Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Latarnik [ Dla Fanów wampirów] Rozdział II - Polowanie
#1
Długo się zastanawiałem nad tym, w jakim temacie zamieścić niniejsze opowiadanie, aż w końcu zdecydowałam się na fantastykę Wink Zapraszam do czytania! Wink
------------------------------------------------------------
Prolog

Siedziałem w ciemnym pokoju i patrzyłem w księżyc. Obserwowałem go z pewną dozą strachu i pasji. Nie potrafiłem od niego oderwać spojrzenia. Pozwalał mi zapomnieć o tym, co zaraz miało się wydarzyć. Jeden punkt. Jeden, jasny, cholernie okrągły punkt. Nie potrafiło do mnie dotrzeć, że po raz ostatni go widzę. Dziwne, mrożące krew w żyłach uczucie przebiegło po mym ciele i umyśle. Biała lampka świecąca na niebie przez moje sześćset lat życia, miała dzisiaj zgasnąć. Miała zgasnąć dla mnie. Czułem, że nadchodzi - latarnik. Zaraz tu będzie i zgasi moją lampkę. Zgasi po raz ostatni. Zgasi moje życie.
Nie pomyliłem się, przyszedł. Długi czarny płaszcz, czerwone niczym ogień oczy i ten śmiech. Drwiący, wypełniony rządzą mordu. Podniosłem się i wyciągnąłem w jego stronę dłoń. Jeśli mam umrzeć to z honorem, bez strachu czy ucieczki. Jednak strach był. Pożerał mnie od środka. Po raz pierwszy od kilkuset lat, poczułem, że żyję, ale tak naprawdę. Czy wampir może żyć? Nie. Czy może mu się wydawać, że żyje? Tak. Nagle po trzystu latach zapomnienia o niej, ponownie ujrzałem jej twarz. Blade, atłasowe policzki na które został lekko naniesiony róż. Złote włosy i jasne, wypełnione wolą życia oczy, skierowane w moje oblicze. Elizabeth. Trach. Ta sama kobieta, ale o lodowatym spojrzeniu. Czerwone usta i rubinowa krew spływająca po podbródku. Furia i irytacja w jej oczach. Nienawiść i rządza władzy. Widzę już tylko jej plecy, ona odchodzi. Po chwili jednak, odwraca się i szepcze: - Nienawidzę Cię. To był tylko szept, jednak ja słyszałem go dziesięć razy głośniej. Czułem jak niewidzialne sztylety wbijają się w moje i tak już martwe serce. Czułem, że ponownie umieram i na nowo się naradzam. Wydawało mi się, że jest to błędne koło, niemające początku, ani końca. Teraz wiem, że koniec jest – zawsze był. Właśnie się zbliża. Podążam za mym latarnikiem. Zaraz dojdziemy na miejsce. Jesteśmy.
Olbrzymia sala wypełniona obrazami konających. Ludzi, wampirów, wilkołaków, elfów, skrzatów, nimf, szpiegów, krasnoludów i wielu, wielu innych ras. Na samym środku, w okręgu siedzieli oni; przedstawiciele. Spojrzałem na nich i miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, do momentu aż Jej nie zobaczyłem. Więc dzisiaj to Ona ma wydać na mnie wyrok. Moja miłość i śmierć. Mój osobisty, indywidualny, zdesakralizowany kat.



Rozdział I

Londyn
1823 rok


Stoję przy dużym oknie i obserwuję spadające krople z nieba. Ciemne chmury zasłaniały księżyc, a gdzieniegdzie białe błyskawice przecinały sklepienie. Jestem znudzony. Monotonia mojego wiecznego życia sięgnęła granic. Zerknąłem na olbrzymi zegar stojący w rogu komnaty, wskazujący północ. Skrzywiłem się. Nie opuszczający mnie głód drażnił me gardło i podniebienie. Był jak natarczywa mucha, której śmiertelnik nie może się pozbyć w ciepły, letni dzień. Ja jednak nie byłem śmiertelnikiem, a mimo to nie mogłem nic poradzić na me wieczne pragnienie. Poprawiłem mankiety koszuli i ruszyłem w stronę wyjścia. Przemieszczałem się po woli i z gracją, starając się nie zwracać uwagi na kpiące wyrazy twarzy moich przodków namalowanych na obrazach. Po cóż mam się spieszyć? Robiłem to przez pierwsze sto lat życia, kiedy to jeszcze moje nadprzyrodzone zdolności, sprawiały mi jakąkolwiek satysfakcje. A teraz? Jakież można mieć cele w wieku czterystu pięćdziesięciu lat? Chcę się po prostu dostosować. Przejechałem językiem po mych ostrych zębach i skrzywiłem się. Najwyższy czas rozpocząć polowanie.
Wychodząc przez bramę posiadłości nawet nie zerknąłem na stajennego, który zmierzał w moją stronę, aby zapytać czy zaprzęgnąć konie. Bo i po co? Oczywiście nie umknęło mojej uwadze, że był spięty. Jak zawsze. Potrzebowałem czegoś nowego. Czegoś co wprowadziłoby w moje życie chociaż trochę zmian. Przyspieszyłem. Do miasta dotarłem w niecałe dziesięć minut, przemierzając w tym czasie trzy mile. Nie spieszyłem się. Kiedy dotarłem na miejsce, przystanąłem przy olbrzymiej budowli znacznie wyróżniającej się spośród niewielkich gmachów. Opera. Na drzwiach został przyklejony duży plakat z napisem „Semiramida Gioacchino Rossini”.
Więc jednak ten głupiec postanowił pochwalić się sztuką. Sztuką Armenda. Moją sztuką. Prychnąłem lekceważąco, jednak zamiast odejść to skierowałem się w stronę kasy biletowej.
Za okienkiem siedział wysoki mężczyzna, o umęczonym wyrazie twarzy. – Może by mu tak ulżyć w cierpieniach? Jak szybko ta myśl przebiegła mi przez umysł, tak szybko znikła. Nie, to jest mężczyzna. Oni nie są wystarczająco smaczni, aby mogli zostać zaszczyceni śmiercią. Oczywiście śmiercią zadaną przeze mnie.
- Witam. – Zdjąłem kapelusz z głowy. – Proszę bilet na operę Gioacchina Rossini, Semiramidę.
Mężczyzna zza okienka nawet na mnie nie spojrzał.
- Przykro mi, ale wszystkie bilety zostały już wykupione.
Skupiłem na nim wzrok i wypchnąłem z siebie część mocy wypełnionej furią i agresją.
Człowiek wzdrygnął się i zerknął na mnie. Nie miał bladego pojęcia, co też go tak przeraziło.
- Poproszę bilet. – Powtórzyłem, lecz tym razem władczo i z pewną dozą groźby.
Oczy mężczyzny wypełniły się mgłą.
- Oczywiście. Panicz życzy sobie na balkonie, czy w pobliżu sceny.
Uśmiechnąłem się. Teraz mogę z nim rozmawiać.
- Na balkonie.
Już po chwili siedziałem w jednej z najlepszych loży. Nim zdążyłem się wygodnie usadowić na fotelu, zza purpurowej kurtyny prowadzącej do mojego miejsca, wychyliła się dziewczyna.
Była młoda. Mogła mieć zaledwie siedemnaście lat, jednak jej strój jasno mówił, że nie należała do najzamożniejszych.
- Czy życzy sobie pan lornetkę?
Wstałem i zmierzyłem ją wzrokiem. Widziałam cienkie żyłki wypełnione krwią na szyi. Jej piersi unosiły się nierównomiernie, a na twarzy wykwitł cudowny rumieniec, kiedy ujrzała w całości mą twarz.
- Nie dziękuję … Chociaż – zerknąłem wymownie na jej dekolt. – Jak ma panienka na imię?
Dziewczyna jakby skurczyła się w sobie. Prawą dłoń położyła na lewym ramieniu, starając się osłonić przed moim spojrzeniem. Jakby jej coś to dało. Dawno, już nie miałem tak dobrego humoru.
- Adelin.
Między nami zapanowała cisza. Czyżby na coś czekała?
- Coś jeszcze?- Spytałem, przyglądając jej się coraz to natrętniej.
- Nie. Życzę miłego wieczoru. – Spłoszona wybiegła z loży, a ja zadowolony z siebie, ponownie usiadłem. Nim przedstawienie się zaczęło, przed moimi oczami pojawiła się słodka twarzyczka Adelin. Jej duże niebieskie oczy, jasne loki opadające kaskadami na plecy i ramiona.

Na scenę wyszedł Rossini kłaniając się w stronę publiczności i zbierając gromkie oklaski. Dzisiaj miała mieć miejsce premiera jego, a raczej mojej sztuki „Semiramida”. Prychnąłem. Tak napisałem mu tą sztukę. Dla mnie była beznadziejna. Nie posiadająca nic zachwycającego, lecz dla uszu i wzroku ludzi była czymś niesamowitym. Ciarki podniecenia przeszły mi po plecach, kiedy przypomniałem sobie, że szacowny mistrz, w dalszym ciągu ma u mnie dług. Ze zniecierpliwieniem czekałem na zakończenie przedstawienia. W tym świecie czułem się niczym bóg. Ludzie zaciągali sobie u mnie długi w różnych formach, a ja nigdy nie miałem większego problemu ze ściąganiem ich. Natomiast ludzie mieli – o tak. Panicznie bali się mojego pojawienia i bardzo często popełniali samobójstwo, odbierając mi przyjemność zanurzenia swoich kłów w ich aksamitnie delikatnej szyi, bądź nadgarstku. Wtedy oczywiście nie odpuszczałem. Odbierałem sobie długi w postaci ich córek, czy żon.
Nareszcie! Skończyło się. Ledwo zdążyłem wyjść z loży, a potrąciłem coś. Nie zwróciłbym nawet na to uwagi, gdyby nie cichy pisk. Zerknąłem w dół, a pod moim stopami znalazła się Adelin.
- Auć? – Zmierzyłem ją wzrokiem, po raz trzeci już dzisiejszego wieczora i uniosłem ku górze prawą brew.
- Pan wybaczy. To nie tak, że ja podglądałam, ja po prostu …
Ta dziewczyna sama pchała się w moje ramiona. Jakże mógłbym zmarnować taką okazję?
- Cii … - Podałem jej dłoń, a ona niepewnie uchwyciwszy ją, wstała. Była taka niewinna, aż nie mogłem powstrzymać się, przed oblizaniem warg.
- Armend.
Patrzyła na mnie tymi dużymi oczyma, nie rozumiejąc.
- Mam na imię Armend. – Powtórzyłem, delikatnie całując jej dłoń.
Adelin zarumieniła się. Oh, jakże rozkosznym był ten rumieniec. Musiałem całą swoją siłą woli powstrzymać się, aby nie uchwycić jej w ramiona i nie wyssać gorącego trunku przemieszczającego się w jej żyłach. Jednak miała w sobie coś, co nakazało mi jej nie dotykać. Wręcz przysiągłem sobie, że nigdy jej nie skrzywdzę. Patrzyłem na nią zafascynowany i nie potrafiłem zrozumieć, co to dziewczyna w sobie ma.
- Adelin!? Ile razy miałam ci powtarzać, że masz się trzymać blisko mnie. – Przechyliłem głowę w lewo i ujrzałem starą matronę, wlepiającą gniewne spojrzenie w córkę.
- Pan wybaczy. Ja … ja już chyba pójdę.
Puściłem jej dłoń, a ona nieporadnie dygając, ruszyła w stronę przyzwoitki.
Hm. Ciekawe. Naprawdę, bardzo ciekawe. Byłem prawie pewien, że po sytuacji jaka zdarzyła się między mną, a tą dziewczyną zaraz przed przedstawieniem, będzie się bała w ogóle do mnie zbliżyć. Tymczasem ta mała i nie powiem śliczna istota, czekała na mnie. Ciekawe.
Piętnaście sekund później, stałem już przed drzwiami prowadzącymi do garderoby aktorów.
Wszedłem bez pukania. Jeśli chciałem, aby ktoś mnie nie widział, to po prostu tak było. W tłumie ludzi dojrzałem Rossini’ego.
- Witaj.
Widziałem jak jego plecy zesztywniały. A więc mnie poznał.
- Armend…
- Czyżbyś się nie ucieszył widząc mnie?
Odwróciłem się do niego plecami i podszedłem do lustra. Jestem piękny, cudownie piękny. Lekko falowane, brązowe włosy sięgające przed ramiona. Czarne niczym smoła oczy, lekko zadarty nos i niewielkie, acz pełne usta. Jestem idealny. Z zamyśleń wyrwał mnie głos kompozytora.
- Nie to nie tak … Jestem zaszczycony twoją obecnością. Mam nadzieję, że sztuka ci się podobała. – Tu przyciszył głos. – W końcu jest twojego autorstwa.
- Sztuka sama w sobie jest w porządku, tylko jej wykonanie, a raczej jego zupełny brak, mnie boli. Jednak cóż. Jesteś tylko szczurem w siedlisku kotów, czyż nie?
Człowiek, dotknął mojego ramienia i starał się mnie pociągnąć w stronę jakiegoś z pokoi. Ani nie drgnąłem. Uśmiechnąłem się do niego z politowaniem i rzekłem.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że gdybym włożył tyle samo wysiłku co ty, aby cię zaciągnąć do tego pomieszczenia, to właśnie nie miałbyś ręki? Powiedziałem to ze spokojem, ba znudzeniem, co chyba jeszcze bardziej go przeraziło.
- Ja … to nie o … chciałem tylko …
- Wiem co chciałeś. – Wpadłem mu w słowo i strzepnąłem z ramienia jego zaciśniętą dłoń, jakby była okruszkiem. Śmiertelnik chwycił się za obolałą kończynę i jęknął.- Trzeba było poprosić. – I nie zwracając na niego uwagi, ruszyłem w kierunku miejsca, do którego próbował zaciągnąć mnie siłą.
Pomieszczenie nie było wielkie, acz muszę stwierdzić, że urządzone ze smakiem. Na około otaczała mnie ciemna boazeria. Na środku znajdował się średniej wielkości, mahoniowy stół, a wokół niego mała kanapa i trzy duże fotele w odcieniach bordowych.
Naprzeciwko nich stał duży kominek w którym wesoło trzaskał ogień, a nad nim wisiał niewielki zegar.
Skrzywiłem się. Połowa mojego i tak już nudnego życia była przeznaczona na jak najczęstsze spoglądnie na zegary. Prześladowały, męczyły, były za szybkie i jednocześnie za wolne, były po prostu złe. Usiadłem w fotelu, odłożyłem mą czarną laskę na bok i sięgnąłem po cygaro leżące na stole. Z kubraka wyciągnąłem zapalniczkę i podpaliłem tytoń, po chwili wypuszczając z ust duży kłąb dymu.
- Czego ode mnie chcesz?
Odwróciłem się w jego stronę i ponownie wypuściłem dym.
- Przyszedłem po swoją należność. – Posłałem w jego stronę uśmiech politowania.
- Rozumiem. Jednak zaistniały pewne okoliczności, które …
Wstałem. Cygaro przeleciało przez pokój i uderzyło w ścianę. Dokładnie dwa centymetry obok ucha kompozytora.
W pokoju zapanowała cisza. Nawet ogień palący się w kominku, zdawał się nie wydawać żadnego dźwięku.
- Nie obchodzi mnie to! – Już stałem obok niego i trzymałem zaciśniętą rękę na jego koszuli. – Nie obchodzi. – Dodałem ciszej.
- Ja … ja … ja …
- Zamknij się. Nie popadaj w histerię. Czymże się denerwujesz? – Spytałem spokojnie, ponownie siadając.
Rossini trząsł się jak osika. Podparł się lewą ręką o fotel i starał się uspokoić – nieskutecznie.
- Równy rok temu, przyszedłeś do mnie z prośbą o napisanie sztuki. – Zacząłem opowieść. – Nie miałeś wtedy, jak ty to nazwałeś?- Zerknąłem na przerażonego mężczyznę. - A tak już sobie przypominam. Nie miałeś wtedy weny. – Przy ostatnim słowie zaśmiałem się kpiąco. – A wtedy ja obiecałem ci pomóc, pod warunkiem, że...?
Posłałem w jego stronę wyczekujące spojrzenie.
- Że … że … że… - Najwyraźniej nie umiał dokończyć.
- Że, co?!
Ten człowiek naprawdę zaczynał już mnie irytować. Czemu ci śmiertelnicy zawsze muszą stwarzać jakieś problemy.
- Że oddam ci życie mojej córki.
- A no właśnie. A jako, że nigdy jej nie widziałem na oczy, to pozwoliłem sobie pożyczyć twój portfel.
Mężczyzna w przerażeniu zaczął przeszukiwać kieszenie.
- Tego szukasz?
Mężczyzna rzucił się na kolana i zaczął błagać mnie o litość.
- Błagam, weź mnie. Ale ją zostaw. Nie jest niczemu winna. Błagam!
Jego łzy nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Co najwyżej budziły we mnie obrzydzenie.
W ręce trzymałem skórzaną własność kompozytora. Otworzyłem ją i syknąłem sfrustrowany, rzucając portfel na ziemię.
W oka mgnieniu wstałem i kierując się ku wyjściu, rzuciłem do Rossini’ego.
- Masz dzisiaj szczęście starcze. Ale nie myśl, że to koniec. Dług spłacisz mi inaczej.
Wyszedłem. Rossini, chyba nie do końca zrozumiał moje słowa, ponieważ wychodząc z pokoju widziałem tylko jego zapłakaną gębę i zaczerwienione oczy wlepiające się z lubością w zdjęcie Adelin.
- Szlag! Dlaczego właśnie ona?! – Zakląłem i wybiegłem na ulicę w poszukiwaniu posiłku.



[Akapity specjalnie usunęłam, gdyż i tak one sie nie pojawiają po upublikowaniu tekstu]
Odpowiedz
#2
Nie opuszczający mnie głód drażnił me gardło i podniebienie. Był jak natarczywa mucha, której śmiertelnik nie może się pozbyć w ciepły, letni dzień. Ja jednak nie byłem śmiertelnikiem, a mimo to nie mogłem nic poradzić na me wieczne pragnienie. Poprawiłem mankiety koszuli i ruszyłem w stronę wyjścia. Przemieszczałem się po woli i z gracją, starając się nie zwracać uwagi na kpiące wyrazy twarzy moich - te "me" są tu niepotrzebne. Brzmią sztucznie, a poza tym i tak wiadomo, że to jego gardło itd Smile

Kolejne opowiadanie napisane na fali "mody na wampiry"? Fanka Zmierzchu? Smile O ile tamtego nie znoszę, to tutaj zaskoczyłaś mnie na plus. Póki co, uniknęłaś łzawej śmieszności, mam nadzieję, że tak pozostanie. To Ci sie zdecydowanie chwali. Masz lekkie pióro i ładny styl pisania, przyjemnie się to czyta, nawet nie usiłowałam szukać błędów, a nic prócz tych powtórzeń nie rzuciło mi się w oczy. Chętnie przeczytam kontynuację.

P.S. Od niedawna posiadamy opcję wstawiania akapitów do tekstu, tylko niestety nie pamiętam w tej chwili znacznika... Ale ktoś na pewno Ci napisze, jeśli chcesz wstawić. Niemniej bez tego tekst równiez jest czytelny Smile

Pozdrawiam serdecznie, Kapryśna
Kaprys też była kobietą!
Odpowiedz
#3
Jeżeli chodzi o znacznik akapitów to wygląda tak: [ p ] (bez spacji)
Pozdrawiam. Tongue
Odpowiedz
#4
Całość bardzo mi się podoba, bardzo wciąga. Spodziewałam się raczej kolejnej historii typu Zmierzch, ale miło mnie zaskoczyłeś.Piszesz ciekawie i nawet zwykle irytująca mnie narracja pierwszoosobowa tym razem miło wkomponowała się w całość. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś ciekawego i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
,,Słowa przynależą do czasu, milczenie do wieczności."
Thomas Carle
Odpowiedz
#5
Rozdział II "Polowanie"

Ruszyłem w stronę jednej z ciemnych uliczek. Zazwyczaj swoje ofiary poznawałem w ekskluzywnych lokalach, jednak dziś niemiałem na to najzwyczajniej ochoty. Po prostu chciałem się napić.
Za trzy godziny miało wzejść słońce, więc musiałem się pospieszyć. Przystanąłem i starałem się uspokoić myśli, które skutecznie zagłuszały dochodzące mnie z zewnątrz odgłosy. Już po chwili słyszałem rozmowy prowadzone na drugim końcu ulicy.
Kobieta, dziecko i mężczyzna. Zerknąłem na sklepienie niebieskie i ujrzałem Tryjony. Westchnąłem w zachwycie. W ciągu mojego życia tylko one nie uległy zmianie.[/p]
Moja predylekcja do krwi była nie do opisania. Właśnie ona skłoniła mnie ku temu, aby wejść do mieszkania tych ludzi. Na początku zdawali się mnie nie zauważać, dopiero kiedy wszedłem w światło, rzucane przez lampę oliwną, przestali krzyczeć i spojrzeli na mnie. Przez twarz kobiety przelewała się gama uczuć. Począwszy od fascynacji, zakończywszy na przerażeniu. Jak mniemam jej pijany małżonek również ją dostrzegł.[/p]
- Więc to jeden z nich! Ty sczerstwiała ladacznico! Zdradzasz mnie, kiedy jestem poza domem!
Uśmiechnąłem się w duchu. Więc ten życiowy nieudacznik, wziął mnie za jej kochanka? Ludzie są tacy zabawni…
- Fryderyku ! To nie tak! Ja go nie znam! – Zrozpaczona kobieta, cofała się w stronę drzwi, jak najdalej od zbliżającego się męża.
Mężczyzna podniósł dłoń ku górze, przygotowując się do zadania ciosu. Nie zdążył. W mgnieniu oka chwyciłem jego dłoń i złamałem w przegubie. Drugą uchwyciłem i wykręciłem mu za plecy, a swoją lewą rękę położyłem na głowie i skręciłem mu kark.
Mężczyzna, niczym szmaciana lalka opadł na ziemię. Dziecko zaczęło drzeć się niemiłosiernie, a jego matka zaczęła histerycznie płakać.
- Cisza!
Usłuchały.
Leniwym wzrokiem przeciągnąłem po mych przyszłych ofiarach. Ich strach był prawie równie fascynujący, co krew płynąca w żyłach. Podszedłem do kobiety.[/p]
- Jak masz na imię?
- S..a..ra.
Tak naprawdę, imię jej nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Dorothy, Aleksis, Amanda, Sarah? Cóż za różnica? Przecież i tak już była martwa, ale niestety lubiłem toczyć różnorakie gry z moimi ofiarami. Po krótkim czasie były wobec mnie tak ufne, że pozwalały mi na wszystko. A potem trach. Już ich nie było. Zaśmiałem się pod nosem.
- Ach Sarah … Cudowne imię. Czy żałujesz tego, co uczyniłem?
Nastąpiła chwila ciszy, po którym nastąpiło westchnienie.
- Nie Panie, on był złym człowiekiem, dziękuję.
Patrzyła na mnie niczym na anioła stróża. Groteska tego porównania, rozbawiła mnie do granic możliwości. Ten człowiek był zły? Ciekawe, co powiedziałaby o mnie, gdyby wiedziała, jaki los ją czeka.
- Czy wiesz, kim jestem? – Było to bezsensowne pytanie. Oczywiście, że nie wiedziała.
- Przykro mi nie mam pojęcia, z pewnością kimś mądrym. – Spuściła skromnie wzrok.
Podeszła do mnie i z odrobiną niepewności położyła na mam ramieniu dłoń. Zza okna przysłoniętego brudnymi firanami, rozległo się ciche huczenie sowy. Deszcz ustał, a jeszcze niedawno czarne niczym smoła sklepienie, zaczęło przybierać odcień purpury. No i znów będę musiał się spieszyć. Owa myśl, choć wydająca się zupełnie normalną, nagle uderzyła we mnie, w mój umysł, niczym olbrzymia fala w czasie burzy o klif. Więc w końcu, po kilkuset latach znudzenia i monotonii w moim nieznającym kresu życiu, pojawiło się coś takiego jak brak czasu. Wypełniło mnie dziwne, wewnętrzne uczucie, które kiedyś nazywałem … euforią? Gdyby tylko …[/p]
- Panie, może mogłabym ci się w jakiś sposób odwdzięczyć? – Ręka Sarah zaczęła zjeżdżać z mojego ramienia na klatkę piersiową.
Odechciało mi się jakichkolwiek gier, one należały do przeszłości, a ja już żyłem przyszłością, zamieniając ją z każdym ułamkiem sekundy, na teraźniejszość.
- O tak, z pewnością.
Chwyciłem jej twarz w dłonie i zbliżyłem usta do szyi. Nie przeszkadzało mi nawet to, że była brzydka. Niczego nieświadoma ofiara, zarzuciła mi ręce na barki, jakby spodziewała się właśnie takiej reakcji, na jej propozycję.
Otworzyłem usta i obnażyłem kły. W końcu zanurzyłem je w jej szyi z pewną pasją, pozbawioną jakiejkolwiek delikatności. Pod zębami instynktownie wyczułem, przebitą przeze mnie tętnicę. Ostatnią rzeczą, jaka pamiętałem przed pożywieniem się, był przeraźliwy krzyk kobiety, wznowiony pisk dziecka i … krew.
Czerwony, życiodajny trunek był dla mnie czymś niesamowitym, niewyobrażalnym. Smakował niczym najlepsze wino, od którego bardzo łatwo jest się uzależnić. Na świecie istniał w niezliczonych ilościach, jednak i tak zawsze było, jest i będzie go zbyt mało, aby mógł zaspokoić moje potrzeby.
Oderwałem się od mojej ofiary dopiero wtedy, gdy okazało się, że w jej ciele zostało zaledwie kilka kropel krwi. Tajemnica osobników mojego pokroju, polegała na tym, że nigdy nie możemy pozbawić naszych ofiar całej krwi, ponieważ jej ostatnie krople są dla nas stosunkowo niebezpieczne, gdyż potęgują głód, przez który tracimy panowanie nad sobą – a my tego nie lubimy, naprawdę.
Odrzuciłem kobietę i zerknąłem na dziecko. Nie, nie miałem już na nie czasu – a szkoda. Przeniosłem wzrok na zwłoki leżące na podłodze i warknąłem. Tej części polowania nie lubiłem. Trzeba posprzątać. Kobietę chwyciłem za rękę, mężczyznę za nogę i wyskoczyłem przez okno. Jest coraz jaśniej – muszę się spieszyć. Zwłoki wrzuciłem do kanału ze ściekami, w którym szczury odwalały za mnie całą robotę.
Pierwsze promienie słońca zaczynały padać na wysokie gmachy budynków i gdyby nie ciemne, typowe dla zimy chmury, to już dawno by mnie dosięgły. Szybko przemieszczałem się przez najciemniejsze zaułki w mieście, aż w końcu dotarłem do mej posiadłości. Posiadłości rodu de la Menoll. Nim wszedłem do środka, po raz pierwszy lepiej jej się przyjrzałem. Była piękna. Do jej terenów prowadziła stara brama, która o dziwo nie przytłaczała tego miejsca. Długa aleja, w lecie otoczona przez krzewy winogron i róż, prowadziła ku wejściu do budynku. Po prawej stronie przy dużym dębie, znajdowała się altana, będąca niegdyś schronieniem w upalne wieczory. Na wprost niej, umieszczona została niewielka huśtawka, która z pewnością była oblegana przez mych młodych, zakochanych potomków.[/p]
W moim sercu, dodam tu w gwoli ścisłości - martwym – pojawił się żal. Żal do świata, że nigdy już nie będzie mi dane, dotknąć delikatnych płatków kwiatu, w świetle promieni słonecznych. Nigdy nie będę mógł iść z damą na piknik i zachwycać się cudowną pogodą. Westchnąłem i przeniosłem wzrok na doryckie kolumienki, podtrzymujące fundamenty posiadłości. Na marmurowe schody i duże, mahoniowe drzwi zakończone niewielką, miedzianą klamką.[/p]
Nagle, przeszywający ból przeszedł po mym karku, a w powietrzu uniósł się zapach spalonego mięsa. Natychmiast znalazłem się za drzwiami. Dawno już, nie zdarzyło mi się, abym był tak nieostrożnym.
- Dzień dobry. Panicz wrócił dziś stosunkowo późno.
Zerknąłem na służącego, który przemierzał z tacą przez korytarz. – Czy panicz życzy sobie czegoś do jedzenia?
Przewróciłem oczyma. Od trzech lat, mam tego samego służącego, który za każdym razem, kiedy wracam zadaje mi to samo pytanie i zawsze słyszy tą sama odpowiedź.
- Nie.
Ruszyłem w stronę olbrzymich szerokich schodów, wykładanych krwiście czerwoną wykładziną, lecz zatrzymałem się w połowie kroku i odwróciłem. Na mej twarzy pojawił się uśmiech. Szczery, jak najbardziej prawdziwy uśmiech. Służący zesztywniał, niczym śmiertelnik porażony wzrokiem meduzy. Chyba uznał, że zwariowałem.
- Emanuelu, mam dla ciebie wyśmienitą wiadomość. Za trzy dni zorganizujemy u nas bal. Proszę zrób mi listę wszystkich szacownych rodzin w tym mieście i jutro roześlesz zaproszenia, które wypiszę. – Taca z jedzeniem, którą służący trzymał w rękach, z brzękiem wylądowała na ziemi. – I posprzątaj to. – Dodałem, wracając do maski pozbawionej uczuć.
Nucąc jakąś melodię, przemierzałem schody. Dopiero dużo później, siedząc w fotelu przed olbrzymim kominkiem, zdałem sobie sprawę, że melodia pochodziła ze sztuki Semiramida”.
- Czyli jednak ten stary głupiec, stworzył coś wartościowego.




Dużo później stanąłem przed kominkiem i wpatrywałem się w trzaskający w nim wesoło ogień. Przed oczami przebiegały mi wspomnienia. Jedno, po drugim. Naprawdę nie mam pojęcia do czego dążył mój umysł, lecz wiedziałem, że podświadomie zmierzam ku jakiemuś konkretnemu wydarzeniu. Przez chwilę, przed oczami zamajaczyła mi się postać żołnierza, aż w końcu pojąłem. Gdzieś, jakaś część mojego mózgu liczyła zabitych przeze mnie ludzi. Kalkulowała wszystkich bardzo szybko. Byli niczym góry mięsa, zakupione na targowisku. Dziewięćset sześćdziesiąt cztery miliony. I wtedy przed oczami pojawił mi się Trevor. Fuj! Toż to był najgorszy rodzaj wampira, jaki kiedykolwiek w życiu miałem okazję poznać! Jak prawdziwy, dobrze szanujący się wampir, może pić krew zwierząt? Potrząsnąłem z obrzydzeniem głową i skierowałem się w stronę biurka. Sięgnąłem po czyste kartki papieru, pióro oraz atrament i zacząłem wypisywać zaproszenia. Była to żmudna i cholernie nudna praca. Kilka razy musiałem przepisać kilka listów, gdyż nie zapanowałem nad swoją siłą i przedziurawiłem pergamin. Kiedy minęła dwunasta w południe, skończyłem pieczętować sygnetem ostatni list. Dzwoneczkiem przywieszonym do ściany zadzwoniłem po służącego. Po chwili pojawił się w drzwiach.
- Panie. – ukłonił się.
Podniosłem na niego wzrok i przekrzywiłem głowę w prawo. Po raz pierwszy dokładniej mu się przyjrzałem. Był dojrzałym mężczyzną pod trzydziestkę. Zadbany – no tak, cóż się dziwić, skoro całkiem nieźle mu płacę. Jednak w jego sposobie bycia, uniesionym ku górze podbródku i pewnej pozie zrozumiałem, że nie pochodzi z nisko postawionej rodziny.
- Usiądź. – wskazałem dłonią na krzesło.
Mężczyzna zblednął. Jednak powoli podszedł do wskazanego przeze mnie miejsca i usiadł.
- Więc Emanuelu, opowiedz mi coś o swojej rodzinie.[/p]
Odpowiedz
#6
Rozdział interesujący tak samo jak poprzedni. Muszę przyznać, że piszesz w sposób dzięki, któremu zachęcasz czytelnika do dalszego czytania. Nie przynudzasz, że tak powiem i to bardzo cenię w twojej powieści. Nie mam pojęcia w jaki sposób rozwiniesz to dalej i jest to kolejny plus całkowitego zaskoczenia czytelnika. Było tam kilka wyrażeń, które nie bardzo mi się podobały, ale nie były to jakieś poważne błędy tylko po prostu moje takie widzi mi się. Ogólnie gratuluję i czekam na ciąg dalszy.
,,Słowa przynależą do czasu, milczenie do wieczności."
Thomas Carle
Odpowiedz
#7
ponownie umieram i na nowo się naradzam. - się rodzę
i obserwuję spadające krople z nieba. - spadające z nieba krople
Dzisiaj miała mieć miejsce premiera jego, a raczej mojej sztuki „Semiramida” - bez tytułu sztuki
Ani nie drgnąłem. - ani drgnąłem
Na około otaczała mnie ciemna - bez "na około"

Zasadniczo nie przepadam za tekstami o wampirach. Dla mnie to i tak krwiopijcze zadufane w sobie dupki. Ale niech tam. Tak że temat specjalnie mnie nie uwiódł.
Za to warsztat, sposób opowiadania tej Historii, Zajawka na początku.. Po prostu miodzio. Mimo że jak wspomniałem za wampirzymi historiami nie przepadam, to ta czyta się przyjemnie, napisana jest sugestywnie. A sam początek (zajawka) odsłania akurat tyle że ma się ochotę przeczytać całość, choćby po to żeby dowiedzieć się za co chcą zrobić "kuku" bohaterowi.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Rozdział III „Ephrayim”

Stałem przy dużym, oprawionym wstążkami oknie. Opuszkami palców odsłaniałem długą kotarę, aby móc dostrzec co się dzieje na zewnątrz. Jeszcze kilka dni temu, siedziałem przy biurku i zanurzając pióro w kałamarzu, wypisywałem zaproszenia. Jak dotąd nie zdawałem sobie sprawy, ile zacnych rodzin mieszka w Londynie. Oczywiście nie mówię tego, przez pryzmat pieniędzy, które będę musiał wydać na bal – ich miałem pod dostatkiem. Zaproszenie dla rodziny Rossiniego, zostawiłem na sam koniec. Długo zastanawiałem się nad jego treścią, aż w końcu poprzestałem na tym:


Szanowna Lady Rossini!
Ze znana mi uprzejmością, pragnę serdecznie zaprosić Panią oraz jej najbliższych, na skromny bal, który odbędzie się 20 grudnia w mej posiadłości na All Street. Byłbym zachwycony, gdyby Lady Amelia, również zaszczyciła mnie swoją obecnością. Czyż, nie mam racji twierdząc, iż ten sezon ma być dla niej debiutem?
Więc sprawa postanowiona! Oczekuję z niezmierną niecierpliwością na Wasze przybycie.

Lord Armend
Scrooford


PS: Mam ogromną nadzieję, że nie odebrała Pani mych słów, za zbytnią impertynencję. Jeszcze raz chylę głowę i pozdrawiam!



W liście specjalnie nie wspomniałem słowem o kompozytorze, mając nadzieję, że starzec zrozumie aluzję i nie przybędzie na przyjęcie.
Teraz tamte chwile wydają się cholernie odległe. Zerknąłem na zegar, nie starając się nawet zapanować nad grymasem pojawiającym się na twarzy. Za piętnaście minut, powinni pojawiać pierwsi goście. Dzięki mojemu wyostrzonemu zmysłowi wzroku, potrafiłem już teraz dostrzec kilka powozów oświetlonych po bokach lampionami, oddzielonych od mej posiadłości dokładnie dwie mile.
Zszedłem po długich, krętych schodach do olbrzymiej sali o kształcie prostokąta. Posadzka została wykonana z najwyższej jakości marmuru., a na ścianach zostały namalowane postacie, rodem wyjęte z najbardziej mistycznych baśni opowiadanych przez ulicznych bajarzy. Na każdym ze stołów porozstawiano różne rodzaje jadła. Stoły rozłożone zostały w półokręgu, bezpośrednio przylegając do ścian. Można było na nich znaleźć najlepsze rodzaje mięsiwa, owoce i – oczywiście poncz. Przy każdym znajdowały się krzesła obszyte czerwonym materiałem.
Nawet ja – wampir – musiałem przyznać, że widok jak i zapach unoszący się w powietrzu był naprawdę imponujący. Przy jednej ze ścian nie obstawionej stołami został zbudowany podest, na którym już za chwilę mieli stanąć muzykanci.
Ogarnąłem spojrzeniem cała salę i mruknąłem z zadowoleniem. Trzy metry za mną stał jeden z moich służących, nie musiałem się obracać, aby o tym wiedzieć – wyczuwałem jego zapach. Jednak postanowiłem okazać się miłosiernym i docenić jego starania. Obróciłem się w jego stronę i kiwnąłem nieznacznie głową na znak uznania. Właśnie w tej chwili usłyszałem powóz.
Wyszedłem na podjazd nie czekając na otwarcie mi drzwi przez służącego. Owe zasady już dawno przestały mnie dotyczyć. Kierowałem się nimi tylko wtedy kiedy uznałem to za konieczne i oczywiście zawsze to musiało mieć jakiś cel. Goście zaczęli wychodzić z dorożek. Mężczyznom podawałem rękę, a kobietom kłaniałem się, wymieniałem stosowne uprzejmości, całowałem ich dłonie i gestem zapraszałem wszystkich do środka. Z odgłosów dochodzących z wewnątrz doszedłem do wniosku, że muzycy wzięli się już do roboty.
Na zewnątrz stałem jeszcze jakieś pół godziny, aż w końcu nadjechał oczekiwany przeze mnie powóz. Powóz Rossiniego. Pierwsza wysiadła jej matka. Ubrana była w najmodniejszy krój sukni, który może i byłby ładny, gdyby nie złoto i klejnoty, którymi stara matrona obwiesiła swe ciało. Nadawało jej to zbyt wielkiego przepychu i dla mojego wzroku nie był to zbyt przyjemny widok. Jednak wynagrodziła mi go Adelin. Ubrana w długą, prostą, kremową suknię, przywodziła mi na myśl księżyc w ciemną, bezgwieździsta noc. Niebieskie kwiatki wplecione w jej długie, kręcone, blond włosy, dodawały jej jeszcze większego uroku. Nie umknął oczywiście mojej uwadze fakt, że Rossiniego nie było. Czyli zrozumiał. Byłem naprawdę pełen podziwu dla tego człowieka. Czyżby zaczął używać szarych komórek? Nie na pewno nie. Po prostu się bał – jakże inaczej.
- Pani. –Skłoniłem się i ująłem jej dłoń, składając na niej pocałunek. Przeniosłem wzrok na Adelin i powtórzyłem rytuał. Zanotowałem z zadowoleniem , że zadrżała.
- Jesteśmy wdzięczne za zaproszenie na przyjęcie. – Rzekła matrona ze chciwością wpatrując się w moją posiadłość.
- Nie, to ja jestem wdzięczny za przybycie, dzięki waszej obecności nic nie jest wstanie przyćmić tego balu.
Obie zarumieniły się, lecz tylko Adelin spuściła wzrok. Jej matka – Lady Samantha Rossini taksowała mnie pożądliwym spojrzeniem.
Na mojej twarzy pojawił się nonszalancki uśmiech. Podszedłem do niej nieco bliżej i głęboko zacząłem patrzeć w jej oczy. Widziałem jak na twarzy zaczęły wykwitać rumieńce. Zauważyłem jak przygryza wargę, a przede wszystkim usłyszałem jej przyśpieszone bicie serca – to mi wystarczyło.
- Przywodzi mi pani na myśl pewien kwiat, który znalazłem z Azji. Nosi nazwę „Lori wysmukły” i ręczę moją dumą, że ktoś go tak nazwał na pani cześć.
Samantha zrobiła się czerwona jak piwonia. Rozwinęła wachlarz i delikatnie się nim wachlując odparła.
- Co też pan takiego opowiada? No już, skończmy te dyskusje zimno się robi. Czy zaprosi nas pan do środka?
- Ależ oczywiście! – Podstawiłem obu kobietą ramiona. - Więc chodźmy. – I ruszyliśmy w stronę wejścia.
Ta kobieta była żałosna. W duchu śmiałem się z niej. Ciekawiło mnie, jaka będzie jej reakcja, kiedy dowie się czym jest owy „kwiat”. A dowie się na pewno. Parsknąłem śmiechem. Więc grę czas zacząć.



Na salę wszedłem z niemałym opóźnieniem. Ledwo przekroczyłem jej próg, a otoczył mnie wianuszek gości.
- Dziękuję za zaproszenie Lordzie!
- Oh, jakże tu cudownie!
- Cóż za muzyka!

Potrząsnąłem głową i krótko, acz uprzejmie odpowiedziałem na pytania. Fala głosów o mało nie wyprowadziła mnie z równowagi. Zostawiłem gości i ruszyłem do stolika z napojami.
Już miałem nalać sobie picia i odejść, kiedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
Odwróciłem głowę i wtedy usłyszałem jej myśli.
- Cóż, za przystojny mężczyzna. Bogaty. Będzie bardzo ciekawie, kiedy go uwiodę.
Zadziałało to na mnie jak płachta na byka.
Oparłem się o stół i uśmiechnąłem.
¬- Oh…
- Wybaczy panienka, ale chyba nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Jestem Armend. – Pochyliłem się by ucałować jej dłoń.
- Lady Sofia Beatrice Rosalynde Anne Therese Howard.
- Miło mi. – Uśmiechnąłem się leniwie.
- Mi również, czy zaprosi mnie pan do tańca, czy mam już nie robić sobie nadziei? – Rzuciła mi kokietujące spojrzenie.
- Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy może stłumić apetyt i sprowadzić mdłości. Pani wybaczy –skłoniłem się i zostawiłem Sofię Wieloimienną z otwartymi ustami, i nieregularnie pulsującą żyłą na skroni. Nie mogłem powstrzymać się od triumfalnego uśmiechu. Zapowiada się ciekawie. Zamknąłem oczy.


Długie jedwabne suknie. Poświata dużego, srebrzystego księżyca opadała na zakryte maskami ludzkie twarze. Kobiety, mężczyźni wirujący naokoło dużej, wyłożonej zimnymi, białymi kaflami sali, tworzyli krąg wirujących postaci. Maski, wszędzie te przeklęte maski z wymalowanymi smutnymi bądź wesołymi minami. Wszystkie takie same, a każda inna. Każdy obrót prezentował inną twarz, inną posturę, inny wygląd. Każda sekunda wydawała się dłużyć niemiłosiernie. Mała dziewczynka klęcząca na środku sali, obracała raz po raz głowę to w lewo to w prawo, mając nadzieję na odnalezienie się wśród tych nic jej nie mówiących postaci. Czuła chłód, przerażający chłód. Dreszcze strachu zaczęły przechodzić jej małymi kroczkami po karku. Uśmiech jeszcze przed chwilą tak szczery wymalowany na twarzyczce, po woli zmieniał się w strach, przerażenie, aż w końcu ból.
Długie blond włosy przykleiły się do jej mokrej od łez twarzy. Palce zimne niczym lód, powoli zaczynały się trząść. Postacie nie przestawały wirować. Ciche szepty, śmiechy i złośliwe uwagi docierały do dziewczynki z podwojoną siłą. Głosy przesuwających obcasów wirowały wokół przerażonej i osamotnionej postaci, znajdującej się w kręgu otaczających ją ludzi. Grzmot. Krzyk. Przerażenie. Ogromna błyskawica przecięła niebo trafiając w jedno z drzew, znajdujących się koło ogromnej szyby wpuszczającej światło do sali. Iskry, ogień i gałęzie wpadły niczym huragan do zamku, niszcząc wokoło wszystko co stanęło mu na drodze. Dziewczynka klęcząca na środku uniosła triumfalnie ręce w górę i zaczęła zanosić się histerycznym śmiechem. Ludzie zamarli. Kilku strażników podbiegło do niej i patrząc na nią z obrzydzeniem, a zarazem strachem, związało i niczym psa wywlokło w stronę wyjścia. Nagle wszystko ucichło. Burza ustała. Ludzie znowu się śmiali. Znowu drwili i za maskami chowali twarze. Wtedy Elizabeth podeszła do dziewczynki i chwyciła ją w swe ramiona, nie bacząc na przestraszonych ludzi…



- Ugh! – Był to jedyny odgłos jaki byłem w stanie z siebie w tej chwili wydać. – Co to miało być?! – Krzyczały moje myśli i ciało. Szklanka z ponczem, którą trzymałem w dłoni rozbiła się pod moimi stopami, a ja na chwilę zupełnie straciłem orientację. Nie słyszałem nic, poza swoimi myślami, nie widziałem nic, poza resztkami wizji rozpadającymi się w moim umyśle, podobnie jak szklanka w mojej dłoni.
- Poncz smakował?
Odwróciłem się i właśnie wtedy to poczułem. Przede mną stała istota, wyglądem przypominająca człowieka, ale w rzeczywistości nim nie będąca. Nie, to stanowczo nie mógł być człowiek. W żadnym wypadku nie emanowałaby z niego, aż taka moc.
- Kim jesteś?
Zrobiłem krok w tył, p[przygotowując się do skoku.
- Ephrayim. – Bynajmniej jego imię mnie nie uspokoiło. – Nie musisz się mnie obawiać. – Dodał, jakby w nadziei, że uśpi moją czujność.
- Nie widziałem jak wchodzisz. – Powiedziałem, powoli odczuwając, że znów zaczynam panować nad sytuacją, a przede wszystkim nad sobą.
- Podobnie jak większość osób nie widzi kim naprawdę jesteś.
Chwyciłem go za bark. Uśmiechnąłem się na widok grymasu pojawiającego się na jego twarzy. Z boku wyglądali jak dobrzy znajomi, a to było najważniejsze - jeśli chodzi o pozory.
- Kim jesteś? – Powtórzyłem, minimalnie wzmacniając uścisk.
Już chciałem go wyprowadzić na dwór, kiedy zaczęła mnie opuszczać siła. Zanim w zupełności straciłem kontakt ze swym ciałem usłyszałem słowa:
- Athisis jest jak narkotyk. Po jego wypiciu najpierw ma się wizję, a potem traci się panowanie nad swym umysłem - na godzinę. Przepraszam, inaczej nie moglibyśmy na spokojnie porozmawiać.


Odpowiedz
#9
Zapowiada się naprawdę ciekawie. Jestem pod ogromnym wrażeniem no i oczywiście cieszy mnie to, że nie zrobiłaś czegoś w stylu ,,Zmierzchu". Bardzo podobał mi się opis wizji. Był taki realistyczny. Czekam na ciąg dalszy.
,,Słowa przynależą do czasu, milczenie do wieczności."
Thomas Carle
Odpowiedz
#10
Tydzień wcześniej
- Nazywam się Emanuel Cartte, mam dwadzieścia osiem lat i pracuję dla pana.
Oparłem podbródek na dłoni i wpatrywałem się w niego. Po prostu. Minione lata nauczyły mnie, że aby więcej się dowiedzieć, niekoniecznie trzeba mówić. Czasem wystarczy tylko patrzeć. Głęboko, natarczywie, z minimalną iskierką groźby, aby wywołać w odbiorcy respekt. Więc patrzyłem. Starałem się wzrokiem przebić, tę szklaną kulę, otaczającą każdą śmiertelną istotę i zmusić jej podświadomość do współpracy ze mną. To nie jest tak, że słyszałem wszystkie ich myśli. Miałem do nich dostęp tylko wtedy, kiedy ich emocje przypominały huragan rozpętany, podczas burzy na morzu. Wtedy ich „powłoki” były osłabione, bądź znikały co pozwalało memu wampirzemu zmysłowi przenikać ich umysły i dowiadywać się rzeczy, do których na co dzień nie miałem dostępu.
- Pochodzę, a raczej pochodziłem z arystokracji – dodał po chwili wahania.
- Dalej, proszę.
- Moja matka, zdradziła mego ojca, co spowodowało, że zostałem… - zawahał się.
- Zostałeś, co?
- Wydziedziczony.
Nie musiałem go pytać o powód. Jasnym było, że podważono jego pochodzenie, co musiało być łatwe, zważając na to, iż nie ma sposobu na dowiedzenie się, kim tak naprawdę był jego ojcem.
- Co z twoją matką?
Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas bólu. Widziałem jak jego policzki nabrały barwy czerwieni, a oczy delikatnie zaszły łzami, które dumnie powstrzymał. Wszystko to trwało nie dłużej niż pięć sekund. Jednak ja, widziałem. Po chwili spojrzał na mnie. Na jego twarzy nie było już smutku, zażenowania, czy bólu. Tylko duma. Wypisana w jego oczach, sposobie ułożenia rąk, zaciętych wargach i wysoko podniesionym podbródku. Cała jego postura sprawiła, że nawet ja byłem z niego dumny.
- Potrzebuje czasu – odparł pewnie. – Co prawda minęły już trzy lata, ale pewnych przyzwyczajeń nie da się tak łatwo zmienić, pan wie chyba o tym najlepiej. – Uśmiechnął się delikatnie.
Jego zachowanie zakrawało na bezczelność, jednak nie mogłem zarzucić jego słowom nieprawdy. Tak, mój nocny tryb życia mógł być dla niego przyzwyczajeniem, które ciężko zmienić. Pokiwałem głową w zadumie. Przydałby mi się ktoś taki. Nie służący, lecz partner w mym nieśmiertelnym życiu. Jednak czy to był dobry pomysł? Od czasu stworzenia Elizabeth, poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie stworzę wampira. Jednak … Oh, tak. Ta myśl kusiła. Była silna, natrętna i uciążliwa, lecz nie zmieniało to tego, że była pociągającą. Wyciągnąłem cygaro i podpaliłem je. Tak, to było coś czego potrzebowałem.
- Czyli jesteś martwy – szepnąłem.
- Przepraszam, dobrze usłyszałem? – Spytał z wahaniem.
- Najwyraźniej. – Odparłem tonem, jakby jakiś dzieciak zawracał mi głowę.
- Dlaczego tak pan uważa?- Nie był przestraszony. Po prostu zapytał.
- Masz do utrzymania kobietę, która jak wnioskuję z tego co powiedziałeś, nie potrafi ograniczyć wydatków. Pracujesz tutaj jako lokaj od trzech lat, a twoja sytuacja finansowa nie uległa żadnej zmianie. Jesteś trupem.
Zmrużył oczy i przekrzywił głowę. Wyglądało to nawet zabawnie.
- Nie będę wnikać skąd wyciągnął pan takie wnioski, choć niemożliwym jest, aby zostały wyciągnięte z informacji, które panu przekazałem. Myślę, że nie było dobrym pomysłem, abym tu pracował – podniósł się i skinął w moją stronę głową. – Pozwoli pan.
- Poczekaj!
Zatrzymał się i odwrócił głowę w moim kierunku czekając na to co miałem mu do powiedzenia. A miałem dużo. W tamtej chwili jeszcze nie miałem pojęcia co zrobić, jednak w takich sytuacjach zdawałem się po prostu na mój niezawodny instynkt.
- Kto wie, że tu pracujesz?
Zachowanie Emanuela zmieniło się diametralnie.
- Oczywiście, że nikt. I mam nadzieję, że tak zostanie.
Również wstałem, musiałem rozegrać to perfekcyjnie.
- Co sądzisz o tym, że przygarnę ciebie i twoją matkę pod swój dach oraz uznam was?
- Nie przyjmujemy jałmużny. – To było to! Usłyszałem w jego głosie wahanie.
- Nie sądzę, aby przyjęcie do rodziny było formą jałmużny. Chcesz mnie obrazić? – Moja brew celowo, acz niebezpiecznie powędrowała ku górze.
- Czego chcesz w zamian?
- Wiem jak dumnym jesteś człowiekiem, więc uznajmy, że przyjmę cię bo bardzo mi na tym zależy, dla tego to ja zapytam. Czego ty byś chciał?
Na jego twarzy po raz pierwszy pojawiło się prawdziwe zdziwienie.
- Ja? Czego ja chce? Naprawdę mogę powiedzieć czego ja chcę w zamian za to, że wstąpię do Twej rodziny?
- Masz moje słowo.
Widziałem jak się zastanawia. Po chwili spojrzał na mnie niepewnie i rzekł.
- Chcę w przyszłości dostać od ciebie to, co będzie dla ciebie bardzo ważne, ale jednocześnie najmniej potrzebne w jakiejś sytuacji bez wyjścia i jeśli uznam to za stosowne to mogę domagać się, tego wcześniej, zanim owa sytuacja nastąpi, jednak zaraz przed.
Zamyśliłem się chwilę. Bardzo, ale to bardzo skomplikowane życzenie. Myślał pewnie o tym, że w przyszłości chciałby dostać wszystkie majątki, a na łożu śmierci i tak nie byłyby mi potrzebne. Pokiwałem w zadumie głową i wzruszyłem ramionami.
- Dobrze, zgadzam się.
- Jest jeszcze jeden warunek. – Uśmiechnął się wesoło.
Westchnąłem zrezygnowany.
- Jaki?
- Musisz przypieczętować ze mną przysięgę, krwią.
Uniosłem zdziwiony brwi.
- Krwią? Dlaczego akurat krwią?
- W historii moich przodków Mossati, istniało niegdyś przekonanie, że krew jest najczystszą i najprawdziwszą formą człowieczeństwa, nieskażoną kłamstwem i chęcią złamania słowa. Oddawano rytuały zawsze ściśle związane z krwią i przestrzegano zasad, które niestety już dawno poszły w niepamięć.
- Co jeśli mimo złożonej przysięgi, nie spełniło się jej warunków?
- Śmierć.
Uśmiechnąłem się. Już od wieków wiadomym było i dla rasy wampirów i ludzi, że takie przysięgi nie miały żadnej siły, a nawet jeżeli, to śmierć nie była czymś czego bym się obawiał. Skinąłem w głową.
- Dobrze. Jak chcesz, aby to wyglądało?
Emanuel najwyraźniej się ucieszył. Wyjął ze spodni mały, ostry nóż i przeciął nadgarstek, podał mi go.
- Zrób to samo.
Już po chwili nasze dłonie zostały połączone w krwawym uścisku i unoszącym się nad nami zapachu śmierci.



***
Siedziałem tam, na murawie. Blisko olbrzymiego posągu wyrzeźbionego z marmuru, wyglądem przypominającego Anioła. Anioła Śmierci. Widziałem jego twarz idealnie wyrytą w kamieniu. Wyraźnie zaznaczone oczy, usta i nos. Jednak najbardziej przyciągały uwagę zęby. W żadnym wypadku nie przypominały moich. Były o wiele za długie i grubsze, lecz wywoływały we mnie dreszcz emocji, którego wtedy – będąc w stanie otępienia – nie potrafiłem prawidłowo zidentyfikować. Obok posągu znajdowało się drzewo. Nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że jego liście palą się niebieskim ogniem – palą, nie spalają.
- Spójrz na mnie, proszę. – Jakby z daleka dobiegł mnie cichy, spokojny i miły dla ucha głos. Gdzieś w środku coś krzyczało – Nie! Nie zrobię tego! – Jednak mimo, iż ciało należało do mnie, nie słuchało mnie. Poczułem jak niewidzialna ręka obraca mą głowę. Mój wzrok padł na wysokiego, blondwłosego mężczyznę, o nieskazitelnie niebieskich oczach. Zamknąłem na chwilę oczy, aby postarać się opanować zawroty głowy. Wtedy poczułem jego dłoń na policzku. Ciarki podniecenia przeszły mi po karku, zatrzymując się na końcówkach palców u dłoni. Pewnie nigdy nie zostaliście porażeni przez piorun, ale jeżeli tak, to owo uczucie było bardzo podobne, tylko pozbawione bólu, a zastąpione przyjemnością.
Otworzyłem oczy, a z mojego gardła wydobyło się ciche, przerywane warczenie. Mężczyzna natychmiast wziął dłoń. Najwyraźniej odzyskiwałem ciało. Już po chwili istota potwierdziła moje przypuszczenia.
- Mam mało czasu. Postaraj się skupić na moich słowach – zerknął na mnie jakby w oczekiwaniu na potwierdzenie, czego oczywiście się nie doczekał. – Na imię mam Ephrayim i jestem alchemikiem. Moja rodzina zajmuję się od stuleci tejże dziedziną, a ja zostałem wysłany do ciebie, aby spłacić dług.
- Jaki dług? – Zapytałem kiedy poczułem, że niewidzialna siła uwolniła moje gardło.
- Sześćdziesiąt trzy lata temu, uratowałeś od śmierci pewną kobietę, miała na imię Servina i była moją krewną.
- Przez przypadek.
Zauważyłem jak jego twarz się zmienia i wypełnia ją duma. Jęknąłem. Duma, duma, duma. Ciągle ta przeklęta duma. Czy ktoś gdzieś tam uznał, że trzeba do mnie wysyłać ludzi wypełnionych po czubki włosów tą cechą, aby sam jej nabrał? Jeszcze czego. Prędzej usmaże się w piekle.
- Szukamy cię od ponad pięćdziesięciu lat. Szanowna Servina już nie żyje, ale spuścizna, którą zostawiła po sobie, wymaga, abyśmy spłacili dług. Mamy dla ciebie informacje, oraz mały podarunek, który pozwoli uwolnić nasz ród od długu zaciągniętego przez Servinę.
- Jakie możecie mieć informacje, których ja mógłby już nie posiadać? – Przez mój głos przebiegła pogarda, co natychmiast sprawiło, że uścisk na gardle wzmocnił się ze zdwojoną siłą. Zakrztusiłem się.
- Jesteś w zagrożeniu.
- Nikt … nie jest dla mnie… zagrożeniem. – Wycharczałem przez zaciśnięte zęby.
- Nie obchodzi nas twoje zdanie. Przedstawiciele podjęli decyzję, mają zamiar cię zniszczyć.
- Czym niby miałbym zawinić Przedstawicielom? – Mimo, iż mój ton był nonszalancki, to w sercu zagościł niepokój. Przedstawiciele, nie byli kimś z kim chciałbym zadzierać.
- Elizabeth.
Tym razem to nie niewidoczna dłoń ścisnęła me gardło, lecz gula. Nie dowierzałem w to co mówił ten pyszałek, który myślał, że może mieć władze nad nim – wampirem. Nie, mimo, że nie rozstał się z Elizą w zbyt dobrych stosunkach, to nie zrobiłaby by mu czegoś takiego. Wiedział, że przemiana w wampira, bez zgody drugiej strony, kończy się karą śmierci, ale nie… nie zrobiłaby tego. Wtedy w mojej głowie usłyszałem cichy głosik, dziwnie przypominający głos Ephrayim’a: - Nie uważasz, że nazywanie rozstania się z Elizabeth w niezbyt dobrych stosunkach, jest małym niedomówieniem?
- Jakim prawem czytasz mi w myślach! – krzyknąłem.
- Wybacz, ale inaczej nie mógłbym liczyć na twoją szczerość. To nie potrwa długo. Za jakieś pięć minut odzyskasz sprawność nad całym ciałem i umysłem.
- Świetnie. Jest to szczyt moich marzeń. Wspominałeś o jakimś podarunku, od waszego …
- Rodu. Naszego rodu. Otóż jestem nim ja.
Zacząłem się śmiać. On? Naprawdę on miał mi pomóc? Zakładając oczywiście, że miał mi w ogóle w czym pomagać. Ale dobrze na razie, nie muszę udzielać żadnej odpowiedzi.
- W czym niby miałbyś mi się przydać?
- Sam widzisz, czego potrafię dokonać.
- Jeśli myślisz, że twoje eliksirki mogą pomóc, w przeciwstawieniu się Przedstawicielom, to albo jesteś tak głupi, albo naiwny, co w moim mniemaniu sprowadza się do tego samego.
- Sądzisz, że alchemia sprowadza się tylko do … jak je nazwałeś? Eliksirków?
Zamyśliłem się. Nie, oczywiście, że nie. Jednak nie sądzę, aby ten podlotek posiadł takie umiejętności w tej dziedzinie, co Starożytni, nad którymi Przedstawiciele nigdy nie mieli żadnej władzy.
- Jestem straszy od ciebie. Byłem mentorem Serviny i wielu, wielu innych. – Odparł, znów podsłuchując moje myśli.
- Możesz mi to udowodnić?
- Nie odczuwam takiej potrzeby. Nikt nie ma nade mną władzy i nie będę nikomu nic udowadniać. Twoja sprawa czy mi uwierzysz, czy nie.
Uwierzyłem. Zmierzyłem go po raz setny wzrokiem i zadałem ostatnie pytanie.
- Jaką mam pewność, że nie będziesz chciał mnie otruć?
- Masz na myśli zabicie cię?
Skinąłem głową.
- Miałem już okazję. Odpowiedz sobie sam.



Odpowiedz
#11
Cytat:Siedziałem w ciemnym pokoju i patrzyłem w księżyc.
Moża lepiej na?

Cytat:Nie potrafiłem od niego oderwać spojrzenia.
Yodowa składnia.

Cytat:Nie potrafiło do mnie dotrzeć, że po raz ostatni go widzę.
j.w.

W prologu jest bałagan z czasami. IMO

Cytat:Stoję przy dużym oknie i obserwuję spadające krople z nieba. Ciemne chmury zasłaniały księżyc, a gdzieniegdzie białe błyskawice przecinały sklepienie. Jestem znudzony.

Znów czasy

Cytat:Podeszła do mnie i z odrobiną niepewności położyła na mam ramieniu dłoń. Zza okna przysłoniętego brudnymi firanami, rozległo się ciche huczenie sowy.
Za dużo spacji przed zza.

Cytat:Kobietę chwyciłem za rękę, mężczyznę za nogę i wyskoczyłem przez okno. Jest coraz jaśniej – muszę się spieszyć.
Znów bałagan z czasami.

Cytat:Opuszkami palców odsłaniałem długą kotarę, aby móc dostrzec co się dzieje na zewnątrz.
Przecinek po dostrzec.

Cytat:Ze znana mi uprzejmością
znaną - wogóle ten zwrot jest niefortunny.

Cytat:- Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy może stłumić apetyt i sprowadzić mdłości. Pani wybaczy –skłoniłem się i zostawiłem Sofię Wieloimienną z otwartymi ustami, i nieregularnie pulsującą żyłą na skroni.
Zły zapis dialogu.
Cytat:Zrobiłem krok w tył, p[przygotowując się do skoku.
Literówka

Cytat:- Nie widziałem jak wchodzisz. – Powiedziałem, powoli odczuwając, że znów zaczynam panować nad sytuacją, a przede wszystkim nad sobą.
Znów zły zapis dialogu. Radzę przejrzeć porady. W tekście takich błędów jest więcej.

Cytat:Jednak ja, widziałem.
Po co ten przecinek?
Cytat:Od czasu stworzenia Elizabeth, poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie stworzę wampira.
Powtórzenie

Cytat: Ja? Czego ja chce? Naprawdę mogę powiedzieć czego ja chcę w zamian za to, że wstąpię do Twej rodziny?
To nie list - twej z małej litery

Cytat:Siedziałem tam, na murawie.
Znów zbędny przecinek.

Cytat:Blisko olbrzymiego posągu wyrzeźbionego z marmuru, wyglądem przypominającego Anioła. Anioła Śmierci.
Lepiej zrobić z tego jedno zdanie.

Cytat:Prędzej usmażę się w piekle.

W dodatku zauważyłam pewną niekonsekwencję. Raz sugerujesz, że Adelin nie należy do zamożnych, a potem okazuje się, że jest córką Lorda. Jeśli ta pierwsza wzmianka o jej pochodzeniu, była po to by bohater mógł się wykazać, to efekt wyszedł taki sobie.

Zmierzchu tu nie uświadczyłam, ale za to widzę silną inspirację książkami A.Rice. Nawet imię głównego bohatera (swoją drogą mogłaś się wysilić i być bardziej oryginalna) jest jakąś przeróbką z Kronik...
Ten cały wampir przypomina Lestat'a.
Tekst czytało się dobrze. Byłoby lepiej, gdyby nie straszny bałagan z czasami na początku. Potem było lepiej.
Masz też problemy z dialogami
Lubie wampiry, ale ostatnio ich podaż przwyższa popyt na nie. Zdarzają się oczywiście dobre (dobre, bo oryginalne) teksty. U ciebie niestety oryginalności nie znalazłam. To sprawia, że całość jest zaledwie przeciętna.
Odpowiedz
#12
Rozwija się w odpowiednim kierunku. Interesujące. Stopniujesz napięcie dodając nowe wątki i zagadki. To dobrze. Bacz jedynie by nie przedobrzyć i coby czytelnik nie zginął w nich jak w mrocznej matni.

Druga część (po kropkach) nieco zagmatwana. Nie za bardzo wiadomo co ten alchemik zrobił, bo wygląda tak jakby wampirka przydusił, a jednocześnie ów wampirek doznaje jakiejś ekstazy..
Fragment o Tworzeniu nowego wampira, każe śmierci itd, też nie do końca jasny.
Reszta jak najbardziej.

Myślę że ma to wszystko szansę rozwinąć się w interesującą opowieść. Obym tylko dożył jej ukończenia.. Smile. Bo wampirem bynajmniej nie jestem, wieczności żył nie będę, a Ty cykasz po kawałeczku tej opowieści Smile
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości