obecnie mogę dać 2 gwiazdki z 5.


Pozdrawiam
Patryk.

Don't get too close
It's dark inside
It's where my demons hide...


"The Edge... there is no honest way to explain it because the only people who really know where it is are the ones who have gone over."
Odpowiedz
#3
Dzięki wielkie, że poświęciłeś swój czas na ocenę mojego tekstu. W pełni masz rację. Nie przyłożyłem się zbyt dobrze do korekty błędów typu z zamiast ż lub l zamiast ł. Bywa... Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam.
Odpowiedz
#4
Witam Smile
Zacznę może od tego, iż zdecydowanie powinieneś zmienić proporcje między dialogami, a opisami. To jest początek, a z pewnością przynajmniej 70% tekstu to rozmowy.
Bohaterowie... Cóż, przydałoby się nieco więcej ich opisów. Najwięcej chyba wiemy o Miriam...
O fabule zbyt wiele nie wiadomo. Są elfy, jakieś historie, a główny bohater uznawany jest za sprawcę hańby swojego rodu. Zobaczę, jak dalej się potoczy i wtedy wystawię ocenę.
A teraz łapanka:
Cytat:- Odkąd zdradziłeś nasz ród, nie zasługujesz na to, żeby nazywać mnie swoim bratem. Przez ciebie nasze dobre imię na zawsze zostało zmyte z kart historii Konaa,a nasza matka i [nasz] ojciec zostali wygnani z krainy i skazani na to, by wieść ludzkie, pełne chorób i cierpienia życie! - Uniósł się gniewem[,] wykrzykując ostatnie zdanie - Czy nie tego chciałeś?!
przecinki + powtórzenie + zły zapis dialogu
Cytat:- Przecież wiesz, że nie możemy pozwolić mu umrzeć[.]- odrzekła
niepotrzebna kropka
Cytat:- Jeśli jeszcze raz będziesz miała czelność zwracać się do mnie w ten sposób to przysięgam na wiatr, że nie ujdzie ci to płazem. Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem badając nawzajem. Pierwsza oczy spuściła ona. Tak nakazywał obyczaj... Mimo wszystko.
tekst pogrubiony chyba powinien być po myślniku

Skorzystaj z poradników na forum, aby poznać prawidłowy zapis dialogów, interpunkcję itd.
Pozdrawiam!
The Earth without art is just eh.
Odpowiedz
#5
Dziękuję za konstruktywną krytykę. W sumie nawet pewniej czuję się w opisach niż w dialogach, nie wiem czemu aż tyle miejsca im poświęciłem. Błędy poprawiłem (pewnie nie wszystkie, ale najwyżej oberwę od następnych forumowiczówWink) pozdrawiam serdecznie
Odpowiedz
#6
Formy się nie przyczepię, bo nigdy nie była to moja mocna strona, ale sama fabuła wydaję mi się trochę dziwna.
Trochę tego i owego, ogólnie nie wiadomo co się dzieje. Tak czy siak wzbudziłeś moje zainteresowanie.
Sam tekst przydałoby się jednak chyba lepiej sformatować, bo cierpi na tym trochę czytelność.
Odpowiedz
#7
Część druga po długich miesiącach ujrzała w końcu światło dzienne. Nie ma fajerwerków moim zdaniem, ale ocenicie sami. Mam nadzieję skończyć całą historię na kolejnej części, tym razem ostatniej. Mimo wszystko zapraszam do czytania.

Ludzie wiatru cz. 2

Nadeszła zima. Płatki śniegu spadały z nieba, tworząc coraz to nowe warstwy białego puchu. Słońce ledwo przebijało się przez chmury, a wiatr wiał niestrudzenie, niosąc mroźne zimowe powietrze do wnętrza chat i bogatych domostw. W swojej pracy nie szczędził nikogo - opatuleni bogaci hrabiowie byli tak samo zmarznięci, jak idący do kościoła chłopi i chłopki. Co bardziej zamożni, na saniach zaprzężonych w wychudłe od zimna i letniej pracy konie, zawijali się w co tylko mogli, żeby do reszty nie wytracić ciepła.
Pomimo całego zamieszania, tego ranka na wielu ustach można było dostrzec uśmiech.

Deter patrzył na to wszystko przez jedyne okno jakie posiadał. Zabrudzone przez kurz i błoto z pobliskiej drogi, nie dawało przejrzystego obrazu tego, co działo się na zewnątrz. Widział rozmazanych, piętrzących się dookoła świątyni ludzi, którzy nieporadnie próbowali schronić się przed mrozem i panującą w najlepsze zimą.

Podźwignął się z drewnianego stołka, ledwo mogąc samodzielnie ustać na nogach. Z każdym rokiem był słabszy. Jego niegdyś szczupłe zwinne ciało, stawało się coraz mniej podobne do pierwowzoru sprzed przemiany. Sflaczało i obwisło teraz na słabych, łamliwych kościach. Nie dbał o wygląd. Kiedy przypominał sobie nimfy leśne, strojące się przy błyszczącym od słońca strumieniu w kryształy zmarzniętej rosy, rozchmurzał się w duchu. Jedyne co mu pozostało z dawnych szczęśliwych lat młodości, to wspomnienia minionej epoki i długie do połowy pleców, czarne włosy. Nosiły one w sobie pewnie ostatni pierwiastek magii, a mianowicie w ogóle nie siwiały. Jakby tego było mało, wydawały się ciemnieć i mocno kontrastowały z wybladłą od częstych przeciągów twarzą.
Deter jakoś dowlókł się do dziury w zmarzniętej ziemi i oddał mocz. Na pozór zwykła czynność, a sprawiała mu nieziemski wręcz ból. Tłumaczył to sobie, jako skutek uboczny procesu przemiany: „Pewnie coś poszło nie tak” powtarzał wiele razy, jednak w głębi duszy czuł, że próbuje oszukać samego siebie.

Nie miewał tu zbyt wielu gości. Raz w tygodniu, w niedzielę, ksiądz z kościoła za oknem przychodził na partyjkę szachów i po to, żeby zamienić parę słów. Był to stary i doświadczony proboszcz. Resztki białych włosów sterczały mu po obu stronach głowy, co wyglądało dosyć zabawnie. Zawsze nosił długą do kostek czarną sutannę, którą renegat na początku uznawał, za szatę maga. Dopiero później, w miarę jak zaczął poznawać obyczaje tutejszych, zdał sobie sprawę, kim byli noszący ją ludzie. Proboszcz miał jedną charakterystyczną cechę, a mianowicie jego obsesją było codzienne golenie się, co Deter uważał za coś oryginalnego. On sam nie miał z tym problemu, bo nigdy nawet nie słyszał o zaroście.

Stały gość nie pytał gospodarza skąd przybył ani nawet na jak długo jeszcze zamierza pozostać w tych stronach. Z reguły rozmawiali o tym, co działo się w okolicznych wioskach - kto się ożenił, kto umarł, jakie imiona wybrali dla ochrzczonych dzieci i tym podobne, mało ważne sprawy. Zestaw szachów własnoręcznie wyrzeźbił Deter, bo nie chciał już znosić bezowocnego milczenia. Już lepiej było, jak milczeli, mając coś do roboty. Ksiądz, pewnie z braku lepszych rozrywek, lubił od czasu do czasu wpaść w odwiedziny i były elf nie miał mu tego za złe.

Któregoś dnia, do chaty banity zawitał niezwykle oryginalny jegomość. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak jeden z czarodziejów Kraju Gór, którzy mieszkali na szczytach swoich spiczastych wież, chronionych runami przed atakami innych „kolegów po fachu”, bądź wizytami nieproszonych gości. Wędrowiec w niczym nie odstawał od opisywanych przez starszyznę rodu potężnych Panach Własnego Losu, jak zwykło się o nich mawiać. Jedyną rzeczą, która nie pasowała do tej teorii, były podarte, czarne od brudu łachmany. Wtedy jeszcze nie wiedział jak bliski był prawdy.

- Czy znajdzie się, choć kapka zimnej wody dla spragnionego pielgrzyma?! - zawołał od progu i wszedł, pochylając głowę z przymusu, pod powałą niskich odrzwi.

Tamtego roku lato było szczególnie upalne. Jaskrawe słońce nie szczędziło nikogo. Pracujący na polach chłopi, już po godzinie pracy pod czujnym okiem najjaśniejszej gwiazdy, byli na skraju wyczerpania i dosłownie wlekli się za pługiem, stawiając nieporadnie kroki.

- Pewno coś się znajdzie. Długo w podróży?

- Całe życie mój drogi, całe życie. - Wysoki człowiek uśmiechnął się przyjaźnie i przyjął kubek z wodą.

Dopiero teraz Deter zauważył na jego palcu pierścień. Nie był to przysłowiowy miedziak, za który można było wyżebrać od kupców garść nasion i nic poza tym, ale srebrny sygnet pokryty teraz sporą warstwą brudu. Wygrawerowane litery były małe i nieczytelne.

Przybysz rozglądał się ciekawie po pomieszczeniu. Jego częściowo zakryte pod powiekami, małe oczka, penetrowały każdą piędź izby, jakby chciały na długo zapamiętać każdy nawet najmniejszy szczegół. Na to wspomnienie wyklęty elf, zarechotał, siadając z powrotem na drewnianym stołku przed oknem. Sytuacja na zewnątrz prawie nie uległa zmianie.

Mieszkał w parszywej chacie, zbudowanej w upalnym znoju, nakładem własnych sił i czasu, z tego, co bezinteresownie darowała mu przyroda. Ściany z wiklinowych gałązek były zalepione błotem zmieszanym z końskimi odchodami i słomą, które to konsekwentnie pozyskiwał z pobliskich pól. Strzecha pokrywająca sklepienie, mocno sczerniała na słońcu i w wiosenne dni przypominała bardziej stek brunatnych szmat, rzuconych byle jak na bezładną stertę. W środku też nie było czego podziwiać. Jedna izba z czymś, co na pozór przypominało posłanie (w rzeczywistości były to trzy długie deski, ułożone obok siebie na gołej ziemi), odstraszała swoim wyglądem nawet najmniej wybrednego włóczęgę, zapuszczającego się letnią porą w te strony. Wróćmy do opowieści.

Deter przez cały ten czas przyglądał się w skupieniu intensywnie zielonym oczom gospodarza. Nie spuszczał wzroku nawet wtedy, gdy wychylał do dna orzeźwiający umysł i ciało przezroczysty napój.

- Nie jesteś stąd prawda? - spytał nagle włóczęga.

- Nie, moja ojczyzna jest o wiele dalej niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić – odparł z niesmakiem. Jakim prawem ktoś taki miał prawo wtrącać się w jego osobiste sprawy.

Pielgrzym nie zwrócił najmniejszej uwagi na coraz bardziej poirytowanego gospodarza. Patrzył teraz za okno i obserwował kościół. Nagle odezwał się, nie zmieniając pozycji:

- Wiesz, kiedyś ludzie mieli większy szacunek do was – elfów. – Deter przełknął ślinę. Skąd on u diabła wiedział?! Szybko przerwał wywód przybysza:

- Słuchaj, nie wiem kim jesteś i skąd przychodzisz starcze. Zjawiasz się w moim domu i bez najmniejszego powodu próbujesz mi wciskac jakieś brednie. Nigdy nie słyszałem o żadnych elfach i chcę żeby to było jasne. – Wymierzył w brodacza ninawistne spojrzenie, czekając na dalszy rozwój wypadków.

Włóczęga nie tylko nie wykonał najmniejszego ruchu, ale nadal trwał nieruchomo przy oknie. Jedyne co się zmieniło, to wzrok, którym wodził teraz zupełnie tak, jakby przenikał budynki i drzewa za oknem. Zdawał się błądzić we własnych myślach, zupełnie nie zważając na to, co dzieje się dookoła.

Nagle przerażająco szybko znalazł się na nogach, wydobył rękę spod podartej szaty i przygwoździł Detera do przeciwległej ściany... nie wykonując przy tym ani jednego kroku. Twarz, do tej pory niewzruszona, wykrzywiła się teraz w wyrazie wściekłości. Raz po raz była rozjaśniana odblaskami szafirowego światła, bijącego z tej samej ręki, na której widniał pierścień.

Mężczyzna przy ścianie obserwował tą scenę z szeroko otwartymi oczami. Nie mógł się ruszyć, zaskoczony potęgą tego rodzaju magii. Czuł strach, ale i fascynację. Dawno nie miał do czynienia z niczym tak fantastycznym, z niczym, co choćby na chwilę odnowiłoby pamięć o tym co było. W końcu mag dał za wygraną. Osunął się bez sił na ziemię i sprawiał wrażenie bezbronnego jak dziecko. Z jego ręki nie buchał już niebieki płomień, a na twarzy można było zobaczyć jeszcze więcej zmarszczek niż poprzednio. Wyczerpany odezwał się cicho:

- Tak Deter, nie tylko ciebie spotkał taki los. – Po tych słowach podźwignął się na nogi, powlókł się przez izbę i pomógł wstać, wciąż oszołomionemu mężczyźnie.

W jednej chwili zaatakowany poznał, z kim ma do czynienia. Przed oczami stanęła mu osada i domy sklecone z bukowych desek. Wszystkie były skupione wokół jednego, największego w całej wiosce. To właśnie tam mieszkali starsi ludu. Nieco po prawej znajdował się mocno już wysłużony budynek starej szkoły, do której nikt już prawie nie uczęszczał. Zdolności nabywało się zgodnie z zasadą „z ojca na syna”, istniała jednak grupa ludzi, którzy dbali o to, żeby nikt nie wszedł w życie nieprzygotowany. Do takich ludzi należał właśnie Gilead.

- Nie... to niemożliwe... To naprawdę ty mistrzu?

- We własnej osobie. Masz tylko to jedno krzesło? Widzę, że już zapomniałeś wszystkiego, czego cię nauczyłem.

- Nie, to nie tak. Wiesz przecież, co się stało. Była przemiana... – Brodacz przerwał mu ruchem ręki marszcząc krzaczaste brwi.

- Byłbym kompletnym ignorantem, gdybym nie wiedział. Za kogo ty mnie masz synu? To, że się zestarzałem, nie znaczy od razu, że powinieneś utracić szacunek do mnie.

- Wiesz przecież, że to nieprawda.

- Nic już nie wiem. Żyjemy teraz w innym świecie. To nie jest mój ani twój świat i nigdy nim nie będzie. Straciliśmy bardzo wiele, ale nie tak wiele jak ci się wydaje.

Po tych słowach sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął pudełko. Łudząco przypominało to ze świerszczem, pomyślał od razu Deter.

- Nie mylisz się, to właśnie Marzenie Wędrowca. – Starzec zdawał sie czytać w jego myślach.

Z pietyzmem podniósł wieko i naraz blask, dochodzący z wnętrza przedmiotu, rozświetlił mroki chaty. Deter przybliżył twarz i jego oczom ukazał się złocisty świetlik, ten sam, który wtedy w lesie przyzwał jego braci. Dzięki temu mógł ostatni raz zobaczyć Miriam, poczuć zapach jej włosów i wtulić się w jej miękkie ciało koloru mięty. Gdy czarodziej zamknął pudełko, czar wspomnień prysł. W izbie znów zapanował półmrok.

Na zewnątrz upał doskwierał coraz bardziej. Izba przypominała teraz trochę szklaną bańkę, do której ktoś nalał za dużo wrzątku. Powietrze stawało się ciężkie i nieznośne.

- Dlaczego cię wygnali mistrzu? To było związane ze mną i tym co się wydarzyło?

- W żadnym wypadku, inaczej sam nie wiem, jakby się to dla mnie skończyło – odparł już z mniejszym dystansem starzec. Po chwili uśmiechnął się i dodał:

- Pewnie dziwisz się, że pomimo upływu tylu lat, wciąż żyję i mam się nie najgorzej, mylę się? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował. – Otóż chodzi zapewne o to, że w każdym z nas pozostaje mała cząstka czegoś z przeszłości i choćbyśmy nie wiem jak się starali, ona ciągle będzie nam towarzyszyć – wspomnienia przeminą i ulecą wraz z początkiem starczej demencji, a pierwiastek przeszłości nadal będzie nam towarzyszył do samego końca naszej ziemskiej drogi. – Oto człowiek, który ciągle żyje przeszłością – pomyślał Deter.

Wygnany elf nie rozpoznawał w nim swojego dawnego nauczyciela. Tamten z jego pamięci był surowy i mądry. Zawsze powtarzał, że nigdy nie można oglądać się wstecz, ale dążyć do ideału, krocząc niestrudzenie drogą życia. Zwykł mawiać, że kto nie idzie naprzód ten się cofa.

Pochodził właśnie z Kraju Gór, jak czarodzieje jemu podobni. Był wykształcony we wszystkich dziedzinach, jakie Deter mógł dzięki niemu poznać. Potrafił posługiwać się magią runiczną, magią myśli i słów, alchemią, potrafił czytać przyszłość z gwiazd, a nawet zmierzyć wysokość drzewa za pomocą cienia, jaki rzucało. Oprócz tego umiał sam wykonywać najbardziej podstawowe czynności w wiosce jak wyrabianie broni, budowanie domów czy w końcu zdobywanie pożywienia. Był osobą powszechnie szanowaną, a przez swoją ogromną wiedzę, nielubianą przez starszyznę. Nikt nie wiedział, czemu wybrał takie życie – z dala od domu i tradycji swoich przodków. Przypuszczano, że został po prostu wyrzucony, ale to były jedynie plotki. Tak naprawdę, nikt nie wiedział o nim więcej niż to skąd pochodził i jaką funkcję pełnił w wiosce.

- Nie tego mnie uczyłeś, pamiętasz?

Stary czarodziej popatrzył na niego ze smutkiem i rezygnacją.

- Wszyscy popełniamy błędy, nie da się tego uniknąć. Dziś jestem doświadczony nie tylko przez wiedzę, ale i przez życie. Gdybym dostał od losu drugą szansę, z pewnością lepiej bym ją wykorzystał. – Stary nauczyciel ukradkiem wytarł dłonią łzę z kącika oka.

Pierwszy raz widział go w takim stanie. W wiosce nigdy nie okazywał skrajnych emocji – zawsze starał się być obiektywny i opanowany. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, wstał i ruszył prężnym krokiem w kierunku drzwi.

Deter o nic nie pytał. W głębi duszy wiedział, że starzec nie odpowie. Stał tylko i patrzył, gdy wtem usłyszał zachrypnięty głos.

- Wrócę tu za kilka lat. Może przez ten czas zrozumiesz prawdziwe przesłanie naszego spotkania. Tymczasem weź to. – Wcisnął mi w rękę jakiś twardy zimny przedmiot. – Pamiętaj, będę miał dla ciebie jeszcze jedno zadanie.

Po tych słowach na dobre opuścił izbę.

Gospodarz, przypominając sobie tamte wydarzenia, uśmiechał się tylko na samą myśl o nich. Od pamiętnego dnia, minęło już sporo ponad kilkadziesiąt wiosen, a starego mistrza jak nie było, tak nie ma. Wiele razy zastanawiał się, dlaczego w ogóle stał się obiektem zainteresowania. Wtedy miał jeszcze siły, to prawda i potrafiłby sobie poradzić w wielu trudnych sytuacjach, teraz jednak był tylko starym zgrzybiałym renegatem. W jego kieszeni nadal spoczywał przedmiot, który podarował mu stary nauczyciel. Był to kamień lewitacyjny. Najprościej mówiąc, służył on młodym adeptom, do doskonalenia magii umysłu i samokontroli. Jak pamiętał Deter, siadało się na ziemi i wpatrywało we wspomniany kamień. Kiedy uczeń wystarczająco mocno się skupił, był w stanie sprawić, żeby unosił się on w powietrzu, samą tylko siłą umysłu. Niektórzy nigdy nie byli w stanie opanować tej sztuki, chociaż zdawałoby się, że trenowali równie ciężko jak pozostali. Człowiek, siedzący w chacie w ten mroźny dzień, nauczył się tej sztuki, jako jeden z pierwszych.

Na chwilę w głowie zaświtała mu myśl, która mogłaby odmienić, choć na moment to bezbarwne, pozbawione sensu życie. Myśl ta rozlała się w jego umyśle ciepłym strumieniem i podnieciła żar, który od dawna czekał na wyzwolenie się z ciężkich okowów codzienności. Wstał i zaczął krążyć po pokoju, coraz mocniej ściskając w dłoni przedmiot z kieszeni. Bił się z myślami, czy warto w ogóle zaczynać coś, co już dawno zostało zakończone. W końcu dał za wygraną, usprawiedliwiając się, że w końcu i tak nie ma nic do stracenia. Przypomniał sobie słowa mistrza, które ten powtarzał codziennie jak mantrę: „Zasiej myśl, a zbierzesz czyn”.

Nie mogąc się powstrzymać, Deter rozścielił na ziemi szarą płachtę, którą zwykł przykrywać się do snu, i usiadł na niej. Położył naprzeciwko kamień lewitacyjny i zaczął się w niego wpatrywać. Pierwsza zasada brzmiała, że najważniejsze jest skupienie się na celu i wyciszenie. W tej chwili, gdy zimno wdzierało się do wnętrza chaty a wiatr gwizdał niemiłosiernie, błądząc gdzieś pomiędzy nagimi gałęziami, zebranie myśli graniczyło z cudem. Mężczyzna w chacie nieopodal kościoła, trwał jednak w bezruchu i wpatrywał się w przedmiot.

Zmarszczki z jego czoła, jedna po drugiej, a kąciki ust nieznacznie się uniosły. Poczuł ciepło, wypełniające całe ciało aż po końce członków. Był szczęśliwy.

W tej samej chwili, przedmiot leżący na ziemi, uniósł się na ułamek sekundy i upadł prawie bezszelestnie.

Udało się.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości