Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Las
#1
Wstawiam ponownie - bo gdzieś zjadło! Smile

LAS


czyli co się stało z pewnym bohaterem naszego dzieciństwa



Za osadą rósł Las. Nie jakiś tam las, byle jaki, ale Las właśnie. Ciemny, gęsty, ponury. Grube pnie rozłożystych dębów i strzelistych sosen tworzyły niemal zwartą ścianę, a przez ich korony przebijało się tak niewiele światła, że miało się wrażenie jakby w Lesie wiecznie panowała noc. Miękki mech porastał tych drewnianych matuzalemów, którzy gdyby tylko potrafili mówić… ale, ale, zapędziłem się trochę. Dość powiedzieć, że Las budził grozę, a gdy się człowiek do niego zbliżał, czuł chłód przenikający całe ciało. Nawet w upalne letnie dni, kiedy wokół wszystko smażyło się w słońcu, Las pozostawał chłodny i ponury. I milczący. W normalnym lesie ptaki śpiewają, biegają wiewiórki, jeże, dziki i inne takie, a nocami sowy pohukują i wilcy wyją. A w tym nie. Tutaj tylko drzewa przy wietrze szumiały. Taki właśnie był Las.
Tak więc było oczywiste – a przynajmniej tak mówili miejscowi – że to Las z typu tych, no wiecie, nawiedzonych. Przez Las biegł królewski trakt, i kto się tego traktu trzymał ten zawsze – no, prawie zawsze – cały, zdrowy i żywy do celu docierał. Ale kto trakt porzucał, czy to dla skrótu, dla grzybów czy dlatego, że drogę pogubił, ten – no cóż – przepadał jak kamień w wodę. I nikt go już więcej nie widział ani o nim nie słyszał, koniec, można pogrzeb wyprawiać i testament wykonać.
Wiedzieli o tym wszyscy w okolicy, a my lojalnie ostrzegaliśmy podróżnych – kupców, możnych, wojsko czy chłopów, każdego kto traktem przez Las jechał, by z niego nie zbaczali pod żadnym pozorem. Kto miał uszy do słuchania, ten słuchał. Kto nie – no cóż, trudno. I może właśnie dlatego ściągała tu cała masa najróżniejszych głupków, rycerzyków i studentów historii naturalnej. Wszyscy oni wyglądali albo na bardzo niewyspanych, albo na bardzo nawiedzonych. I wszyscy, jak jeden mąż, przybywali z najróżniejszymi głupotami we łbach: szukali Dobrych Wróżek, jednorożców, siedmiu krasnoludków, Złego Wilka, Baby Jagi, garnca złota, kwiatu paproci i kto ich tam wie czego jeszcze. Ot, siła plotki. Ale spróbujcie wytłumaczyć coś miastowym.
No więc przybywali szukać tych osobliwości, chociaż pierwszy lepszy wiejski głupek wie, że paproć kwiatów nie wydaje. Ale odwiedzali naszą małą osadę, zostawiali tu trochę grosza, i potem ruszali w Las. A że ziemia wokół raczej nieurodzajna była, a myśmy już swoje lata mieli, tedy nawet nie wiecie, jak nam to było na rękę.

Było śmiechu, jak raz przyjechał królewski inspektor. Wiózł jakieś tam dokumenta, trzech miał ludzi do ochrony i w ogóle czuł się strasznie ważny. Jak się przy wieczerzy dowiedział o Lesie i o tym, żeby traktu się trzymać, zewściekł się jakby mu kto widłami dla żartu tyłek podziurawił. Pięściami w stół walił i krzyczał, że na takie zabobony nie ma już miejsca w naszym postępowym królestwie. Zapowiedział:
- Pokażę wam, ile warte są te brednie! Przejdę przez ten las wzdłuż i wszerz i wyjdę z niego ze łbem każdego, kto się władzy pańskiej postawi!
Typowy miastowy.
Zarzekł się, że usiecze każdego lub każdą rzecz, która wejdzie mu w drogę.
Jak powiedział, tak zrobił; i chociaż mu odradzalim to, rzec można, nauka poszła w Las. Jak i on sam. Poszedł, i tyle go widzieli. Nie on pierwszy, nie ostatni. Nie masz ci lekarstwa na ludzką głupotę!

Atoli muszę przyznać, żem winien wam jeszcze jeden fakt przedstawić. Otóż był ktoś, kto, po pijaku pobłądziwszy po Lesie, wyszedł z niego żywy. Był to stary Witroczy. W jakiś dół wpadł pewnie i łeb sobie zdrowo poobijał. Szczęścia miał jednak więcej niż rozumu, psubrat jeden. Szczególnie teraz, bo gdy wrócił, rychło okazało się, że cały rozum postradał. Coś mu się tam we łbie od pobytu w Lesie poprzewracało, piąta klepka odpadła, no i masz babo placek. Od tego czasu cięgiem się uśmiechał, wierszem gadał i wykazywał lżejsze podejście do życia, ale trzeba go było mieć na oku, żeby czegoś nie podpalił.
Życie toczyło się dalej swoim rytmem, rządzone porami roku, zachciankami bogów i prawami Lasu. Był to korzystny układ, dopóki ktoś się nie wychylał. I pewnie wszystko szło by po staremu, gdyby pewnej wiosny nie pojawił się On.
Był to piękny, słoneczny poranek, nic ino stare kości przed chałupą wygrzewać, ale powiem wam: jak się ten chłop w osadzie pojawił, nagle jakby słońce przygasło, chłodem powiało, psy zaczęły szczekać, dzieci płakać, kury pouciekały, a mleko w mig skwaśniało. Był wielki jak góra, łysy jak mój szwagier, skórę miał miedzianą, obwieszony cały zabójczym żelastwem, a w jego cieniu można było piwo trzymać. Z mordy nietutejszy, z oczu wariat. Człapał powoli drogą, łypiąc wokoło spod byka i dzwoniąc rynsztunkiem, a gdy doszedł do gospody, stał chwilę w otwartych drzwiach i gapił się do środka. No to myśmy się gapili na niego, w tej ciszy nieprawdziwej, co to nastała nagle jak zatrucie pokarmowe. Ruszył się w końcu, siadł ciężko przy stole najbardziej w rogu i głosem niskim, zachrypniętym, powiedział:
- Mięsa – a zaraz też dodał: - I kartofli.
„Dzień dobry” musiało nam gdzieś umknąć.
Siedział, żarł, jakby od małego tylko kaszę jadał. Ani się słowem nie odezwał, dopóki nie skończył. A jak już się napchał, podniósł się i podszedł do nas, siedzących przy drzwiach, i zadał pytanie na które czekaliśmy.
- Którędy do Lasu?
Jak już wam wspomniałem, Las rósł zaraz za osadą. Krożuch łyknął piwa, a ja rzekłem:
- Miniecie ten niepozorny zagajnik za osadą, panie, i za trzy dni drogi spytajcie w zamku o dalsze instrukcyje. Lecz nie tak łatwo trafić do tego Lasu – dodałem. – Strasznie go drzewa zasłaniają.
Wielkolud, o dziwo, nie dał się zbić z tropu.
- Wiem, gdzie to jest – pochwalił się. – Ja szukam duchów i potworów, co w nim mieszkajo! Którędy do nich?
- A po cóż ci one, dobry człowieku… co chcesz z nimi zrobić?
Nachylił się wtedy, marszcząc swą poznaczoną wstęgami tatuaży, miedzianą twarz we wściekłym grymasie, w czarnych oczach zabłysło coś nieprzyjemnego, i wysapał, zęby szczerząc:
- Zabić… je… wszystkie!
- Wszystkie…? – zerknąłem na Krożucha, który aż zakrztusił się piwem. – Wszystkie, co do jednego? Nie wiem, czy dacie rady, panie…
- Dam radę każdemu – zahuczała góra mięsa w skórzanych portkach.
- I tak je wszystkie chcecie… no, tego…
- Zabić. Zlikwidować.
- Ale tak wszystkie?
- Unicestwić! – ryknął, aż mu kolczyk w nosie podskoczył. – Prawda to, że wystarczy zejść z Traktu, a same mnie odnajdą?
- No… - zawahałem się. Krożuch gapił się to na niego, to na mnie, z otwartymi ustami i przestrachem w oczach. – Niby tak. Jak dotąd, znaczy się, zawsze się zjawiały… wystarczyło ino z traktu zejść i w Las się zagłębić. Ale naprawdę chcecie samotnie im czoła stawić? Już niejeden próbował…
Odpowiedziała mi czysta wściekłość i pewność siebie twarda jak kuchnia mojej starej.
- Nic nie umknie memu ostrzu – zawarczał przybysz. – Ja pokonałem smoka z Dillmeln, ja zająłem się splugawionym bractwem Księżyca i opatem Deckettem, ja rozgromiłem zbójecką bandę Gilmeliona z Przełęczy Psa. Z kości wrogów, których zabiłem, można zbudować drogę stąd do lasów Malionu, a ich czaszkami wybrukować wszystkie zaułki w stolicy. Należą do mnie połówki czterech królestw i trzy księżniczki! Jestem – tutaj rzeczywiście się przedstawił, ale już mi z pamięci dawno wyleciało, jakie to było miano – pogromca i egzekutor, śmierć i zniszczenie moich wrogów, którzy drżą na dźwięk mego imienia! Jestem niepokonany i oczyszczę ten Las z wszelkiego plugastwa! A przede wszystkim, zamiaruję zdobyć Lustro!
Słuchaliśmy z Krożuchem tej zgrabnej przemowy nieco osłupiali, i nawet się nie odzywaliśmy. Tak, Lustro. Jeszcze jedna specyficzna atrakcja turystyczna. Ale nie taka jak inna, o nie. Prądy gościńca, oprócz awanturniczego płotkostwa i łotrzykowego tatałajstwa, przynosiły czasem ze sobą i większe ryby. Te bolenie, te szczupaki wśród cwaniaków grubszego robaczka próbowały schwycić. Tacy zjawiali się tutaj, by zdobyć Lustro – mityczny artefakt rzeźbiony w górskim krysztale niebywałej czystości, strzeżony jakoby w głębi Lasu przez jakiegoś demonicznego kajdaniarza szczującego wszystkich piekielnymi ogarami o płonących ślepiach. A może o głowach orłów. Na co by takiemu dandysowi było w krzakach siedzieć i mebli pilnować, tego nikt nie dopytywał; liczyła się tylko cudowna, osławiona plotką i balladą właściwość tego pożądanego lusterka – otóż kto postawiłby przed nim cały swój majątek, mógłby raz w szkło niczym w taflę wody sięgnąć i wyjąć z niego to, co się w nim odbije – czyli krócej mówiąc dobra swoje podwoić. Tedy po Lustro przybywały jedynie największe chwaty, dla których ryzyko spotkania z piekielnym hyclem warte było podjęcia; innymi słowy – tacy z dużym majątkiem. I oczywiście większość z nich była na tyle chciwa, że cały swój depozyt od razu wiozła ze sobą. Zapewne planowali powiększyć o niego to, co już spoczywało w sadybie demona, i dopiero potem przejrzeć się w krysztale.
I to również nam było na rękę.
Wielki Sławny Wojownik, jak mu tam było, odetchnął głęboko, po czym odwrócił się i poczłapał w stronę schodów prowadzących do pokoi na piętrze. Po drodze rzucił jeszcze niedbale:
- Idę odpocząć, a wieczorem wyruszę uwolnić was od zła czającego się w tym Lesie. I bogactw, które w nim marnieją!
Niech mnie diabli, pomyślałem. Niech mnie demony. Chwilę jeszcze siedzieliśmy w milczeniu, patrząc tępo na schody, po których przed momentem wchodził nasz nowy dobroczyńca. Czy on rzeczywiście powiedział to wszystko? Mówił poważnie? Spojrzałem na Krożucha, potem na szynkarza, ale miny obaj mieli nietęgie. Poza nami nie było tu w tej chwili nikogo.
Ja pierwszy ocknąłem się z zamyślenia, w jaki wprawiły nas słowa tego zabijaki.
- Krożuch – rzekłem zdecydowanym głosem – leć po chłopaków. Jest kłopot.

Siedzielim już przy piątym kuflu, i nic. Ośmiu chłopa się zebrało, co by coś wymyślić – i nic. Miny ponure, humory parszywe, nawet piwo nie smakowało. Bo też tylko jedno rozwiązanie się wszystkim nasuwało, a było to rozwiązanie nie do końca przyjemne.
Dał się słyszeć łomot kroków i nasz Wielki Wojownik zszedł z piętra. Towarzyszył mu miecz tak ogromny, że właściwie trudno było określić, kto tu kogo trzyma.
Nie bójcie się – rzekł, widząc nasze zafrasowane oblicza. – Powrócę o świcie i zwrócę wam wolność.
- No właśnie – mruknął szynkarz, niemal niesłyszalnie.
- Ciemno się zaraz zrobi… - spróbowałem.
- Ciemność mi nie straszna – odpowiedział Wojownik, i to powiedziawszy, wyszedł. Rymarz Kolnik z jękiem ukrył twarz w dłoniach, a Ryżło, stary młynarz, mruknął tylko:
Diabli nadali.
Zanim jednak zdołał bardziej przybliżyć nam swój pogląd na to, skąd przybył nasz wybawca, dał się słyszeć zachrypnięty, lecz wesoły głos Witroczego, siedzącego na ławie przed karczmą.
Do Lasu wam śpieszno,
Do Lasu wam droga,
A tam monstrów osiem,
Po osiemkroć trwoga!

Przybysz zatrzymał się, słysząc te słowa, i obrócił w stronę starca swoją łysą głowę na karku szerokim jak biodra naszej miłościwej królowej.
- Nie lękaj się, dobry człowieku – oznajmił. - Powrócę tu w chwale i przyniosę wam pokój. Osada wasza będzie mogła żyć jak dawniej, bez strachu, a ścierwo potworów użyźni wasze pola.
Tak rzekł i odczłapał ku gościńcowi, który zaraz za wsią znikał w mroku Lasu. A Witroczy, wciąż uśmiechając się szeroko jak każdy, kto już nie przejmuje się zbytnio światem i jego problemami, dokończył radośnie:

Strachu w was nie ma,
W sercu duch mężny,
Lecz jednak są żeście
Dureń potężny!


- A niech sobie ten pokój w rzyć wsadzi! - dodał ze złością Ryżło.
- To co robimy? – zapytał Piołun, nasz medyk, próbując mocniej chwycić kufel trzęsącymi się ze starości dłońmi.
- A co nam pozostało? – pytanie moje było arcy-retoryczne. – Mus nam za nim iść w Las i sprawę, jak zwykliśmy, zakończyć.
- Sami? – zza lady odezwał się szynkarz, zakaszlał suchotnie. – Przeciw niemu? Rady nie damy.
- Wielki jest jak góra – potwierdził z troską w krótkowzrocznych już oczach Kolnik.
- A kogo mamy o pomoc poprosić! – rozeźliłem się. Dorosłe chłopy, a jęczą jak baby. Zazgrzytałbym zębami, gdybym jeszcze miał ich na tyle, by móc zgrzytać. – Młodzi do miast powyjeżdżali, a zresztą i tak by pewnie spartaczyli. Co mamy rady nie dać, ośmiu nas jest na jego jednego!
- A on jeden jak ośmiu nas. I osiem razy młodszy!
- To i osiem razy głupszy! A ręce ma tylko dwie. Musimy przynajmniej spróbować - powiedziałem już nieco spokojniej. – Pomyślcie, co się stanie, jeśli ten kiep rozpowie, że tu u nas nie ma żadnych straszydeł, że niby to już wszystkie przed nim pouciekały! Myślicie, że ludzie na grzyby zaczną tu przyjeżdżać?
- Słusznie gada! - orzekł stary Korzeń, co kiedyś był drwalem. - Sam bym go prawą ręką załatwił, gdybym jeszcze ją miał!
- Co?! - zagdakał Witlec, na słuchu słabujący.
- No – podjąłem. - Tedy razem nam za nim iść trzeba, kupą wszyscy, żeby radę dać. I dać musimy za pierwszą razą, bo inaczej to nam się tu wszystko zacznie pieprzyć, do czorta. - Nu, ale chyba nie teroz? - spytał Ryżło. - Dyć ćma zaraz, chłód przyjdzie, a mnie w krzyżach łupie!
- A kiedy, jak nie teroz? - Krożuch, jako były skryba we dworze, jak zwykle był najbardziej rzeczowy. - Ćma, to i łacniej gdzie wlezie i go poharata, a nam zostanie ino go dobić. Las znamy, a po ciemnicy to i on nas nie pozna, i jego łatwiej podejść będzie.
- No, racja w tym jest... - zgodziłem się.
- Trzeba myśleć, tak zawsze mówił stary hrabia, gdy we dworze byłem – w głosie Krożucha dała się nagle słyszeć nutka nostalgii. - Podejść wrogów. Zasadzić się, wybrać moment ataku. To się nazywa... stara tegia, mówił, czy jakoś tam. Znaczy się, stary, dobry i sprawdzony sposób...
- Tedy nic nam tu dalej po próżnicy siedzieć – rzekłem i wstałem. Wstali i oni, stękając i łapiąc się za krzyże. - Lećcie do chałup, chłopy, i bierzcie niezabędne utensylia. Ino gibko! I wnet na skraju wsi się widzimy!

Ciemnieć już zaczynało, gdyśmy się przy opłotkach spotkali. Szynkarz zabrał dębową lagę, którą na co dzień posługiwał się w celu utrzymania porządku w swoim przybytku; Piołun długi i cienki, ale mocny i ostry jak cholera brzeszczot, którym zdarzało mu się już nieraz amputować komuś to czy owo. Kolnik wziął widły, Witlec dzierżył cep; Korzeń w swej jedynej ręce trzymał siekierę. Krożuch przykuśtykał z trzema pochodniami, z których jedna już płonęła. Ryżło przyniósł łańcuch od krów. Na twarzach zebranych malowała się determinacja.
- Piknie – rzekłem, popluwszy w dłonie i zacisnąwszy je na trzonku od łopaty. - Chodźmy tedy, o przyszłość naszą i wsi naszej zadbać.
I poszliśmy przez pole ku ciemnej ścianie Lasu, z dala od królewskiego traktu się trzymając, nam tylko znane ścieżyny wybierając. Tedy do Rozstaju dotarliśmy dużo prędzej niż ów zagraniczny pogromca zła. Trakt wiódł dalej, skręcając nieco na zachód, biegnąc właściwie wzdłuż rubieży Lasu. Mocno na wschód odbijała zaś pozarastana już, węższa droga, zaniedbana, im dalej w Las biegła, tym bardziej zwężała się i zanikała pod zielonym kobiercem. Nie dziwota, toć od lat nikt już tędy nie jeździł. Drewniana tabliczka, umocowana na pociemniałym ze starości palu, wskazywała tylko jeden kierunek.
- Tu się rozdzielim – rzekłem. - Ryżło, Piołun i Krożuch, ukryjcie się w krzakach i czekajcie na niego. Idźcie potem za nim, miejcie na niego baczenie, ale tak, co by was nie nakrył. My rozstawimy się wzdłuż szlaku, aż do Pieczary, bo pewnikiem tam najsamprzód polezie. I w dogodnym momencie razem uderzymy.
- Będzie z tego kłopot – odezwał się Kolnik, wspierając się o widły. - Oj, będzie, bo coś mi się widzi, że w końcu trafiła kosa na kamień!
Oczywiście, przez kosę rozumiał nas.
- Ja to miano jużem gdzieś słyszał – podjął Piołun, celując we mnie palcem. - Już mi się o uszy obiło, i wierzajcie mi, chłopy, że nie w karczemnych żartach!
- Co?! - nie dosłyszał Witlec.
- Zawrzyjcie no jadaczki, druhowie, bo sami sobie jeno stracha napędzacie! - uspokoiłem ich. - Zaro się okaże, czy ten zuch taki mocny, jakim go malują! A nynie we krzaki wam się chować, a nam uchodzić, bo nas tu najdzie lada chwila! Krożuch, gaś pochodnię!
Ledwośmy w gęstwinę zapadali, a już zadzwoniły metalowe uprzęże i zza zakrętu wybiegł Wojownik. Szybki był, cholera jedna, ani się na pozycje rozejść czasu nam nie stało. Tamten zaś do Rozstaju doszedł, na znak popatrzał, a potem wpierw w lewo, zaś w prawo gębę obrócił. I powiem wam, choć widzieć nas nie mógł, bośmy przeca w zaroślach się kryli, to jednak dreszcz zimny, gdy ku nam spojrzał, po plecach mi przebiegł, co by mnie sama Morowa Panna po lędźwiach trupim palcem zmacała. Tak mu się te ślipia błyszczały jakby bestyja jaka się na nas lampiła, nie człowiek. Czasu więcej nie tracąc, skoczył chyżo w Las zarośniętą ścieżyną.
- Pryndko! - krzyknąłem. - Zdybamy go przy Wieżycy!
Znowu krótszą drogę znając, szybciej na miejsce dotarliśmy. Od zarośniętego szlaku odchodziła tu kolejna dróżka, wiodąca ku szczytowi niewielkiego wzniesienia. A na wzniesieniu stała ruina Wieżycy – starej wieży obserwacyjnej, ongiś mocnej i strzelistej, postawionej tu nie wiadomo przez którego króla. Teraz stała jeszcze jeno dolna, murowana połowa, a po górnej zostały jedynie kikuty belek i drzewce połamane. W środku też wszystko się zapadło i chwastem porosło, ale pewne to było jak komary w lecie, że każdy z drogi zejdzie i chwil tu kilka zmitręży.
Nasz dryblas też dał się skusić. Zza skalnego załomu widzieliśmy, jak lekko wbiega na wzniesienie, nawet się hultaj nie zasapał, i zaczyna czujnie okrążać ruinę.
- Myślicie, wlezie do środka? - zapytał szeptem Korzeń. - To może mu się co na łeb zwali?
- Może mu w tym pomożemy? - podjął szynkarz.
- Co?!
- Cicho! - zgasiłem ich. - Milczcie, bo nas wysłyszy!
Wielki Wojownik rzeczywiście zbliżył do wejścia do rudery, sypiącej się dziury w murze bez śladu po wrotach, które dawno już przysłużyły się kilku pokoleniom korników. Oprócz paru luźnych kamieni, w poprzek wejścia sterczała gruba belka, mocno przez czas osadzona w miękkiej ziemi i zaroślach. On jednak, zajrzawszy do środka, ujął belkę jedną dłonią, szarpnął, i bez widocznego frasunku wyrwał ją i odrzucił w dół zbocza, krzycząc przy tym „huu-haa!”, ale chyba tylko dla zasady, po czym wlazł do środka.
- Do kroćset! - syknął Kolnik. - Czy ja dobrze widziałem? Co on żre, że ma tyle krzepy?
- Odrzucił lagę jak zaloty naszej baronówny – skwitował Korzeń, a ja, przywoławszy w pamięci obraz latorośli naszego władyki, nie mogłem się z nim nie zgodzić. - Szybko i bez ambarasu.
- Piekło i szatani, napatoczył nam się kiep jeden! - zakwękał szynkarz, i zaraz potem się rozkaszlał.
- Tedy może i rację macie – powiedziałem. - Może on i za duży chwat dla nas? Może lepiej by spróbować się z nim dogadać, co? Jak człek rozsądny z... drugim człekiem.
- Jużci! Ale co mu rzeknąć?
- Na, do rozsądku by mu przemówić. Chodźcie, spróbujemy.
Wyszliśmy zza głazów i do ruiny doszliśmy akurat w momencie, gdy siłacz wyłonił się z jej wnętrza, oczywiście nic tam nie znalazłszy.
- Hola, staruszkowie! – zawołał ponuro na nasz widok. - Co tu przy zmroku robicie? Z potworami walczyć przyszliście?
- Srogi panie – zajęczałem, postanowiwszy wziąć go sposobem – nynie jeszcze czas, byście zawrócili! Żal nam was, krzywdy waszej nie kcemy, tedy porzućcie ten Las, jak wam radzim!
- Niejeden tu już próbował – podjął Kolnik, garbiąc się, by być bardziej wiarygodnym. - I niejeden już pod sosenką leży, a kośćmi jego wilcy się pożywiają! Nikt jeszcze onym potworom rady nie dał, przeto i wy ubić się w gęstwie nie dajcie, życia nie zmarnujcie!
- Wracajcie do domów – odrzekł głosem nie znającym trwogi – wnuki piastować, nim co was tu na strzępy rozszarpie. Mnie nikt jeszcze rady nie dał, i nieprędko się taki gdzieś znajdzie.
- Zrozumcież, człowieku – trochę się tymi wnukami poirytowałem – że od pewnej śmierci was odwodzimy! Chodźcie z nami z powrotem, póki jeszcze czas, bo nic was tu dobrego nie czeka.
- Z drogi – mruknął, i ruszywszy naprzód, odtrącił mnie ramieniem. - Sami wracajcie, ale prędko, bo ja was niańczyć nie będę!
Cisza zapadła, przerywana jedynie jego ciężkimi krokami. A we mnie złość się zaczęła gotować i aż trząść się począłem. Mnie będziesz trącał?, pomyślałem. Ty kiepie chędożony, obezjajcu jeden?! Zmiana planów, rzekłem sobie.
- Tedy baczenie miejcie – krzyknąłem w ślad za nim – co by na stary żalnik wedle drogi nie trafić! Tamoj pewnie siedzą wąpierze a inne straszydła, w wygodnych mogiłach się moszczą, stare kości pogryzają! Zaro miesiączek pełną gębą zaświeci, tedy harcować wylezą i biada wam, skoro was postrzegą!
Zatrzymał się na moment, wnet jednak bez słowa dalej ruszył, i po chwili znikł między drzewami.
- Myślicie, złapał zanętę? - zapytał po chwili szynkarz. - Na żalnik polezie?
Uśmiechnąłem się paskudnie, mrużąc oczy za niewidocznym już pogromcą.
- Łeb sobie dam uciąć i do środka naszczać, że już tam idzie. Potworów swoich i ich złota szukać. Ale ich nie znajdzie, znajdzie ino nas!
- A jak już nas znajdzie, to co zrobimy? - w głosie Korzenia dała się słyszeć nutka niepewności.
- Wtedy – odpowiedziałem, uśmiechając się jeszcze szerzej – zastosujemy ową tegię, co o niej Krożuch wspominał. Sposób, znaczy.
- Co?!
- Jakiż to sposób?
Splunąłem na ziemię, nos rękawem otarłem.
- Kupą na niego i walić czym popadnie.

Ćma już była zupełna, kiedyśmy niedługo potem na żalnik dotarli. W pobliskich bagnach rechotały głośno żaby, w gałęziach pohukiwały sowy, czasem jaki gacek w świetle księżyca przefrunął. Łysy oświetlał tym swym trupim blaskiem całą okolicę, wyławiając z mroku nocy potężne drzewa, skryte w wysokich trawach mogiły, omszałe nagrobki, okaleczone przez wiatry i deszcze pomniki, zarośnięte zielskiem kurhany. Tu i ówdzie nawet biała czaszka zęby szczerzyła albo jakie stare żelastwo rdzewiało. Było to opuszczone miejsce równie stare jak Wieżyca zapewne, a może nawet i więcej lat sobie liczyło. Wszystko było w tej zimnej poświacie srebrnobiałe, nienaturalne jakby, a w cieniach zdawały się czaić różne okropieństwa. Potwory, pomyślałem, monstra plugawe. W takim miejscu jak to musiały być. I były. Ale ostatniego martwca ubili my dobre dziesięć lat nazad, bo turystów kąsał, i złą opinię nam sprawiał.
Od bagien, tuż przy ziemi, zaczęła nadpełzać chłodna mgła.
Przyciągał żalnik awanturników jak płomień świecy nocne motyle, tedy zadbalim, by mieć z tego jaki profit. Nakopaliśmy wilczych dołów a pułapek, także iście nietoperzych skrzydeł trza by było, żeby bez szwanku się przedostać z jednego końca na drugi.
- Niech tu ino wlezie – sarkałem, gdyśmy przekraczali sypiący się murek otaczający nekropolię. - Niech tu przyjdzie, kulasy połamie, to go wtedy poszturcham i szacunku nauczę!
Rozbiegliśmy się między groby; każdy wiedział, jak stąpać i za czym się schować, by znaleźć sobie bezpieczną kryjówkę. Czekaliśmy więc, słuchając odgłosów nocy, wypatrując ze wszech stron nadejścia tego, jak mu tam znowu było, chyba sobie nie przypomnę. A ten znów pojawił się niespodziewanie: patrzyłem uważnie ku bramie i nic żem nie widział; spojrzałem znowu, akurat miesiączek cały zza chmury wyjrzał, a on już tam stał, z nagim mieczem w ręku, jakby go kto z góry za łeb chwycił i tam przestawił. Żadna gałązka nie trzasnęła pod jego butem, stara brama nie zgrzytnęła zawiasem, ni trawa nie zaszeleściła. No, bramy to tu już dawno nie było, zgoda, ale kto to widział poruszać się tak cicho? Byłem zdziwiony, lecz zaraz potem zdziwiłem się jeszcze bardziej. W bladym świetle zauważyłem, że mu ze łba coś zwisa i na ramiona opada. Z początku nie mogłem się dopatrzeć, wnet jednak przyszło zrozumienie... Do stu fur beczek zgniłej kapusty, zaśmiałem się w duchu, człek zdąży do cna posiwieć, a i tak go życie czymś jeszcze zaskoczy.
Wyszedłem zza nagrobka z nieczytelną już inskrypcją, za którym to się chowałem, i stanąłem twarzą w twarz z uciążliwym przybyszem. Spojrzał na mnie jak na wcielonego księcia ciemności, a ja czułem, że dłonie zaciśnięte na trzonku łopaty pocą mi się niemiłosiernie.
- Nie słuchacie dobrych rad, panie – krzyknąłem mimo to hardo. - Ostrzegalim was przed tym miejscem! I do tego coś wam się do glacy przyczepiło.
Nie odpowiedział. Miecz uniósł, na boki ostrożnie zerkał, ale milczał.
- Lubicie czuć wiatr we włosach, gdy mieczem młócicie? - zaśmiałem się. - Czy to może dlatego, że łysi gorzej w balladach wypadają? Myślicie, że tu się po krzakach publika chowa, żeście się tak wystroili?
Wciąż się nie odzywał, ale zły już był, na odległość to czułem. Ślipia mu jak latarenki błyskały.
- Nie chcecie gadać, wasza to sprawa. Ale ostatnią dam wam radę – rzekłem, wbijając mocno łopatę w miękką ziemię. - Chcecie łeb cały unieść, i tą śmiszną peruczkę na nim, to powtarzam wam raz jeszcze, odejdźcie stąd teraz i nie wracajcie, w spokoju nas ostawcie, to się jeszcze w zgodzie rozstaniemy.
Olbrzym warknął przeciągle i zgarbił się lekko, jakby się do skoku gotował. Choć ciemno przecież było, mnie się zdało, że widziałem wściekły grymas na jego twarzy, że błysnęły w mroku zębiska obnażone.
- Dalej nie przejdziecie! - krzyknąłem, mocniej łopatę ściskając, gotów unieść ją jak najprędzej.
- To nie peruczka – wysapał w końcu przybysz. - To element etosu!
I ku mnie skoczył.
Co to był za skok! Musiał się bydlak jakichś bitewnych dekoktów przed momentem opić, bo poleciał jakby go kto z katapulty wyciepł. Wysoko, ku gałęziom drzew niemal, i na dwadzieścia kroków co najmniej, prosto we mnie celując. Jak żyję czegoś takiego nie widziałem, ale niewiele myśląc, zasłoniłem się łopatą. Pewnie się tego po mnie nie spodziewał, bo gdy z szumem na mnie zleciał, zdążył się jeszcze mieczem obronić, ale źle wylądował i obaj runęliśmy na ziemię, tocząc się w różnych kierunkach. Podniosłem się szybko, ale on już był na nogach i już biegł na mnie, żelastwo swe unosząc. Ale nie dobiegł, a przynajmniej takem myślał, że nie dobiegnie. Trzasnęło i ziemia mu spod nóg uciekła – był to jeden z wykopanych przez nas wilczych dołów. Już miałem nadzieję, że wleci do niego jak należy, ale on rękami zdążył jeszcze uczepić się krawędzi i tak mocno na nich wyciągnąć, że aż ponad grunt wyskoczył i anim się obejrzał, jak znów na mnie leciał. Uskoczyłem tedy za wielki dąb, który miałem za plecami, i odbiegłem na odległość końca jego konarów. Wielki Wojownik był tuż za mną, lecz nadział się na kolejną pułapkę – pętlę, która powinna zacisnąć się wokół jego kostki i zawiesić go na gałęzi łbem w dół jak dziczyznę do sprawienia. No i owszem, zawiesiła, ale mgnienie oka nie trwało, jak się dryblas zgiął wpół, mieczem ciął i już znowu na ziemi stał. Jasna cholera, pomyślałem, on jest nienormalny! Obrócił się ku mnie, blade światło zalśniło na srebrzystej klindze; bida będzie, przez łeb mnie przeszło, rację miał Kolnik, kiedy mówił o kłopotach. Niechybnie mnie ten wariat usiecze. Prawda, że na żalniku, to do grobu niedaleko, ale marna to pociecha, oj marna...
Nie zdążyłem się jednak nawet takich myśli powstydzić, gdy wokół nas wyrosły sylwetki moich druhów. Zapłonęła pochodnia, zaraz potem druga. Ciepły blask oświetlił otaczający nas krąg postaci. Postaci złych, dzierżących broń. I gotowych, by jej użyć.
- Na – uśmiechnąłem się paskudnie. - Tedy masz, zbóju, czego szukałeś.
I sposobem, o którym już wam wcześniej wspomniałem, go potraktowaliśmy.

Gdyśmy się wreszcie z powrotem do wsi dowlekli, pierwsze kury już piały. Poturbował nas nielicho, gamracki syn jeden, bronił się i wił jak bies, gdy mu kąpielą z wody święconej pogrozić. A kiedyśmy go w końcu zmogli, długi czas nam zszedł na oddechu złapanie. I sklecenie takich sanek dla biednego Ryżły, któremu coś w krzyżu obrzydliwie łupnęło w czasie tego rozgardiaszu, skutkiem czego tymczasowo chodzić nie mógł. Sińce, guzy i stłuczenia, obite mordy, zadrapania, złamane nosy, rany mniejsze i większe oraz bóle im towarzyszące szybko jednak poszły w zapomnienie, gdyśmy dobrali się wreszcie do sakw, toreb i juków, które cały ten Wielki Wojownik przytaszczył ze sobą do wsi naszej. Oj, było tego, powiadam, w cholerę i ciut jeszcze. Bronie różne, kunsztownie wykonane, drogie kamienie, biżuteria, złoty hełm z takimi śmiesznymi skrzydełkami, monety i kruszce przeróżne, sobole futra, ozdoby, bogactw dostatek. Zaiste, wiele było radości, i parę ładnych lat dostatniego, spokojnego trwania przed nami. Całkiem nieźle dało się wyżyć z tej całej turystyki, pomyślałem. Tym bardziej, że ziemia przecież wokół nieurodzajna była...
A kiedy tak grzebałem w niewielkim kuferku z czarnego drewna, w którym pełno było złotych monet, próbowałem sobie raz jeszcze przypomnieć miano tego całego mistrza miecza i topora, któren to był do nas przybył. Cohan, Coban... jakoś tak. Barbarzyńca, w każdym razie.
Nad milczącym, ciemnym Lasem powoli wstawał nowy dzień.

Odpowiedz
#2
A, pamiętam, pamiętam... Jeśli ktoś zajrzałby do tego tematu i, nie czytając tekstu, zjechał do mojego komentarza, to polecamSmile.
Odpowiedz
#3
Szczerze muszę przyznać, że czytałam to z zapartym tchem. Smile Ten tekst widać, że jest przemyślany i że poświęciłeś trochę czasu żeby go napisać. Moim skromnym zdaniem masz dobry, wyrobiony już warsztat pisarski, że tak to ujmę Wink Ładnie i ciekawie budujesz zdania, a język, chyba staropolski? W każdym razie bardzo mi się podobał, był bardzo przekonujący i zabawny, tak jak i całe opowiadanie. Brawo! Strasznie nasłodziłam, ale cóż poradzę, po prostu mi się podobało Smile
Wyciśnij życie, jak słodko - gorzką czekoladkę.
Nie żałuj błędów, tylko niespełnionych marzeń.
Zrób coś, dla siebie, lecz nie od jutra.
[Obrazek: malarskie-dziela-sztuki6_s.jpg]

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości