Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Leć... i jedz winogrona
#1
Nauczyłam się być niewidzialna. A może tak mi się tylko wydaje? Może ty zawsze wiedziałeś, że stoję tuż za drzwiami i słucham, niemy krzyk wtłaczając w ścianę – zimny ekran, wyświetlający malowane przez ciebie obrazy. Wyorałam bruzdy w seledynowej farbie, dopiero niedawno, ktoś miłosiernie zasłonił je tanimi akwarelami.
Już nie drapię murów, ale wciąż szukam przy nich wsparcia dla wiecznie obolałego ciała. One są bezpieczne, nie mówią i nie wyrażają żalu. Powinnam przytulać się do ciebie, wiem, że na to czekałeś, ale paraliżował mnie strach, że nie uniosę ciężaru twych ramion, gdy podejdę i stanę przy naszym wspólnym ołtarzu.
Przez trzydzieści osiem dni się nie pokazałeś. To dużo i zarazem tak cholernie mało.
Wreszcie przyszedłeś, ale ja już cię dziś widziałam, tam, na bazarku, w drewnianej budce pani Mirki, do którego niedbale doczepiono poszarzały namiot. Obserwowałam przez szparę, jak krążysz między wypełnionymi po brzegi skrzynkami. Kupowaliście warzywa, ona, wybierając bakłażany, tak nieznośnie słodko szczebiotała. Gdy podeszła, uszczypnąłeś ją w pośladek. Ja, niewidzialna, zalałam się łzami. Przymknęłam oczy i znów tylko słuchałam.
- Na kolację zrobię ci leczo, jakiego w życiu nie jadłeś – zaświergotała.
Z pojedynczych słów, rzucanych między czerwoną i żółtą papryką, dwiema cukiniami, cebulą, kilogramem pomidorów, zrozumiałam, że macie wspólne plany. Od niej bił entuzjazm, ty go zasysałeś, by ubarwić uczuciem to co ci pozostało - rozsądek.
Potrzebujesz jej wesołego paplania, by iść dalej, opuścić nieprzyjazne życiu gniazdo i pofrunąć, może nie wysoko, nie lekko, ale na pewno daleko, tam, gdzie nie słychać tej przeklętej ciszy i chrobotu paznokci wbijanych w ścianę.
- Weźmiemy też winogrona.
Zdrętwiałeś.
Wtedy zrozumiałam, że dziś cię tu zastanę.
Siedzisz przy łóżku, ja ciągle stoję za otwartymi drzwiami. Nigdy ich nie zamykałeś, to były zaproszenia, z których nie korzystałam.
Przepraszam.
Ale wejdę, już mogę, daj mi tylko chwilę, by wyrównać oddech i oswoić się z myślą, że znów zostaniemy same. Tak nawet będzie lepiej, choć ty też wiesz, że nie może być dobrze.
Jak kiedyś.
Upłynęło jedenaście lat, z czego siedem szczęśliwych, od dnia, w którym cię poznałam.
- Ja do Asi, proszę pani – powiedziałeś nieśmiało.
Wysoki, chudy chłopak z lekko zadartym nosem i gładko przyczesanymi włosami, pod pachą trzymałeś zeszyty, a w plecaku bukiecik pogniecionych stokrotek. Od pierwszej klasy liceum byliście parą, przykładem szkolnej miłości, która przetrwała. Na moich oczach stawałeś się mężczyzną, którego tak nam brakowało. Pogodnym, mądrym, odpowiedzialnym. Uważnym. Spełniałeś nasze małe marzenia, to duże, to o którym śniła Asia też zrealizowałeś.
Skąd mogłeś wiedzieć…
Wyjeżdżaliście roześmiani, szczęśliwi, zakochani. Takimi was pamiętam i nieważne, że ty masz teraz głębokie bruzdy na czole, a ona… jest jakby młodsza, jeszcze piękniejsza. Spokojna.
Tylko raz, patrząc mi w oczy, opowiedziałeś co się stało. We mnie szukałeś pocieszenia i wsparcia, a ja ci go nie dałam. Nie mogłam, bo cierpiałam za nas troje, za ciebie najbardziej, ponieważ ty czułeś, słyszałeś, widziałeś – jak ja i byłeś moim dzieckiem, tak strasznie skrzywdzonym, obarczonym winą, której nie miałeś. Nie mogłam znieść twojej rozpaczy, wystarczyła moja, by zburzyć nasz świat i tę przyszłość, w której stworzyliście miejsce również dla mnie.
Oboje chcieliście zostać prawnikami, tobie się udało. Byłam z ciebie taka dumna, choć o tym też ci nie powiedziałam. Gdy odbierałeś dyplom, już z nikim nie rozmawiałam. Krótkie dzień dobry, dziękuję, do widzenia – to wszystko, co przechodziło przez zaciśnięte bólem gardło.
Ty natomiast tak pięknie opowiadałeś. Mogłabym wierzyć, że to film, gdybyś przy tym nie wpatrywał się w moją córeczkę, która jest teraz tylko ciałem.
- Witaj śpiąca królewno – szeptałeś.
Codziennie.
Przyciskałeś do ust przezroczystą dłoń i zaczynałeś. Kolejny fragment, kolejna scena, kolejne zaklęcie. Nic nie zadziałało.
Ale ja, ciekawa każdego słowa, gestu, westchnienia, słuchałam.
Pamiętasz? Staliśmy na balkonie kamiennego domku, wśród winnic, w których właśnie trwały zbiory. Spomiędzy długich rzędów winorośli obciążonych słodkimi gronami, dochodziły wesołe nawoływania i warkot trzykółek załadowanych plastikowymi skrzyniami.
- Pójdziemy do nich? – zapytałaś.
Gdy już się ściemniało, upojeni słońcem, winem i pożytecznym zmęczeniem, usiedliśmy na trawie pod krzewem, spleceni lśniącym babim latem i obolałymi ramionami, słuchaliśmy śpiewu świerszczy i szeptu liści poruszanych wiatrem. Opadała rosa, było tak przyjemnie, bajecznie normalnie.
- Zobacz, tam coś zostało – wskazałaś ręką samotną kiść. Twoje brązowe oczy, z drobinkami złota zatopionymi w tęczówkach, się śmiały. Przez cały dzień jedliśmy winogrona, ale ciągle było nam mało.
Wyciągnąłem rękę i zerwałem. Otworzyłaś usta.
Przez chwilę widziałem rozkosz na twojej delikatnej twarzy, a potem…
Chwyciłaś się za gardło, twoje oczy stały się wielkie, było w nich przerażenie i błaganie, jasne plamki pociemniały. Chwyciłem cię na ręce i biegłem, krzycząc jak opętany, cholerne druty zagradzały drogę. Stawałaś się coraz cichsza, cięższa, bezwładna. Jedna mała, leniwa pszczoła, która zamiast wrócić do ula…

Podnosisz się ociężale. Wiem, zrobiło się późno, musisz iść, by żyć za siebie i za nią.
Ta wesoła osóbka, której nic nie powiedziałeś, żeby nigdy nie poczuła, że jest tylko zamiast, już czeka na ciebie przy odświętnie nakrytym stole. Zapali świece? Nie ważne.
Pochylasz się, dotykając ustami bladego czoła.
- Przepraszam cię, Asiu, ale ja… ja… ja ciągle lubię winogrona.
Stoję tuż za twoimi zgarbionymi plecami. Odwracasz się powoli, w oczach widzę prośbę o wybaczenie, ale to ja powinnam cię o nie błagać.
- Do widzenia – mówisz.
- Do widzenia – odpowiadam, choć wiem, że już nie wrócisz.
I o to, synu, też nie mam do ciebie żalu.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości