Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kryzys cz.1 i 2
#1
Kryzys cz.1
Opowiadanie umieszczam tutaj, chociaż może nie do końca tu pasuje. Ale gdzie indziej?

...bo gdyby historia Zimnej Wojny potoczyłaby się trochę inaczej?



13 stycznia 1962, Moskwa

Towarzysz Nikita Chruszczow był bardzo zatroskany. Niepokoiły go trudności – oczywiście, przejściowe – ze wszech stron nękające Matkę Rosję. Na jego biurku piętrzyły się poufne raporty opisujące niewesołą sytuację Kraju Rad. Gdyby trafiły do publicznej wiadomości... kapitalistyczny zachód wciąż nasyłał szpiegów i agitatorów; „Odwilż” przyniosła tylko zmasowane żądania każdego, kto był dostatecznie sprytny; nagle się okazało, że wszyscy byli prześladowani, pracowali w łagrach i było im najgorzej; paskudni księża podróżowali po kraju, wciskając ciemnocie brednie o Bogu; zniesienie ograniczeń praw robotników sprawiło, że ci stali się rozwydrzeni i wciąż, zamiast pracować, żądali podwyżek; rosło zagrożenie tegoroczną klęską głodu, spowodowaną ostrą zimą i nietrafionymi eksperymentami agrarnymi, przewaga atomowa największego, najobrzydliwszego wroga – USA – była wprost przygniatająca i wciąż rosła... i jeszcze te niepokojące tropy dotyczące pułkownika Pienkowskiego! Czyżby był zdrajcą...? Ileż tego tu było! Na mumię Lenina, musi coś wymyślić, i to szybko. Znaleźć jakieś rozwiązanie. Jakiś sukces. Inaczej już wkrótce, jak to mówią w Polsce, zjedzą go z kościami. Trzeba znaleźć sposób na zmuszenie Stanów do „współpracy”... bratniej, oczywiście. Trzeba działać szybko i zdecydowanie, jak to zawsze powtarzał ten dziadyga Stalin. A przede wszystkim, skutecznie.

1 września 1962, Waszyngton

Prezydent John Kennedy był zaniepokojony. Trzymał w ręku ciepły jeszcze raport o najwyższym stopniu tajności, przeznaczony jedynie dla kilku par oczu w całej Ameryce. Jasna cholera, pomyślał, ledwo rzuciwszy okiem na streszczenie; całość przeczyta później, dokładnie, parę razy. Jednak już teraz wiedział, że spełnia się czarny scenariusz, którego od paru miesięcy obawiano się w Białym Domu. Dołączone zdjęcia, wykonane 29 sierpnia przez samoloty szpiegowskie U-2, nie pozostawiały wątpliwości. Wszystko zaczynało układać się w przerażającą całość.
- A więc to przywozili przez ostatnie miesiące – prezydent odłożył raport na biurko i spojrzał na siedzącego naprzeciw generała Wilkinsona. - Nasi szpiedzy mieli rację, dostawy na Kubę rzeczywiście mają wojskowy charakter.
- Nic dziwnego, że nie mogli podać nam precyzyjnych informacji – powiedział generał. - Klauzula poufności tej operacji musiała być najwyższa... ale dlaczego Ruscy się na to zdecydowali?
Prezydent zmarszczył czoło. Nigdy chyba nie uda mi się do końca zrozumieć tych Rosjan, pomyślał. Wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych składane przez nich na Kubie, na zachodniej stronie Kuby... i to bardzo charakterystycznych rakiet, bardzo charakterystycznie rozmieszczonych. Niedobrze...
- Chcą nas zastraszyć – powiedział. - Sprowokować, będą wysuwać żądania... Bóg jeden wie, co kombinują. Dobra robota, generale – dodał, kładąc dłoń na raporcie. - Od dziś dzień i noc nasze oczy mają być skierowane na Kubę. Proszę się tym osobiście zająć i na bieżąco informować mnie nawet o drobnostkach. Nawet o trzeciej nad ranem. Raporty, listy, zdjęcia, przechwycone meldunki. Musimy wiedzieć wszystko. A przede wszystkim, oni nie mogą się dowiedzieć, że my wiemy. Czy to jasne, generale?
- Jak słońce, panie prezydencie!
- Świetnie. A ja niedługo chyba porozmawiam sobie z Kremlem... a, generale!
Wilkinson obrócił się, trzymając już dłoń na klamce drzwi.
- Tak?
- A jak tam... nasz najważniejszy projekt? Kiedy wejdziemy w fazę testów?
Generał uśmiechnął się, a duma i triumf wprost biły z jego twarzy.
- Już niedługo, panie prezydencie. Rzekłbym nawet, że lada dzień. Projekt Chronos jest już praktycznie na ukończeniu.
Prezydent rozparł się wygodnie w fotelu, jakby uspokojony nowinami. Odetchnął głęboko.
- To świetnie, generale. Doskonale.


17 maja 1962, Moskwa

Właśnie tak, myślał towarzysz Chruszczow, prehistoryczni drapieżcy polowali na te wielkie, włochate słonie z Syberii, jak im tam było, mamaty? Zagonić w kozi róg, ograniczając swobodę ruchów, osaczyć z kilku stron, i skoczyć do gardła. Proste, sprawdzone i genialne! Ale to przecież oczywiste, w końcu to byli radzieccy drapieżcy.
I tak samo trzeba postąpić z tym mamatem nowej ery, z USA. Przyłożyć nóż do gardła, nie dać wyboru, zaskoczyć, osaczyć. Już doskonały plan powstawał w głowie pierwszego sekretarza. Dzięki bratniej pomocy przyjaciół zza oceanu ten plan będzie wykonalny! Trzeba tylko działać szybko, zdecydowanie i dyskretnie. Przede wszystkim dyskretnie. Najwyższa klauzula poufności... jedynie paru najbardziej zaufanych ludzi zaangażowanych w akcję. Paru najbardziej oddanych sprawie i idei komunizmu. A najważniejszy z nich, najbardziej sprawdzony, właśnie znowu przysłał mu w geście braterstwa najlepsze kubańskie cygara.


14 października 1962, Waszyngton

- Panie prezydencie – generał Wilkinson zamknął za sobą drzwi Owalnego Gabinetu – mamy nowe informacje, prosto z Moskwy. Absolutny hit, że się tak wyrażę.
- Kiedy przyszły? Od kogo? – spytał prezydent, sięgając ponad biurkiem po teczkę oznaczoną pieczęcią CIA.
- Za pośrednictwem Brytyjczyków, sir. Ale źródłem jest Hero. Dostarczył je do skrytki w moskiewskim parku zaledwie... - generał spojrzał na zegarek – niecałe dwadzieścia cztery godziny temu.
- Hero...
- Nasz najcenniejszy kontakt, jak dotychczas. Już jakiś czas temu podjęliśmy decyzję, by zaczął węszyć w sprawie tych transportów na Kubę. Musiał być cholernie ostrożny, bo jak się okazuje, szykuje się nam naprawdę gruba sprawa. Ale to, co zdobył, to przełomowe wiadomości.
- Najważniejsze informacje? - prezydent potrząsnął teczką. Wciąż jeszcze jej nie otwierał. Wilkinson nabrał powietrza, przez moment milczał.
- Według szacunków Hero, które, obawiam się, potwierdzi również i nasz wywiad – powiedział wreszcie – radzieckie okręty, jak do tej pory, dostarczyły na Kubę 42 wyrzutnie rakiet balistycznych ziemia-ziemia średniego zasięgu, 144 wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze, które udało nam się sfotografować, 42 myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz 42 myśliwce MIG-21. A także ok. 22 tys. radzieckich żołnierzy i techników do dalszej rozbudowy i obsługi... silosów.
Twarz Kennedy'ego stężała, brwi zbiegły się w jedną grubą linię. Prezydent przez dłuższą chwilę świdrował wzrokiem blat swego biurka, jakby tam spodziewał się znaleźć rozwiązanie problemu; zdawał się w ogóle nie oddychać.
- Panie prezydencie – odezwał się wreszcie Wilkinson – jest jeszcze jedna sprawa...
Kennedy uniósł tylko dłoń, prosząc go o ciszę. Chwilę jeszcze zbierał myśli. Wreszcie sięgnął do szuflady biurka i wyjął z niej parę stron maszynopisu, spiętych ze sobą.
- Czytał pan to, generale? - spytał, podając mu je.
- Oświadczenie agencji TASS – Wilkinson przebiegł wzrokiem po tekście – dotyczące, jak mniemam, absolutnego braku choćby jednej radzieckiej onucy na Kubie? Tak, czytałem. – odłożył maszynopis na biurko - „... Związek Radziecki nie potrzebuje przenosić swojej broni, w celu przeciwdziałania agresji, do innego kraju, na przykład na Kubę. Nasza broń nuklearna jest tak potężna i Związek Radziecki ma tak potężne rakiety, że nie ma powodów do poszukiwania dla nich miejsc poza granicami Związku Radzieckiego.”. - zacytował. - Wierutne, że tak powiem, propagandowe gówno.
- Datowane na dwunasty września. Parę dni wcześniej ambasador Dobrynin osobiście zapewnił mojego brata o tym samym – że ich tam nie ma.
- Te skurwysyny wciskają nam bullshit, sir! - krzyknął ze złością Wilkinson.
- „W celu przeciwdziałania agresji” - rzekł powoli Kennedy – ale nie w celu ataku, generale. Tego się bardzo obawiam.
Wojskowy spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem.
- Myśli pan, sir, że rzeczywiście byliby do tego zdolni? No tak, skoro już je tam budują... - odpowiedział sam sobie. - Ale tak bez wyraźnego powodu?
- Wystarczającym powodem dla nich jest to, że gwiazdki na naszej fladze nie są jeszcze czerwone – Kennedy potarł w zamyśleniu podbródek. - Ale wszystko wskazuje na to, że oni wciąż jeszcze nie zorientowali się, że ich przejrzeliśmy. Że cokolwiek wiemy. To przecież tylko oświadczenie, a nie tłumaczenie się.
- Sir, współpracuje pan z profesjonalistami.
Prezydent Stanów Zjednoczonych uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni.
- Tak, generale, ma pan rację. Przynajmniej tego mogę być pewnym. - rozluźnił się nieco. - Wspominał pan przed chwilą o jeszcze jednej rzeczy...
- Tak jest. Chodzi właśnie o Hero. Boi się. Czuje, że pętla wokół niego się zacieśnia. Ruscy węszą od dłuższego czasu i są coraz bliżej niego.
- Ewakuować. Jak najszybciej. Proszę skontaktować się z MI6, do Moskwy mają bliżej. Dotarła do mnie informacja – zmienił temat – że projekt Chronos jest już gotów do testów?
- Tak jest, panie prezydencie. W tej chwili technicy dosłownie dokręcają ostatnie śrubki. Jutro rano, gdy będzie pan na spotkaniu z sekretarzem obrony, odpalimy ją i przeprowadzimy pierwsze testy.
- Dobrze. Jeśli te testy przebiegną pomyślnie, może nawet tego samego dnia przeprowadzimy próbę generalną. Musimy się spieszyć, generale.


17 czerwca 1962, Moskwa

- Towarzyszu sekretarzu generalny – pułkownik Lechymin prężył się jak struna – przed kilkoma minutami dostaliśmy meldunek od kapitana Pochorowa, dowódcy transportu, że okręty bez przeszkód dotarły do portów Kuby. Po drodze nie napotkali żadnych kłopotów, nikt ich nie śledził, a ładunek dotarł w całości i nieuszkodzony. Za około trzydzieści godzin do portu powinien dotrzeć drugi transport, głównie technicy do obsługi przywiezionego sprzętu.
- Doskonale – Chruszczow wziął do ręki pudełko z cygarami; wskazał pułkownikowi jeden z dwóch foteli naprzeciwko siebie i poczęstował cygarem. Pułkownik Lechymin był zaszczycony. - Wzorowo się spisaliście, towarzyszu pułkowniku. Widzę przed wami wielką karierę! - wypuścił z ust parę kółeczek dymu. - Jeśli drugi transport dotrze bez przeszkód, nakażecie jak najszybsze, i jak najdyskretniejsze, przetransportowanie całości na umówione pozycje i rozpoczęcie montażu. Od dziś jesteście odpowiedzialni za przygotowanie, zabezpieczenie i wysłanie dalszych transportów. Nie muszę wam chyba przypominać, że wszystko ma się odbyć w największej tajemnicy?
- Oczywiście, że nie, towarzyszu sekretarzu generalny! - odparł szybko Lechymin.
- Dobrze. Będą z was ludzie, Lechymin... - pułkownik aż pokraśniał z dumy. - Macie wolną rękę. Ale uważajcie... - Chruszczow pogroził mu palcem – Zachód wszędzie ma oczy i uszy... musicie wprowadzić najwyższy stopień poufności. I sprawdzać każdego, kto może mieć z tą sprawą cokolwiek wspólnego! Każdy może być agentem! To łasy kąsek dla wrogich szpiegów, a wy możecie też użyć całej akcji jako przynęty. Pomyślcie o tym, towarzyszu pułkowniku.


15 października 1962, Waszyngton

Wczesnym popołudniem prezydent John Kennedy wrócił ze spotkania z powołanym niedawno sztabem kryzysowym. Panował lekki rozstrzał opinii: sekretarz stanu Acheson zdecydowanie opowiadał się za natychmiastowym zbrojnym atakiem na Kubę, zaś minister obrony McNamara i Robert, brat prezydenta, byli za tym by poczekać jeszcze przynajmniej kilka dni i zobaczyć, co będzie się działo. W głębi duszy prezydent również opowiadał się za drugim rozwiązaniem; jednak cały czas bał się, by w pewnym momencie nie okazało się, że czekali za długo. Bo co, jeśli projekt Chronos okaże się niewypałem?
Wszedł do Owalnego Gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Usiadł wygodnie za swym biurkiem, sięgnął po cygaro, zapalił i rozkoszował się aromatycznym dymem. Z drugiej strony, pomyślał, jeśli Chronos zadziała, będziemy mogli pozwolić sobie na ten komfort, by obudzić się z ręką w nocniku, a potem... już miał wezwać generała Wilkinsona, gdy ktoś zapukał w drzwi.
- Właśnie o panu myślałem – rzekł prezydent, gdy Wilkinson wszedł do środka. - Proszę mówić, jak przebiegły testy Chronosa? - spytał z niemal dziecięcym podnieceniem.
- Znakomicie – Wilkinson zdawał się jakiś niespokojny. - Jednak... zanim do tego przejdziemy, mam niewesołą nowinę.
- Słucham?
- Mamy zdjęcia... powinny być tu w ciągu godziny. - generał jakby zaciął się na chwilę.
- Zdjęcia czego, Brad?
- Około siódmej rano pogoda poprawiła się na tyle, że zdecydowaliśmy się na kolejny lot. U-2 sfotografował... wyrzutnie. Dwie całkowicie kompletne i gotowe, sir. Co najmniej cztery kolejne w ostatniej fazie montażu.
- Ma pan na myśli...?
- Wyrzutnie nuklearne, sir. Tak.
Radość jakby opuściła Kennedy'ego. Westchnął smutno, przez chwilę robił „młynka” palcami dłoni.
- Z wielką chęcią zadzwoniłbym do Moskwy zapytać, co też oni sobie wyobrażają – powiedział w końcu. - Sęk w tym, że wtedy całkowicie odkrylibyśmy się z naszą wiedzą... Rosjanie nie są głupi; na pewno domyślają się, że zauważyliśmy jakiś ruch na morzu; ale wciąż nie wiedzą, że my już dokładnie wiemy, co tu przywieźli i co budują. Stąd zapewnienia, oświadczenia, całe to dyplomatyczne mydlenie oczu. I to jest nasz atut... kiedy, mówił pan, dotrą tu te zdjęcia?
- Powinny być już za godzinę, sir, wraz z ekspertyzą.
- W takim razie proszę mówić, jak poszły testy.
Generał nieco się rozchmurzył.
- Jak już wspomniałem – znakomicie. Podczas trzech beta-testów nasi dwaj ludzie przenieśli się najdalej o sześć dni w przyszłość. I powrócili! - Wilkinson był wyraźnie podekscytowany.
- Dobry Boże... - szepnął prezydent, a uśmiech powrócił na jego twarz. - Czy zdajesz sobie sprawę, Brad, co to może oznaczać? Taki przełom, taka sensacja... a niech Ruscy drugi Kreml w Hawanie zbudują, wystarczy nam wtedy cofnąć się w czasie i pyk – gładko pozbyć się problemu, zanim w ogóle powstanie. Co za potencjał... - rozmarzył się Kennedy. - Co za możliwości... Torrado i ten jego Castro znikną jak zły sen! Tak samo Stalin... ale zaraz, jak udało wam się zweryfikować, że rzeczywiście podróż w przyszłość miała miejsce?
- Sir, wczoraj poprosiłem naszego ogrodnika, by za trzy dni stanął tu nowy klomb, a on zasadził w nim nowe kwiaty, po czym ich nie podlewał. Wiedział o tym tylko on. Nasi ludzie po powrocie potwierdzili, że tuż pod oknen tego gabinetu powstał nowy klomb, a wszystkie kwiaty w nim uschły. Wiem, że to trywialne – zaczął się tłumaczyć – ale... w tej fazie zabaw z czasem niemądrze byłoby jakoś znacząco ingerować w czasoprzestrzeń... sir. Poza tym, sprawdzili w kalendarzu.
Prezydent roześmiał się, głośno i serdecznie, a siłą rzeczy zaśmiał się też generał.
- Brad, ty to masz łeb – wydusił w końcu Kennedy, ocierając oczy z łez. - Jasna cholera, ogrodnik... ale tak, masz rację. Świetny sprawdzian. Pewny i niestwarzający zagrożenia dla czasoprzestrzeni... chociaż nie wiem, czy chciałbyś, żeby wzmianka o tym znalazła się w encyklopediach?
Tym razem obydwaj wybuchnęli śmiechem.
- No dobrze – powiedział w końcu prezydent. - Co z próbą generalną?
- Właśnie o tym miałem pana zawiadomić, sir. Czekamy już tylko na pana.

Podziemia Białego Domu były mocno oświetlone. Były też mocno obstawione agentami ochrony, ale wszyscy grzecznie ustępowali na widok prezydenta. Najniżej położony, największy schron został przekształcony w silnie chronioną halę eksperymentalną. Kennedy i Wilkinson dotarli wreszcie przed potężne hermetyczne i ognioodporne drzwi, strzeżone przez kolejnych dwóch ludzi, kamery i zamek kodowy. Generał wystukał po kolei trzy długie sekwencje cyfr; rozległ się cichy syk, światełko przy czytniku zmieniło się z czerwonego na zielone, coś zaszumiało i drzwi powoli się otworzyły. Zaraz za nimi znajdowały się drugie, takie same. Całość działa na zasadzie śluzy.
Generał ponownie wstukał kody i wreszcie mogli wejść do hali. Prezydent z uznaniem pokiwał głową. Nie było go tu niemal od miesiąca; postanowił nie przeszkadzać technikom w ich pracy ani nie denerwować się ciągłym podpatrywaniem postępu prac. Kompletne teraz dzieło wywarło na nim ogromne wrażenie.
Niemal wszędzie pod ścianami poustawiano ogromne stoły kreślarskie i biurka, zawalone wydrukami, planami i dokumentami. Wokół migotały ekrany monitorów, przeróżne czujniki i urządzenia nadzorowały prace komputerów i maszyn, cicho szumiąc lub pikając co jakiś czas. W jednym rogu pomieszczenia składowano części do konstrukcji machiny; narzędzia, elementy, rurki i rożne drewniane skrzynie tworzyły artystyczny wprost nieład. Powietrze wypełniał szum przyciszonych rozmów oraz buczenie generatorów. Wszystko zalane było silnym, ale łagodnym światłem spływającym z podwieszonych pod sufitem reflektorów. Istny twórczy bałagan, pomyślał Kennedy. A pośrodku...
- Jasny gwint... - stwierdził wreszcie z uznaniem.
Urządzenie, które już na pierwszy rzut oka mogło spokojnie pomieścić osiem wielkich ciężarówek wraz z naczepami, miało kształt spłaszczonego walca, solidnie przymocowanego do podłoża. Co najmniej siedem metrów wysokości. Oto Chronos w całej okazałości. Wchodziło się do niego przez hermetyczne drzwi, teraz otwarte; jednak Kennedy nie mógł dojrzeć, co znajduje się w środku, bo widok zasłaniał stojący w nich człowiek w białym kitlu, z jakimś dziwnym urządzeniem w ręku, zapewne jakimś czytnikiem. Nad drzwiami cicho pracowało sześć potężnych wentylatorów. Niecodziennej grubości kable, wychodzące z tyłu machiny i niknące pomiędzy ustawionymi niedaleko szafami komputerów, dawały pojęcie o ilości zużywanej przez nią energii.
- I co pan na to, sir? - spytał z zadowoleniem Wilkinson.
- Muszę przyznać, generale, że jest... - przez chwilę szukał odpowiedniego słowa.
- Wspaniała – dokończył ktoś za niego. Kennedy obrócił się; po jego lewej stronie stał starszy, siwiejący mężczyzna w okularach, białym kitlu – jak zresztą większość obecnych tu ludzi – dzierżący pod pachą plik kartek zapisanych i pokreślonych tak gęsto, że chyba tylko on potrafił z tego coś jeszcze odczytać. Mężczyzna miał lekko potargane włosy, pokaźne wąsy, również siwiejące, i oczy błyszczące wprost zapałem do pracy, patrzące na świat zza okularów w grubej oprawie. Nawet gdyby go nie znał, Kennedy po samym jego wyglądzie od razu domyśliłby się, z kim rozmawia.
- Profesorze Quatermass – uścisnął jego dłoń. - Muszę panu szczerze pogratulować. To po prostu arcydzieło współczesnej techniki!
- Wolę myśleć o niej jako o swoim dziecku – rzekł profesor z nutką wzruszenia w głosie. - Tyle lat badań, pracy, eksperymentów, i wreszcie jaki efekt! A wszystko to w służbie nauki i światowego pokoju.
- Całkowicie podzielam pańską radość – odparł Kennedy. - Generał Wilkinson przekazał mi, że testy poszły znakomicie?
- Doskonale! - niemal krzyknął profesor. Ruszyli powoli ku machinie. - W końcu wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku... nie wykryliśmy żadnych błędów ani anomalii. Perfect, nieskromnie przyznam!
- W takim razie – powiedział uroczyście prezydent - czas na próbę generalną?


13 października 1962, Moskwa

Krótki raport od pułkownika Lechymina bardzo spodobał się towarzyszowi Chruszczowowi. Ten zwięzły meldunek mówił między innymi o tym, że dwie wyrzutnie rakiet balistycznych montowane na bratniej Kubie są już całkowicie ukończone i gotowe do wypełnienia swego przeznaczenia w dogodnej Rosji chwili. Lada dzień ukończony zostanie montaż kolejnych. Wspaniale! Amerykanie ani się obejrzą, jak na ich szyi zaciśnie się atomowa pętla. Związek Radziecki chwyci ich niespodziewanie w garść i nie puści, dopóki nie zostaną spełnione wszystkie żądania! Ropa, zboże, wycofanie amerykańskich żołnierzy z baz w Turcji... zgodzą się na wszytko, trzęsidupy. Sprawny organizator z tego Lechymina. Może zajść daleko, pomyślał z uznaniem sekretarz generalny. Byle nie za daleko...


15 października 1962, Waszyngton

- Na jakiej właściwie zasadzie działa machina czasu, profesorze? - spytał Kennedy, gdy zbliżali się do wehikułu.
- Cóż, to okrutnie zawiłe i skomplikowane, panie prezydencie... och, obawiam się, że nie obeszłoby się bez kilku co najmniej wykładów na temat tego, jak...
- Och, profesorze, proszę nawet nie próbować – zaśmiał się Kennedy. - Gwarantuję, że i tak nic bym nie zrozumiał. Pytałem raczej o bardziej praktyczny aspekt. Wystarczy przestawić wskazówki w zegarku i nacisnąć start, jakby zapytał laik?
- Cóż... mniej więcej. Otóż machina pełni funkcję, powiedzmy, wyrzutni. Każda wyrzutnia musi mieć jakiś pocisk: są nim te zabawnie wyglądające kombinezony, zawieszone obok wejścia. Machina tak jakby wyrzuca je w przyszłość, dość precyzyjnie jak dotychczas.
- Czyli trzeba ubrać kombinezon i wejść do machiny? W takim razie do powrotu byłaby potrzebna kopia Chronosa w przyszłości?
- Przyjęcie takich zasad byłoby zbyt ryzykowne – rzekł stanowczo profesor. - Opracowaliśmy inną, nazwaną przez nas zasadą jojo. Każdy z tych kombinezonów ma coś w rodzaju bezpiecznika czasowego. Kiedy podróżnik uzna, że dość już widział i chce wracać, przekręca go. Wówczas wszystko, co nie należy do aktualnego kontinuum czasoprzestrzennego, czyli to, co znajduje się w nie swoim czasie, zostaje tak jakby zassane i wciągnięte z powrotem do okresu, z którego pochodzi, z którego wyruszyło. - Zatrzymali się przed machiną; wydawała się teraz jeszcze większa i potężniejsza. - Tak jak rozpędzone jojo powraca do pozycji wyjściowej. Właściwie to wpadliśmy na to nieco przez przypadek... ale okazało się, że działa doskonale, więc oparliśmy się o to właśnie rozwiązanie.
- Fascynujące... - Kennedy zajrzał do środka. Ku jego zaskoczeniu, niewielka komora była prawie pusta, nie licząc małego panelu z kilkoma przyciskami i wyświetlaczem. - Niesamowite. Profesorze Quatermass, chcę to zobaczyć na własne oczy.
- Naturalnie! - pisnął radośnie naukowiec. - Ależ na to czekamy, tak samo niecierpliwie, jak i pan! Już wszystko jest gotowe! Brian – zwrócił się do jednego z młodszych techników. - idź powiedzieć chłopcom, że zaraz startują w próbę generalną! Proszę panów o zajęcie miejsc na podeście sterowni. – zwrócił się do Kennedy'ego i Wilkinsona. - Przedstawienie zaraz się zacznie!
Rozpoczęła się krzątanina, każdy wziął się za swoje zadanie. Przygotowania szły sprawnie i szybko. Powietrze wypełniły komendy, polecenia, wentylatory machiny zaczęły obracać się coraz szybciej. Quatermass dołączył do nich po chwili na podeście sterowni, towarzyszyło mu dwóch żołnierzy.
- Panie prezydencie, oto nasi temponauci! - przedstawił ich z dumą. - Pułkownik Lars Smithfield oraz kapral Tony Richards z oddziałów specjalnych marines! To oni właśnie uczestniczyli w dzisiejszych testach. Są znakomicie przeszkoleni i zapoznani z zasadami przeprowadzania misji czasowych.
- Moje gratulacje, panowie – Kennedy podał im dłoń. - Przyczynicie się do zmiany biegu historii świata na lepsze. Sami przejdziecie do historii!
- To dla nas zaszczyt, sir! - huknął Smithfield. - Największy z możliwych!
- Zaczynamy ładowanie! - zameldował jeden z techników, wpatrzony w ekran.
- Cudownie! - profesor był w ekstazie. - Chłopcy, biegiem do kombinezonów. Zaraz wyruszacie!
Kennedy obserwował, jak obaj komandosi wbijają się w niezdarne, nieco pokraczne kombinezony z ognioodpornego materiału. Po chwili Smithfield uniósł do góry kciuk na znak, że wszytko gra, po czym weszli do brzuszyska Chronosa. Drzwi zamknęły się za nimi z donośnym sykiem.
- Wszystko OK! Parametry w normie, generatory pola stabilne. Mamy szczelność komory. Ciśnienie prawidłowe – padały komunikaty techników. - Możemy zaczynać, profesorze!
Quatermass, natchniony jak filmowy doktor Frankenstein, powoli, z namaszczeniem, położył dłoń na solidnej, czerwonej dźwigni opatrzonej tabliczką START. Zwilżył usta.
- Ile ma pan lat, panie prezydencie?
- Słucham? - zdziwił się Kennedy. - Czterdzieści pięć, skoro pan pyta...
- A więc czterdzieści pięć lat do przodu, chłopcy! - krzyknął do interkomu. - To będzie rok... dwa tysiące siódmy! Wprowadzić współrzędne! - przesunął dźwignię w dół. Maszyna zatrzęsła się, buczenie generatorów zaczęło przybierać na sile, a sama maszyna zaczęła wyć jak rozpędzający się silnik turboodrzutowy. Zrobiło się piekielnie głośno, powietrze zaczęło wibrować. - Powodzenia, boys! Wiecie, co macie robić!
Olbrzymie, buczące złowrogo łuki elektryczne zaczęły oplatać całą machinę.
- Gotowi? - profesor starał się przekrzyczeć narastający łoskot. Główne technik w odpowiedzi uniósł kciuk. - Świetnie! Panie prezydencie, proszę bardzo! - wskazał mu zielony przycisk oznaczony jako LAUNCH. - Enjoy!
Kennedy, zaskoczony, uśmiechnął się jak mały chłopczyk. I tak, jak to widział na jakimś filmie, zgiął palce w pięść i rąbnął w przycisk.
Huknęło, jakby tuż obok uderzył piorun; machina rozbłysła potężnie niebieskawą łuną, reflektory przygasły na ułamek sekundy... i zapadła cisza.
- Czy coś... - prezydent był nieco zdezorientowany. - Czy za mocno uderzyłem?
Jeszcze przez kilka sekund nic się nie działo. Prezydent już chciał o coś zapytać, ale ledwo otworzył usta, wizg powodowany przez maszynę niespodziewanie powrócił; na moment jej powierzchnia zafalowała, jak odbicie w wodzie. Całe pomieszczenie zatrzęsło się, metalowe klamry mocujące machinę do podłoża jęknęły. Z grubych kabli doprowadzających zasilanie strzeliły iskry, rozległ się donośny trzask, błysnęło i machina, sycząc jak parowóz, zaczęła się uspokajać. Hałas opadał; ponownie skojarzył się Kennedy'emu z turbiną odrzutowca, tym razem zwalniającą. Zresztą, kto ich tam wie, czym napędzali to ustrojstwo.
Można już było normalnie rozmawiać. Drzwi machiny rozsunęły się z sykiem i obydwaj podróżnicy wyszli tak, jak jeszcze niecałą minutę temu weszli.
- Czy coś poszło źle? - spytał z zaniepokojeniem prezydent. - Jakaś awaria?
- Wprost przeciwnie! - wykrzyknął radośnie Quatermass. - To, mój drogi panie prezydencie, oznacza, że ta maszynka działa perfekcyjnie! Proszę za mną – ruszyli w dół, ku machinie. - Udało im się wrócić praktycznie w momencie, z którego wyruszyli. Dlatego można odnieść wrażenie, że w ogóle się stąd nie zabierali!
- A więc jak długo mogli przebywać w...
- Przyszłości? A choćby i sto lat i po sto lat w każdym kolejnym roku! Ale jeśli wrócą precyzyjnie, my tego w ogóle nie odczujemy.
Technicy zajęli się już sprawdzaniem kombinezonów; Smithfield i Richards wyglądali na zmęczonych, jednak stanęli dumnie na baczność, gdy Kennedy zbliżył się do nich.
- No, chłopcy? - zapytał prezydent. - Jak tam było? Naprawdę zwiedziliście rok dwa tysiące siódmy? Jak się trzymają komuniści?
- Pozdrowienia z przyszłości, sir! - powiedział rozbawiony Smithfield. - Świat w dwa tysiące siódmym stanął na głowie. Nie uwierzy pan, ale do spółki z Polską zaatakowaliśmy Irak!
- Co takiego?!
- To prawda, sir. - odezwał się Richards. - Poza tym benzyna zdrożała o kilkaset procent, jakiś niemiecki aktor został gubernatorem Kalifornii, tabletki antykoncepcyjne są szeroko dostępne, byliśmy na Księżycu, w Kongresie są geje, a Rosja ma się dobrze!
- Będzie pan miał co czytać – dodał Smithfield, podając prezydentowi egzemplarz Washington Post z piętnastego października dwa tysiące siódmego roku. - Mamy też coś takiego.
- “Jason and the Argonauts” Dona Chaffey'a - przeczytał tytuł na pudełku Kennedy. - Cyfrowo poprawiona wersja filmu z... tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego? O rany.
- Prace nad tym filmem niedawno się zaczęły. - powiedział Richards. - Premiera będzie miała miejsce dziewiętnastego czerwca za dwa lata.
- A dlaczego pudełko jest takie cienkie? - pytał Kennedy. Otworzył je i ku swemu zaskoczeniu zobaczył, zamiast taśmy, krążek z jakiegoś tworzywa sztucznego. - Co to jest?
- To technologia przyszłości, sir. Nazywają to diwidi. To coś jak dyskietki do komputerów, z tym, że mogą pomieścić miliony razy więcej informacji.
- I film jest na tym krążku? - fascynował się Quatermass. - Niesamowite! Muszę szybko się temu przyjrzeć.
- Dziwne – Kennedy patrzył na krążek jakoś niechętnie. - Gdybyście mnie spytali, powiedziałbym, że takie placki nigdy się nie przyjmą. Jak udało wam się to zdobyć?
- Dolar nic się przez ten czas nie zmienił, sir. Film kupiliśmy na wyprzedaży w Wal-Mart.
- Pierwsze słyszę. - stwierdził prezydent. - Pewnie też dopiero go budują. No cóż – podniósł głos – spisaliście się wszyscy na medal, panowie. Zobaczymy teraz, co przyniosą najbliższe dni. Zostańcie w pogotowiu! Musimy opracować i za pomocą Chronosa przeprowadzić chirurgiczne cięcie, które w odpowiednim momencie zmieni nieco sytuację na szachownicy świata. To będzie chrzest bojowy naszego cuda! Bądźcie gotowi. Raz jeszcze, moje gratulacje dla wszystkich. Generale...
Kiedy opuścili halę Chronosa, Kennedy zapytał Wilkinsona:
- Jak postępuje ewakuacja Hero?
- Podjęliśmy akcję, sir, ale obawiam się, że Hero został już przejrzany. Ruscy szukają na niego oficjalnego haka. Jeśli nie uda nam się go wywieźć w ciągu kilku dni...
- To skoczymy po niego w przeszłość – rzekł z zadziwiającą lekkością prezydent. - Jeśli w ogóle będzie taka potrzeba.
Gdy kładł się spać, prezydentowi USA przeszło przez głowę, jak to dobrze, że podobnej machiny nie zbudowali Ruscy.


24 października 1962, Waszyngton

Po tygodniu od próby generalnej prezydent Kennedy miał już opracowany precyzyjny, przewrotny plan. Kilka dni wcześniej, osiemnastego, minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko bez mrugnięcia okiem zełgał mu na oficjalnej konferencji, że jedyni obywatele radzieccy na Kubie to turyści i wymiana szkolna. Pociski? Jakie pociski?
Co za tupet, pomyślał z goryczą Kennedy. Kłamią bez żenady do samego końca... zaś przedwczoraj przyszła wiadomość z MI6. Akcja ratunkowa, mająca na celu potajemne wywiezienie poza granice Układu Warszawskiego pułkownika Olega Pienkowskiego – kryptonim Hero – spaliła na panewce. Pułkownik został aresztowany i kwestią kilku zapewne dni będzie osądzenie go i skazanie na śmierć. Straszna klapa. Ale dzięki Chronosowi bez problemu będzie można go uratować, a w dalszej perspektywie tak zmienić bieg wydarzeń, że Oleg Pienkowski może nigdy nie pomyśli o wstąpieniu do wojska? Ocean możliwości, jakie otwierały się przed prezydentem Kennedym, zdawał się być nieograniczony.
Za niecałe dwie godziny, w porannym przemówieniu, on, głowa najpotężniejszego państwa na świecie, poinformuje naród amerykański o zaistniałej sytuacji, zdemaskuje bezczelne kłamstwa Gromyki. Następnie zarządzi kontruderzenie na Kubę. Jeśli – tak jak pierwotnie planował – zgodziłby się na rozwiązanie forsowane przez McNamarę, czyli pertraktacje, blokadę morską, efekt nie byłby raczej zadowalający, skoro w roku dwa tysiące siódmym Rosja wciąż miała się dobrze, i nawet zdawała się odtwarzać Związek Radziecki przez unię z Białorusią i totalitarne rządy. Trzeba uciąć łeb hydrze. Rozmawiał już z profesorem Quatermass'em; jeśli wyda decyzję o uderzeniu, i cała związana z tym machina – mobilizacja, przygotowania, transport – pójdzie w ruch, wówczas za pomocą Chronosa będzie można skoczyć parę lat w przyszłość i dokładnie zbadać, czy przyniesie to lepsze skutki niż rozmowy. Metodą prób i błędów w końcu opracują rozwiązanie doskonałe. Oczywiście, naród nie dowie się o kontruderzeniu; jeszcze za wcześnie na publiczne ogłoszenie takiej decyzji. Panika i protesty jedynie utrudniłyby precyzyjne działanie.
- Jeśli zaś działania zbrojne okażą się złym rozwiązaniem, wrócicie do naszego czasu i powiadomicie nas o tym. - kończył referować już w hali Chronosa. Słuchało go uważnie kilkanaście najważniejszych osób w państwie – ministrowie, sekretarz, generałowie. - Wówczas nasze siły ekspedycyjne zatrzymają się na granicy wód terytorialnych Kuby i rozpoczną blokadę morską. Czerwoni nie będą mieli powodu uważać, że to miało być bezpośrednie natarcie. Dzięki Chronosowi to plan doskonały – potoczył wzrokiem po zebranych. - Nic nie może pójść źle.
Zaczęły się pochwały i zapowiedzi zwycięstwa demokracji. Wszyscy z uznaniem kiwali głowami i wyrażali swój podziw. Smithfield i Richardson byli zaś w centrum uwagi.
- Panowie – zwrócił się do nich Kennedy - wiecie co macie robić. Przerabialiśmy to wiele razy. Szybko, dyskretnie, precyzyjnie. Nie możecie absolutnie dać się zdemaskować! Czekamy tu na was i na wasze informacje z niecierpliwością. Chociaż chyba nawet nie zdążymy się zniecierpliwić!
Żart spodobał się wszystkim obecnym.
- Zaczynajmy! - zarządził prezydent.
Wszyscy cofnęli się na bezpieczną odległość. Smithfield i Richardson założyli kombinezony i zniknęli w brzuszysku machiny czasu. Efektowne widowisko rozegrało się po raz kolejny; wśród niesamowitego hałasu i niebieskiej poświaty, dwaj agenci udali się na zwiady do dnia dwudziestego dziewiątego maja – dzień urodzin prezydenta - roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego, i tak jak poprzednio, wrócili z powrotem po około trzydziestu sekundach. Ekspresowe wycieczki w przyszłość, pomyślał Kennedy. To mógłby być niezły biznes...
Odpowiedz
#2
Machina powoli uspokajała się. Wszyscy podeszli jak najbliżej drzwi, podekscytowani, niektórzy wciąż niedowierzający, inni w euforii; czekali na wieści z przyszłości.
W końcu drzwi rozsunęły się z głośnym sykiem. Wśród kłębów pary zamajaczyły sylwetki obydwu śmiałków. Rozległy się oklaski i radosne okrzyki.
- No i, chłopcy? - prezydent rozłożył ramiona. - Jakie nowiny nam przynosicie?
Para opadła całkowicie. Okrzyki zgasły, dłonie zatrzymały się w pół drogi ku oklaskom. Zapadła cisza, ta niespodziewana i nadziewana zaskoczeniem, jak wtedy gdy w wielkim torcie na wieczorku kawalerskim zamiast seksownej tancerki znajdziecie swą przyszłą teściową, gniewnie wymachującą wałkiem do ciasta. Wtedy nagle następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni...
Dokładnie jak teraz, gdy oczy wszystkich zebranych spoczęły na Smithfieldzie i Richardsonie. Kombinezony leżały u ich stóp, a oni mierzyli do stojących na zewnątrz z potężnych karabinów maszynowych. Z ich twarzy zaś można było wyczytać, że to naprawdę nie jest urodzinowy żart dla prezydenta.


24 października 1967, okolice Waszyngtonu

Rozległ się cichy świst i światło eksplodowało, zalewając ciemność powodzią barw. Działo się tak za każdym razem, ale teraz nauczony doświadczeniem Smithfield w porę zamknął oczy. Wychodzenie z ciemnego jak noc tunelu czasoprzestrzennego następowało dosyć radykalnie, a szczególnie nieprzyjemnie było jeśli w czasie docelowym panowała słoneczna, bezchmurna pogoda. Tak jak dziś.
- Noszzzz kurrr... - usłyszał obok siebie. Richardson zasłaniał dłonią wizjer kombinezonu.
Otaczały ich pola, ciągnące się we wszystkich kierunkach jak okiem sięgnąć. Zboże zostało już zebrane, ale nawet teraz można było zauważyć, że jest jakieś karłowate i cherlawe. Niedaleko stało kilka uschniętych, bezlistnych drzew, otoczonych rachitycznymi krzakami. Susza? Smithfield spojrzał w dół z pagórka, na którym stali. Kilkaset metrów przed nimi wiła się cienka, szara nitka szosy. Słońce grzało niemiłosiernie, już czuł strużki potu spływające po twarzy.
- Zdejmujmy szybko to ustrojstwo – sapnął. Jego głos, tłumiony przez kombinezon, zdawał się docierać gdzieś spod ziemi. Odkręcił hełm i głęboko odetchnął. Jeszcze chwila i chyba udusił by się w tej zbroi.
- A gdzie Waszyngton? - zapytał Richardson, rozglądając się dokoła. - Miał tu być, nie?
- Widać wyznaczyli punkt lądowania trochę dalej, niż planowali na początku. Pewnie względy bezpieczeństwa. - Smithfield mocował się z zapięciem kombinezonu.
- A co nam się tu może stać? - Richardson położył ciężki hełm na ziemi. - Wezmą nas za UFO, jak ten balon w Roswell?
- Lepiej czasem dmuchać na zimne.
- Pewnie, ale teraz będziemy się włóczyć po okolicy i szukać Waszyngtonu.
- Nie marudź. Waszyngton to nie piłka do golfa, znajdziemy.
- Chyba, że jesteśmy w Kansas...
- Schowajmy nasze ciuszki tam – Smithfield wskazał ku martwym drzewom. - A potem pójdziemy tamtą drogą na północ.
Ukryli kombinezony, pod którymi mieli zwykłe cywilne ubrania, i ruszyli w dół ku szosie. Chociaż szosa, pomyślał Smithfield, to za dużo powiedziane. Był to po prostu koślawy pas luźno obok siebie ułożonych nierównych, siermiężnych płyt betonu. Pełno było dziur, pęknięć i szczelin. Na południu droga niknęła między wzgórzami, jednak daleko w przeciwnym kierunku majaczyła malutka sylwetka jakiejś tablicy informacyjnej. Tam też się skierowali.
Uszli może ze sto metrów, gdy usłyszeli za sobą narastający warkot i metaliczne rzężenie. Drogą, strzelając tłumikiem, nadciągał powoli w ich kierunku zdezelowany pickup koloru rdzy.
- Super! – stwierdził Richardson. - Łapiemy stopa.
- Może czegoś się od niego dowiemy. Co to właściwie za model, poznajesz?
- Pierwszy raz widzę coś takiego. Albo samoróbka, albo zrobiony na potrzeby wojska.
Samochód nie przypominał im żadnego z tych, które dotychczas widzieli. Wykonany z jakoś tak niedbale, topornie wyciętych elementów z grubej blachy, kopcił jak parowóz, był kanciasty i ogólnie brzydki. Zupełnie jakby projektował go ktoś, kto dużo słyszał o pickupach, ale nigdy w ogóle nie widział żadnego samochodu. Pozostawało mieć nadzieję, że – przynajmniej kiedyś – był funkcjonalny.
Stanęli na środku szosy i Smithfield dał kierowcy ręką znak, by się zatrzymał. Jęcząc przeraźliwie o swej agonii i piszcząc hamulcami, rzęch zahamował tuż obok nich, wzburzając szarobłękitną chmurę spalin.
- Dzień dobry! - Smithfield musiał niemal krzyczeć, by przebić się przez warkot silnika. Jego towarzysz stanął nieco na uboczu, starając się nie kaszleć za głośno. - Może nam pan powiedzieć, jak daleko stąd do Waszyngtonu?
Kierowca, na oko gdzieś koło sześćdziesiątki, o mordzie zapijaczonego recydywisty, zmierzył ich kaprawymi oczkami.
- Szto? - zapytał.
- Waszyngton! - krzyknął wolniej Smithfield. - Daleko? Może nas pan podwieźć?
- Szto? Vo pizdu, ni panimaju...
- Rozumie mnie pan? Cokolwiek? - Smithfield mówił coraz głośniej i wolniej. Podobno był to uniwersalny sposób rozmowy z osobami obcojęzycznymi; tym razem jednak zdawał się nie działać. - Chyba nic nie kuma.
Richardson podszedł do drzwi pickupa, rozpędzając dłonią spaliny.
- Wa-szyng-ton! - powiedział powoli. - Ken-ne-dy. Ka-pi-tol. Sto-li-ca Sta-nów Zjed-no-czo-nych. Wa...
- Kenedi? - przerwał mu dziadek, a w jego oczach jakby zagościł lęk. - Amerika?
- Tak, tak! - ucieszył się Smithfield. - Kennedy! Prezydent! Waszyngton! Chcemy dojechać do...
- Job wasza mać! - zakrzyknął kierowca, teraz już porządnie wystraszony. - Amerikanckie partyzanty!!!
Wrzucił bieg i dał gazu, ile mógł. Może kiedyś ten samochód potrafił zerwać się z piskiem opon, ale musiało być to naprawdę dawno temu. Silnik zawył jak ranny aligator, zarzęził, wozem szarpnęło, ale całość jednak ruszyła z wigorem zaspanego rowerzysty. O mało co nie najechała przy tym Smithfieldowi na palce stóp.
- Hej! - krzyknął ten za odjeżdżającym pickupem. - Stój, durniu! Zaczekaj!
Ale pojazd oddalał się już, podskakując na nierównościach. To tyle, pomyślał Richardson, jeśli chodzi o podwiezienie.
- Co mu się stało? - zapytał na głos. - Świr jakiś zupełny.
- Może to nielegalny imigrant? - zastanawiał się Smithfield. - Pewnie się przestraszył, że go skontrolujemy. Chyba Rumun jakiś, na moje oko. - Oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dokoła. - No cóż, nie ma co tu stać, Tony. Idziemy. Nie możemy wrócić z niczym.
Ruszyli w kierunku, w którym odjechał zwariowany staruszek. Po kilku minutach doszli do przekrzywionej tablicy drogowej, którą już wcześniej zauważyli. Była zardzewiała, brudna i odrapana, farba z niej schodziła, i trzeba było się uważnie w nią wpatrzyć, by odczytać napis: “Вашингто́н, д. к. ”*. Richardson, zdziwiony, zmrużył oczy.
- Bawn... co to jest, do cholery? Czyżbyśmy rzeczywiście trafili do cholernej Rumunii?
- Osiedle dla imigrantów? - zastanawiał się Smithfield. - Nie powinniśmy się może dziwić, w końcu przez te kilka lat mogło się coś zmienić.
- Ale mogli już zrobić też po naszemu te napisy... eh, ten kraj schodzi na psy. Tylko tak dalej, a Ruskie same nam tu wlezą z butami. Co robimy?
- Idziemy dalej. Droga prowadzi na północ, więc na jej końcu powinien znajdować się cholerny D.C. Może zobaczymy coś ze wzgórza.
Po około dwudziestu minutach wdrapali się na rozległe wzgórze, które przesłaniało im widok. I zobaczyli.
Droga biegła w dół i dalej, wijąc się między nieurodzajnymi polami, prowadziła do miasta. Szare zabudowania wyrastały z ziemi jakieś dziesięć kilometrów przed nimi. Było w nich coś niepokojącego; Smithfield nie potrafił jednak powiedzieć, co to takiego. Rzeczywiście wylądowali trochę dalej niż przewidywały założenia misji. Ale najdziwniejsze były dwie duże ciężarówki pędzące wyboistą betonową drogą na spotkanie podróżników czasu. Były jeszcze daleko, ale zbliżały się dość szybko.
- To chyba wojskowe? - Smithfield osłonił oczy przed słońcem. - Myślisz, że jadą po nas? Ale skąd by o nas wiedzieli?
- Pojęcia nie mam, ale coraz mniej mi się to podoba. Myślę, że powinniśmy się gdzieś schować, póki jeszcze mamy kiedy, bo coś mi tu strasznie... słyszysz?
Znieruchomieli, nasłuchując. Richardson miał rację. Łopot wirnika śmigłowca był coraz głośniejszy. Rozejrzeli się; zauważyli go na niebie nieco na zachód, nadlatującego niepokojąco szybko.
- Spierdalamy! - krzyknął Richardson. - Nie wiem, co się tu święci, ale powinniśmy się stąd natychmiast zabierać!
- Czekaj, przecież nic nam nie zrobią! - powstrzymał go Smithfield. - Przecież jesteśmy u siebie, stary. Jak zobaczą, że jesteśmy swoi, to może nas jeszcze podwiozą.
- Charlie, naprawdę myślę, że to nic dobrego!
- Jeśli zaczniemy uciekać, to mogą zacząć strzelać! Stój spokojne, to nic się nie stanie.
- Cholera! Przyjrzyj się tym ciężarówkom!
Smithfield ponownie osłonił oczy dłonią i popatrzył. I chociaż słońce przyjemnie grzało, poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Na drzwiach ciężarówek pyszniły się wielkie, czerwone jak ketchup, pięcioramienne gwiazdy.
- Ja pier... - jęknął z niedowierzaniem. Co robić? Nie mieli szans w otwartym terenie. Gdyby chociaż zboże nie było skoszone, może dało by się w nim ukryć... nie zdążą dobiec do zarośli, gdzie schowali kombinezony. Co tu się w ogóle dzieje?
- Idziemy - powiedział, oddychając nerwowo. - Idziemy spokojnie dalej, to może nas nie zastrzelą. Pamiętaj, mamy jeszcze kapsułki z cyjankiem.
Kapsułki zostały pomyślane jako ostateczność, w którą i tak nikt właściwie nie wierzył. Ot, bardziej żeby było zgodnie z procedurą, niż żeby rzeczywiście mieli ich użyć. Tymczasem wyglądało na to, że wszystko się spieprzyło zanim się na dobre zaczęło.
- Mamy... iść? Jakby nigdy nic? Prosto w ich łapy?
- Rozejrzyj się, Tony! Nic innego nie możemy zrobić.
- A co im powiemy? Że wpadliśmy zobaczyć, jak się przyjęła nowa forma uprawy kukurydzy?
- Nie zdążymy uciec!
Richardson musiał przyznać mu rację. Śmigłowiec już zaczynał ich okrążać, by wylądować im za plecami. Sytuacja była patowa.
- Rób jak chcesz. Ale ja... - sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął stamtąd coś małego.
- Nie rób tego, durniu! - krzyknął Smithfield i rzucił się na kolegę. Szarpnął go za rękę, w której ten trzymał śmiercionośną kapsułkę, i obaj zwalili się na ziemię.
- Zostaw mnie! Nie dam się złapać tym motherfuckers!
- Puść to!
- Ty mnie puść! Do ciężkiej cholery, to koniec!
- Nie panikuj!
- Ja, panikuję?!
- Puszczaj!
- Nie możemy...
Richardson nie dokończył; przerwała mu seria z pokładowego działka śmigłowca, wymierzona precyzyjnie tuż obok nich. Znieruchomieli, uświadamiając sobie, że już za późno na cokolwiek. Sekundę później, z rykiem silników, zatrzymały się obok obydwie ciężarówki, z których wysypało się co najmniej dwudziestu żołnierzy w mundurach o jak najbardziej radzieckim kroju. Bardzo sprawnie wymierzyli w ich stronę swoje pepesze i znieruchomieli, gotowi natychmiast do oddania strzału.
Śmigłowiec tymczasem wylądował. Chociaż pchał chmury dławiącego kurzu w ich stronę, obaj Amerykanie wciąż nie odważyli się nawet zakaszleć. Kątem oka Smithfield dostrzegł, jak z maszyny wybiega paru kolejnych żołnierzy oraz oficer w wielkiej, wojskowej czapce i z megafonem w ręku.
- Wnimanje, wnimanje, amerikanckie sobaki! Ruki wierch! Nu! - zaskrzeczał megafon.
Chwilę później obydwu ich pochwyciły silne ręce obrońców radzieckiego imperium.


30 października 1967, Waszyngton

Siedzący za wielkim biurkiem z kaukaskiego orzecha, które z miłości do ojczyzny kazał sobie do Owalnego Gabinetu wstawić wraz z paroma innymi bibelotami, towarzysz Nikita Chruszczow po raz kolejny uważnie, zdanie po zdaniu, czytał obszerny raport z przesłuchania dwóch amerykańskich szpiegów, złapanych dzięki czujności obywatela Iwana Palukowycza, emerytowanego przodownika pracy jednej z hut ołowiu w podwaszyngtońskim okręgu. Gdy tylko pierwsze rewelacje dotarły do niego, towarzysz sekretarz generalny natychmiast wsiadł w swój służbowy – bo w Radzieckiej Republice Wszechrosji nic nie było do końca prywatne – odrzutowiec i udał się do Waszyngtonu, by na miejscu nadzorować dalsze przesłuchania. Wielodniowe tortury oraz użycie skopolaminy - serum prawdy - ujawniły rewelacje, które spłodzić mógł jedynie szalony pisarz fantastyczny. A jednak, mimo swej niesamowitości, elementy tej historii pasowały do siebie doskonale, wyjaśniając również parę zagadek sprzed paru lat.
Przede wszystkim, nieuzasadnioną agresję USA na Kubę. Chruszczow do dziś zachodził w głowę, co podkusiło Kennedy'ego do ataku po długich rozmowach i pertraktacjach, szczególnie w świetle korzystnych dla Stanów warunków, na które Chruszczow przystał. Teraz nabierało to sensu; chrononauci, podróżnicy w czasie – jak mówili o sobie szpiedzy – za pomocą technologii podróży w czasie opracowanej jakimś cudem przez amerykańskich uczonych, udali się w przyszłość, by zbadać skutki inwazji na Kubę. Chruszczow i bez ich komentarza domyślił się, że aby mogli te skutki ocenić, taki rozkaz musiał być wcześniej rzeczywiście przez Kennedy'ego wydany. Niesamowite! A więc udało schwytać się chrononautów w momencie, w którym mają zdobyć dowody przemawiające za lub przeciw amerykańskiej inwazji! Inwazja ta miała miejsce 25 października 1962 roku, Chruszczow pamiętał to aż za dobrze. Zaskoczyli ich tym atakiem, jednak armia radziecka szybko się otrząsnęła i przystąpiła do słynnego kontruderzenia. Dało to początek czteroletniej, ciężkiej i krwawej wojnie, okupionej setkami tysięcy istnień po obu stronach, w której wyniku Rosja zajęła niemal całe Stany Zjednoczone, rzucając swego wroga na kolana i zmuszając do pracy na korzyść Imperium. Tak, wiele ofiar, wiele chwały! Oraz dziura w budżecie, setki tysięcy kilometrów kwadratowych terenów skażonych radioaktywnie... bilans korzyści i strat okazał się niebezpiecznie wyrównany. Gdyby wtedy Kennedy nie wydał rozkazu do ataku...
Ale moment. Skoro ta alternatywa okazała się zabójcza dla USA, dlaczego chrononauci nie ostrzegli swego prezydenta przed podjęciem tej decyzji? Odpowiedź była jedna – gdyż zostali przechwyceni. Może nie powrócili do swego czasu, co sprawiło, że Kennedy zaatakował? I oto teraz on, Nikita Chruszczow, miał ich obu w ręku. Miał moc, by zmienić bieg przeszłości, a tym samym zmienić teraźniejszość! Cóż za okazja dla Radzieckiej Republiki Wszechrosji! Trzeba ją tylko sprytnie wykorzystać. Dzieje wojny amerykańskiej mogą potoczyć się teraz zupełnie inaczej...


24 października, 1962, Waszyngton

To naprawdę nie był urodzinowy żart dla prezydenta. Smithfield i Richardson mierzyli do niego i do naukowców ze swych wielkich karabinów. Stali nieruchomo, ich oczy były dziwnie szkliste i zimne. Maszyna czasu zdążyła już się uspokoić i w zapadłej ciszy prezydentowi zdawało się, że bicie własnego serca zaraz go ogłuszy. Oddychał płytko, a przerażenie nie pozwalało mu logicznie myśleć. To wszystko było po prostu niemożliwe.
- What the f... - wycedził wreszcie zaskoczony Kennedy. Jednak nie dane było mu dokończyć, gdyż w pustej hali rozległ się donośny krzyk Smithfielda:
- Śmierć kapitalistycznym świniom!
I powietrze wypełnił ciężki huk dwóch karabinów maszynowych. Pierwszy pocisk rozerwał klatkę piersiową prezydenta. Kolejne z zabójczą precyzją dosięgały po kolei każdego z techników oraz naukowców. Żaden z nich nie zdążył nawet dobiec do drzwi czy wcisnąć przycisku alarmowego. Szybkość i dokładność strzelców sprawiały, że wielkokalibrowe pociski rozmazały wszystkich po ścianach, nikomu nie dając jakiejkolwiek szansy.
Gdy huk ostatnich strzałów przetoczył się już po hali, gdy umilkło już dzwonienie łusek spadających na podłogę, Smithfield podszedł powoli do prezydenta. Kennedy jeszcze żył, ostatkiem świadomości starając się zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się jedynie krwawy charkot. Smithfield uniósł broń i wymierzył prosto w jego czoło.
- Ukaz nr 00076/67A – powiedział głosem pozbawionym cienia emocji. Po czym pociągnął za spust.
Doskonałe dźwiękoszczelne drzwi doskonale wytłumiły także i ten wystrzał.


30 października 1967, Waszyngton

Podczas gdy najlepsi radzieccy technicy, w największej tajemnicy byli zajęci analizą i kopiowaniem znalezionych chronokombinezonów, w głowie towarzysza Chruszczowa już krystalizował się precyzyjny plan dalszego działania. O tak, chrononauci wrócą do swojego prezydenta. Ale skoro ów plan wymagał niespotykanej wprost precyzji, nie będą to ani ci szpiedzy, naćpani i z wypranymi mózgami, ani nawet najlepsi radzieccy komandosi. Bo i po cóż ryzykować w tak ważnym rozdaniu, skoro ma się takiego asa w rękawie?
Pierwszym punktem planu Chruszczowa buło więc udanie się w skopiowanych kombinezonach w daleką przyszłość i pozyskanie różnych, niesamowicie zaawansowanych technologii wojskowych. Jego ludzie będą szukać tak długo, aż znajdą to, czego im potrzeba. W tym przypadku był to doskonały robot, android w niczym nie różniący się od człowieka, za to dalece od niego szybszy i sprawniejszy w zabijaniu. I zawsze lojalny.


24 października, 1962, Waszyngton

Ciało Kennedy'ego nie zdążyło jeszcze ostygnąć, gdy machina czasu ponownie ożyła. Gdyby w hali był jeszcze jakiś żywy obserwator, w zdumieniu mógłby zobaczyć, jak z dobywających się z machiny kłębów pary wychodzi nie kto inny, jak zmarły przed chwilą prezydent USA we własnej osobie! Tym razem jednak nikt do niego nie strzelał. Prezydent rozejrzał się po hali i cmoknął z uznaniem; następnie podszedł do Smithfielda, który poinformował go bezbarwnym głosem:
- Ukaz 00076/76A wykonany.
- Świetnie – odpowiedział po rosyjsku Kennedy, kontrolując spinki od mankietów. - Wiecie co dalej robić – wygładził na sobie czarny prezydencki garnitur. - Nikt, absolutnie nikt nieuprawniony nie może wejść do tej hali. To wasze zadanie.
- Tak jest – przyjął do wiadomości Smithfield. Wraz z Richardsonem ruszyli ku głównemu wejściu. Kennedy wstukał do czytnika odpowiednie hasła i kody i drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pilnujący ich po drugiej stronie strażnicy nawet nie wiedzieli, co ich zabiło.


30 października 1967, Waszyngton

Oczywiście trzeba mieć na uwadze, by wszystko zostało załatwione nie tylko precyzyjnie, ale też delikatnie i dyskretnie. Na obecnym etapie wiedzy o podróżach w czasie zdecydowanie nie warto ingerować w czasoprzestrzeń na większą skalę. Nikt nie byłby w stanie przewidzieć skutków takiej zabawy. Dlatego po opanowanie sytuacji w hali machiny czasu należy wprowadzić kolejną osobę – najlepszego, najbardziej zaufanego i najdoskonalej wyszkolonego tajnego agenta, biegle władającego angielskim, ucharakteryzowanego na Kennedy'ego i dokładnie wiedzącego, co należy robić dalej. Taka zamiana na najwyższym stołku władzy USA, niezauważona przez nikogo, będzie pierwszym krokiem ku nowemu zwycięstwu. Postępując według ścisłych instrukcji, nowy prezydent USA również zaatakuje Kubę. Zrobi to jednak nieudolnie i wprowadzi w działania tyle chaosu, że inwazja zostanie odparta właściwie bez strat...


26 października 1962, Waszyngton

Natarczywe pukanie, łomotanie wręcz do drzwi Gabinetu Owalnego wyrwało prezydenta Kennedy'ego z zadumy, w którą wprawiły go jesienne barwy za oknami. Uśmiechnął się jednak jak ktoś, kto spodziewał się tej wizyty od samego początku.
- Wejść – polecił krótko.
Drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wkroczył wzburzony generał Wilkinson. Był wprost wściekły, i jedynie resztki szacunku do przełożonego powstrzymywały go przed ostatecznym wybuchem złości.
- Jakie wieści z frontu, generale? - zapytał spokojnie prezydent.
- Sir – wycedził Wilkinson – muszę po raz kolejny wyrazić głębokie oburzenie pana taktyką! Straty w ludziach i sprzęcie są ogromne, a my nie utrzymaliśmy nawet plaży! Radzieckie wyrzutnie pocisków są gotowe do wystrzału w każdej chwili! Jeśli dalej będzie pan lekceważył...
- Lekceważył? - wszedł mu w słowo prezydent, wciąż ze stoickim spokojem. - Uznaje mnie pan za niekompetentnego, generale? To chce pan powiedzieć?
Wilkinson przez parę sekund bił się z myślami, purpurowiejąc na twarzy.
- Tak, sir – rzekł wreszcie. - Ze smutkiem, ale muszę to stwierdzić. Jako wojskowy, i jako pana osobisty doradca. Być może jest pan chory, w każdym razie... - tu przełknął donośnie – w każdym razie, na mocy danych mi uprawnień oraz w porozumieniu z Senatem USA, odsuwam pana od dowodzenia akcją i oficjalnie je przejmuję, sir. Senat rozważa już mój wniosek o pański impeachment... proszę nie brać tego osobiście.
Kennedy uśmiechnął się. Bo czyż odbierał to osobiście?
- Tego się spodziewałem, generale – rzekł ze spokojnym uśmiechem. I z tym samym uśmiechem sięgnął nieśpiesznie do szuflady biurka, skąd wyciągnął samopowtarzalny pistolet Makarow kalibru 9 mm, i wciąż się uśmiechając, wycelował prosto w czoło niezwykle zaskoczonego generała Wilkinsona.


30 października 1967, Waszyngton

Dalej pójdzie już łatwo. Podstawiony prezydent będzie działał tak nieudolnie, że doprowadzi to do sparaliżowania, może nawet rozłamu armii amerykańskiej. Brak koordynacji działań i jasnych rozkazów, niepewność – oto najgorszy wróg. Wykonując idiotyczne wprost posunięcia, armia USA będzie do pokonania łatwa jak przestraszeni Niemcy, którzy w czterdziestym piątym panicznie uciekali przed czołgami Armii Czerwonej. Poza tym, wszystkie strategiczne dane i sekrety państwowe natychmiast wejdą w posiadanie Chruszczowa. Eliminacja US Army będzie dziecinną zabawą. Ileż miliardów rubli oszczędności, ileż istnień ludzkich ocalonych, ileż terenów wolnych od skażenia, a tym samym gotowych wyżywić obywateli radzieckich! Oto nastanie czas dobrobytu!


29 października 1962, Waszyngton

Telewizja, radio gazety – wszystkie media żyły już tylko jednym. Prezydent odsunięty od władzy! Kolejne porażki armii amerykańskiej! Wojska radzieckie, po przyjęciu ataku, przechodzą do kontruderzenia! Pierwsze radzieckie oddziały lądują na plażach Miami! Totalny paraliż rządu!
Kennedy wyłączył telewizor w swoim gabinecie. Wszystko poszło jak z płatka, pomyślał. Wiele więcej już nie da się zrobić. Najwyższy czas zniknąć.


31 października 1967, Waszyngton

Zmiana nastąpiła prawie niezauważalnie. Gdy rankiem trzydziestego pierwszego października, po wysłaniu w przeszłość dwóch androidów oraz swego najlepszego agenta towarzysz Chruszczow otworzył oczy, za oknem świeciło słońce na bezchmurnym, jesiennym niebie. Ani śladu po ciężkich, szarych obłokach, które zasnuły niebo nad Ameryką po tej strasznej wojnie! A więc operacja powiodła się! Setki milionów obywateli Radzieckiej Republiki Wszechrosji obudziło się w nowym, lepszym świecie, nic nie pamiętając ze starego! I tylko paru najbardziej zaufanych ludzi wie, że teraźniejszość mogła wyglądać zupełnie inaczej – ale ludzi zawsze można zlikwidować. Radość i szczęście rozpierały serce towarzysza sekretarza generalnego.
Zaraz po śniadaniu zawezwał swego osobistego sekretarza i polecił mu udanie się do biblioteki, skąd miał przynieść wszelkie encyklopedie i opracowania historyczne dotyczące historii i geografii Republiki w okresie do sześciu lat wstecz. Jeśli sekretarz był tym poleceniem zdziwiony, nie dał po sobie tego poznać; wrócił po godzinie z wózkiem pełnym przeróżnych książek. Chruszczow odprawił go i na cały dzień pogrążył się w lekturze. Tak jak oczekiwał – treść publikacji zmieniła się całkowicie. Budżet kraju pełen rubli i dolarów, żadnego skażenia radioaktywnego, ogromna produkcja rolna, dzięki której nikt nie głodował; i szczegółowo opisana kampania amerykańska, zakończona szybkim i łatwym zajęciem niemal całej Ameryki Północnej. Wygląda na to, pomyślał z rozbawieniem Chruszczow, że trzeba sobie nieco odświeżyć informacje o tym nowym świecie.
Cóż za zwycięstwo!
A jakie możliwości polityczne dawała ta tajemnicza maszyna, ukryta w podziemiach białego domu! Nie minęły dwa dni, a już miał na biurku gotowy raport z krótkiego wypadu do przyszłości zaufanego pułkownika Lechymina. Raport ów był kolejnym sukcesem przewidującego Chruszczowa – a dotyczył jego najbliższych współpracowników - Breżniewa, Susłowa i Kosygina. Jak mądrze zrobił, wywiadując się o nich! Jak łatwo bowiem pomylić się i wyhodować żmije na własnym łonie... trzeba działać. Skutecznie. Żadne tam więzienia, łagry, zesłania czy wygnania. Kula w łeb! Wyjął z szuflady biurka swoje najlepsze wieczne pióro – oryginalnego Parkera skonfiskowanego zdrajcy na wysokim szczeblu – i podpisał wszystkie trzy wyroki. Należy działać szybko i zdecydowanie, zawsze to powtarzał. A nauczył go tego sam Stalin.
Przed Nikitą Chruszczowem rysowała się świetlana przyszłość. Przyszłość przywódcy imperium, którego mieszkańcy byli powszechnie szczęśliwi i uwielbiali swego przywódcę. Przyszłość, w której wcale nie ma powodu, aby poprzestać na Ameryce Północnej w drodze ku lepszemu dniu jutrzejszemu.
I tylko czasem, kiedy do późna rozmawiali o czymś z Lechyminem, ten skarżył mu się na nękające go koszmary senne, w których walka i zajęcie Ameryki trwały cztery długie lata, okupione krwią setek tysięcy żołnierzy i cywilów, z lejami po bombach widocznymi za oknami i ziemią, która nie chciała rodzić.
Ale Chruszczow wiedział doskonale, że to się nigdy nie zdarzyło.

K O N I E C

Chruszczowa niepokoiła narastająca przewaga amerykańskich strategicznych, co było wynikiem zdecydowanych działań nowego prezydenta. To właśnie obiecywał Kennedy wyborcom, że zlikwiduje militarna przewagę Związku Radzieckiego, którą określił mianem „luki rakietowej”, gdyż w arsenale radzieckim było bez mała dwukrotnie więcej rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi niż amerykańskich. Efektem tego stał się bardzo szybki wzrost liczby amerykańskich rakiet i zmiana proporcji sił. W 1960 r. Rosjanie mieli 35 rakiet, Amerykanie 18. W rok później Amerykanie mieli 63 rakiety, Rosjanie 50. W 1963 r. przewaga była już bardzo wyraźna: USA miało 294 rakiety, a ZSRR tylko 75.
Chruszczow uznał, że może zmusić prezydenta USA do poważnych ustępstw i polecił zainstalować na Kubie rakiety średniego zasięgu. Miał to być argument przetargowy w rokowaniach zbrojeniowych. We wrześniu 1962 r. amerykańskie samoloty dokonujące rutynowych lotów zwiadowczych zaczęły dostarczać zdjęcia, na których eksperci rozpoznali stanowiska rakiet przeciwlotniczych, jakie Rosjanie zamieszczali wokół baz rakietowych na terytorium swojego państwa. Był to pierwszy sygnał ostrzegawczy.
W połowie 1962 r. amerykańska agencja wywiadowcza CIA uzyskała od swoich ludzi na Kubie informacje, że do po9rtów przybywają statki radzieckie. Nie udało się dowiedzieć, co przywoziły, aczkolwiek szpiedzy wskazywali na wojskowy charakter dostaw. W sierpniu 1962 r. szef CIA John McCone zażądał od prezydenta Kennedy’ego zgody na zwiększenie liczby lotów wywiadowczych nad Kubą. Wkrótce 29 sierpnia, samolot U-2 sfotografował dwie wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych SA-2 oraz sześć innych w budowie. Tego odkrycia nie można było już zlekceważyć. Co prawda SA-2 były bronią defensywna i w najmniejszym stopniu nie mogły zagrozić Ameryce, to jednak wiedziano, że w Związku Radzieckim ich stanowiska budowano wokół silosów rakiet balistycznych. W tym samym czasie, gdy amerykańskie samoloty fotografowały wybrzeża Kuby, aby odkryć tam stanowiska rakiet w Moskwie rozwijała się akcja szpiegowska, której centralna postacią był Oleg Pienkowski. Pracownik wywiadu wojskowego GRU od marca 1962 r. prac owal brytyjskiego wywiadu.
Wg szacunków wywiadu amerykańskiego, do połowy X 1962 r. ok. 100 sowieckich statków dostarczyło na Kubę m.in.: 42 wyrzutnie rakiet balistycznych ziemia-ziemia średniego zasięgu (do 1100 mil), 144 wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze (SAM), 42 myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz 42 myśliwce MIG-21. Równocześnie na Kubę przysłano ok. 22 tys. radzieckich żołnierzy i techników. 4 września prezydent J.F. Kennedy - nie znający jeszcze szczegółów radzieckich dostaw na Kubę - oświadczył, iż USA nie zgodzą się nigdy na rozmieszczenie na tej wyspie rakiet ziemia-ziemia, ani jakiejkolwiek innej strategicznej broni ofensywnej. W kilka dni później ambasador ZSRR w Waszyngtonie A. Dobrynin zapewnił Roberta Kennedy’ego - brata prezydenta, iż na Kubie nie zostaną zainstalowane rakiety ziemia-ziemia. 12 września ukazało się w tej sprawie oświadczenie agencji TASS stwierdzające m.in.: „... Związek Radziecki nie potrzebuje przenosić swojej broni- w celu przeciwdziałania agresji - do innego kraju na przykład na Kubę. Nasza broń nuklearna jest taki potężna i Związek Radziecki ma tak potężne rakiety, że nie ma powodów do poszukiwania dla nich miejsc poza granicami Związku Radzieckiego.
Równocześnie specjaliści sowieccy - korzystając ze sprzyjających warunków atmosferycznych - kontynuowali na Kubie montaż wyrzutni rakiet balistycznych. 15 X po poprawie pogody samolot zwiadowczy U-2 sfotografował zbudowane już wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia, które znajdowały się w rejonie San Cristobal - kilkadziesiąt km od Hawany. W kierownictwie USA doszło w następnych dniach do dramatycznej dyskusji na temat sposobu reakcji na sowiecką prowokację. Radykałowie na czele z Deanem Achesonem proponowali zmasowany atak powietrzny na wyrzutnie. Umiarkowani (Robert Kennedy, Robert McNamara) opowiadali się natomiast za zastosowaniem wojskowej blokady Kuby. W tym czasie Rosjanie - nie wiedząc jeszcze o amerykańskim odkryciu - nadal zapewniali USA o nieobecności na Kubie swoich rakiet. 18 X minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko potwierdził to w rozmowie z prezydentem Kennedym. Wreszcie 24 X prezydent USA w przemówieniu telewizyjnym poinformował naród amerykański o zaistniałej sytuacji, nazywając wcześniejsze twierdzenia Gromyki kłamstwem. Kennedy zapowiadał też wprowadzenie z dniem 24 X kwarantanny na wodach otaczających Kubę.
180 amerykańskich okrętów wojennych rozpoczęło tego dnia blokadę wyspy, rewidując wszystkie statki płynące na Kubę. 20 radzieckich transportowców z kolejną partią sprzętu wojskowego zatrzymało się tuż przed linią graniczną obszaru kwarantanny. Siły nuklearne USA i ZSRR postawione zostały w stan najwyższej gotowości. Dowództwo amerykańskich sił zbrojnych rozpoczęło przygotowania do inwazji na wyspę, w której uczestniczyć miało 340 tys. żołnierzy. 24 X rząd radziecki zaprotestował przeciwko blokadzie Kuby i po raz kolejny oświadczył, że na wyspie nie ma nuklearnej broni ofensywnej. W armii sowieckiej wstrzymano urlopy i demobilizację starszych roczników, a na Kubę udał się członek najwyższych władz KPZR A. Mikojan.
25 X Kennedy wysłał do Moskwy depeszę, zawierającą żądanie przywrócenia na Kubie stanu poprzedniego, czyli wycofania rakiet. 26 X Nikita Chruszczow przysłał odpowiedź, w której proponował USA przerwanie blokady i oficjalne zobowiązanie się do nieinterwencji na Kubie. W zamian obiecywał demontaż rakiet. Tego samego dnia jeden z amerykańskich samolotów zwiadowczych został zestrzelony nad Kubą przez radziecką rakietę przeciwlotniczą. Spowodowało to nasilenie przez dowództwo armii USA presji na prezydenta w celu natychmiastowego rozpoczęcia ataku na wyspę. Rankiem 28 X Chruszczow przesłał Kennedemu drugi list, w którym do dotychczasowych żądań dołączył kolejne - USA miały usunąć z terenu Turcji rakiety średniego zasięgu Jupiter. Był to najbardziej krytyczny moment w trakcie kryzysu kubańskiego. Kennedy zignorował nowe żądanie Moskwy (zostało ono jednak w późniejszym okresie spełnione) i odpowiedział pozytywnie na pierwszy list Chruszczowa, zapewniając, iż nie dojdzie do inwazji na Kubę, jeśli Rosjanie usuną z jej terytorium broń ofensywną. 29 X Chruszczow wyraził zgodę na demontaż wyrzutni oraz na inspekcję i obserwację amerykańską w czasie operacji ich wywożenia z Kuby.
5 listopada 1962 r. z portu z Mariel wyszedł radziecki statek Diwonogorsk z 4 głowicami na pokładzie, 7 listopada wyruszył w morze Metalurg Anosow z 8 rakietami, 2 dni później Brack wywiózł z Kuby 6 rakiet. Związek Radziecki zwlekał z ewakuacja bombowców Ił-28 powodując, że amerykańskie okręty pozostały na pozycjach do 20 listopada, aż Rosjanie zaczęli rozmontowywać samoloty i ładować je na statki. Blokada zakończyła się. 15 grudnia 1962 r. pierwsze bombowce Ił-28 opuściły Kubę w skrzyniach na pokładzie statku Kasimow.
Takie rozwiązanie kryzysu wywołało negatywną reakcję F. Castro i doprowadziło do przejściowego ochłodzenia stosunków sowiecko-kubańskich.
Kryzys, który zatrwożył świat grożący wybuchem wojny między dwoma mocarstwami zakończył się zwycięstwem Kennedy’ego. To bardzo umocniło jego pozycję. Ameryka uwierzyła w swojego prezydenta.

***
Zgodnie z regulaminem, części opowiadania umieszczamy w tym samym wątki. Połączyłem więc obie części opowiadania. /Janko
Odpowiedz
#3
Bardzo fajne opowiadanko, dość ciekawe przedstawiasz paradoks czasowy. Zbiega sie on niemal w jednej chwili po stronie USA by wędrować przez lata po stronie zewnętrznej. Nie bardzo jest jak się przyczepic do fabuły. Może tylko o to, że dwa lata po wojnie (6 - 4 lata wojny) wokół jak zakłądam zbombardowanego waszyngtownu są pola uprawne a w samym mieście nie ma ruin tylko jakieś szare budynki. Bo jednak był to "Вашингто́н, д. к." Smile No i nie wiem czmu przeflacowałeś Chruszczowa do Waszyngtownu. A co do działu, to trafione jak najbardziej, takie rozważania „Co by było gdyby” są działem S-F. Czyta się to bardzo przyjemnie. Poniżej to co wyłapałem. No i jeszcze tylko uwaga co do interpunkcji, nie robię korekty ani tego się nie czepiam, sam walę pod tym względem błędy, ale tu w paru miejscach widziałem np. przecinek przed „i”, a chyba raczej nie powinno go tam być. W drugiej części złapałem także kilka literówek.

„ze wszech stron nękające matkę Rosję.” – tu chyba Matkę Rosję powinno być?

„Nawet o trzeciej nad ranem.” – a czemu akurat o trzeciej. Może to tylko moje czepianie, ale zwykłe „o dowolnej porze” zabrzmiało by lepiej.

„jedynie paru najbardziej zaufanych ludzi zaangażowanych w akcję.” – tu chyba czegoś zabrakło? Może „było”, a może i coś więcej umknęło.

„42 myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz 42 myśliwce MIG-21.” – Nie istniała myśliwsko-bombowa wersja Ił-28. To klasyczny bombowiec średniego zasięgu, jeden z ostatnich. Nigdy nie miał aspiracji do roli myśliwskiej.

„przeznaczenia w dogodnej Rosji chwili.” – brakuje „dla”

„Chłopcy, biegiem do kombinezonów. Zaraz wyruszacie!” – o ile „biegiem do czołgów” nie wywołuje zgrzytu to kombinezony średnio mi się w tej konstrukcji sprawdzajaBig Grin

„I tak,, jak to widział na jakimś filmie, zgiął palce w pięść i rąbnął w przycisk.” – dwa przecinki.

„To, panie mój drogi prezydencie,” zabrzmiało sztucznie, może jakoś szyk zmienić? „To, mój drogi panie prezydencie”?

„że w ogóle się stąd nie zabierali!” – to „zabierali”, nieco kolczaste.

----

„I zobaczyli.” – to jednak, imho, wymagało by nieco rozwinięcia. Bo jakoś tak... zbyt mało konkretnie.

„Myślę, że powinniśmy się gdzieś schować, póki jeszcze mamy kiedy, bo coś mi tu strasznie... słyszysz?” – „kiedy” – chyba lepiej brzmiałby „czas”

„Łopot wirnika śmigłowca był coraz głośniejszy.” – co łopat? „huk” a może „świst”?

„Rozejrzeli się; zauważyli go na niebie nieco na zachód, nadlatującego niepokojąco szybko.” - To zdanie z tym „go” w stosunku do śmigłowca (mimo iż teoretycznie poprawne) jakoś takie sztuczne.

„przystapiła do słynnego kontruderzenia.” - przystąpiła

„a przerażenie ne pozwalało mu logicznie myśleć.” - nie

„załatwione nie tlko precyzyjnie, ale też delikatnie i dyskretnie.” - tylko

„najlepszego, najbardzej zaufanego i najdoskonalej” - najbardziej

„że doporowadzi to do sparaliżowania,” - doprowadzi

„Wykonując idiotyczne wrpost posunięcia,” - wprost

„Ani śladu po ciężkich, szaruch obłokach,” – szarych – jeśli dobrze rozumiemSmile

„że do po9rtów przybywają statki radzieckie.” - portów

„GRU od marca 1962 r. prac owal brytyjskiego wywiadu.” – „pracował dla”

„42 myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz 42 myśliwce MIG-21.” – znowu myśliwce bombardujące w odniesieniu do Il-28.

Jak już pisałem, fajny pomysł i realizacja. Dodatkowy plus za podsumowanie historyczne.
Just Janko.
Odpowiedz
#4
No właśnie, podsumowanie historyczne wspomina o myśliwcach bombardujących Big Grin ale co tam, nie znam się na tym. Dzięki za literówki - opowiadanie pisałem kiedyś w starej wersji OpenOffice, bez słownika :]
I takie moje pytanie - próbowałem umieścić obie części w jednym poście, ale się nie dało, wyskakiwał błąd - "trzeba wpisać treść postu". Udało się dopiero po podzieleniu tekstu na dwie części. Więc jak mam takie długie teksty umieszczać jako pojedynczy post??
W sensie czy da się to zrobić jako jedna część Big Grin
Odpowiedz
#5
Generalnie przygotowujemy już FAQ i tak wszystko będzie wyjaśnione, ale skoro jest "w przygotowaniu" śpieszę z wyjaśnieniami.

Sprawa ma się tak, nie wiem, czemu wyskakiwał ci taki błąd. Generalnie jest tak: Forum (a raczej baza danych) ma limit na rozmiar pola tekstowego. Technicznie to około 16 000 znaków, ale na tym lepiej się nie wzoruj (zmienia się to przy znakach specjalnych etc. np. znaki Polskie to 2 znaki etc), praktycznie to około 20 stron standardowych w edytorze. Niestety, jeśli przekroczysz ten limit nie ma żadnego komunikatu. Ot po prostu tekst w pewnym momencie się urywa, więc lepiej zostawić nieco zapasu. Twoje opowiadanie w całości na pewno by sie nie zmieściło. Umieszczaj, więc kolejne rozdziały jeden post pod poprzednim. Tak jak wyglądało to w tym połączonym. A i jeszcze jedna dość istotna sprawa, jeśli dopisujesz kolejny rozdział do już ocenianego opowiadani lub coś istotnego zmieniasz, opisujesz tą zmianę w wątku, „Co nowego", jest taki w każdym dziale. Ale to wszystko jest w regulaminieBig Grin

A co do Iliuszyna... Cóż podsumowanie może być błędne. A tu daję głowę, że jest. Pisał to może i ktoś, kto znał się na polityce, ale raczej na pewno nie na lotnictwie Smile
Just Janko.
Odpowiedz
#6
Fajne to. Błędów nie szukałem, a po gałach za bardzo nic nie było. Takie fajne gdybanie co by było. Może opis działania maszyny taki trochę Holiwodzki. Kilka fragmentów opisu wskazywało raczej na baardzo poważną awarię tego ustroistwa.... Ale ja jestem akurat po branży elektryczno, elektronicznej to akurat wiem że wszelkie iskrzenia i rozbłyski są zwykle szkodliwe... Oczywiście potraktuj ostatnie zdanie jako żart Smile. Tak naprawdę wcale się nie czepiam bo opowiadanie prezentuje kawałek dobrej fantastyki.

daję 9/10
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości