Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan
#1
Witam ponownie po dłuugiej nieobecności na forum. Byłem zajęty korektą tomu I "Kronik" i jeszcze sesja... No, było wesoło, czekamy na wrzesień wmawiając sobie, że lingua latina pulcherrima est. Tom I, który od głównego niemilca otrzymał nazwę "Baal" jest tutaj: http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143

Rozdział I

W Białogórze lało. Strugi deszczu docierały do każdego zakamarka miasta, jakby chcąc oczyścić je z krwi czterystu dwudziestu siedmiu ofiar dwudniowej rzezi. Białka przyjmowała hektolitry wody, przeciskała się przez resztki Mostu Czerwonego, zburzonego, by rozdzielić walczące strony i niosła ciała zabitych, które jeszcze dwa miesiące później wyławiano z rzeki i Morza Jantarskiego. Szpitale ledwo nadążały z przyjmowaniem i diagnozowaniem rannych. Pilnujące porządku wojsko przeczesywało wszystkie zakamarki, szukając niedobitków zbrojnych band i ich ofiar. Pretorianie, przynajmniej ci, którzy przeżyli atak anarchistów na budynek Komendy Głównej na Wiejskiej, zajmowali się listami zaginionych, zabitych i rannych. Na razie rezydowali w poszczególnych szpitalach, gdyż sama komenda groziła zawaleniem.
Pradziad Wszystkich Aut zawarczał i zwolnił miejsce parkingowe przed szarym, ponurym budynkiem Szpitala imienia Jędrzeja Canissiego. Gdy przyjechał, było jeszcze sporo miejsca, teraz cały plac zapchały wozy transmisyjne i grupki dziennikarzy ze wszystkich stron świata i Imperium, szukających kogoś, z kim można by przeprowadzić wywiad. Jak na złość, jedynym dość dramatycznym miejscem w bezpiecznej strefie był szpital Canissich. Turski zaparkował kilka ulic dalej i biegiem wrócił do szpitala. Natarczywemu reporterowi z „Wieści Widlańskich” kazał spieprzać z trawnika i wyjaśnił, że nie wie nic o mutantach i kosmitach.
W środku było spokojniej. Wielki hall zastawiony był łózkami i materacami, na których leżeli lżej ranni. Krzątały się pielęgniarki, lekarze szaleli i klęli od czasu do czasu, ale nikt nie próbował robić sensacji z ludzkiej tragedii. Szczególnie szalał ordynator, profesor Wirecki, który zaczął dzień od zgonu pacjenta. Teraz wytężał wszystkie siły, nie tylko własne, by nie musieć ponownie wypisywać formularza MM1. Przy recepcji, za usuniętym z jakiegoś gabinetu biurkiem, siedziała Hoża, rozmawiając przez telefon. Szpital Canissich jako jeden z niewielu nie stracił łączności ze światem, choć i tu czasem musiał dojechać kurier z czarną teczką, pełną zawiadomień o NN, zgonach i poszukiwanych. Jedna z takich teczek leżała właśnie przed panią nadkomisarz, która spokojnie informowała o liczbie niezidentyfikowanych rannych i zabitych. Gdy skończyła, wybrała jeszcze jeden numer, ale najprawdopodobniej Szpital Miejski numer dwa był odcięty od świata.
– Bywa – westchnęła, odkładając słuchawkę. Spojrzała na ociekającego wodą Turskiego i podała mu kilka kartek. – Przeszedłby się pan po szpitalu i zobaczył, czy tych tu nie ma?
Komisarz przejrzał papiery i pokręcił głową. Same imiona, nazwiska, adresy, bez zdjęć czy cech charakterystycznych.
– Nic z tego – odparł, odkładając kartki na blat. – Mamy samych NN. Reszta jako tako może powiedzieć, kim jest. A kogo teraz przywieźli?
– Jednego z naszych, już go kroją – odparła nadkomisarz. – I zapas krwi, głównie 0 Ma minus i AB Ma plus.
– Trzeba gdzieś pojechać? – Turski spojrzał na drzwi, za którymi nieliczni chętni i zdolni do tego oddawali krew. Sam był gotowy się wykrwawić, ale bał się, że w zadrapania mogła wleźć krew potwora, który ścigał ich na Academicianie. Na razie sam czuł się dobrze, zużył więcej wody utlenionej niż niejedna przychodnia, ale nie chciał ryzykować cudzego życia.
Hoża spojrzała na czarną teczkę i pokręciła głową.
– Na razie czekam na telefon z Luisianum – powiedziała, wstając. – Dopiero wtedy mogę odpowiedzieć na pytania tych z Publicznej Trójki.
Uśmiechnęła się i podeszła do szafki stojącej w roku recepcji.
– Kawy, herbaty? – zaproponowała, włączając czajnik elektryczny. Dla siebie przygotowała saszetkę herbaty ziołowej, komisarz poprosił o kawę. – Za niedługo będę znała wszystkie szpitale w Białogórze, Misnum i Kwartii.
Przez drzwi wejściowe wpadł wysoki, postawny blondyn w średnim wieku. Na elegancką koszulę miał narzuconą czarną kurtkę z emblematem klubu sportowego z lotniska, wizytowanego jeszcze niedawno przez komisarzy. Podszedł zaraz do recepcji, spojrzał zdziwiony na epolety Hożej i spytał:
– Gdzie siostra Bernadetta?
Turski przyjrzał się mężczyźnie i zaraz spytał:
– W jakiej sprawie? Nie mamy tu czasu...
– Mam około stu litrów krwi, pół tony opatrunków i innych środków medycznych – wyrzucił z siebie mężczyzna, wypatrując kogoś w korytarzu. Turski pomyślał, że to wariat, ale po chwili zastanowienia musiał przyznać, że to miasto widziało już bardziej szalone rzeczy. Byłaby to cenna pomoc, jeśli tylko była to prawda.
– Pójdę po ordynatora – mruknął Turski, kierując się w stronę OIOMu. Zaraz zobaczył rozradowaną, rumianą twarz idącemu mu naprzeciw Grzegorza Wireckiego. Lekarz nawet nie spojrzał na komisarza, tylko zaraz rzucił się w stronę gościa.
– Panie Canissi! – krzyknął, wycierając mokre ręce w ciasno opięty na ciele fartuch. – Cieszę się, że pana widzę żywego!
Mężczyzna podał ordynatorowi rękę i odszedł z nim na bok, tak że Turski nie słyszał ich rozmowy. W czasie, gdy Hoża informowała go o tym, że to rodzina Canissi zapewnia szpitalowi utrzymanie, Seweryn obserwował grę nastrojów na krągłej twarzy lekarza. Najpierw ujrzał, jak unoszą się krzaczaste brwi, a wąskie usta wykrzywiają się w radosnym uśmiechu, potem podziwiał grę zmarszczek świadczących o zwątpieniu, następnie piwne oczy nabrały wyrazu, jakby Wirecki posądzał swego pracodawcę o chorobę umysłową. Mimo to Canissi wyszedł, zapewniając, że dostawa dojdzie za najdalej pół godziny.
Wirecki zaraz wrócił do pracy, a Seweryn skorzystał z chwili odpoczynku, wypił kawę i spytał się Hożej, czy to nie dziwne, że ambasador nosił kurtkę z logiem klubu sportowego, jaki niedawno odwiedzili. Zofia nie była specjalnie zdziwiona.
– Naprawdę nie wiem, co pana dziwi po tym, jak wielki pająk omal nie rozerwał pana na strzępy – odparła, odbierając telefon. Gdy Hoża spisywała kolejne nazwiska poszukiwanych, Turski zastanowił się, co mogło łączyć ambasadora wygnanego z małego państwa z Pharhastu z imigrantami zza Oceanu. Jakoś nie umiał znaleźć żadnego logicznego powiązania.
Gdy Hoża odłożyła słuchawkę, Turski odebrał kartkę i przespacerował się po szpitalu. Ujrzawszy tam nazwisko Giordano Pisciego, zaklął pod nosem. Komanda Straży Monteblanco zostały straszliwie przetrzebione na Moście Czerwonym, gdzie wspierały wojsko i firmy ochroniarskie w odpieraniu ataków istnych armii zebranych przez mieszkańców Wideł. Komisarz znalazł trzech z siedmiu poszukiwanych na korytarzach, jeden leżał podłączony do respiratora, dwóch wyskoczyło na dymka, jeden grał w karty z Sylwią, zabawiając ją rozmową o najnowszych filmach.
– Carpi zupełnie zszedł na psy – przedstawił swój osąd młody chłopak, którego twarz zakrywały bandaże. Ubrany był w poplamiony krwią mundur Straży Monteblanco, ale chyba nie był ciężko ranny. Głos miał za to jakby znajomy. – Chyba więcej u niego efektów specjalnych niż scen z żywymi aktorami. Przecież Amoria ma blisko pięćdziesiąt lat a w „Quirinalis” wygląda na góra dwadzieścia!
Wyłożył karty na podłogę, ukazując trzy czwórki i dwie trójki.
– Ful – oznajmił, jednak Sylwia miała karetę asów i króla. Turska spojrzała na ojca i puściła oko, licząc na to, że ojciec zignoruje sterczącego z rękawa asa. Właściwie nic jej nie było, ale została w szpitalu ze względu na zabrudzone krwią bestii otarcia.
– Cześć tato – przywitała się, wstając z podłogi. – To jest Giordano...
– Jakbym nie zgadł... – mruknął komisarz, skreślając Pisciego z listy poszukiwanych. Spojrzał na gips na lewej nodze szlachcica i zachlapany krwią brunatny mundur. – Co ci jest?
– Mnie nic... – Turski zauważył, że nagle głos Pisciego jakby posmutniał. – Trochę poparzyło mi twarz.
Seweryn szybko zapewnił, że powiadomi kogo trzeba, gdzie jest i odszedł, czując, że dopóki Giordano zajmował się kartami i filmami Pisci odganiał myśli na temat masakry na Moście. Nie wiedział, czyja krew poplamiła mundur chłopaka, ale na pewno nie było to dla niego lekkie, proste i przyjemne.
Jakby tego było mało, przy recepcji stał już Kuczajew, na którego ramieniu wspierał się niski, ogorzały żołnierz w mundurze IHP. Ranny krwawił obficie z rany w łydce, prowizorycznie opatrzonej bandażem elastycznym. Rzeźnia klął pod nosem, gdy dwie pielęgniarki pomagały mu kłaść syczącego z bólu żołnierza na noszach. Przy okazji odpowiadał na standardowe pytania.
– Grupa krwi na jebanym nieśmiertelniku... Jak to, kurwa mać, nie ma? Toż ile pierdolonych razy mam wam, kurwa wasza mać, powtarzać, że macie pierdolony obowiązek nosić pierdolone nieśmiertelniki! Jasne, że coś brał! Od dwóch dni jesteśmy stale w jebanej walce! Kurwa! Nie wiem, co brał! Taki proszek od tego pierdolniętego Horacego, niech mu jebana ziemia lekką, kurwa, będzie. Nie jęcz mi tu, Gurbiani, bo zaraz do niego dołączysz!
Gdy pojękujący i klnący pod nosem ranny zniknął za wahadłowymi drzwiami, Kuczajew spojrzał na Turskiego, zmarszczył brwi i dopiero wtedy poznał komisarza.
– Dobry – mruknął, wyciągając z kieszeni munduru papierośnicę. Zaraz jednak przypomniał sobie, gdzie jest i papierosy wróciły na swoje miejsce. Podszedł do blatu recepcji i zaklął krótko.
– Gdzie tu można zapalić w spokoju? – spytał Turskiego, patrząc jednak na Hożą. – Żeby mi nic nie kapało na łeb?
– Na parkingu kiedyś był daszek – wyjaśniła Hoża, unikając spojrzenia komandosa. – Ale jakiś pacan w wozie transmisyjnym rozwalił go anteną. Można jeszcze zobaczyć czy jest jakieś wolne miejsce przy kostnicy.
Rzeźnia wzdrygnął się i mruknął, że poczeka aż przestanie padać.
Po chwili niezręcznego milczenia, zagaił rozmowę o obowiązkach pretorian. Szybko zeszło na walki, w jakich uczestniczyło komando Kuczajewa po zabezpieczeniu wszystkiego, co było ważne dla Instytutu Historii Preaureliańskiej.
– Mówię wam, kurwa... – westchnął, popijając kawę. – Pal diabli tych gówniarzy, co trafili Gurbianiego. Jakie kreatury powyłaziły ze ścieków, jebanych studni i kanałów... Jakieś robale na dwajścia metrów długie, jadowite jak skurwysyn... Jakieś owinięte kurewnymi bandażami małpiszony, małpy ze skrzydłami, krowy z jebanymi halabardami...
Turski, gdyby nie widział tego stwora na Academicianie i nie znał sekretów prokuratora Brzdęka, w życiu by nie uwierzył. Jednak rogacizna z bronią drzewcową to było dla niego za dużo.
– A nie były to piki? – spytał żartobliwie.
Kuczajew ryknął na niego, aż obejrzeli się wszyscy pacjenci:
– Mam tego jebanego magistra z historii wojskowości i nie będzie mnie tu byle kurwołap pouczał!
Widząc, że nie zrobiło to na Turskim najmniejszego wrażenia, wybuchnął jeszcze bardziej zwracającym uwagę, czystym śmiechem. Śmiał się dobrą minutę, czasem przechodząc w tłumiony chichot, w końcu jednak poklepał wielką dłonią komisarza po ramieniu.
– Sorry, kurwa, panie komisarz – powiedział, ocierając kawę z podbródka. – Ja sam trzy dni temu myślałem, że te jebane jajogłowe z Instytutu potrzebują nas tylko po to, żeby przyjebać jakiemuś koneserowi, co nie chce oddać jakiejś tam tabliczki. Raz czy dwa nas posłali, żebyśmy „oczyścili” jakiś kurewny grobowiec jakiegoś króla Tutka Zasranego. Dali nam amunicji na sto lat, a tam nic. Tego, się kurwa, musieli bać...
Rzeźnia zwiesił głowę i zamilkł, jakby rozmyślając nad jakąś ważną kwestią. Zaraz jednak dodał:
– Lepiej jednak o tym tutaj nie gadać... Za dużo ciekawskich uszu.
Znowu zadzwonił telefon. Dzwonili ze Szpitala Cesarskiego na Łęgach, czyli ktoś zaczął już naprawiać sieć informacyjną. Tym razem przyszły same dobre wieści – znalazło się trzech zaginionych z ich listy, uspokoiły się Widły, rozpuszczono już bojówki Gwardii Monteblanco na lewym brzegu Białki. Szła pomoc z Jantarem i Grawenburga. Nawet cesarz zauważył, że przydałoby się wystąpić z tej okazji w telewizji. Wiele można było o Wiatrochodzie powiedzieć, ale nie to, że prezentowałby się w TV przed ostatecznym zażegnaniem niebezpieczeństwa.
Chwilę później z sali operacyjnej wyszedł o własnych siłach Gurbiani. Nogę miał opatrzoną, wspierał się na kuli, za nim szedł nieco zaniepokojony Wirecki. Żołnierz jednak zaraz skierował się do wyjścia. Rzeźnia zastąpił mu drogę i kazał zasuwać na materac.
– Nie mam, kurwa, zamiaru czekać, aż ci adrenalina jebana opadnie i w środku walki zesrasz się w gacie! – Po tym rozkazie najemnik grzecznie rozsiadł się na pierwszym lepszym materacu i przyjął kartę z danymi do uzupełnienia. – Tylko, wyraźnie mi, kurwa, pisać!
Turski uśmiechnął się, widząc jak niezbyt inteligentna twarz Gurbianiego krzywi się przy każdej kolejnej literze.
– Masz posłuch... – przyznał komisarz, gdy Rzeźnia znowu stanął obok nich.
– A jak, kurwa? – prychnął najemnik. – Jakby te skurwysyny mogły sobie poszaleć, to by skończyli jak jebane dupki od Fortecciego. Wysadziliby się sami własnymi jebanymi granatami. Albo by, kurwa, daliby się wystrzelać jednemu skurwysynowi, jak ci od tego kurwysyna Kuleczki. Albo strzeliliby mi w plecy jak Sztywnemu. To był, kurwa, skurwysyn, ale skurwysyn uczciwy. Trzech omal nie zagłodził na śmierć, ale się skurwysynom należało. Trzeba było tych pól nie palić.
Zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach. Turski zastanawiał się, ile lat miał Rzeźnia, gdy został najemnikiem. Nie wyglądał na więcej niż trzydzieści pięć lat, jednak wspominał o Albinie „Sztywnym” Denuntio, o którym Turski pisał szesnaście lat temu pracę przy egzaminie na starszego aspiranta. A Kuczajew mówił o nim jak o starym znajomym.
Komisarz już miał o to zapytać, gdy dwóch postawnych Murzynów wepchnęło przez drzwi wejściowe wielką lodówkę z wiele mówiącą uśmiechnięta czerwoną kropelką na bocznej ścianie. Obaj tragarze ubrani byli w stroje raczej nie przydatne przy tej pogodzie: lekkie koszule i chusty na głowach. Za nimi dwóch Asketczyków w srebrnych kimonach wniosło drewniane skrzynie z napisami wyrytymi jakimś dziwnym złożonym z kresek i kropek alfabetem. Zaraz naprzeciw im wyszedł Wirecki, uradowany widokiem wnoszącego kolejny pakunek ambasadora Canissiego.
– A jednak! – krzyknął lekarz, odbierając ciężki worek.
– Spokojnie! – Canissi pomógł ordynatorowi worek z gipsem pod gabinet zabiegowy i zaraz poprosił Kuczajewa i Turskiego o pomoc. – Jest tego jeszcze trochę.
Blisko pół godziny nosili skrzynki, worki i pakunki pełne bandaży, strzykawek i różnorakich przyrządów medycznych. Znalazł się nawet bardzo elegancki zestaw skalpeli, który niemalże uroczyście przekazał Canissi Wireckiemu. Wszystko to upchane było na przyczepie czarnej półciężarówki, starej jak świat, do tego poznaczonej śladami po kulach. Na wszystkim przewijały się znaki, złożone z kresek i kropek. Świat jest wielki i większość uwierzyła gładko, że to produkty z Emiratów.
Ale nie Kuczajew. Nie jemu darowano konia, więc śmiało zaglądał mu w zęby. Uważnie przyglądał się znakom, podejrzliwie lustrował twarze tragarzy, unikał wzroku Canissiego. Raz wyraźnie dał znak zainteresowanemu czymś Gurbianiemu, by milczeć.
Gdy tylko wszystko znalazło się w magazynie i składzie krwi, Canissi pożegnał się z ordynatorem i razem z tragarzami wyszedł. Kuczajew natychmiast szarpnął Turskiego za rękaw.
– Wasz wóz na chodzie? – spytał szeptem.
– Tak – odpowiedział Turski, czując, że szykuje się jakaś grubsza afera. – Pełny bak.
– Świetnie – mruknął Rzeźnia, wyglądając za okno. – Gdzie jest?
– Kilka ulic stąd. – Komisarz miał już klucze w ręku. Kuczajew obserwował odjeżdżającą półciężarówkę, starając się domyślić, gdzie mogła jechać.
Wyszli tylnym wyjściem, nie tylko dlatego, że było bliżej. Dostawa zwróciła uwagę dziennikarzy, którzy teraz czatowali na każdą nową sensację. Na razie musiała im wystarczyć kompania najemników w zakrwawionych mundurach, z gotową do strzału bronią. Gdy chwilę później mijali parking, ktoś szybko zrobił zdjęcie zmasakrowanego Pradziada.
– Hieny jebane – mruknął Kuczajew, kuląc się w fotelu. Turski uważał, że jego wóz jest dość przestronny, jednak Rzeźnia niemal mógł oprzeć podbródek na kolanach.
Szpital ulokowany był na szczycie sporego wzniesienia, w dół którego wiodła szeroka, pusta teraz ulica. Bez trudu wypatrzyli furgonetkę, choć stan przedniej szyby Pradziada pozostawiał wiele do życzenia. Śledzony wóz jechał wolno, po pewnym czasie skręcił w kolejną szeroką ulicę. Nie kryli się, nie bali niedobitków band. Zresztą coraz więcej ludzi pojawiało się na ulicach, by posprzątać po całej awanturze. Bez trudu Turski rozpoznał dzielnice zamieszkane przez Białogórzan z dziada pradziada bądź przez imigrantów z niespokojnych regionów świata. Armie Auriany, jeśli tylko ich droga wypadała przez to miasto, niszczyły w Białogórze co się dało. I zaraz po ich przejściu skrzętni, niemogący sobie pozwolić na luksus bezczynnej żałoby ludzie zaczynali odbudowywać to, co zburzono. Świetnie rozumieli to ludzie, którzy nad Białkę trafili z pogrążonych w wojnie krajów Pharhastu czy Asketu. Kuczajew cieszył się z tego, mając nadzieję, że Canissi uzna, że po prostu jadą w tym samym kierunku. Gdy jednak dojechali do Mostu Złotego, musieli zdać się na szczęście. Nie dość, że na pełnym krętych uliczek Starym Mieście łatwo mogli zgubić śledzonych, to jeszcze łatwo mogli się zdradzić.
Jednak nic nie wskazywało na to, by zostali zauważeni. Wyjechali ze Starego Miasta i wjechali na wylotówkę. Po kilkunastu minutach opuścili miasto. Turski pomyślał, że niemal na pewno jechali na lotnisko, które niedawno wizytowali z Hożą. Jednak przemilczał to, nie wiedząc, o co chodzi Kuczajewowi. Ten od pewnego czasu milczał, wpatrując się w pakę śledzonego wozu. Co pewien czas nalegał, by zwiększyć dystans, jednak tuż przed granicami miasta rozstawiono punkt kontrolny.
Samochód Canissiego zatrzymał się koło wozu opancerzonego, chwilę później tuż za nim stał poobijany Pradziad. Trudno było nie zostać zauważonym. Wszyscy musieli wyjść z pojazdu, który dodatkowo był przetrząsany przez dwóch żołnierzy w szarych, prostych mundurach sił imperialnych. Ich błyszczący epoletami koledzy z garnizonu białogórskiego uważnie przeglądali dokumenty. Do Turskiego podszedł wysoki, barczysty wąsacz w oficerskim płaszczu.
– Proszę wysiąść. Kontrola pojazdu z uwagi na zarządzenie numer... – zaczął, jednak Kuczajew zaraz mu przerwał.
– Siedem jeden osiem trzy pięćdziesiąt siedem na zero dziewięć na dziewięć sześć – Komandos wyrecytował numer i wygramolił się na zewnątrz. – Starszy sierżant Frederico Kuczajew.
Twarz oficera zaraz nabrała złowrogiego wyrazu. Spojrzał na najemnika, jakby gotów splunąć, jednak swoją niechęć wyraził werbalnie:
– Ten sławny „Rzeźnia”? – spytał, patrząc w oczy Kuczajewowi. Ten tylko kiwnął głową. Żołnierz spojrzał na Turskiego. Komisarz wyszedł, dopuszczając do wozu żołnierzy z Białogóry. Błyszczące z dala epolety i medale z bliska okazały się mocno błyszczeć miedzią. Mundury mieli ubłocone, tu i tam podarte. Ciężko znosili prawdziwą służbę, sarkali i klęli pod nosem, wykonując najprostsze obowiązki. Kilka razy nawet nazwali Pradziada „gruchotem”.
– Gdzie jedziecie, komisarzu? – spytał oficer, przeglądając dokumenty Turskiego.
– Na cholerną wycieczkę – odparł Kuczajew, lekko skinąwszy głową w stronę ruszającej furgonetki Canissiego. Oficer kiwnął głową i zerknął pytająco na żołnierzy dokonujących przeszukania. Ci wyszli z obrzydzeniem z wozu i oznajmili, że znaleźli tylko smród, jakąś książkę i złom. Dowodzący przejrzał „Kroniki Białogórskie” i prychnął:
– Jakieś ślaczki kattajskie. Jedźcie.
Oddał książkę Kuczajewowi, który zaraz zaczął ją przeglądać znacznie bardziej uważnie niż oficer. Wsiadł z tyłu, twierdząc, że chce poczytać. Turski ruszył śladem wozu Canissiego, wciąż trzymając pewną odległość. Milczeli, jedynie Rzeźnia rzucał od czasu do czasu przekleństwa. W końcu spytał:
– Skąd to, kurwa, masz?
Turski spojrzał na oprawiony w skórę tom i odparł, że pewnie podrzuciła mu go córka.
– Studiuje historię – wyjaśnił, omijając wielką wyrwę w asfalcie. – Czasem daje mi różne dziwne książki do oddania do biblioteki. Jest na drugim końcu miasta, a ja mam ją po drodze, jak wracam z komendy.
– To nie jest książka z biblioteki... – mruknął Kuczajew w odpowiedzi. – Co się tam kurwa, dzieje?
Przez siatkę pęknięć zobaczył jak furgonetka lekko chwieje się i nieznacznie przechyla na lewą stronę. Zaraz potem zjechała na skraj drogi. Nim się obejrzeli, Mścisław Canissi machał w ich kierunku. Jego towarzysze byli bardziej dosadni - wszyscy czterej trzymali już gotowe do strzału wielkie karabiny. Komisarz nie miał wyjścia, musiał się zatrzymać.
Zjechali na bok, zatrzymując się tuż za furgonetką. Lewą tylną oponę miała przebitą, a raczej rozerwaną na strzępy. Ambasador podszedł do nich spokojnie, każąc swoim towarzyszom opuścić lufy. Turski wyszedł z wozu i westchnął ciężko. Canissi zdawał się rozbawiony całą sytuacją, co jest typowe, gdy ma się przewagę liczebną.
– Dzień dobry, panie komisarzu – przywitał się, po czym przeszedł do meritum sprawy: – Skoro już panowie za nami jedziecie, to może byliby panowie tak mili i użyczyli nam lewarka, jeśli go macie?
Seweryn zaklął pod nosem i podszedł do bagażnika. W tym czasie Kuczajew wyszedł z wozu i przyjrzał się karabinom, trzymanym przez ludzi Canissiego.
– Nie znam tego modelu – mruknął, jakby zdziwiła go własna niewiedza. Trzymający go na muszce ludzie jednak milczeli. Canissi przyglądał się Pradziadowi i grzebiącemu w bagażniku Turskiemu. Przyjął lewarek i podał go Murzynowi ze szramą na lewym policzku. Karabiny zaraz poszły w odstawkę, jedynie jeden Asketczyk stanął koło Pradziada, pilnując drogi. Widząc, że Kuczajew jest gotów się rzucić po opartą o drzewo broń, Canissi poprosił ich na bok.
– Nie powiem, by pańskie towarzystwo bardzo mnie cieszyło – powiedział, siadając na betonowym słupku, pozostałym po jakimś płocie. Kuczajew stanął nad nim, zaraz jednak przykucnął, widząc, że tylko tak może patrzeć w oczy dyplomacie. Turski stanął i odparł:
– Mnie nie cieszy, że ktoś do mnie celował...
Canissi spojrzał na niego i pokręcił głową.
– Nie będę przepraszał za stan wojenny – powiedział – ale mogę wyrazić nadzieję, że przy naszym następnym spotkaniu obejdzie się bez podobnych środków ostrożności. Na razie będę musiał panów prosić, by panowie nie przeszkadzali. Podejrzewam jednak, że prośba, nawet poparta solidnymi dowodami, panów nie przekona. Dlatego zmuszony jestem panów zatrzymać siłą. Zbyt wiele ryzykujemy, by pozwolić, by przez panów ciekawość... Przez czyjąkolwiek ciekawość, nie ważne, jakimi przepisami usankcjonowaną, coś poszło nie tak. Jest to dla mnie sprawa nie tylko osobista, ale wiele wskazuje na to, że od powodzenia pewnego przedsięwzięcia zależy los nie tylko mojej córki, ale także całego Imperium.
– Tak, tak – kpiąco odparł Kuczajew. Zrobił kilka kroków w stronę opartego o drzewo karabinu. Zatrzymał się w pół kroku, wbijając wzrok w tkwiący w pniu nóż. Pilnujący drogi Asketczyk wymownie pokazał następne trzy gotowe do rzutu ostrza.
– Jak pan widzi, moi przyjaciele są doświadczonymi żołnierzami. – Canissi przyglądał się tej scenie ze spokojem, jakby obojętny był mu los Kuczajewa. – Nie są tu przez przypadek. Wierzy pan w bogów, sierżancie?
Kuczajew podszedł do niego i pokręcił głową. Gdy Mścisław spojrzał na Turskiego, ten chrząknął dwuznacznie.
– A jeśli panom powiem, że oni istnieją? – odpowiedział na to Canissi, – I nie są tymi, za którymi ich bierzemy? Że widziałem ich moc w działaniu? Bestie, stworzone przez nich. Podejrzewam, że całe to zamieszanie w mieście... – Zawiesił na chwilę głos, jakby szukając odpowiednich słów, jednak Turski od razu zauważył, że ambasador nie chce, by te słowa padły z jego ust, albo sprawdza domyślność jego i Rzeźni.
– … to ich sprawka? – dokończył za niego Kuczajew. Najemnik zdawał się nieprzekonany. – Na co takiemu Zeusowi taki burdel?
– Nie mówię o Zeusie, a o Hadesie... – wyjaśnił ambasador. – O nim i dwunastu innych upadłych, wrogich ludziom bogach, które zebrały się w jednej z pobliskich wsi. Konkretnie w Balach Wielkich, w rezydencji rodowej Teratosso.
Turski zaklął pod nosem, co zwróciło uwagę zarówno Kuczajewa, jak i Canissiego. Ambasador przeszedł do konkretów:
– Chaos w mieście miał na celu odwrócenie uwagi od wielkiej koncentracji sił demonów, które to siły miały zabezpieczyć ceremonię przywołania do naszego świata najpotężniejszego z upadłych bogów. Połączone siły trzech wielkich Zakonów, wsparte przez siły, że się tak wyrażę, gościnne, pokonały jednak zarówno demony, jak i ich armię. To była straszna walka. Wielu zginęło. Nie wiem czy znacie Sohara, przywódcę Zakonu Pogromców.
– Kojarzę nazwisko... – mruknął Rzeźnia. – Dobry był skurwysyn, ten jego cholerny wózek... Widziałem raz jak przeciął nim człowiek ana pół.
– Nie żyje – rzucił krótko Canissi. – Zginął, zabijając smoka. A nazwisko Hankson coś panom mówi?
– Też nie żyje? – spytał komisarz, niezbyt nawet zaskoczony. Wątek religijny w sprawie zabójstwa Camillo Teratosso, Hankson, chcący pomścić syna i bestia, która ścigała go po Academicianie nagle stały się dobrymi powodami, by uwierzyć Canissiemu. – Skąd mieliście tą całą krew i tak dalej?
Canissi wstał i spojrzał na swoich towarzyszy, którzy kończyli już pracę.
– Przewodził nam wszystkim... – W głosie Mścisława nagle dało się wyczuć jakąś niepewność, zaraz jednak ciągnął: – Dowodził nami człowiek nazywający sam siebie Julio Martinez, bardzo przezorny strateg. Mieliśmy wsparcie medyczne, niestety nasi przeciwnicy byli bardzo skuteczni. Nielicznych rannych postanowiliśmy przenieść w inne miejsce, zwłaszcza że dwoje z nich wymaga dość specyficznej opieki. Wśród tych osób jest moja córka. Nie wiem, co mam z panami zrobić, dlatego decyzję podejmie pan Martinez. Zapewniam panów, że jest to człowiek stroniący od niepotrzebnej przemocy.
– Gotowe – rzucił jeden z Murzynów, oddając Turskiemu lewarek.
– Stanowczo radzę jechać za nami – powiedział Canissi, podchodząc do samochodu. Wsiadł, za kierownicą usiadł Murzyn ze szramą na policzku. – I zaspokoicie panowie ciekawość i pozwolicie nam uniknąć przykrej konieczności rozstrzelania panów.
Turski schował lewarek do bagażnika, usiadł za kierownicą i wpuścił Kuczajewa. Po chwili ruszył za furgonetką, klnąc swoją głupotę. Rzeźnia też nie był zachwycony takim obrotem spraw, ale dostrzegał też jej jasne strony.
– Gdyby chcieli nas zabić – zauważył, patrząc podejrzliwie na jadący przed nimi wóz – zrobiliby to, kurwa, tutaj. Dwa trupy, zajebiście niespokojny teren, luz. Myślę, że te pojebusy szykują coś, co zmusza ich pozostawienia po sobie jak najmniej jebanych śladów. Nie chcą ryzykować. Ale wtedy to i tak lepiej nam palnąć w łeb...
– Może... – mruknął Turski, nie wiedząc czy lepiej umrzeć przy drodze, czy w dole wykopanym na małym lotnisku. – Zobaczymy na miejscu.
Wkrótce ściana lasu rozstąpiła się, ukazując otwartą przestrzeń płyty lotniska. Turski zaraz zwrócił uwagę na wielką, wysoką na kilkanaście metrów stalową kopułę, która jakimś cudem wyrosła przez te kilka dni na pasie startowym. Przez trójkątną lukę w poszyciu konstrukcji kilku ludzi wnosiło skrzynie, torby i worki, dwóch innych stało nieco dalej, jakby nadzorując pracę.
Canissi wjechał przez otwartą na oścież bramę i skierował się zaraz ku dwójce nadzorców. W miarę, jak zbliżali się do nich, Kuczajew był coraz bardziej zdenerwowany. Szczególnie nerwowo spoglądał w stronę wielkiego, ubranego w czarny płaszcz Murzyna, którego głowę zdobiła bandana z niedostrzegalnym z tej odległości godłem. Turskiego bardziej niepokoił chudy starzec w czarnym habicie, wyglądający, jakby spodziewał się ich wizyty.
Gdy furgonetka Canissiego zatrzymała się tuż przed nadzorcami, Turski przez chwilę rozważał ucieczkę, jednak widok karabinu zwieszonego na ramieniu olbrzyma szybko odegnał te samobójcze myśli.
Wysiadając z auta, Seweryn przyjrzał się kopule, która okazała się górną połową wielkiej, stalowej kuli, zakopanej do połowy w ziemi. We wnętrzu dostrzegł coś w rodzaju siedzeń z pasami podobnymi do tych w wojskowych samolotach. Ponadto dosłyszał końcówkę rozmowy Canissiego i zakonnika. Chudzielec zapewniał, że za pół godziny mogą ruszać, ale lepiej by było, gdyby ambasador został w mieście, a poleciał zamiast niego młody de Marcia. Pomijając fakt, że lot w stalowej kuli był dość dziwacznym pomysłem, kolejne znane nazwisko niezbyt zachwyciło komisarza. Zwłaszcza że starszy de Marcia był z tego, co pamiętał, jakimś doradcą jednego z cesarskich synów.
Zaraz podszedł do niego chudy zakonnik, niezrażony błotem oblepiającym krańce szaty. Spojrzał na Pradziada, przyjrzał się wysiadającemu z trudem i niechęcią Kuczajewowi i przedstawił się:
– Nazywam się Julio Martinez – Głos miał jasny, pewny, choć po takim starcu Turski spodziewał się choć lekkiej chrypki. Także niebieskie oczy miał żywe, a gdy mówił, jego zęby błyskały najczystszą bielą. – Jestem organizatorem tego przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że panowie nie mają nam za złe tego drobnego przymusu?
– Nie, kurwa, jeszcze poproszę was o numer konta, żeby wam premię za rozrywkę przesłać! – Kuczajew zdawał się jednak mieć to za złe. – Co to za burdel na imperialnej ziemi, jakieś biadolenie o demonach, bogach i...
– Cicho bądź, Rzeźnia – uciszył go olbrzym. I on nie był zachwycony, widząc najemnika. Zaciskał wielkie jak bochny pięści i zdawał się gotów do rozerwania Kuczajewa na strzępy. – Masz szczęście, że ci coś obiecał pan Canissi, bo bym cię zastrzelił na miejscu, jak obiecałem. Wtedy, w Farr-abadzie, miałeś szczęście, że cię twoje kundle ewakuowały, bo byś skończył z kulką w głowie.
– Spokój, panie Salvator! – zażądał Canissi. – Nie życzę sobie żadnych burd tutaj! Mamy aktualnie inne priorytety niż załatwianie prywatnych porachunków.
– Powiedział człowiek, który robi to wszystko głównie dlatego, że jeśli nam się nie powiedzie, jego córka może nigdy się nie wybudzić ze śpiączki – powiedział sucho starzec, a Kuczajew ryknął śmiechem. Salvator już miał się na niego rzucić, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
Turski nie wiedział, czy za chwilę nie dojdzie tu do rzezi, zwłaszcza że kilku pakujących zaczęło przyglądać się rozwojowi sytuacji. Nie mieli przy sobie broni, byli lekko ubrani, ale w każdej cholewie mógł kryć się nóż. A nie wyglądali oni na zwykłych tragarzy. Kilku z nich nosiło bandany z przebitą kołkiem czaszką, którą Turski kojarzył z jakąś gildią najemnych oprychów. Pozostali zdawali się chłodni i opanowani, jednocześnie jakby gotowi do bitwy. To mogło wyglądać bardzo nieciekawie, gdyby doszło do mordobicia.
Turski spojrzał pytająco na Kuczajewa, który już opanował wybuch śmiechu. Salvator też chyba ochłonął, a nawet odszedł na kilka metrów, dając znak reszcie, by wracali do roboty.
– Pozwolą panowie, że ja się panami zajmę – mruknął Martinez. – Proponuję wjechać samochodem do hangaru – powiedział, stając koło Pradziada. Canissi poszedł pieszo, jego towarzysze wsiedli do furgonetki i odpalili silnik. Turski wzruszył ramionami, zasiadł za kierownicą, wpuścił chudzielca na tylne siedzenie, Kuczajewa na przednie i odpalił silnik.
– Czyli pan Hankson jednak tutaj był? – spytał, gdy udało mu się nawrócić. Miał nadzieję, że uda mu się wyciągnąć kilka wskazówek, które pozwolą wyjaśnić sprawę Teratosso.
– Owszem – odparł Martinez. – Był.
– A gdzie jest teraz? Czy dobrze się domyślam, że...
– Nie żyje – wszedł Turskiemu w słowo Martinez. – Zginął, niestety nie ma szans na rozpoznanie jego szczątków.
– Ach, rozumiem... – Turski był nawet zadowolony z takiego obrotu sprawy. Śmierć mordercy wykluczała konieczność szukania zemsty przez wysoko urodzonych członków rodziny ofiary i kolejnych awantur z tym związanych. Jeśli to Hankson był mordercą. I jeśli udowodni się jego śmierć. – Czy są świadkowie?
– Jeśli szuka pan kogoś, kto panu potwierdzi, że pan Hankson zginął, zabijając wielkiego, latającego, ciskającego gromami jaszczura, podejrzewam, że znajdę kilka osób. – Głos Martineza był tak spokojny, że aż Seweryn miał ochotę uwierzyć, że taki raport zostałby przyjęty przez jego zwierzchników. Po chwili padła jednak bardziej realna propozycja. – Może pan też poprosić o akt zgonu landlorda w Neechequa, skąd pochodzi pan Hankson. Ale to za kilka tygodni, gdy jego towarzysze już to udokumentują jak należy.
– Racja – przyznał Turski. – Że też o tym nie pomyślałem.
Myślał też na przykład o tym, żeby wcisnąć gaz i uciekać z tak cennym jeńcem, ale gdy pomyślał o tym, że karoseria Pradziada miałaby przyjąć jeszcze jedną serię z karabinu, wolał załatwić wszystko bez niepotrzebnych szarży.
Wrota hangaru były właśnie zamykane, ale widząc Martineza na tylnym siedzeniu, wysoki Murzyn przepuścił Pradziada. Najpierw wysiadł chudzielec, potem Turski, na końcu Kuczajew, klnący szpetnie na niski dach wozu. W hangarze było pusto, jedynie jedna zepchnięta pod ścianę awionetka, rząd metalowych szafek na narzędzia i kilka drewnianych skrzyń. Ściana naprzeciw wrót stanowiła łącznik z budynkiem administracyjnym, dokąd wiodły metalowe schodki. Schodziła po nich akurat dość ciekawa dla Seweryna parka.
Młoda, kruczowłosa dziewczyna w czarnym stroju na pewno przykułaby by jego uwagę, a kilkanaście lat wcześniej stałaby się obiektem podrywu, gdyby nie miecz kołyszący się przy jej lewym boku i jej towarzysz, wspierający się na jej ramieniu i klnący pod nosem. Mężczyzna zdawał się chory, jakby wycieńczony, ostrożnie stawiał kroki i kurczowo trzymał poręczy jedyną, prawą ręką.
Niezbyt się ucieszył, widząc Turskiego, tak samo komisarz nie żywił do niego ciepłych uczuć.
– A ten tu skąd? – spytali jednocześnie Martineza, jakby gotowi do mordobicia. Ręka Turskiego ciążyła ku pistoletowi w kaburze, pięść Franco zacisnęła się z chrupotem.
– Spokój, kurwa!!! – ryknął nagle Kuczajew, stając między nimi. – Co to, kurwa jebana mać, ma być?!
Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani, odrywając się od prywatnych porachunków.
– To pierdolone miasto ma coś koło miliona mieszkańców – ryczał Rzeźnia, odpychając lekko Lupema – a wszystkie pojebusy zlazły się na to pierdolone lotnisko!
– Rzeczywiście, dość niewygodny zbieg okoliczności – przyznał Martinez, także stając między Turskim a Franco. – Proszę panów, by na chwilę odłożyli panowie stare sprawy i skupili się na naszym aktualnym zadaniu. Panie Lupem? Czy pana brat jest gotowy?
– Tak – odparł Franco, rozluźniając dłonie. Seweryn uspokoił się lekko, ale nie zachwyciła go myśl, że obaj bracia żyją i mają się nieźle. Owszem, wiedział, że przynajmniej Eryk ma do niego jakiś sentyment, ale obu chętnie by zamknął. Nie chodzi o likwidowanie na lewo gwałcicieli czy dilerów, bo sam Turski dokładał się swego czasu do ich pensji. Chodziło raczej o sposób, w jaki Franco Lupem brylował swego czasu na salonach i w sypialniach.
Martinez i Lupem odeszli na bok, coś między sobą uzgadniając, a przy jeńcach została tylko dziewczyna. Przyglądała się przez chwilę uważnie Kuczajewowi, po czym stwierdziła, że go zna.
– Byłeś w komandzie Iliriusza? – spytała, jak gdyby nigdy nic.
– Byłem – odparł Rzeźnia.
– To przekaż mu to ode mnie – poleciła dziewczyna, odchodząc na kilka kroków i zostawiając Kuczajewa zgiętego w pół. Turski nawet nie zauważył, kiedy kolano dziewczyny uderzyło w krocze najemnika.
– Niech to... – jęknął Rzeźnia, wstając chwiejnie. – Trupa mam kopać? I to po jajach? Ale ma krzepę...
Młoda pozostała niewzruszona. Jej zachowanie jednak najwyraźniej nie spodobało się Lupemowi i Martinezowi, gdyż obaj spojrzeli na nią wyjątkowo nieprzychylnie.
– Możemy już znosić rannych? – spytała skarcona dziewczyna, wykazując typową dla jej wieku niecierpliwość.
– Zaraz przyjedzie samochód po Teratosso. Mają go zawieźć do Marcji – rzucił Martinez, wracając do rozmowy z Franco.
Turski zaklął cicho. Nawet rodzina ofiary ewakuowała się z kraju. Lupem spojrzał na zegarek, wyjrzał na zewnątrz, mruknął coś o cholernej ulewie i podszedł do jednej z szafek.
– Dobra, jest czym ich przykryć – mruknął.
W tej samej chwili pod wrota hangaru zajechała zielona sanitarka z rejestracją opatrzoną herbem rodu Teratosso. Jadowita żmija jakoś dziwnie prezentowała się na ambulansie. Dwaj sanitariusze w zielonych kitlach zaraz wysiedli i spytali o Valentino Teratosso. Martinez wskazał zaplecze i poprosił Lupema, by zaprowadził ich do chorego. Maria w tym czasie otworzyła wrota hangaru, a kierowca wjechał ambulansem do środka. Ludzie Teratosso o nic nie pytali, milczeniem zbyli szokujący dla Turskiego fakt, że niemal cała rodzina jest na miejscu i po kilku minutach odjechali. Seweryn nie miał sił pytać o nic niosącego stalowe nosze Luciano czy przypatrującego się wszystkiemu z inwalidzkiego wózka Guliano, bo i oni nie najlepiej wyglądali. O ledwo zipiącym Valentino nie wspominając.
Jeden z ludzi, którzy byli z Canissim dał znak, że można przewozić rannych i trumnę. Martinez skinął głową i kazał dziewczynie pomóc przy znoszeniu ich do wozów.
– Trumnę? – spytał Turski, zawodowo zainteresowany zwłokami.
– Tak – odparł jak gdyby nigdy nic Martinez. – Dopadliśmy kogoś, kogo bardzo chcieliśmy dorwać i wielu ludzi bardzo się ucieszy z jej zgonu. Co nie zmienia faktu, że czeka na nią piękny grobowiec z czarnego marmuru.
Turski pokiwał głową i spytał czy mogą pomóc. Kuczajew już stał pewnie, nawet nieco rozbawiony sytuacją sprzed kilku minut. Martinez jednak pokręcił głową.
– Poradzimy sobie – zapewnił zakonnik, a w drzwiach już ukazały się plecy Franco, znoszącego przy pomocy Marii pierwszą chorą. Łóżko na kółkach ustawiono tuż koło wyjścia, tak że Turski mógł zobaczyć nie tylko leżącą nieprzytomnie ciężarną kobietę, ale też i aparaturę, którą ktoś zmyślnie zawiesił tuż pod dolną krawędzi ramy. Nadal działała, popiskując cicho i brzęcząc wentylatorem.
Następna była równie młoda kobieta, pogrążona w głębokim śnie, jednak bez żadnej aparatury. Zniósł ją Canissi przy pomocy siwobrodego starca o twarzy zawodowego żołnierza. Turski zaraz rozpoznał córkę ambasadora i zaraz zrobiło mu się żal dziewczyny. Była cała pobladła, pod lekko skośnymi oczami miała głębokie cienie, złamana lewa noga straszyła szarym gipsem. Nawet długie, złote zapewne kiedyś włosy zdawały się szare i kruche. Tuż za nimi, schodek za schodkiem schodził młody, postawny mężczyzna o rysach szlachcica i bystrym spojrzeniu. Odrzucił pomoc Martineza, choć z gipsem na prawej nodze poruszał się dość powoli.
Ostatni chory jakoś nie wzbudził sympatii Seweryna. Czy chodziło o wyraźne podobieństwo do Franco, wystające spod zakrywających lewą stronę twarzy opatrunków blizny, nerwową mimikę twarzy pogrążonego w śnie mężczyzny – Turski nie wiedział. Na pewno nie poprawił mu humoru widok Eryka Lupem, pomagającemu swemu bratu, Franco, znosić nosze z rannym.
Ten na szczęście nie był tak towarzyski, jak zwykle, jedynie skinął głową komisarzowi, co już i tak wywołało u Seweryna chęć trzaśnięcia go w twarz. Uczucie to potęgowało dziwne wrażenie, że niewiele się postarzał przez te dwadzieścia lat. Starszy Lupem ubrany był tak samo, jak brat, choć czerń jego stroju była nieco wyblakła a sam materiał jak gdyby znoszony. Przy pasie miał niewielki, zapieczętowany woreczek, grzechoczący w rytm kroków, jakby trzymał tam kamienie.
Zaraz podjechała półciężarówka, której kierowca – młody Asketczyk o ogorzałej twarzy – poinformował, że trup jest na miejscu i że można wchodzić na pokład. Martinez pomógł przy załadunku ciężarnej, stwierdził, że trzeba jeździć pojedynczo i wrócił do Turskiego i Kuczajewa.
– Teraz będę musiał panów prosić, by panowie pozostali tutaj – powiedział tonem wskazującym raczej na rozkaz niż grzeczną sugestię. – Kula, którą panowie widzieli to transporter, którego dolną część zajmuje część bagażowa, górną zaś pasażerska. Przynajmniej tak to tym razem zorganizowaliśmy. Za jej...
Kuczajew podniósł dłoń na znak, że prosi o głos.
– Czy ja, kurwa cesarza mać, dobrze zrozumiałem? – spytał. – Chcecie wystrzelić się w tej jebanej kulce?
– Tak – potwierdził Martinez. – Oczywiście, potrzebna jest do tego wielka ilość energii, która może wyładowywać się w sposób niekontrolowany.
– To ja, kurwa, zostaję tutaj! – rzucił Kuczajew. – Nie mam zamiaru się usmażyć jak pierdolony debil w kurewnej imperialnej służbie! Choć pomysł jest tak debilny, że wam też długiego żywota nie wróżę!
Turskiemu też nie podobał się taki scenariusz, więc obiecał pozostać w hangarze. Obserwując, jak kolejni chorzy są zabierani na pokład tego osobliwego pojazdu, Turski wymienił z Kuczajewem kilka zdań, jednak bardziej zainteresowani byli samym pokazem możliwości kuli. Rzeźnia podejrzewał, że to coś na podobę broni kinetycznej, co tłumaczyłoby wielkie zużycie energii, na co Turski odpowiedział obawami o dostawy prądu do miasta. Po chwili zostali sami, co Kuczajew skrzętnie wykorzystał, przegrzebując szafki i zaglądając do miejsca, skąd wynoszono chorych.
– Jebany szmelc, kurewny szmelc, pierdolone pustki, zasrany szmelc – wyliczał, podczas gdy Turski relacjonował to, co działo się przy kuli.
– Wjechały nosze z tym bez połowy twarzy, furgonetka odjeżdża. Odjechali z lotniska. Wchodzą wszyscy. Nie, czekaj... Zostaje Lupem, chyba Eryk... Tak, ma dwie ręce, to Eryk. Wcisnął jakiś guzik. Zamyka ich. Teraz chodzi dookoła i coś rozkłada na ziemi...
– Może sprawdza podłoże? – spytał Kuczajew, mocując się z wiekiem drewnianej skrzyni.
– Nie, wyjmuje coś z czegoś, chyba z tego woreczka, co go miał przy pasie, kładzie, idzie trochę dalej, kładzie... Obszedł całe.
– A tu jebany szmelc.
– Lupem stanął i rozłożył ręce... Ja cie pierdole...
– To ja tu, kurwa, jestem od jebanego klęcia!
Kuczajew podszedł do wrót hangaru i zaniemówił.
Na powierzchni kuli zaczęła pojawiać się drobne z początku, potem coraz większe i większe jasnobłękitne łuki, podobne do wyładowań elektrycznych. Lupem stał nieruchomo, choć powoli cała kula rozświetlała się blaskiem, jakby miała za chwilę eksplodować.
– Chowajmy się, bo jak to pierdolnie... – poradził Kuczajew, przechodząc pod przeciwległą ścianę. Turski ruszył za nim, lekko tylko oglądając się za siebie.
Gdy był w połowie drogi, huk podobny do grzmotu rozległ się na pasie startowym, a Turski dałby głowę, że widział lecącą w powietrzu sylwetkę Eryka. Jakoś niespecjalnie spieszył się go ratować. Padł na ziemię, modląc się, by nie trafił go jakiś odłamek stalowego poszycia kuli, lub co gorsza – któregoś z jej pasażerów.
Wokół jednak było cicho, nic nie latało w powietrzu ani nikt nie wołał o pomoc. Seweryn wstał i niepewnie wyjrzał na zewnątrz. W miejscu, gdzie stała kula, dymił odpowiedniej wielkości lej, nad którym falowało jeszcze rozgrzane powietrze, a wiatr unosił tumany kurzu. Eryka Lupem nigdzie nie było widać.
– Nie ma czasu do stracenia – szepnął Turski, siadając za kierownicą Pradziada. – Jak się pospieszymy, to może go nie zobaczymy i nie będziemy mu musieli pomagać.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#2
II


[align=justify]Marek obudził się w środku nocy, ciągle mając pod powiekami obraz wielkich łuków energii szalejących po wnętrzu transportera. Nadal szumiało mu w głowie a ból żeber i złamana noga, pomimo zastosowania cudownych leków Czarnych dalej nie zachęcały do spacerów. Podniósł się lekko, stwierdzając, że ma pod sobą całkiem wygodny materac, a pod głową sprężystą poduszkę. Spróbował ogarnąć wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazł, jednak świeciła się tylko niewielka lampka tuż nad fotelem, w którym siedział Franco. Ubrany był w jasnoszary strój z gładkiego, szeleszczącego materiału, ozdobiony na lewej piersi wielką lambdą w koronie. Pusty lewy rękaw zawiązany miał na supeł, co ciekawe zgolił także włosy na głowie. Bardzo dziwnie wyglądał bez swoich zrośniętych nad nosem brwi.
Lupem, widząc, że de Marcia się obudził, odłożył na stolik jakieś płaskie urządzenie elektroniczne, wstał i włączył światło.
Odbity od pomalowanych na biało ścian blask kilku umieszczonych wzdłuż ściany świetlówek z początku poraził oczy Marka, lecz ten zaraz przyzwyczaił się do ich dziwnego, ciepłego światła. Widząc wystrój pomieszczenia, będącego swoistym połączeniem stołówki, sypialni i salonu, przyszło mu na myśl, że jest to miejsce przeznaczone na to, by spędzić tu trochę czasu. Pięć łóżek pod jedną ścianą, niski stolik i ustawione dookoła niego stołki oraz długa szafka wykonane były z giętych metalowych prętów, na których znajdowały się albo szklane blaty bądź obciągnięte czarną skórą oparcia i siedziska. Marek widział tylko jedno duże okno, umieszczone nisko i posiadające wyjątkowo szeroki parapet, na którym stały trzy metalowe miski. Widocznie był to punkt wydawania posiłków. Reszta okien była umieszczona wysoko, do tego nie posiadała żadnych klamek. Lekki szum wentylatora dochodził znad wciśniętego w kąt zlewozmywaka.
Co do drzwi, to widział z początku tylko dwie pary, oznaczone zresztą bardzo wymownymi kółkiem i trójkącikiem. Dopiero gdy wstał i zrobił kilka kroków dla rozruszania się, zauważył trzecie, szczelnie zasłonięte żaluzją. Przeciągnął się i ziewnął, lekko tylko odczuwając kłucie w żebrach. Czuł zapach własnego potu, co dla każdego mężczyzny jest oznaką, że czas się umyć. Miał na sobie ubrania, w których wsiadł do kuli, zresztą nadal zdobiły je plamy po smarze, którym upaprał się podczas szalonej jazdy Nangobusem.
Zaraz przypomniał sobie, po co tu jest i rozejrzał się uważniej po pokoju. Na łóżku obok spała zwrócona do niego plecami Maria, Franco wrócił na fotel i od czasu wodził palcem po wyświetlaczu, jakby przewracał strony książki. Nie było szans, by ktoś ukrył się za fotelem czy szafką.
– Gdzie ona jest? – spytał Marek, nieco przerażony. Nie ufał do końca Lupemowi, choć to między innymi dzięki niemu Alicja przeżyła awanturę w Balach Wielkich. Ten się nie przejął zbytnio rozterkami de Marcji i tylko mruknął coś pod nosem. – Co?
– Ach – westchnął Franco – zapomniałem, że nie słyszysz tak dobrze. Alicja jest na tym samym piętrze co my, ale w innej sali.
– Chcę ją zobaczyć! – zażądał Marek, świadomie starając się nadać swemu głosowi stanowczy ton.
– A ja chcę się wyspać – rzuciła Maria, ciskając w niego poduszką. – Milcz i kwarantannuj się!
Trafiony w plecy de Marcia spojrzał na nią zdziwiony.
– Kwaran... tanna? – spytał, podnosząc poduszkę. Schylając się, zauważył, że przy rzucie na ziemię obok łóżka Czarnej spadł jakby album ze zdjęciami. Nie widział zbyt wiele, gdyż dziewczyna szybko podniosła go i schowała pod kołdrę.
– Tak, kwarantanna – burknęła, siadając na łóżku. Była ubrana w podobny strój co Franco, jednak pozbawiony wszelkich ozdób, jeśli nie liczyć nieco większego wcięcia na piersi. – Teraz już nie zasnę. Ale oddawaj poduszkę.
– Ale na co kwarantanna? – spytał Marek, spełniając jej żądanie. – Jak długo mam tu siedzieć?
– Musisz pozbyć się bakterii z tamtej strony Granicy i zapoznać się z tutejszymi – wyjaśnił spokojnie Franco. – Żebyś nam nie padł na tutejszą grypę, a tamtejsza nie wybiła nas wszystkich. Rozumiesz?
– Jasne – odparł Marek. Nie wiedział, gdzie na świecie jest tak odizolowane miejsce, by konieczne były takie restrykcje, ale wolał na to przystać. Teraz zależało mu tylko na tym, by jak najszybciej znaleźć się koło Alicji i dopilnować, by ci wariaci niczego jej nie zrobili. – Ile to potrwa? – spytał.
– Może tydzień – mruknął Franco. – Te lampy wybiją na tobie bakterie sprowadzone, dezynfekując cię od zewnątrz, zaraz dostaniesz nowe ciuchy, bo te nie dość, że upaprane, to jeszcze są pewnie siedliskiem takich zarazków, że szkoda gadać. Co do flory bakteryjnej twojego przewodu pokarmowego...
Lupem zamilkł i skrzywił się, jakby miał za chwilę zwymiotować. Dokończyła za niego Maria, szczotkująca włosy małym grzebieniem, zwilżonym jakimś płynem z zielonej butelki, ozdobionej przekreślonym robalem.
– Grikha. – Czarna też chyba niezbyt lubiła tę nazwę. – Przeklęta Grikha.
– Co to jest? – spytał Marek, rozumiejąc, że chodzi o zawartość misek spod okna. Podszedł do nich i powąchał. Nie pachniało to zachęcająco, chyba że ktoś lubił stary rosół. Marek podejrzewał, że tak wyglądała pierwotna zupa, w której narodziło się życie. Możliwe, że w tej szarej brei o niejednorodnej konsystencji też właśnie dochodziło do jakichś historycznych momentów. Albo bulgotała z radości na myśl, że ktoś jednak będzie musiał ją zjeść.
– Grikha... – odparł z odrazą Lupem. – Przeklęta mieszanka, która najpierw usunie z ciebie wszystko, by zaraz potem zaszczepić w twoich jelitach i tak dalej odpowiednie kultury bakterii. Uwierz mi, gdy wpadnie tu siedemnastu doktorów i zaszczepią cię na tysiąc możliwych wirusów, nawet tego nie zauważysz.
Marek wyobraził sobie, jak będzie wyglądało to „usuwanie” i przeklął swoją bujną wyobraźnię.
– Tydzień sr...? – zaczął i gdy już miał się poprawiać, Franco kiwnął głową i odparł:
– Sraczka przy tym to nic. To jest Urrało.
– Raz siedzisz na sedesie – wtrąciła się Maria, wyciągając z szafki ręcznik – a raz do niego wymiotujesz. Musisz pić mnóstwo wody albo soków. Rzecz w tym, że tu nam nie dają soków, tylko czystą wodę. Tortura dla nerek... Ale co nas nie zabije...
– To trwale okaleczy – zaśmiał się Franco. Zmierzył Marka wzrokiem, podszedł do szafki i wyciągnął z niej ubranie podobne do jego stroju. Potem spytał go o numer buta i podał mu odpowiednie białe trampki z rzepami. – Idź się wykąpać, przebierz się i zgól włosy. Wszystkie. Płyny dezynfekujące i dezynsektujące dają tylko kobietom. A i nie będziesz się za bardzo rzucał w oczy. Potem rozpoczniemy dezynfekcję wewnętrzną.
Marek wziął wieszak z ciuchami, ręcznik i golarkę sam nie wiedząc, po co to robi. Jak się okazało, za drzwiami z trójkątem znajdowała się nie tylko toaleta (choć do niej dostęp był najprostszy – oddzielone od siebie wysokimi parawanami sedesy znajdowały się naprzeciw wejścia) ale także kilka kabin prysznicowych i pisuary. Stare ubrania wrzucił do kosza, w którym leżały już ubrania Lupema i Marii.
Wszedł pod prysznic i przyjął na siebie strumień lodowatej z początku a potem gorącej wody. Zabarwione na zielono strugi pachniały środkami dezynfekującymi i strasznie szczypały w czy, ale gdy wyszedł z kabiny, czuł się wyjątkowo czysto.
Goląc włosy na głowie, zastanawiał się, dlaczego Lupem nie chciał, żeby rzucał się w oczy. Może jasne włosy są tutaj czymś wyjątkowym? U nich nie były wcale takie rzadkie, a nawet były popularne i uznawane za atrakcyjne – szczególnie wśród szlachty auriańskiej. Widłowski pochodził stąd i niezbyt kochał Aurian. Fakt, Marek z kolegami nieco zaleźli mu za skórę, ale tylko w odpowiedzi na jego zaczepki i ewidentne pchanie się tam, gdzie nikt go nie prosił. Fakt, Alicja go broniła, widocznie czuła, że mają ze sobą wiele wspólnego.
Skupił się na operowaniu maszynką, starając się odpędzić myśli o tym, że prawdopodobnie jego związek z Alicją jest niepłodny. Nawet gdy maszynka nieco naruszyła starą bliznę na szczycie głowy, wolał to niż przypominanie sobie, jak bardzo Ala chciała mieć własne dzieci. Kochała maluchy i dlatego poszła na medycynę – bo wiedziała, że tak będzie miała z nimi kontakt i będzie mogła im pomóc.
Usunięcie reszty owłosienia nie było ani przyjemne, ani bezbolesne, ani szybkie. Miał problemy z plecami, ale poradził sobie, korzystając z odpowiedniego ustawienia luster. Gdy był już wygolony wszędzie, gdzie się dało, zmiótł podłogę i założył białe spodnie. Nie widział nigdzie bielizny, ale podejrzewał, że tylko utrudniałaby przetrwanie jakoś czasu Urrały.
Nim wyszedł, raz jeszcze sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu. Czuł niby dotyk materiału, słyszał jego lekki szelest podczas ruchów, ale nie czuł jego ciężaru. Najmniejszego. Nawet buty zdawały się jedynie złudzeniem.
Franco zaraz wskazał mu miskę Grikhy i zaprosił do stołu.
– Tę znajomość wypada rozpocząć w jakichś cywilizowanych warunkach – zażartował gorzko, siadając przy stoliku, przy którym siedziała już Maria, ponuro wpatrująca się w swoją porcję. – Nie będę życzył smacznego, bo to niemożliwe.
Marek sięgnął po swoją miskę i pociągnął szybki łyk, potem następny i następny. Wstrętne coś nazywane Grikhą przeleciało mu przez jamę ustną i gardło, zostawiając po sobie kwaśny posmak. Franco spojrzał na niego ze zdziwieniem, który zaraz ustąpił miejsca trosce. Myślał pewnie, że chodzi tylko o smak i konsystencję dania. Marek miał inne zmartwienia.
Niepłodne były związki Lupusaidów z ludźmi takimi jak Marek. Inny Lupusaida bez trudu dałby jej dziecko. A z tego, co wiedział de Marcia, znaleźli się w miejscu, gdzie takich jest mnóstwo. To nie była zazdrość – to była realna obawa, że może stracić Alicję. Ta perspektywa była o tyle straszna, że miał przed sobą żywy przykład płodności Eryka. Choć jak na razie było to skrajnie absurdalne, wyobraźnia podtykała mu wizję Alicji i Widłowskiego stojących przy kołysce z pozytywką.
– Muszę się jak najszybciej zobaczyć z Alą – rzucił, tracąc panowanie nad sobą. – Da się to przyspieszyć?
Franco, zdziwiony jeszcze bardziej niż przedtem, sączył powoli swoją porcję Grikhy, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. Zamiast jednak recepty na szybkie zakończenie kwarantanny, de Marcia usłyszał pytanie:
– Na co ci to?
– Jak to na co? – żachnął się Marek, czując, że robi mu się słabo. Żołądek podszedł mu do gardła i sam nie wiedział, czy to przeklęta mieszanka zaczyna działać, czy to świdrujący wzrok Lupem'a działa mu na nerwy. – To moja narzeczona!
– Tak, wiem – przypomniał Franco. – Ale widzę i czuję, że się boisz. Nie wiem czego, ale na pewno nie jest to ryzyko, że za wcześnie stąd wyjdziesz i rozniesiesz nam po kraju jakąś zarazę.
– Chcę jak najszybciej się przy niej znaleźć, to wszystko – skłamał Marek, dopijając Grikhę. Na dnie został tylko niewielki kożuch tłuszczu. Zdawało mu się, że teraz jelita dołączyły się do fali skurczów i rozluźnień.
– Dobra – mruknął Franco. – Uznajmy, że o to chodzi. Jedz dużo Grikhy, pij dużo wody i zaufaj tutejszym medykom. Urrało będzie solidniejsze, pewnie jeszcze będziesz rozchwiany, ale jedyne ryzyko, jakie pozostanie to twój własny zgon. Może nawet wyjdziesz stąd razem z nami.
– Znaczy kiedy? – Marek dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiał, że ryzykuje życiem. Jednak nie miało to dla niego znaczenia. Wierzył, że im szybciej znajdzie się przy Alicji, by odpędzać potencjalnych rywali, tym będzie bezpieczniej dla ich związku. Wiedział, że organizm ludzki doprowadzony do wydajności metabolizmu, jaką nieraz widział u Alicji, nie wytrzymałby kondycyjnie. Teraz jednak MUSIAŁ zaryzykować.
– Dwa dni – odparł Franco.
Marek kiwnął głową, po czym zerwał się i wpadł do toalety.
Gdy wrócił po półgodzinie, czekała na nich nowa kolejka Grikhy. Zjadł, wypił dwa litrowe dzbanki wody i znowu zniknął w toalecie. Franco dołączył do de Marcii pół godziny później. Jego organizm był już uodporniony na „błogosławione” działanie mieszanki, ale gdy już zaczęło się oczyszczanie, cierpiał dwa razy bardziej niż Marek.
Nad ranem (sądząc z bladoróżowej poświaty za oknem) Marek obudził się z gorączką. Nie dostał żadnych tabletek, zresztą i tak nie dałby rady ich strawić. Cały dzień spędził albo zmuszając się do spożycia kolejnej porcji Grikhy, albo pijąc wodę prosto z kranu, albo siedząc na sedesie. Kręciło mu się w głowie, przewód pokarmowy palił żywym ogniem, przed oczami latały mu ciemne plamy. Dwa razy wymiotował gwałtownie, nie zdążywszy dostać się do toalety. Gdy dwie godziny później wrócił do głównego pokoju, plama pół-strawionej Grikhy kwitła tam, gdzie ją zostawił. Ominął ją, widząc, że ani Maria, ani Franco nie mają sił, by zadbać o porządek. Zresztą Lupem nie był zdolny nawet przeglądać swojej elektronicznej książki.
Marek spojrzał z ciekawości na pozostawioną na stole płytkę, starając się choć o sekundy odwlec kolejną walkę z Grikhą. Przygaszony ekran pokrywały znaki, które widział już na wykładzie profesora van Clyde'a. Widząc stronę zapisaną wzorami uznawanymi u niego w kraju za ornamenty, Marek musiał przyznać rację profesorowi. Było to pismo, alfabet. Jeśli wierzyć profesorowi – starsze niż piktogramy miserackie czy alfabet elladzki. De Marcia poczuł lekki zawód, uświadamiając sobie nie tyle, że elita światowej nauki wiedziała o tym fakcie i odrzucała go tylko i wyłącznie z przyczyn politycznych, ale bardziej dlatego, że oto kultura, której przedstawicielem był znienawidzony przez niego Eryk okazała się starsza od jego ukochanego Imperium. Marek musnął lekko palcem ciekłokrystaliczny panel, by rozświetlić wyświetlacz, jednak zamiast tego przewrócił stronę.
Jego oczom ukazała się barwna ilustracja przedstawiająca wielkiego lykantropa rozrywającego na dwoje zakutego w stal rycerza. Było to bardzo realistyczne wyobrażenie – krew tryskała strumieniami, wnętrzności wypływały, twarz rycerza wyrażała bezgraniczne cierpienie, zaś wilkołak zdawał śmiać się w bitewnym szale.
Mógłby spokojnie przeżyć ten okres, hartowany od najmłodszych lat przez ojca-wojskowego w znoszeniu trudów i wyrzeczeń, gdyby nie sny, w jakie zapadał zaraz po rzuceniu się na łóżko.
Na początku przed oczyma przebiegały mu dziesiątki niezwiązanych ze sobą, chaotycznych do granic możliwości obrazów. Nie zapamiętał z nich nic, poza ogólną atmosfera zagubienia i dezorientacji.
Następne obrazy były już dłuższe, wyraźniejsze i nieco lepiej wryły mu się w pamięć. Najpierw wrócił sen, który przyśnił mu się tego dnia, gdy Alicja wyszła się przemienić i wróciła w koszulce klubu lotniczego. Znowu był w Marcji, znowu widział Widłowskiego, znowu szukał pomocy u swoich bliskich. Tym razem jednak dopuścili go, dostał od nich myśliwską strzelbę ojca i wycelował między kpiące oczy Eryka. Zdawało mu się, że czuje pod palcem chłód cyngla. Oddał dobry strzał, trafiając w lewe oko. Za nim rozległy się wiwaty, ktoś klepał go po plecach, ojciec, rodzony ojciec patrzył na niego z dumą. Czuł się wspaniale, otoczony rozradowanym tłumem i zignorował nawet to, że tuż po strzale sylwetka Eryka stała się szczuplejsza a jego dżinsy i bezrękawnik zmieniły się w błękitną sukienkę.
Radość Marka zaraz przemieniła się w przerażenie, gdy zobaczył długie blond włosy upadającej na ziemię kobiety. Zerwał się, ignorując niecichnące brawa za plecami. Dopadł do leżącej na twarzy Alicji i spojrzał z przerażeniem na rosnącą pod jej głową plamę krwi. Choć był to tylko sen, czuł jak wali mu serce, jak łzy rozpaczy palą mu policzki.
Obrócił się, by zawołać kogoś na pomoc, ale wszyscy byli już koło niego, wciąż gratulując świetnego strzału. Ojciec poklepał go po ramieniu i rzekł:
– Pięknie sobie z tą bestią poradziłeś! Zasłużyła sobie suka!
Marek nie wierząc w to, co słyszy, spróbował obrócić Alicję na plecy. Zdawała mu się strasznie ciężka, ale w końcu mu się to udało. Spojrzał na jej twarz, zakrytą zlepionymi krwią włosami i odgarnął je. Zamiast rany ujrzał jednak wściekłe wilcze oko, łypiące na niego z nienawiścią.
Chciał się odsunąć, ale w tym momencie na jego twarzy zacisnęły się dwie wielkie, szponiaste dłonie, mierzące zakrzywionymi pazurami kciuków w jego oczy. Czuł niemal ból rozrywanej skóry i odór bijący od pyska bestii, która jeszcze przed chwilą była jego narzeczoną.
Nim bestia zdołała pozbawić go oczu, obudziło go otrząsanie za ramię. Spojrzał w przerażoną twarz Marii i pokiwał głową, że już wszystko w porządku. Zjadł trochę Grikhy, wypił dzbanek wody i skorzystał z toalety. Potem połknął gorzką szczepionkę doustną i znowu zasnął.
Następne sny były spokojniejsze, ułożone jakby ze wspomnień sprzed lat, przez to nie tak szokujące i straszne. Było mu nawet dobrze, poza tymi momentami, gdy między obrazy z dzieciństwa wdzierały się te z ostatnich dni. Nie wiedział, czemu bał się szlachetnej przecież i inteligentnej twarzy Fabiusza Aureliusza, dlaczego budził się w nim niepokój na widok bezsilnych już przecież demonów i uwolnionych spod ich wpływu opętanych.
Wreszcie pojawiły się wizje, które zdawały mu się najgorsze ze wszystkich. Widział Alicję siedzącą na podłodze w jego letnim domku w Marcji, tak jak kiedyś siedziała naprzeciw niego w pierwszych dniach ich znajomości. Był to wspaniały okres, gdy dopiero się poznawali i teraz nawet tamte sprzeczki wspominał z pewnym rozrzewnieniem.
Jednak to nie on siedział naprzeciw Alicji. Tuż przed nią, zwinięty jakby w kłębek leżał wielki, czarny wilkołak, na którego lewym ramieniu błyszczała krwawoczerwonym blaskiem mała lambda. Canissi wpatrywała się w niego z zachwytem, zdawała się słuchać uważnie Widłowskiego, choć ten nie wypowiedział jeszcze ani słowa. Zaraz potem oboje wstali i przeszli do pokoju obok, gdzie zamiast pełnego plakatów pokoju Marka znajdował się wytapetowany na niebiesko pokój dziecinny. Pośrodku stała kołyska z wiszącą nad nim pozytywką. Jej melodia ledwo zagłuszała kwilenie niemowlęcia, na które zarówno Eryk, jak i Alicja patrzyli z niezwykłą czułością.
Tym razem obudził go Franco. Wyglądał już dobrze, widocznie Grikha przestała już na niego działać. Marek wstał i przyjął porcję pieczonych kiełbasek. De Marcia wciągnął aromatyczny zapach i spojrzał pytająco na uśmiechniętego od ucha do ucha Franco. Ten pokiwał głową i odparł:
– Gdy spałeś, zbadali cię tutejsi lekarze. Przed chwilą przyszły wyniki. Możesz wyjść na miasto.
Marek usiadł zaspany na łóżku, nie mogąc w pierwszej chwili skojarzyć, gdzie miał iść i po co. Dopiero widząc leżące przed nim, złożone w kostkę ubrania i solidne półbuty stojące koło łóżka zrozumiał, że kwarantanna dobiegła końca. Na stole stały już dwa półmiski pełne kiełbas, parówek i wędlin. Maria zabierała się właśnie do jednego z nich. Usiadł naprzeciw niej i sięgnął po talerz z dwiema sporymi kiełbaskami i kilkoma kromkami ciemnego chleba z sałatą. Czarna siedziała chwilę ze spuszczoną głową, dopiero po chwili wzięła się za jedzenie. Marek pojął, że dziewczyna modliła się przed posiłkiem. Alicja też ciągle to robiła, choć nie wiedział po co. Był zdania, że jak kucharz marny to i nawet boska interwencja nie przywróci smaku potrawie.
Marek postanowił przebrać się po śniadaniu, na wypadek, gdyby jakoś się pobrudził. Zresztą i tak łazienkę zajmował Franco, a de Marcii nie chciało się oglądać go w pełnej okazałości. Jadł w milczeniu, obserwując jak w czasie gdy on ledwo napoczął drugą kiełbaskę, Maria pochłonęła wszystko, co było na półmisku. Widział już możliwości Alicji pod tym względem, ale przy Czarnej nawet ona była niejadkiem.
Nagle stracił apetyt, choć wszystko było dobrze przyprawione i po Grikhce zjadłby wszystko, co tylko miałoby stałą konsystencję. Nie potrafił jednak odpędzić od siebie myśli, że jest tu obcy. Może było to spotęgowane tym, że spędził ostatnie dni w towarzystwie ludzi tak różnych od niego a tak wiele mających wspólnego z Alicją. Jednak czuł, że boi się tego, że gdy on będzie chciał wrócić do swoich, jego narzeczona postanowi zostać tutaj.
Widząc jego marsową minę, Maria spytała, czy dobrze się czuje. Skłamał, że tak i znów pogrążył się w rozważaniach. Gdy ostatnio się widział z Alicją, ta była na niego wściekła i rozżalona z powodu jego niedoszłej zdrady. Nie wiedział, czy Jętka opowiedziała jej, że był zbyt pijany, by do czegokolwiek doszło, ale i tak niesmak pozostał. Canissi mogła już nie chcieć widzieć Marka na oczy, o narzeczeństwie czy małżeństwie nie wspominając. Nieświadom jego rozterek Franco podszedł do stołu i pogroził mu palcem. Ubrany był w zapięty po szyję czarny, wojskowy mundur z czerwoną wielką lambdą na lewym rękawie. Zdawał się wręcz promienieć radością.
– Jedz, bo jak nie zobaczę pustego talerza, to cię nie wypuszczę – zagroził Markowi, biorąc prześcieradło ze swojego łóżka i kładąc je sobie na kolana. Zaraz potem zajął się swoim półmiskiem, zaś Maria poszła się przebrać. Wróciła po chwili w podobnym stroju, z tym że zamiast bluzy z herbem nosiła czarny bezrękawnik z niedużym dekoltem. Marek zjadł bez apetytu i poszedł się przebrać.
Tym razem ubranie nie było tak lekkie, jak poprzednie. Chyba tylko bielizna zdawała się wykonana z tego samego materiału, co strój, jaki nosił w czasie kwarantanny. Spodnie z szarego, solidnego materiału i koszula wierzchnia były szorstkie, ale wreszcie nie czuł się nagi. Założył zapinaną na zamek błyskawiczny bluzę i wyszedł do głównego pokoju. Franco stał już przy zakrytych żaluzją drzwiach i pomagał Marii upchnąć coś w niewielkim czarnym tobołku.
– Na pewno jest tam tylko to, co w nim wniosłam – zapewniała Czarna, ugniatając butem zawartość torby. – Musiałam to inaczej ułożyć.
– Ta, na pewno – uśmiechnął się Franco i wskazał Markowi czarny plecak lezący na jego łóżku. – To twoje. Osobiste rzeczy na czas pobytu. Szczoteczka, kubek, takie tam... Za chwilę wychodzimy.
Marek jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że za tą roletą, gdzieś w jakiejś sali czeka na niego Alicja. Porwał plecak i stanął przy wyjściu. Wpatrywał się w nie z nadzieją i strachem, pragnąc zobaczyć Alicję, ale jednocześnie wiedząc, że ma ona (przy jej stanie wiedzy jak najbardziej słuszne) powody, by rozerwać go na dwoje. Nagle zaczęły mu się pocić ręce, starał się uspokoić, ale uśmiechnięta twarz Lupema jeszcze bardziej wytrącała go z równowagi.
– Jeszcze tylko chwila – spróbowała uspokoić go Maria. – To musi trochę potrwać, bo po drodze jest spory korytarz i trzy bramki kontrolne. A i Franco dostał dobre wieści.
– Jakie niby? – rzucił opryskliwie Marek. Miał ochotę ugryźć się w język, bo zaczął rozładowywać stres na niewinnych osobach. Choć, gdy pomyślał, że są spokrewnieni z Erykiem, ta niewinność zdawała się jakaś mniejsza.
– Przyjedzie Marog – rzucił rozradowany Franco, jakby uznając, że de Marcia musi znać to imię. Gdy zobaczył uniesione wysoko brwi szlachcica, natychmiast wyjaśnił: – To głowa Rodu Klary, który specjalizuje się w wybudzeniach ze stanu Piekła. Zresztą Alicja najprawdopodobniej jest z Rodu Klary, więc ma już dwa powody, by przyjechać.
– Aha... – westchnął Marek, uświadamiając sobie, że Alicja nadal jest w śpiączce. Nie wiedział czemu, ale świadomość ta sprawiała, że czas oczekiwania na otwarcie drzwi dłużył się niesamowicie. W dodatku Franco i Maria zaczęli rozmawiać w swoim języku, verganie i zdawało się, że naigrawają się z niego, korzystając z jego nieznajomości tej mowy. Chyba zauważyli jego niepewność, bo zaraz Lupem wyjaśnił, o czym rozmawiali.
– Odbędzie się Wielka Narada Rodów – zaczął, wyraźnie podekscytowany tym faktem. – Czegoś takiego nie było od kilkunastu lat. Zresztą, to nic dziwnego. Wędrowcy i Ród Klary przekazują wieści sprawniej niż najnowocześniejsze technologie i nie ma powodu, by organizować zjazdy. Przynajmniej te oficjalne, bo kilka zlotów przy piwku to się zdarza każdego roku. Ale teraz padła Wygnana, rozbiliśmy Trzynastu, namieszaliśmy w rodzie cesarskim... Tak, to jest powód, by przyjechał sam Werg XXVII.
– To jakiś król czy coś? – spytał Marek, wnioskując, że to wyjątkowo ważna persona. Nagle zaczął żałować, że przez ostatnie dni nie zapoznał się z tutejszymi obyczajami i układami. Na pewno byłoby mu lżej, teraz musiał wejść w zupełnie obcy sobie świat, nie wiedząc nic ponadto, co usłyszał przy okazji.
– To Przewodnik Rodu Lupusa – odpowiedziała mu Maria, poprawiając swoją torbę. – Decyduje o tym, kto jest Lupusaidą a kto nie.
– Myślałem, że to kwestia tego, czy się zmieniasz, czy nie... – mruknął Marek, widząc, że będzie musiał zrozumieć zupełnie inną mentalność.
– To raczej decyzja honorowa i formalna – wyjaśnił Franco. – Możesz się zmieniać i wtedy będziesz tylko ibniwergi, Dzieckiem Wilka. Ale o tym, czy jesteś godny noszenia pieczęci rodowej na swoim ramieniu, decyduje Ród, a w jego imieniu Przewodnik. Musi rozpatrzyć to, czy kontrolujesz się, czy nie zhańbisz imienia Lupusa, czy będziesz się rozwijać. Musi cię zaakceptować do tego cały Ród.
– Raczej nie będę musiał spełniać tych wymogów – zauważył Marek, widząc, że taką przemowę lepiej wygłosić Alicji. – A jak nie zaakceptuje?
– Racja... – mruknął speszony Franco. – Coś długo nie otwierają. Ale jak nie zaakceptują cię jako pełnoprawnego członka Rodu, możesz jeszcze zostać Bęk... Co ja mówię...
Nim zdążył sprostować, żaluzja zakrywająca drzwi podniosła się cicho, ukazując szklaną płytę a za nią trzy ubrane na szaro kobiety o łagodnych, uśmiechniętych twarzach. Na głowach miały białe czepki, na dłoniach takież rękawiczki. Jedna z nich wciskała jakieś przyciski w panelu na ścianie po lewej, a za każdym naciśnięciem Marek słyszał syk jakby zwalnianej blokady. W końcu syknęło ostatni raz i drzwi otwarły się lekko. Po drugiej stronie Marek ujrzał długi, wyłożony jasnymi płytkami, pozbawiony okien korytarz oświetlony dwoma rzędami lamp. Na końcu holu znajdowały się spore metalowe drzwi, ozdobione jakimś herbem.
Wyszli z izolatki, ciesząc się choćby taką drobną odmianą. Marek nie wiedział, jak ma się przywitać z kobietami. Były wysoko postawione, czy były to jedynie służące? Posiadały jakieś tytuły czy choćby imiona?
– Witamy w domu, panie Frantshegho – powiedziała najwyższa z kobiet, kłaniając się lekko. – Witaj, panie de Marcia.
Po raz drugi się ukłoniła, potem spojrzała na Marię i rzuciła się jej w objęcia.
– Mario! – westchnęła. – Twój ojciec jest u nas! Straszna rzecz, straszna bitwa!
– Ale wygrana, Sabino! – pocieszyła ją Czarna, starając się opanować łzy. – Co z nim?
– Mistrz Graghor trzyma go w śpiączce i stara się ukoić jego cierpienia, ale... - szara siostra zająknęła się i dopiero po stanowczym spojrzeniu Franco dokończyła: – … podobno niewielka jest nadzieja nawet na to, że Marog go wybudzi.
– Niemożliwe! – wściekł się Franco. – Znam Maroga od wielu lat i wiem, że...
– Nie jest wszechmogący – powiedziała cicho Sabina, nie chcąc widocznie prowokować kłótni. Spojrzała na Marka i uśmiechnęła się. – Na szczęście, o ile w tej sytuacji cokolwiek można tak nazwać, pana narzeczona jest w lżejszym stanie. Pani Jętka zaś może w każdej chwili się wybudzić. Maria musi zdać raport, jak każdy Czarny po powrocie z misji, pan Franco powinien zdać raport Ghanowi. Pana de Marcię poproszę za mną, do poczekalni.
Marek spojrzał pytająco na Franco, nie wiedząc, co robić. Lupem tylko kiwnął głową, ruszając korytarzem. Przeszli razem do drzwi na końcu korytarza, które rozsunęły się przed nimi bezszelestnie. Z bliska de Marcia dostrzegł herb zdobiący odrzwia – wilkołaka w podartym płaszczu, z kosturem w ręce. Chciał zapamiętać układ rąk bestii, podejrzewając, że ma to znaczenie symboliczne. Zdołał jedynie uchwycić prawą dłoń spoczywającą na głowicy miecza i czerwony klejnot w głowicy broni.
Za drzwiami znajdowała się niewielka sala, z której wychodziły dwa wąskie korytarze. Maria i Franco bez zastanowienia skręcili za dwoma szarymi paniami w prawo, Markowi Sabina kazała iść za sobą w lewo. De Marcia czuł się nieco niepewnie opuszczony przez ludzi, z którymi spędził trzy najgorsze dni swego życia, jednak nie miał czasu o tym myśleć, gdyż zaraz jego przewodniczka podjęła rozmowę w aurianie:
– Pan jest narzeczonym naszej drugiej podopiecznej, Alicji? – spytała kurtuazyjnie, mijając kilka par drzwi z napisami w verganie. Kierowali się ku szarym, stalowym drzwiom na końcu korytarza.
– Tak – przyznał, starając się zapamiętać choć jeden z napisów. Na razie nie widział żadnych okien czy choćby lufcików, przez co nie wiedział nawet, jaka jest pora dnia. Wtedy uświadomił sobie, że tak właściwie, to nie wie, gdzie jest. W jakim kraju, mieście, czy choćby na jakim kontynencie? Może gdzieś w Askecie, może gdzieś w dżungli Południowej Coloumbii. Mogli być wszędzie. Właściwie nie. Była jeszcze sprawa tej tajemniczej „Granicy”, więc musieli być po jej drugiej stronie. Myśl o tym, gdzie jest, tak pochłonęła Marka, że doszły do niego tylko ostatnie ze słów, jakie wypowiedziała Sabina:
– … Marog rzadko tu przyjeżdża, ale, jak wszyscy z Rodu Klary, wystarczy, że usłyszy, że ktoś potrzebuje pomocy i rzuca wszystko i zaraz jest na miejscu.
Marek przystanął i spytał nieco zirytowany:
– A gdzie jest to „tu”?
– „Tu” jest tutaj – odparła żartobliwym tonem Sabina, zatrzymując się dopiero przed drzwiami. Otwarły się one bezszelestnie, ukazując owalną salę, której ściany pokrywały ekrany, na których wyświetlano panoramę jakiegoś miasta. – Oto poczekalnia. Pan Lupem kazał ją tak urządzić. Lubi patrzeć na krajobraz stolicy po powrocie zza Granicy.
– Rozumiem – mruknął Marek, przekraczając próg. Nagle poczuł jakąś dziwną tęsknotę za znanymi sobie miejscami: Casa de Marcia, Białogórą, nawet Kvartią, w której próbowano go swatać z pięcioletnią dziewczynką. Gdy zamknęły się za nim drzwi, zasiadł we wskazanym przez Sabinę, umieszczonym na środku pomieszczenia obrotowym fotelu. Przed sobą miał kilka skupisk białych domów o czerwonych dachach, wybijających się spośród morza zieleni.
– Jeśli będzie miał pan jakieś pytania, służę pomocą – szepnęła Sabina, stając za nim.
W pierwszej chwili Marek miał zamiar spytać, jak nazywa się to miasto, lecz jego uwagę przykuł jeden, większy budynek, rażący głęboką czernią swych ścian. Dziwna, umieszczona na wzgórzu budowla zdawała się podobna do starożytnych zigguratów, jednak to nie ona zwróciła uwagę de Marcii. Wzniesienie, na którym znajdował się czarny ziggurat, zdawało mu się dziwnie znajome. Zamiast jednak spytać się wprost i rozwiać od razu wszystkie wątpliwości, zaczął wyłuskiwać z wyświetlanej panoramy charakterystyczne budynki i osiedla i dopytywać się o ich nazwy i przeznaczenie. Dziwną, ogromną czarną górę postanowił zostawić na sam koniec.
Sabina odpowiadała bez zająknięcia, nieraz chcąc powiedzieć coś więcej, lecz Marek już namierzał kolejny punkt, czasem podchodził do samego ekranu i palcem wskazywał interesujący go obiekt.
– To Katedra Werga Wielkiego, na wzgórzu Podmurskim. Wzniósł ją... Tam znajduje się Pałac Rodu Ireny, zwanej też Kharemą, rezyduje tam głowa Rodu, Kha... Te domy to Zieleniec, jedna z najstarszych dzielnic... Tam znajduje się Pałac Lupusa, zimowa siedziba Werga XXVII, Przewodnika Rodu... Ten budynek to Akademia Białogórska, jeszcze nieukończona...
Marek słuchał odpowiedzi i układał sobie w głowie mapę widocznych obszarów. Na razie wszystko układało się w sposób, który coś mu przypominał, jednak wydawało mu się to powiązanie tak nieprawdopodobne, że czuł wręcz wstręt do samego siebie za to, że w ogóle rozważał tak irracjonalną możliwość. Ponownie spojrzał na czarną górę i przyjrzał się nagim zboczom wzgórza, na którym ją wzniesiono. Przywołał z pamięci dzień, gdy jako trzynastoletni chłopak pierwszy raz stanął w ruinach starej baszty na Wyspie Zamkowej, gdy spojrzał na miejsce, które odtąd miało być jego domem. Wpatrywał się w złote dachy Doma Aurora z taką nienawiścią, jakby to one były winne śmierci jego ojca i utraty rodzinnego majątku. Zapamiętał ten dzień tak dobrze, że teraz, wpatrując się w spokojną, czarną bryłę zigguratu, słuchając łagodnego głosu Sabiny, nie mógł powstrzymać płynącego do serca gniewu i żalu.
– Pałac Trzech Ghanów, zwany potocznie Czarną Górą, zbudowany w latach sto siedemdziesiąt trzy do sto dziewięćdziesiąt dziewięć. Choć jest wysoki na dziesięć pięter, jedynie dwa najwyższe pełnią funkcję urzędową. Rezydują w nim dwaj Ghanowie: Młody i Wielki. Stary Ghan tradycyjnie mieszka w okolicach dzielnicy vergańskiej. Pozostałe osiem pięter to praktycznie podest dla najwyższej kondygnacji. Za ich budulec...
– Starczy! – przerwał nagle Marek, zrywając się z fotela. Wiedział już wszystko. To miasto, będące jakby dokładnym odzwierciedleniem Białogóry, brak Aurian, niechęć do Imperium. Było to absurdalne, szalone i bez sensu. Ale jakby na złość de Marcii wszystko wskazywało na najbardziej absurdalne wyjaśnienie straszliwego podobieństwa między tak rożnymi przecież miastami. – Gdzie jest Alicja?! – krzyknął niemal Marek, podchodząc do drzwi, na których wyświetlał się wciśnięty między dwie rzeki obszar zabudowany wielki blokami mieszkalnymi.
– Proszę za mną – spokojnie odparła Sabina, dotykając niewielkiego panelu w ścianie. Drzwi otwarły się równie cicho jak poprzednio, jednak dla Marka był to hałas tak irytujący, że natychmiast ruszył w stronę miejsca, gdzie rozdzielił się z Marią i Franco.
Szli oni akurat korytarzem, wyraźnie poddenerwowani. Marek na ich widok przyspieszył i gdy tylko było to możliwe, chwycił Franco za kołnierz. Lupem w pierwszej chwili spojrzał na niego ze zdziwieniem, lecz zaraz odepchnął go lekko. De Marcia ledwo ustał na nogach, ale zaraz ponowił atak, dysząc wściekle. Tym razem powstrzymała go Maria, powalając go na ziemię.
– O co chodzi? – warknął Franco, zwracając się do Sabiny. Kobieta spojrzała wymownie w stronę poczekalni, na co Lupem odpowiedział lekkim uśmiechem. – Domyślny człowiek z ciebie – rzucił do de Marcii, próbując pomóc mu wstać.
Marek posłał Wędrowcowi jedynie wściekłe spojrzenie, wstał o własnych siłach i spytał:
– To mogę zobaczyć Alicję?
– Jak najbardziej – odparła Maria. – Chodź za mną.
Nie oglądając się na Franco, Marek ruszył za Czarną, ledwo za nią nadążając. Szli cały czas prosto, aż doszli do klatki schodowej. Wspięli się na drugie piętro, wyłożone oślepiająco białymi kafelkami i pachnące szpitalem. Czekał już na nich starszy człowiek w białym fartuchu. Uśmiechnął się, widząc zdyszanego de Marcię, co szlachcic odebrał jako przejaw szyderstwa. Nie pomagało ciekawskie spojrzenie wyłupiastych, siwych oczu staruszka czy dwuznaczny uśmiech na jego wąskich, spękanych ustach.
– Witam państwa, proszę to założyć, ja przygotuję sale na odwiedziny – przywitał się lekarz, podając Marii dwa fartuchy i dwie pary foliowych kapci. – Zaraz siostra Adela zaprowadzi państwa do chorych.
Staruszek odszedł szybko, jakby się dokąd spiesząc, a Marek czym prędzej założył strój ochronny. Nagle uświadomił sobie, że od trzech dni nie widział Alicji. Po raz pierwszy od kilku tygodni rozstali się na tak długo. Zazwyczaj spędzali ze sobą całe popołudnia, zwykle pojawiali się razem na wszystkich możliwych przyjęciach. I w tej chwili naszła go zupełnie inna myśl: Alicja nie wiedziała o jego niewinności w sprawie Jętki. Raczej nie urządziły sobie w celi szczerej rozmowy. Czyli prawdopodobnie przez cały ten czas Alicja była i jest przekonana, że pijany w sztok, wyzywając ją od dziwek, zdradził ją z prostytutką. Perspektywa szczerej rozmowy z kimś, kto potrafi jednym ciosem przebić kamizelkę kuloodporną, przerażała go i napawała pewnym rodzajem odrazy. Już kilka razy słyszał o tym, że Widłowski miewa ataki szału, w czasie których niszczy wszystko dookoła. De Marcia pobladł, gdy pomyślał, że Alicja też może kiedyś oszaleć i wymordować wszystkich uczestników jakiegoś przyjęcia.
– Coś się stało? – spytała Maria, patrząc na niego z zaniepokojeniem.
– Nic takiego – mruknął Marek, kucnąwszy, by poprawić foliowy but. Gdy się podniósł, zobaczył, jak zbliża się do nich niska staruszka o pomarszczonej twarzy. De Marcia podejrzewał, że ma przed sobą siostrę Annę, o której mówił wyłupiastooki lekarz. Ubrana była w śnieżnobiały fartuch z czerwonym symbolem umieszczonym na prawym rękawie. Przywitała się ona z Marią, jakby ignorując Marka. Przez dobre pięć minut rozmawiały w obcej mowie, uśmiechając się i trzymając za dłonie. Marek podejrzewał, że było to spotkanie starych znajomych, ale naprawdę chciał zobaczyć Alicję. Chrząknął wymownie, jednak bez rezultatu. Dopiero gdy Maria wskazała Marka ręką, staruszka spojrzała na mężczyznę swymi szarymi, mądrymi oczyma i spytała bez ogródek piękną aurianą:
– To pan jest tym dupkiem, przez którego musieliśmy wezwać Maroga? Ten kurwiarz i oszu...?
– Proszę siostry, on tego nie zrobił! – wyjaśniła szybko Maria, ruszając już w głąb korytarza. – Straszne nieporozumienie. Potem to siostrze wyjaśnię.
– Ja tam swoje wiem – burknęła Anna, spoglądając złowrogo na Marka. – Teraz proszę za mną. Ty się nie pchaj tak do przodu, Maria, bo cię z tyłu zabraknie.
Maria zatrzymała się i przepuściła siostrę, pokazując de Marcii, że może śmiało iść z nimi. Marek przez chwilę wahał się, jednak w końcu chęć zobaczenia Alicji przemogła strach przed tutejszym personelem. Dogonił kobiety przy szklanych drzwiach z zamkiem szyfrowym. Anna dała znać, by się odwrócili, a gdy to zrobili, kilka razy próbowała wbić właściwy kod. Gdy w końcu ktoś się zlitował nad nią i otworzył z drugiej strony, staruszka zaczęła narzekać w tutejszym języku.
Po jakimś krótkim rozkazie ze strony Anny, Maria dała Markowi znać, że mogą się odwrócić i iść dalej. Tym, kto otworzył staruszce drzwi, okazał się chudy i jakby zabiedzony szatyn w średnim wieku, ubrany w biały lekarski fartuch. Mężczyzna kiwał tylko głową, słysząc tyradę idącej dalej Anny i uśmiechał się łagodnie. Ukłonił się Marii i podał rękę Markowi. W chwili, gdy de Marcia chciał się przywitać, ku swemu zdumieniu poczuł coś jakby lekkie otumanienie i usłyszał w swojej głowie coś jakby głos:
„Witamy na Oddziale Przypadków Dziwnych, panie de Marcia.”
Zaskoczony Marek aż odskoczył, a lekarz uśmiechnął się szeroko, po czym przemówił na głos nieco łamaną aurianą:
– Nazywam się Korreor ibm Lupus haaw Kharema, jestem tu zastępco ordynator. Zajmuję się pana żona.
Marek spojrzał na lekarza nieco zdziwiony i zaraz wyjaśnił:
– Nie jestem mężem Alicji.
– Ale mieszkasz razem? – upewnił się Korreor, dając zniecierpliwionej Annie znak, że chce porozmawiać z gośćmi.
– Tak – odpowiedział Marek, czując, że będzie musiał się nieźle nagimnastykować, by to wyjaśnić. – Nie jesteśmy małżeństwem, tylko mieszkamy razem...
– I nie współżycie ze sobą? – spytał lekarz z uśmiechem na ustach. – To podobno lubiane po waszej strona, spać ze sobą przed zaślubiną.
Marek wiedział już, że Korreor i tak mu nie uwierzy. Alicja wiedziała, że wszyscy uważają, że skoro mieszkają razem, to już co najmniej kilka razy ze sobą spali „na próbę”. Oboje już do tego przywykli i ignorowali zarówno ciekawość ze strony kolegów Marka, jak i oburzenie tych, którzy upatrywali w tym zgorszenia i domagali się, by młodzi natychmiast zerwali ze sobą wszelkie kontakty. Bliscy znajomi i rodzina wiedzieli, że Alicja prędzej zastosowała się do zasady mniejszego zła i wykastrowałaby de Marcię, gdyby ten pozwolił sobie na coś więcej, niż pozwoliłaby sobie na zbyt wiele. Sam Marek doceniał ten nacisk, jaki jego narzeczona kładła na czystość. Między innymi dlatego, że wiedział, że jest bezpieczny, jeśli chodzi o różne wredne choróbska. Oszczędzał rocznie kilka tysięcy auri, które inni wydawali na leki i kondomy. A i zimny prysznic od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodził. Od pewnego czasu dochodziła jeszcze jedna sprawa: nadludzka siła Alicji, mogąca być dość groźna w czasie miłosnych uniesień. Oboje bali się, że Markowi stanie się krzywda choćby w czasie radosnego powitania, czy w czasie nocy poślubnej. Wyrażenie „bezpieczny seks” nabiera zupełnie innego znaczenia, gdy jedno z kochanków jest zdolne urwać człowiekowi głowę.
– Nie współżyliśmy ze sobą – zapewnił Marek. Znowu poczuł to dziwne uczucie otumanienia, jednak tym razem Korreor odpowiedział normalnie.
– To dobrze – odparł, uśmiechając się. – Może chodźmy do chorzów. Mam teraz przechód.
Marek skinął głową i ruszył za lekarzem, który niemalże pobiegł truchtem w głąb korytarza. Anna znowu zaczęła marudzić pod nosem, a Maria przystanęła na chwilę, by poprawić foliowy kapeć. De Marcia przyglądał się uważnie kolejnym drzwiom, białym, z okrągłymi okienkami, przez które można było dojrzeć puste łóżka i różnoraką aparaturę. Sale miały spore okna, jednak wszystkie były zasłonięte szczelnie metalowymi żaluzjami. Korreor zatrzymał się pod ostatnimi drzwiami po lewej stronie korytarza i na klawiaturze panelu mieszczonego obok nich wbił kolejny kod. Drzwi otwarły się lekko i zastępca ordynatora wpuścił najpierw Annę, potem Marię i na końcu Marka. Sala była całkiem przestronna, jednak sporo miejsca zajmował aparat monitorujący funkcje życiowe leżącego pod oknem po prawej Eryka. Marek nie był zachwycony jego widokiem, nawet pomimo tego, jak Widłowski pomógł uwolnić Alicję z rąk demonów. Chory, choć nieprzytomny i obecnie spokojny, skrępowany był solidnymi, stalowymi linami. Zakrywające lewą stronę jego twarzy opatrunki były już przesiąknięte krwią i wymagały wymiany, więc Anna poszła po nowe bandaże i maści. W tym czasie Korreor rozmawiał z Marią w verganie, gdyż nie potrafił dobrać odpowiednich słów w aurianie. Marka niezbyt to interesowało, ale gdy zjawiła już się przysłana przez Annę młoda pielęgniarka o wściekle rudych włosach, by nie patrzeć na zmasakrowaną twarz Widłowskiego, wysłuchał tego, co powiedział jej lekarz.
– Z ojcem nie jest dobrze – zaczęła Maria, wychodząc z de Marcią na korytarz, by nie przeszkadzać w zmianie opatrunku. – Krzyk Banshee uderzył w niego znacznie silniej niż w Alicję, przez co został on niemal dosłownie strącony w otchłań piekielną. Gdyby użyć stopniowania używanego przez Ród Klary, ojciec jest w szóstym z siedmiu kręgów Piekieł. Jest w tak złym stanie, że odbija się to nawet na jego ciele. Co do Alicji, jak mówiłam, jest lepiej. Tutejszy przedstawiciel Zakonu Ognia, Ghaghor, ten z wyłupiastymi oczami, ocenia ją na drugi krąg. Ghaghor mógłby ją wybudzić, ale zdaje się, że woli pozostawić to Marogowi. Może chce po prostu zobaczyć go w akcji. To do niego podobne. Drań.
Marek spojrzał na Marię z niepokojem i spytał:
– Drań? Dlatego, że chce zostawić to lepszym od siebie?
– Nie! – odparła zirytowana Maria. – Sam mógłby to zrobić, ale woli, żeby Alicja cierpiała te niemal piekielne męki aż do przyjazdu Maroga! I to tylko dlatego, że nigdy nie widział wyrwania z takiego stanu!
– Niech to... – zaklął Marek. Alicja bała się tego, co nazywała Piekłem i robiła wszystko, by tylko nie popaść w ten stan. Jednocześnie koniecznie upierała się, by zaciągnąć narzeczonego ze sobą do Nieba. Oba te stany były dla Marka tak abstrakcyjne, że gdy słyszał o nich tam, na korytarzu szpitala, postanowił się jak najwięcej dowiedzieć. – Co to za „Piekło”? Co jej jest?
– Trudno to wytłumaczyć ateiście – zauważyła Maria, jednak po chwili milczenia podjęła próbę. – Wyobraź sobie, że budzisz się sam w obcym mieście, wszyscy chcą cię zabić, a gdy spotykasz kogoś bliskiego, ten okazuje się albo martwy, albo wściekły na ciebie za jakąś drobnostkę sprzed trzystu lat. Wszyscy wypominają ci wszystko, co kiedykolwiek zrobiłeś źle, choćby było to w przedszkolu. I do tego jest to śmiertelnie nudne. To jest Piekło.
– Rozumiem – mruknął Marek. Wiedział już mniej więcej, co miała na myśli Alicja, gdy mówiła o „oderwaniu od miłości Boga”. To musiało być dla niej straszne. Zawsze otaczała się kręgiem życzliwych osób, miała mnóstwo przyjaciół i ciężko przeżywała każde nieumyślne nawet przewinienie.
– Nie zrozumiesz, dopóki cię to nie spotka – odpowiedziała Maria, spoglądając w wizjer. Niemal w tej samej chwili Eryk zaczął się miotać na łóżku, napinając skrępowane stalowymi linami kończyny. Korreor i pielęgniarka natychmiast wyszli i zamknęli drzwi.
– Nic nie poradzą – wyjaśniła Maria, tłumacząc słowa lekarza. – Ojciec jest za silny, poza tym boją się, że zacznie chaotycznie przerzucać materię. Sala jest zabezpieczona, tu nam nic nie grozi, ale siedzieć w środku to zbyt wielkie ryzyko. Trzeba poczekać, aż atak minie.
W tym momencie rozległ się okropny zgrzyt i Marek spojrzał przez wizjer. Jedna z trzech lin przytrzymujących pierś Eryka pękła w połowie i stalowa witka przeszyła powietrze, przecinając na pół aluminiowy stolik. Opatrunek na twarzy Widłowskiego zsunął się, przez co Marek nim odwrócił wzrok, przez ułamek sekundy widział cieknącą po policzku zielono-żółtą ropę, wypływającą z poszarpanych, nierównych ran po pazurach. Pusty oczodół wydawał się cały zalany ciemną, niemalże czarną krwią.
– Przejdziejmy do panny Canissi – poradził Korreor, wydając jakieś polecenia pielęgniarce. Kobieta została przy drzwiach i bacznie przyglądała się pacjentowi. Lekarza podszedł do drzwi po drugiej stronie korytarza i ponownie wbił kod zabezpieczający na panelu obok. Tym razem pokój był większy i mieścił pięć łóżek. Zaraz pod oknem, koło aparatury monitorującej funkcje organizmów matki i dziecka, leżała Jętka. Była prostytutka spała na boku, przykryta zielonkawym prześcieradłem i chrapała cicho. Na stoliku obok leżała jakaś książka, więc Marek pomyślał, że z ciężarną jest znacznie lepiej niż z Erykiem i Alicją. W końcu ją i dziecko Eryka „jedynie” ranił sztylet, a tamta dwójka starła się z nimi.
Alicja leżała dwa łóżka dalej, podpięta do dwóch dziwnych sprzętów. Jeden ewidentnie monitorował pracę serca, drugi, od którego kable prowadziły do nałożonego na głowę Alicji gumowego czepka pełnego jakichś czujników. Widocznie to urządzenie monitorowało pracę mózgu. Marek spojrzał pytająco na Korreora, a gdy ten skinął głową, podszedł do swojej narzeczonej i usiadł na taborecie obok jej łóżka. Lekarze i Maria przeszli do Jętki i rozmawiali obok jej łóżka w swoim języku.
Alicja była blada, włosy miała mocno przycięte, zapewne, by móc podłączyć encefalograf. Oddychała równo, spokojnie, jakby po prostu spała. Czasem tylko Marek miał wrażenie, że śni jej się coś złego, bo krzywiła się przez sen. Marek nie sądził, że gdy ją ponownie zobaczy, będzie miał takie mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył się, że Alicja żyje i są szanse na jej powrót do zdrowia. Z drugiej, bał się, że gdy już ją wybudzą, dziewczyna nie będzie chciała z nim rozmawiać, a może nawet będzie wrogo do niego nastawiona. Mimo swych wątpliwości cieszył się, że znowu widzi jej twarz. Po chwili zaczął przyglądać się każdemu detalowi jej ciała z osobna i zaczął się zastanawiać, skąd w ogóle kiedyś przyszedł mu do głowy pomysł, by uważać, że Alicja ma za płaski nos. Teraz zdawało mu się, że jej nos, oczy, usta i kości policzkowe są doskonale zgrane i nawet do twarzy jej z włosami do ramion. Jednak, gdy podeszli do niego Korreor i Maria, mruknął nieco rozżalony:
– Mogliście ich nie ścinać.
– Co?! – spytał zastępca ordynatora z przerażeniem w oczach. – Kogo ścielimy?!
Maria zaśmiała się lekko i przetłumaczyła poprawnie, na co Korreor odpowiedział nieco długim wywodem, który Maria streściła krótko i dobitnie:
– Wczoraj panna Alicja była łysa.
– Że co? – spytał zszokowany Marek. – Ale...
De Marcia zamilkł, by pozwolić Marii wszystko wyjaśnić.
– Kwarantanna – wyjaśniła Czarna. – Ze względu na jej stan postanowiono uwinąć się z tym jak najszybciej. Mieli nadzieję, że Ghagor się tym zajmie zaraz po dostosowaniu jej do tutejszej flory bakteryjnej, ale on przecież woli czekać na Maroga.
– Drań – skomentował postawę swego współpracownika Korreor. W tej chwili do sali weszła Anna, za nią zaś Lupem. Franco przywitał się ze wszystkimi i przez chwilę rozmawiał z Marią i Korreorem. W tym czasie Marek przyglądał się aparaturze, do której podłączono Alicję. Urządzenia były zaskakująco małe jak na tak zaawansowaną technologię. Największy jej element, ciekłokrystaliczny wyświetlacz, był wielkości zeszytu. Linie obrazujące różne rodzaje aktywności mózgu dziewczyny były wyraźne, tak samo drobne opisujące je napisy. To nie był sprzęt dla kogoś o słabym wzroku.
Nagle Alicja wyprężyła się i wydała z siebie zduszony jęk. Otwarła szeroko oczy, błyskając białkami. Zaraz do chorej doskoczyli Anna i Korreor, przytrzymując ją i aplikując jakiś zastrzyk. Linie na encefalografie wyszły poza skalę. Na szczęście to był jeden, pojedynczy atak, niemający porównania z tym, co miało miejsce u Widłowskiego.
– Wszystko w porządeku – zapewnił Marka Korreor, gdy Anna stwierdziła, że trzeba wymienić pościel chorej. – Chodźmy wszyscy do sali gościowej, żeby zczekać na Maroga. Pana nasłowiona jest w dobrych rękach.
Sala „gościowa” znajdowała się na parterze budynku, trzy piętra poniżej miejsca kwarantanny i pięć pięter poniżej Oddziału Przypadków Dziwnych. Było tu sporo ludzi, głównie ubranych w lekkie, przewiewne bluzy mężczyzn i kobiet w różnobarwnych, sięgających za kolana sukniach. Na wykładanej niebieskimi płytkami podłodze rozmieszczono jakby chaotycznie mnóstwo niskich, miękkich sof, na których najwyraźniej najwygodniejszą pozycją była pozycja półleżąca. W rogu Korreor szybko skierował Marka, Franco i Marię do skrytej za matową szybą części dla personelu. Nie uchroniło to ich od zostania najpierw przywitanymi przez jakąś miłą starszą panią w szarej sukni do kostek, a potem stania się obiektem zainteresowania prasy. Staruszka strasznie interesowała się włosami i twarzą Marka. Potem na placu przed budynkiem zaczęła się jakaś krzątanina. Starsza pani powiedziała szybko jakieś długie zdanie, zaśmiała się głośno i odeszła na swoją sofę, gdzie czekał na nią już siwy mężczyzna z opatrunkiem na lewym oku.
Tumult za oknem wywołało kilkunastu dziennikarzy, którzy tłoczyli się przy szybie i desperacko starali się zrobić jak najwięcej zdjęć. Niektórzy byli tak zdesperowani, że odpychali na boki swoich kolegów po fachu albo próbowali coś krzyczeć przez dźwiękoszczelną szybę.
W sali dla personelu, poza kilkoma sofami podobnymi do tych w sali głównej, znajdowała się wielka stalowa lodówka z ekspresem do kawy wbudowanym w boczną ścianę. Korreor spytał się, czy ktoś chce kawy albo herbaty i przyjął zamówienia od Franco i Marii. Marek zaryzykował i poprosił o to samo, co Maria. Choć nie wiedział co to „kaj”, miał nadzieję, że chodzi o herbatę.
– Tak przy okazji – spytał de Marcia, gdy ordynator zaczął grzebać przy ekspresie. – Czego chciała ta kobieta?
– Ta staruszka? – upewnił się Franco. Gdy Marek pokiwał głową, Lupem mruknął coś w swoim języku i po chwili odparł: – Zapewne chciała zobaczyć prawdziwego Aurianina. Tu nie mamy ich zbyt wielu, praktycznie nikogo, więc twoja twarz bardzo zwróciła jej uwagę. To pani profesor antropologii, Zofia Garczewska. Miła kobieta, ale nielubiana przez tutejszych. Nikt nie lubi Aurian. Mamy tu nawet taki zwrot: „znienawidzić jak Aurianina”.
– Jakoś nie widziałem zbytniego zainteresowania na sali moją osobą – zauważył Marek, zastanawiając się ponownie nad panoramą, którą widział w poczekalni. – Chyba tylko ona podeszła.
– Tylko ona nie miała ochoty zrobić ci krzywdy – zapewniła Maria, przyjmując od Korreora filiżankę herbaty z liści. – Tutaj Aurianami straszy się dzieci. Gdyby nie to, że byliśmy z tobą, wszyscy szybko by ci powiedzieli, co myślą o cesarzu.
– Rozumiem – zapewnił Marek, kiwając głową. – Odnosząc się do twojej definicji Piekła...
– Jesteś w auriańkim Piekle – dokończyła za niego Maria. Uśmiechnęła się przy tym lekko, a widząc zdezorientowaną minę de Marcii, dodała: – Ale jesteś tu w towarzystwie dwójki Lupusaidów, jesteś narzeczonym Lupusaidki, więc jakoś to będzie. Masz nas. No i zawsze możesz się powołać na Piąte Słowo Zakonu. Wiesz, miłosierdzie krzyżowców, te sprawy...
– Wielka mi to pociecha – mruknął Marek, po raz kolejny zastanawiając się, gdzie jest. Nie znał miejsca na ziemi, gdzie używano by takiego pisma, takiej mowy i gdzie takie wpływy mieliby wyznawcy krzyża. Ochłonął już po panoramie widzianej w poczekalni i przestał już rozważać fantastyczne teorie. Być narzeczonym wilkołaczycy to jedno, znalezienie się z nią w równoległym świecie przekraczało już granice absurdu i nienormalności.
– Uważaj na gości od Gharuga – rzucił szybko Franco. – Gdy zdawałem raport Staremu Ghanowi, Staruszek powiedział mi o ich ostatniej zadymie. Podobno znowu chcieli wyganiać ludzi z osiedli na ziemiach Rodu Klary.
– Wergorah. Tacy lokalni rasiści – wyjaśniła Markowi Maria. – Głównie Lupusaidzi wierzący, że ten świat został stworzony dla nich i tylko dla nich. A jeśli nie cały, to co najmniej Białogóra i okolice.
– Rozumiem – mruknął Marek. – Tacy jak nasi Aures?
– Nie – powiedział Franco. – Wasi Aures brzydzą się używać innego języka niż auriany. Nasi Wergorah czasami przez pół roku nie przyjmują ludzkiej postaci. Musieliśmy stworzyć specjalny zespół do rozpędzania ich zgromadzeń, bo jak się jeszcze opiją, to grożą, że rozwalą całe miasto. A jak jest ich choćby tylko dwudziestu i mówią to w takiej Kvartii, to ta groźba jest bardzo prawdopodobna. Dziękuję.
Korreor postawił przed Markiem pozbawioną jakiegokolwiek uchwytu miskę z herbatą, Franco i on z identycznych misek pili kawę. Lekarz wziął miskę do ręki i pociągnął długi łyk wrzącego napoju.
– Tego mi było natrzeba – westchnął, obcierając górną wargę. – Wergorah to nic. Pan Olaf jest zły jak os.
– Kto? – spytał Marek, widząc jak Franco krzywi się na dźwięk tego imienia.
– Pamiętasz, jak dziadek w czasie libacji usynowił oficjalnie ojca? – spytała Maria.
– No, tak – przyznał de Marcia, choć sam nieco wstydził się, że wtedy nie złożył podpisu pod tym aktem. – To jest ten oficjalny, pierwszy syn Franco?
– Tak – mruknął Wędrowiec. – Można powiedzieć, że stracił wszystko w wyniku mojej decyzji. Ma prawo być wściekły, Moja kochana żonka i mój synalek jak dotąd nie zareagowali, więc Ghan obawia się o życie Eryka. Ale skoro Olafuś jest wściekły, to zapewne już coś próbowali zrobić, ale im nie wyszło.
W tym momencie rozległo się pukanie w szklane drzwi. Korreor krzyknął coś w swoim języku i po chwili próg przekroczył młody mężczyzna w mundurze podobnym do tego, jaki nosił Lupem, jednak na plecy miał zarzucony szary płaszcz z godłem w formie wielkiego wilczego łba. Długie, czarne włosy trzymał spięte z tyłu głowy, wyraźnie skośnymi oczyma lustrował po kolei wszystkich zebranych, nawet na chwilę nie okazując nikomu życzliwości. Z niemal rzucającego się w oczy podobieństwa do Franco Marek odgadł, że jest to właśnie Olaf. Za synem Wędrowca wszedł wielki, brunatny lykantrop w szarym płaszczu. Lewą łapę bestia trzymała na gałce miecza przywieszonego przy lewym boku, prawą uniosła jakby w geście pozdrowienia. Gdy spojrzenie żółtych ślepi padło na Marka, ten mógłby przysiąc, że słyszy cichy warkot potwora. Mimo to zarówno Maria, jak i Franco zachowywali spokój.
– Witaj, Gharugu. Witaj, synu – przywitał się Lupem, wstając. – Znasz już Marię i mam nadzieję, że wiesz kim...
Olaf przerwał ojcu i zaczął wrzeszczeć, purpurowiejąc na twarzy. Wymachiwał zaciśniętymi pięściami i ciągle powtarzał jedno słowo: Erigh. Jego towarzysz był znacznie spokojniejszy, nawet próbował coś do niego mówić, ale nie odniosło to skutku. W końcu Franco postanowił zareagować.
– Czy oprócz obrażania swojego brata i naszych gości, twoja wizyta miała jakikolwiek cel? – spytał Wędrowiec, siadając. Olaf prychnął gniewnie i wyszedł w milczeniu. Gharug został jeszcze przez chwilę, rozmawiając z Franco w tamtejszej mowie. Maria dała Markowi znak, że wszystko jest w porządku i wszyscy usiedli z powrotem. Gdy lykantrop wyszedł, Franco wyjaśnił wszystko de Marcii.
– Gharug był, a może i nadal jest przyjacielem Eryka – zaczął Lupem, po przełknięciu kawy. – Znają się od lat, ale mają nieco inne podejścia do sprawy tego, jak powinny wyglądać stosunki między zwykłymi ludźmi a Lupusaidami. Wyjaśniłem Gharugowi, że jesteś narzeczonym jednej z nas, przez co zostałeś zaliczony do bardzo wąskiego grona „tych dobrych Aurian”. Tak więc jest was już dwóch, a raczej dwoje.
– To dość elitarne grono – zauważył gorzko de Marcia.
– Ale bardzo zasłużone – zauważył Franco z uśmiechem. – Ogólnie Gharug obiecał się modlić za Eryka i poprosić, żeby ludzie z jego oddziału robili to samo. Ich kobiety będą się modliły za Alicję.
– Miło z ich stro... – zaczął Marek ironicznym tonem, ale sam się ugryzł w język, i to nim twarz Lupem przybrała szyderczego wyrazu. De Marcia podejrzewał, że jeśli prawdą jest to, że stan Alicji i Eryka ma podłoże duchowe, to modlitwa może im znacznie pomóc. Pomyślał nawet, że mógłby sam zmówić jakąś modlitwę z prośba o uzdrowienie Alicji. Nie znał wprawdzie żadnych formuł, ale gdzieś słyszał, że nie jest to tak ważne, jak szczerość intencji. Już miał ochotę spytać, gdzie znajduje się jakaś kaplica, gdy rozległo się pukanie o szklane drzwi.
– Wejść – krzyknął Franco, po czym wstał i opuścił ręce swobodnie wzdłuż boków, jakby przygotowując się na odparcie ataku. Zamiast jednak bandy lykantropów w szarych płaszczach do sali wszedł okutany w biały fartuch, niski, pulchny staruszek o łagodnym spojrzeniu błękitnych oczu. Uśmiechnął się, widząc zebranych, ukłonił się głęboko i podszedł do stolika. Franco skłonił się jeszcze głębiej niż on, Korreor skłonił się lekko, najwyraźniej korzystając z godności gospodarza, a Maria przyłożyła rękę do piersi i rzuciła krótkie pozdrowienie i dała Markowi znak, by też okazał szacunek starcowi. De Marcia nie wiedział, jak się zachować, ale staruszek zaraz wyciągnął do niego dłoń i spytał:
– Pan musi być tym Aurianinem, którego dziwne koleje losu rzuciły za Granicę, tak?
– Tak – odparł nieco speszony Marek, na własnej dłoni czując, jak silne są dłonie starca. – Marco de Marcia.
– Marog ibm Lupus haaw Klara haaw Beata – przedstawił się staruszek. Zaraz potem usiadł koło Franco, naprzeciw Marka, a gdy wszyscy już spoczęli, zwrócił się do de Marcii: – Będę miał potem do pana kilka pytań, ale najpierw chcę opłukać wyschnięte gardło po uciążliwej podróży. Nalejesz mi trochę czystej wody, drogi Korreorze? – spytał Marog lekarza, a gdy miał już przed sobą miskę z wodą, uniósł ją do ust i lekko tylko je zwilżył, po czym kontynuował: – Podróżowałem z pewnym młodzieńcem z mojego Rodu i musiałem mu wszystko po kolei tłumaczyć. Nie pojmuje dzisiejsza młodzież, jak ważne jest to, by najpierw uleczyć rany ciała, a dopiero potem rany ducha. W zdrowym ciele, zdrowy duch. To chyba funkcjonuje po obu stronach Granicy, prawda? No, więc ja mu tłumaczę, że należy zapewnić każdemu naszemu podopiecznemu i każdej podopiecznej dom i pracę, a ten mi od razu, że trzeba ich jak najszybciej doprowadzić do zbawienia... Strasznie opornie mu wiedza wchodziła do głowy. Chyba gorzej niż temu tutejszemu łapiduchowi... Kogo my tu mamy?
– Ghagor, z pokolenia Oragha – odpowiedział Korreor. – Siedem razy prosiłer o kogoś lepszewer, ale odpowiadalicie, że na razie ma niepotrzeby.
– Przyznaję, że nie traktowałem poważnie twojego oddziału, drogi Korreorze – powiedział ze smutkiem w oczach Marog. – Zresztą jak cały Ghanat. Jak dotąd zajmowaliście się jedynie kilkoma lekko opętanymi, jeszcze trochę udręczeń, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek trafią do was uczestnicy bitwy z Trzynastką. W całym demonicznym świecie aż huczy. Mamy dwa razy więcej roboty, ale dwa razy łatwiejszej, bo Piekło przynajmniej na chwilę straciło ochotę do walki. Starają się uderzać, ale chaotycznie i bez fantazji. Wszyscy diabli boją się, że teraz to Aniołowie ruszą z kontratakiem. Demony proszą mnie, bym ich nie wypędzał, bo w Piekle każdy obrywa za porażkę Baala. To długo nie potrwa, ale trzeba się cieszyć tym, co mamy i korzystać. Ale chyba odszedłem od tematu...
– Dla mnie to ciekawe wieści – zapewnił Franco. – Czy jeśli Ghagor uznał, że Alicja Canissi, narzeczona pana de Marcii, znajduje się w Drugim Kręgu Piekieł, to jakie są szanse, by ją wybudzić?
– Ogromne! – krzyknął Marog. – Właściwie, to mogę to zrobić z marszu. Ale najpierw wolę zobaczyć, wybadać, z czym mam do czynienia. Co cwańsze demony lubią ukrywać się za plecami słabszych i w ten sposób zastawiać zasadzkę na słabszych przeciwników. Czyli nasi pacjenci słuchali wycia Banshee, tak? I jeden z nich ją zabił, tak? Oboje mają na sumieniu zabójstwo w obronie własnej, tak?
Franco potakiwał, a Marek przy ostatnim pytaniu zamarł.
– Chwila! – krzyknął Aurianin, zrywając się
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#3
Ach, już jutro egzamin z latiny, więc w ramach odstresowania wrzucę to:

III

[align=justify]Przez pierwsze kilkanaście minut po wybudzeniu, Alicja nadal nie była zdolna dojść do drzwi. Skutki pierwszego, radosnego zrywu na widok Marka odczuła, gdy po chwili zaczęła boleć ją łydka. Od kilku dni leżała niemal bez ruchu i musiało minąć trochę czasu, nim rozruszała wszystkie mięśnie. Zaraz przyniesiono jej wielki półmisek z istną górą wędlin i surowego mięsa. Alicja chłonęła każdy zapach i każdy dźwięk, starając się go zapamiętać najlepiej, jak tylko było to możliwe. Nigdy nie sądziła, że zatęskni za tak prozaiczną rzeczą, jak smak surowej wołowiny, czy szum wentylatora. Nawet irytujące kiedyś popiskiwania aparatury medycznej zdawały jej się przyjemne i jakby nowe. Nieco przerażało ją identyczne radosne uniesienie na widok nieprzytomnego, obwiązanego bandażami Marka, który nadal nie doszedł do siebie po omdleniu. Nie wiedziała, czy cieszy się z tego, że go widzi, czy z tego, do jakiego stanu doprowadził go mały, przygrubawy staruszek. Gdy Marog przyniósł Alicji wielkie wiadro aromatycznej cieczy, wypiła je duszkiem, choć staruszek prosił, by się oszczędzała. Mimo to zjadła wszystko szybko, wylizała nawet tacę i zaraz zaczęła pytać o wszystko i o nic. Przede wszystkim zainteresowała się obecnymi na sali osobami.
Od początku najbardziej zainteresował ją Franco. Miała swoje powody, by od razu spytać go, czy ma brata albo syna, jednak nie chciała wyjawiać ich przed wszystkimi. Gdy usłyszała potwierdzenie, natychmiast przeszła do Marii, którą pamiętała spod Beatrycze. Nie uwierzyła w to, że Czarna jest córką Eryka i natychmiast spytała się o jego zdrowie:
– Przecież to on ze mną uciekał tunelem, prawda? – upewniła się Canissi, patrząc na Marię. Twarz Czarnej nieco spochmurniała, jednak zaraz udało jej się przybrać obojętny wyraz.
– To był on – przyznał Franco. – Jest w znacznie cięższym stanie niż ty. Minie trochę czasu, nim go wybudzimy.
– Ta ręka... – spytała Alicja, patrząc na supeł zawiązany na lewym rękawie Lupema. – Pan też tam był? To pana...
– Tak – odparł Franco, powstrzymując się od dotknięcia kikuta. – Ale wzięli już moje wymiary, zrobili odpowiednie badania i proteza jest już w produkcji. Przynajmniej tak zapewnił Ghan.
– Kto? – spytała po raz kolejny Canissi. – Chodzi o jakiegoś chana?
Przez chwilę Franco jak gdyby się wahał, co i czy w ogóle odpowiedzieć, ale ubiegł go Marog.
– To jeden z tutejszych władców – wyjaśnił staruszek. – Jeden z trzech Ghanów. Mamy tu Starego, Wielkiego i Młodego. To jednak naprawdę skomplikowane. Na razie musimy skupić się na wyborze twojego przewodnika. Ale teraz damy ci trochę spokoju, żebyś mogła odpocząć po tym twoim Piekle. Zresztą, pan de Marcia chyba wraca już do siebie.
Franco, Maria, Marog i Ghagor wyszli z pokoju, a Alicja spojrzała z niepokojem na swojego narzeczonego, który zdawał się po przebudzeniu jeszcze bardziej przerażony niż w chwili, gdy usłyszał, że pozdrawia go zmarły przed laty ojciec.
– P-poszli sobie? – spytał, próbując wstać. Rozejrzał się i, widząc, że na sali został sam z Alicją i śpiącą Jętką odetchnął z ulgą. – Mam dość tego dnia...
– A ja dopiero wstałam – przypomniała Alicja. – I mam zamiar z tobą poważnie porozmawiać.
Tak naprawdę wszystko wyjaśnił jej Marog w czasie wybudzania, ale chciała usłyszeć to od samego Marka. Drażniła ją obecność Jętki, nawet gdy wiedziała, że do niczego między artystką a de Marcią nie doszło. Nadal jednak pozostał w jej sercu żal za sam fakt, że gdyby nie to, że Marek był zbyt pijany, by chodzić, zapewne przespałaby się z nim dla pieniędzy. Nie miała zamiaru potępiać Jętki, gdyż wiedziała, jak tragiczne nieraz są powody, dla których kobiety sprzedają swoje ciała. Jednak sam fakt, że w pobliżu jej narzeczonego znajduje się taka osoba, wywoływała u niej niepokój, który nie pozwalał myśleć o śpiącej spokojnie ciężarnej kobiecie, zamiast której wyobraźnia wciąż podtykała obraz młodej, wyuzdanej prostytutki w świetle czerwonej latarni.
Alicja zadrżała, spojrzała na Marka ze smutkiem i spytała:
– Co o niej myślisz?
– O Jętce? – upewnił się Marek, rzucając śpiącej krótkie spojrzenie. – Wariatka. Będzie miała dziecko z Widłowskim. Ty z nią dłużej przebywałaś.
Alicja przypomniała sobie długie godziny spędzone w zimnej, mokrej celi, gdy bała się zrobić cokolwiek, by jej ucieczka nie ściągnęła gniewu demonów na pozostałe porwane dziewczyny. Zamknięto ją w jednym pomieszczeniu z Jętką, jako szczególnie cenne ofiary. Przez niemal cały ten czas siedziały w przeciwległych kątach, nie odzywając się do siebie. Alicja ignorowała próby rozpoczęcia rozmowy, skupiając się na ewentualnym wydostaniu się z więzienia. Jednak gdy Trzynastka przyszła obejrzeć kobiety, które chciała złożyć w ofierze, obie z Jętką skuliły się w tym samym kącie. Groza bijąca od tych istot była zbyt wielka, by radzić sobie z nią w pojedynkę. Jednak zaraz po wyjściu ostatniego demona znów uciekły od siebie. Potem, nawet gdy demony zjawiały się pojedynczo, Alicja nawet nie spojrzała na Jętkę.
– Nie wiem o niej za wiele – przyznała Canissi, patrząc Markowi w oczy. – Chce wiedzieć, co by było, gdybyś wtedy nie był pijany. Czy wtedy... byś mnie zdradził?
– Nigdy – odparł szybko de Marcia. – To była głupota, zwykły pijacki... wygłup... Nie wiem, co bym zrobił... Byliśmy pokłóceni... Jestem kretynem. Przepraszam cię, nawet jeśli...
– Wiem – przerwała mu Alicja, wpatrując się w niego. Z początku chciała wychwycić wszelkie oznaki fałszu czy kłamstwa, zaraz jednak zauważyła, że Marek przede wszystkim wstydzi się tego, co zrobił i ten wstyd lepiej niż słowa potwierdzał to, co przekazał jej Marog. Nie mogła jednak zostawić tej sprawy bez pewnego zabezpieczenia. – Już wiem, że jesteś niewinny. Ale chcę cię prosić, żebyś mi coś obiecał.
– Co? – spytał de Marcia z nadzieją w głosie.
– Ale to później – powiedziała Alicja, widząc, że Marek spojrzał na nią z taką radością w oczach, że wiedziała, że zgodzi się na wszystko. Chciała, by złożył przyrzeczenie, będąc świadom tego, co robi. Teraz mogłaby go prosić o przyniesienie kawałka sera z księżyca, a on by się zgodził. – Na razie po prostu bądź przy mnie. To było piekło... Dosłownie.
Uśmiechnęła się, z ulgą przypominając sobie, że ma to już za sobą. Jednak wspominając to, nawet patrząc z perspektywy wygodnego łóżka, nie mogła o tym mówić bez uczucia strachu. Tym razem z tego wyszła, ale wiedziała, że może tam wrócić. I nie chciała tego. Była gotowa poświęcić wszystko, by nie odczuwać znowu tego wszystkiego, co towarzyszyło jej przez ostatnie dni. Spojrzała Markowi w oczy, starając się odgadnąć z nich, co w tej chwili myśli jej narzeczony. Zobaczyła jedynie radosne niedowierzanie.
W tej chwili pomyślała, że Marek nigdy nie zastanawiał się nas tymi kwestiami. Piekło i Niebo były dla niego abstrakcyjnymi terminami z dziedziny religiologii. Choć prowadził według Alicji całkiem cnotliwe życie, wciąż wynikało to raczej z jego poglądów na życie społeczne czy ogólnego wychowania niż z potrzeby służenia bliźnim. Uważał niektóre z Dziesięciu Słów Zakonu za dobre rady, przydatne w organizacji społeczeństwa, jednak odrzucał te z nich, które dotyczyły sfery sacrum. Nie był wrogiem religii, po prostu trudno go było przekonać do wyznawania jakiejkolwiek. Nagle, mając w pamięci wielką bitwę z demonami, własne doświadczenia ze swoim wilkołactwem i pobytem w Piekle, Alicja uznała, że to dobry moment, by spróbować przekonać Marka do nawrócenia. Wiedziała, że będzie musiała opowiedzieć o tym, co najchętniej zataiłaby głęboko na dnie pamięci, ale i tak kiedyś to musiała kiedyś wyznać mężczyźnie, z którym chciała spędzić resztę życia.
Alicja spojrzała jeszcze na pogrążoną w śnie Jętkę i zaczęła:
– Tam była pustynia... Wielka, piaszczysta. Aż po horyzont. Bez końca. Słońce paliło tak, jakby zawisło ledwie kilka metrów nade mną. Chciało mi się pić, ale nie było tam ani grama wilgoci. Tylko ten piach i puste niebo. Nawet wiatr nie wiał. Było pusto. A ja byłam naga.
Po raz pierwszy przerwała opowiadanie, po części po to, by Marek usiadł wygodnie, a po części po to, by powstrzymać rumieniec wstydu i przygotować samą siebie na to, co miała zaraz powiedzieć.
– M-miałam n-na r-r-ręk-kach krew – wyjąkała, walcząc z własnym gardłem, które jak gdyby nie chciało przyczynić się do wypowiedzenia tych słów. Wzięła głęboki oddech i kontynuowała. – I gdy na nią patrzyłam... Widziałam tego człowieka w mundurze... Jak jego czaszka pęka i to wszystko tryska... Tych dwóch przed celą... Czułam smród zgniłych ciał, wiedziałam, że oni byli martwi, a ten człowiek wtedy chciał mnie zabić, ale...
Marek położył jej rękę na ramieniu i zaczął coś szeptać, ale Canissi nie zwracała na niego uwagi. Znów poczuła to obrzydzenie do samej siebie, jednak tym razem nie miało to uczucie tak wielkiej mocy, jak wtedy, pośrodku wielkiej połaci palącego stopy piasku. Zebrała się w sobie i wróciła do swojej opowieści:
– Wtedy usłyszałam śmiech. Taki straszny, zimny... Złowieszczy. Zobaczyłam Eryka... Stał nagi, cały we krwi... Trzymał w ręku...
Znów się zatrzymała, a Marek znów coś szeptał. Tym razem jednak przerwała ze względu na niego. Uznała, że de Marcia nadal jej niedostatecznie wierzy i może opowiedzieć o okrutnym trofeum, jakie wtedy ujrzała.
– On tam miał... włócznię... – zaczęła, starając się dobrać odpowiednie słowo na określenie tej broni. – Taką z poprzeczką na drewnie...
– Rohatynę – podpowiedział Marek, który był dużo lepiej niż Alicja obeznany ze starodawnymi militariami.
– Może i rohatynę – powiedziała smutno Alicja, przechodząc do sedna sprawy. – A niej twoją głowę.
Marek nawet się nie zdziwił.
– Myślę, że – powiedział z lekkim uśmiechem – kiedyś mógł planować coś takiego.
– To było okropne – mruknęła Alicja, podkulając nogi i obejmując ramionami kolana. Nie było jej wcale do śmiechu. – Ta niby twoja głowa wciąż żyła. Nie miała jednego oka i połowy twarzy, ale dalej żyła. I mówiła... Wyzywała mnie od dziwek i... Tym podobnych.
Ta część twarzy Marka, która wystawała spod opatrunków, pokryła się rumieńcem. Alicja nagle poczuła wstyd na samo wspomnienie „tym podobnych rzeczy”, które wtedy usłyszała.
– Ale teraz to nieważne – powiedziała dziewczyna, chcąc zmienić temat.
– Wiesz, że nigdy bym czegoś takiego... – powiedział Marek, czerwieniejąc jeszcze bardziej. – Na trzeźwo nigdy bym czegoś takiego nie powiedział. Wtedy, z Luciano i resztą... Nie byłem w stanie ustać na nogach. A co dopiero...
Alicja nie wiedziała, co odpowiedzieć, choć w głębi serca wierzyła, że było tak, jak mówił Marek. Odłożyła jednak to na inną chwilę.
– Wtedy pojawił się człowiek – powiedziała, wracając do swej opowieści. – Bardzo podobny do Eryka. Z oczu i twarzy. Jakby bliski krewny. Miał jakieś dwadzieścia lat... I ta twoja głowa zaczęła go wyzywać od najgorszych, od szuj i dziwkarzy... A on się zaśmiał i wtedy tamten Eryk z tą glową się rozwiał. I zaraz potem rozwiał się też ten dziwny mężczyzna. I znowu była pustka. Chciałam się wydostać z tego miejsca, więc postanowiłam iść. I tak szłam, i szłam... Chyba kilka dni. I nic tam nie było. Taka straszna pustka. Tylko piasek i słońce. To słońce stało cały czas w miejscu, jakby czas w ogóle nie płynął. I to niebo... Marek, ja kocham patrzeć w niebo, ale to coś nad tą pustynią było tak zimne i odpychające, że... – zawiesiła głos, szukając dobrego słowa czy zdania na określenie tej jawnej wrogości, jaka biła od błękitnego monolitu nad jej głowa. Gdy w końcu znalazła odpowiednie określenie, wypowiedziała je z lekką niepewnością: – Jakby to niebo patrzyło na mnie i chciało mnie zabić... To było takie okropne... Jakby cały świat mnie nienawidził. Potem zerwał się wiatr, porwał piasek i uderzył we mnie... To tak bolało... A potem znowu był ten śmiech...
– Znowu Widłowski? – spytał Marek.
– Tak – szepnęła Alicja. – Ale jakiś inny. Dużo młodszy, ogolony krótko. Miał chyba dwanaście lat. Stał nad jakąś martwą dziewczynką i wyrywał jej...
Nie wytrzymała. Widok chłopca rozszarpującego zwłoki swojej rówieśnicy, podnoszącego do ust kawałek szczątków był jednak niczym w porównaniu ze słowami, jakie padły ze zbroczonych krwią ust Eryka.
– On powiedział... – zaczęła Alicja, chcąc przygotować się do wypowiedzenia słów, które ją wtedy tak bardzo przeraziły. – Powiedział, że nie jestem od niego lepsza. Że też jestem potworem.
– To był... – Marek chciał ją najwidoczniej pocieszyć, ale narzeczona musiała mu przerwać.
– Poczekaj... – powiedziała Alicja, kuląc się jeszcze bardziej. – On zaraz zniknął, tak jak wcześniej. Pojawiłeś się ty... Z nią... – Canissi tylko lekko skinęła głową w stronę Jętki. Nie miała sił jednocześnie na nią patrzeć i opowiadać o tym, co widziała. – Robiliście... Takie rzeczy. Odwracałam wzrok, a to ciągle było przede mną. Nawet gdy zamykałam oczy, widziałam wszystko. I zaraz się rozwiało. Znowu zobaczyłam tego mężczyznę, ale tym razem zniknął szybko. Wtedy zobaczyłam dym. Słup dymu na horyzoncie. Pobiegłam tam, mając jakąś głupią nadzieję. A tam nie ma nadziei, Marek... Tam jest tylko to coś, co chce cię zniszczyć, sponiewierać, wdeptać w ziemię. Gdy tam dobiegłam, zobaczyłam autobus... To było dziwne, bo to była płaska przestrzeń, ale autobus zobaczyłam dopiero wtedy, gdy byłam już blisko. Tam była droga. Taka, zwykła, bez asfaltu, jak są w Banti. I tam był ten autobus...
Marek doskonale wiedział, o co chodzi. Tylko jemu spoza rodziny opowiedziała o tym, jak w czasie ucieczki z ogarniętej zamieszkami stolicy Banti, Citta Nova, autobus wiozący uchodźców został trafiony rakietą. Miała jechać w specjalnym konwoju, ale wbrew woli ojca, pełniącego wtedy funkcję ambasadora Imperium, ustąpiła miejsca swojej przyjaciółce, L'Harze. Pojechała w następnym, słabiej strzeżonym wozie. Nie pamiętała nic z ataku, ogłuszył ją huk eksplozji. Obudziła się cała umazana krwią, na środku pustyni. Znalazł ją dopiero patrol graniczny. Teraz to wspomnienie odżyło, zwłaszcza że dowiedziała się, co się działo między tym, jak eksplozja zmiotła przód autobusu, a przebudzeniem na pustyni.
– Tam były ciała – powiedziała, starając się uspokoić oddech. Ręce jej lekko drżały, ale zbyt chciała powiedzieć to Markowi, by teraz dać się pokonać własnym emocjom. – Czarni mężczyźni w mundurach khaki, dzieci... Ręce, nogi, głowy... Krew, mnóstwo krwi. Autobus płonął... Nagle zobaczyłam, że zza niego coś wychodzi. Widziałam przez dym sylwetkę, ale nie widziałam szczegółów. I nagle wszystko jakby się cofnęło. Powoli. A potem nagle szybciej. Jakbyś przewijał film. Potem się zatrzymało, w momencie, gdy tamci wystrzelili rakietę. Widziałam, jak pocisk leci w kierunku tych wszystkich ludzi i nic nie mogłam zrobić. Nawet krzyknąć... Widziałam twarz kierowcy, który próbował skręcić, ale zaraz nastąpił wybuch. Ten krzyk... Widziałam, jak ludzie wypadają z tyłu, jak dzieci piszczą, umazane krwią rodziców... Ktoś stracił rękę... Wynieśli go dwaj chłopcy, ale zaraz głowa jednego z nich... Tamci zaczęli strzelać... Ludzie padali... Widziałam siebie... Gdy wychodziłam, w tej mojej ulubionej sukience, kula trafiła mnie pod pachę.
Alicja musnęła dłonią miejsce, gdzie wciąż miała bliznę. Do tej pory wszyscy myśleli, że to pamiątka po oparzeniu. Nawet sama Alicja śmiała się, gdy Marek upierał się, że to ślad po kuli. Teraz dziewczynie zdawało się, że nie będzie mogła spojrzeć na tę gładką, delikatniejszą niż gdzie indziej skórę bez wspomnień z dnia, w którym trafił ją pocisk rebelianta. Odegnała te myśli i skupiła się na opowieści.
– Potem przestali strzelać... Ja tam leżałam... Podeszłam bliżej, ale przenikałam przez te ciała jak duch albo zjawa. Podbiegło dwóch rebeliantów z nożami... Podeszli do kobiety z dzieckiem. Może dwumiesięcznym. Najpierw wyrwali jej dziecko... Potem rozpruli mu brzuch... Boże, taka nienawiść, taka żądza mordu... Jakiegoś staruszka ścięli jednym uderzeniem noża. Pluli na niego i po nim skakali... Potem strzelali do uciekających dzieci. A ja stałam i nie mogłam nic zrobić.... Patrzyłam na siebie, tę ranną dziewczynkę, na tę krew i widziałam, jak schodzi ze mnie skóra... Całymi płatami... Jeden z nich podszedł do mnie i zaczął rozpinać rozporek...
Marek pobladł, najwyraźniej wyobrażając sobie, co się miało zaraz wydarzyć. Jednak Alicja widziała coś gorszego.
– Wtedy go uderzyłam – powiedziała. – Pazury rozorały go od krocza po kark. Tryskał krwią prosto w moją twarz... To nie była twarz... To był pysk. To wtedy pierwszy raz... Tamtych było dwudziestu... Strzelali, dźgali mnie nożami... A ja szłam i ich zabijałam... Wyrywałam ręce i nogi. Przegryzałam gardła... Jedno z dzieci ciągle żyło, a ja... Marek... Ja zabijałam ludzi... – Po tych słowach Alicja wybuchnęła płaczem. Marek objął ją, chcąc pocieszyć.
– To były iluzje... – szepnął jej do ucha. – Jak to z moją głową...
– Nie rozumiesz! – krzyknęła Alicja, odpychając go. Starała się zrobić to delikatnie, ale de Marcia omal nie wylądował na podłodze. Opanowała się, zdając sobie sprawę, że dochodziła do końca. – Wtedy pojawił się Eryk... Jako wilk. Ale nie śmiał się. Tak, jakby był tylko przypomnieniem tej poprzedniej wizji. I pojawiła się cała moja rodzina... Mama, tata, wujek Honoriusz, dziadek Radosław... I oni patrzyli na mnie z taką odrazą... Nie na tę bestię, która właśnie rozrywała kogoś na strzępy, tylko na mnie! I ty... Też tam byłeś... Chciałeś do mnie strzelać. Obok stała Jętka i sięgała ci ręką do rozporka...
Marek znowu się zaczerwienił, jednak Alicja dochodziła już do końca tej opowieści i z ulgą przeszła do jej ostatniego aktu.
– Wtedy pojawił się Marog – powiedziała, siadając wygodnie. Przestała się kulić, jakby samo przypomnienie sylwetki staruszka przyniosło jej pociechę. – I to wszystko zniknęło. Zostałam tylko ja i Marog. Kazał mi się nie bać. I powiedział, że to nie moja wina. Że trzeba być głupcem, by drażnić Lupusaidkę. Wtedy podeszłam do niego i spytałam, kim jest, a on mi na to, że „kuzynem”. Wtedy jakby cała ta atmosfera tej okropnej nienawiści się tak nasiliła... A on tylko spojrzał w niebo i powiedział: „Milcz!” i było cicho! Powiedział, że to masakra spowodowana przez Pana Piekieł i teraz po prostu chełpił się przede mną tym, co zrobił. Że ten demon, który mnie więził, był strasznie na mnie wściekły i aby odegnać Maroga, przywołał to wspomnienie z całą mocą.
– W czasie wybudzania cię – powiedział Marek – był taki moment, gdy myślałem, że wszystko stracone. Ten Pan Piekieł to twój... Szatan?
– Nie wiem – odparła Alicja. – Wiem, że Marog spytał się mnie, czy chcę stąd odejść. A ja wtedy najpierw się cieszyłam, ale spytałam zaraz dokąd.... Wiesz, to mógł być podstęp... A on mi powiedział „Do Marka”. A ja wtedy przypomniałam sobie z tą Jętką... Te obrazy... Nie wiedziałam wtedy, że nic nie było. A on mi zaraz to wytłumaczył, że nic nie było, a za pijackie wyczyny już spotkała cię kara...
Alicja przerwała, widząc, że przypominanie o tym mancie wywołuje u Marka zawstydzenie.
– Ja naprawdę nie wiedziałam, że tak to załatwił – zapewniła narzeczonego. Zaraz jednak wróciła do swej opowieści. – I znowu się mnie Marog spytał, czy chcę się stamtąd wydostać. I powiedziałam, że tak. Wtedy pustynia zniknęła. Nawet nie wiesz, jaka to była dla mnie ulga. Nigdy więcej nie spojrzę normalnie na piaskownicę. Zobaczyłam wielki tłum ludzi, młodych, starych, czarnych, białych, żółtych, kilka wilkołaków... Chodzili w mroku po jakimś wielkim placu, wybrukowanym jakimiś ostrymi kamieniami... I tam widziałam twojego ojca. Był dokładnie taki jak na tym zdjęciu, które mi pokazywałeś. Kazał cię pozdrowić i przekazać, że nie mogą się doczekać... Ale nie wiem, o co chodziło, bo zaraz się obudziłam...
Marek wyraźnie się speszył. Słabo pamiętał swego biologicznego ojca i może dlatego trudno było mu uwierzyć w historię Alicji.
– To przecież wszystko sny – powiedział de Marcia tym swoim tonem, który wskazywał, że sam musi siebie przekonywać co do prawdziwości wypowiadanych zdań. – Widłowski nie nadział mojej głowy na rohatynę, ty nikogo nie zabiłaś...
– Nic nie wiesz – szepnęła Alicja, kuląc się znowu. Nie miała jednak ochoty teraz tego wyjaśniać. – Co z Erykiem? – spytała, chcąc zmienić temat. Zresztą i tak kiedyś musiała o to zapytać, skoro był z nią, gdy zaatakowała ich Banshee.
Marek najpierw wyraźnie chciał to przemilczeć. Widząc jednak ponaglającą minę swej narzeczonej, westchnął ciężko.
– Jest z nim gorzej, niż było z tobą – powiedział. – Ciebie oceniali na drugi Krąg Piekieł, jego chyba na dużo więcej, bo Marog był strasznie wściekły na tego tutejszego. Ghagura... Aby go wybudzić, muszą poczekać, aż zaleczą się jego rany. Twarz ma rozoraną, stracił oko... Naprawdę straszny widok.
– Boże! – krzyknęła niemal Alicja. Widłowski aż do czasu bitwy z demonami był dla niej tylko szaleńcem, który próbował ją zabić. Jednak doświadczenie wyniesione z Piekła i świadomość, że Eryk doświadcza tych samych, a może nawet i gorszych tortur, nie pozwalało jej myśleć o nim źle. – Gdzie on jest?
– Kilka sal dalej – odpowiedział Marek, widząc, że zanosi się na nawiedzanie chorych. – Ale jest zamknięty, bo strasznie szaleje. Tylko przez szybę można patrzeć. Jest spięty stalowymi linami, a i tak rwie je, gdy nim rzuca...
– Idziemy – rzuciła Alicja, wstając z łóżka. Spojrzała na swoje szpitalne ubranie i rozejrzała się po pokoju. Widząc, że nie ma w co się przebrać, postanowiła iść w tym, co miała na sobie. Marek tylko bezradnie wzruszył ramionami i ruszył za nią. W drzwiach narzeczeni wpadli na Franco.
– Którędy do Eryka? – spytała zdziwionego Wędrowca Alicja.
– Nie można go odwiedzać – odparł Lupem, kręcąc głową. – To niebezpieczne. Przed chwilą znowu dostał ataku.
– Ale chyba można go chociaż obejrzeć? – Alicja zadała to pytanie bez złych intencji, ale gdy zobaczyła rozgniewaną twarz Franco, zaraz zrozumiała, co powiedziała źle.
– Mój syn nie jest do oglądania... – wysyczał Lupem, zaciskając pięść. Zaraz jednak wybuchnął śmiechem. – Przepraszam... Możesz tego nie wiedzieć.
– To ja przepraszam – odpowiedziała Alicja. – Użyłam złego słowa.
– Nawet nie wiesz, jak złego – powiedział smutno Wędrowiec. – On bardzo nie lubi być „oglądanym”. Jeśli chcesz go zobaczyć, to mogę cię zaprowadzić, ale musisz się przebrać. Nie pójdziesz przecież boso.
Alicja dopiero wtedy zauważyła, że rzeczywiście, miała zamiar wyjść na korytarz z gołymi stopami. Rozejrzała się ponownie, ale znów nie znalazła żadnych ubrań. Franco skinął znacząco głową i Marek wyciągnął spod łóżka czarną, drewnianą skrzynię ze srebrnymi okuciami i niewielkim zamkiem. Obok niej stała para sięgających kostki czarnych półbutów. Marek uniósł wieko skrzyni, pokazując Alicji jej „wyprawkę”. Znalazły się tam lekkie, błękitne spodnie, taka sama bluza, czarny, skórzany pasek, lekkie półbuty i kilka damskich akcesoriów. Zainteresowanie Alicji wzbudziła jednak jedynie spinka do włosów z wykutym ze stali, ozdobnym symbolem płomienia.
– To prezent od Rodu Klary – wyjaśnił Lupem, biorąc bibelot do ręki. – To Stal Rezerwatu. Niby zwykła stal, ale kuta przez tamtejszych Mistrzów. Niemal niezniszczalna. Klaryci musieli się ucieszyć z twojego przybycia, skoro zrobili ci taką wyprawkę. To prawdopodobnie twoi najbliżsi tutaj krewni. Zresztą, z tego, co mówił Martinez, dałaś dowody na przynależność do tego Rodu, walcząc z Banshee. Cała skrzynia jest twoja, gdzieś powinien być kluczyk.
Alicja przypomniała sobie tamten dzień, trupi odór i nienawiść bijące od tej dziwnej kobiety, która potem przemieniona w wilka, starła się z nią na pieśni. Nie rozumiała wtedy za wiele z tego, co się działo, nawet z tego, co sama robiła, ale to uczucie, gdy wyła, albo gdy demony wskazywały ją jako źródło mocy, która nie pozwalała im wytrzymać w celi, zdawało się pochodzić z głębi jej duszy. Nie wiedziała, skąd się to bierze, ale czuła, że jest to dobre i że może dokonać dzięki temu wiele wspaniałych rzeczy. Najpierw jednak musiała się dowiedzieć, CO to jest. Strasznie bała się, że to jakieś czary, diabelskie sztuczki, z pozoru dobre i przydatne, a tak naprawdę prowadzące do zguby. Podejrzewała, że ma to związek z jej wilkołactwem, tak więc, te jej pieśni i emanacje zależały od tego, kim są Eryk, Franco, Maria, Marog, Gharug, Korreor i wreszcie: kim jest ona sama. Nie był to jednak czas na takie pytania. Eryk był w ciężkim stanie i musiała go chociaż zobaczyć, jak gdyby coś jej mówiło, że doda mu to sił do walki.
– Pozwólcie mi się przebrać – poprosiła Marka i Franco, wchodząc za parawan. Słysząc, jak zamykają oni za sobą drzwi, zaczęła się przebierać. Widząc się w lustrze, pomyślała, że nawet dobrze jej z nieco krótszymi włosami, jednak wolała samą siebie w długich. Na razie nie miała po co używać spinki, więc odłożyła ją na półkę. Zakładając stanik, lekko musnęła bliznę pod lewą pachą.
Znowu poczuła ukłucie żalu. Słowa Maroga wiele jej wyjaśniły. Niemal wszystko, co widziała w Piekle, było kłamstwem. Jednak tak rozwścieczyła Pana Otchłani, że użył przeciw niej broni, której się brzydził. Prawdy. Scena z autokarem była jak najbardziej prawdziwa. Osiem lat temu zabijała ludzi. Niby wiedziała, że w szale było to praktycznie niezależne od jej woli, więc była jakby bez winy... Ale zabijała ludzi. Czuła ten nieznośny ciężar na sercu, przypominający o tym, że nie może przejść nad tym do porządku dziennego. To byli normalni ludzie, którzy mieli rodziców, może żony i dzieci. Może w wyniku tej masakry cała wioska została pozbawiona ojców?
Odegnała czarne myśli na tyle, ile się dało. Założyła spodnie delikatnie, bojąc się je potargać, jednak okazało się, że materiał jest dość wytrzymały. Bluza trochę na niej zwisała, ale ściągnięta w talii paskiem, wyglądała już całkiem dobrze. Buty były tylko nieco za duże, jednak trzymały się dobrze na stopach. Alicja wzięła spinkę do ręki i przeszła się kilka razy po pokoju, sprawdzając, czy obuwie nigdzie jej nie uciska. Uznawszy, że może już wyjść, schowała spinkę do skrzyni. Znalazła tam kluczyk zawieszony na cienkim, srebrnym łańcuszku. Alicja zamknęła skrzynię i zawiesiła sobie kluczyk na szyi.
Spojrzała na chrapiącą Jętkę i pomyślała o Eryku. Był w gorszym stanie, więcej miał na sumieniu. Jeśli takie rzeczy czekały na Alicję, to co on tam widział? Jakie tortury przygotował dla niego rozwścieczony demon? Co odpowie, gdy Marog zada mu pytanie, czy chce z tego wyjść? Czy miał do kogo wracać? Alicja westchnęła ciężko. Jeszcze kilka dni temu nawet przemiany w wilka zdawały się stawać niewygodną normalnością. A teraz? Demony, Piekło, Niebo, Rody, Zakony, Stal Rezerwatu... Gubiła się w tym wszystkim, próbowała łączyć strzępki informacji, ale wszystko było zbyt skomplikowane. To naprawdę był zupełnie inny świat, a przecież nie sposób było ogarnąć zasady, powiązania i metody tego świata, w którym żyła przez ponad dwadzieścia lat! Idea, by znaleźć sobie przewodnika po tym labiryncie, zdawała się nie tyle przydatna, co konieczna, by zrozumieć choć jeden aspekt życia po tej stronie Granicy.
Gdy Alicja wychodziła na korytarz, Jętka obróciła się na drugi bok, udając, że jeszcze śpi. Canissi zignorowała ją, wciąż czując do niej jakąś niechęć. Pod drzwiami sali czekał na nią już Marek, który zlustrował ją od stóp do głów i pokiwał głową z aprobatą.
– Dobrze ci w tym – przyznał. – Znowu były kłopoty z Erykiem. Rzucał się podobno wyjątkowo mocno i trzeba było Franco, żeby coś tam wygłuszał. Maria musiała zaraz pobiec, bo to w końcu jej ojciec.
– Franco? – zdziwiła się Alicja. – Ona i Eryk są rodzeństwem?
– Nie – zaprzeczył de Marcia, nieco zmieszany. – Ona jest jego... Jakby to powiedzieć... córką.
– To niemożliwe – powiedziała Alicja. – Ta dziewczyna, która była u mnie? Ona jest za sta... znaczy: Eryk jest za młody, żeby ona...
– To skomplikowane – przerwał jej Marek. – To baaardzo skomplikowane. Może już tam chodźmy.
Przeszli kilka metrów i zatrzymali się przy drzwiach ze szklanym wizjerem. Marek zajrzał przez szybę, skrzywił się i ustąpił miejsca Alicji.
W pokoju niewiele było widać. Maria stała zaraz obok drzwi, zasłaniając widok głową. Mimo to Canissi dostrzegła Franco klęczącego nad stosem metalowych rurek. Po podłodze rozrzucone były strzępy materaca, ze ścian poodpadał tynk, odsłaniając czarne, matowe kafelki.
Nagle Lupem odskoczył, a w miejsce, gdzie przed chwilą klęczał, z wielką siłą uderzyła pięść Eryka. Maria doskoczyła do Widłowskiego, odsłaniając widok. Dziewczyna, Lupem, Korreor i Marog starali się przytrzymać miotającego się w konwulsjach Eryka, ten jednak zdawał się zbyt silny. Cała czwórka wytężała wszystkie siły, jednak dopiero zastrzyk podany przez Korreora sprawił, że nieprzytomny mężczyzna znieruchomiał. Alicja wpatrywała się ze zgrozą w poranioną, zalaną krwią i ropą twarz Eryka, w jego pusty oczodół, prosząc Boga o ratunek dla tego biedaka. Teraz nie ważne było, ile mogła przez niego wycierpieć. Świadomość, że to, co ona przeszła może być prztyczkiem w nos w porównaniu z tym, co przeżywa Widłowski, wyzwoliło w niej jakieś dziwne poczucie wspólnoty.
Odsunęła się od drzwi, przepuszczając wściekłego Maroga.
– Nie ma czasu! – wrzasnął staruszek, zaciskając pięści. – Ten chłopak zaraz mi tu zejdzie!
Pozostali naprędce wyrzucali na korytarz resztki mebli i sprzętu. Alicja chciała im pomóc, ale Lupem dał jej znak, że ma stać i czekać. Był nie mniej poruszony od Maroga, jednak wyraźnie bardziej zatroskany niż rozwścieczony. Także Maria wyglądała na strasznie zasmuconą. Korreor wyciągnął za kabel resztki respiratora, zamknął drzwi i ustawił urządzenie pod ścianą.
– Zaraz wezwer i ktoś to sprzątnął – powiedział, układając na respiratorze zwoje stalowych lin. Wziął jedną do ręki i przyjrzał się porwanym nitkom. – Ma sił... Słyszałem pogłosków, ale coś takiego... Musimy zostawimy go tam tak, na ziemi. Powinno go sztywnić jeszcze z godzinę-dwie, nie ma już czym się pozaraniać, może przeżyje.
– Nie mamy innego wyjścia – mruknął Marog, opierając się o ścianę. – Ma krzepę, a to nie na moje lata, trzymanie takich byczków. Jego stan jest tak ciężki, że sam nie wiem, czy dam go radę wybudzić. Jego sumienie jest tak obciążone, że nie wiem, co może go stamtąd wyciągnąć. Mam plan, ale do tego potrzebuję się naradzić z Marią. Wolałbym na osobności.
– Dlaczego ze mną? – spytała Czarna, usuwając nogą pogięte rurki ze środka korytarza.
– Bo muszę się skontaktować z Martinezem – odparł Marog jakby zawstydzonym tonem. – Nigdy nie sądziłem, że zrobię coś takiego, ale ten chłopak nie może tak po prostu umrzeć i wpaść w ręce Rogatego Dupka.
– Szarża? – spytała Maria, blednąc. – Do tego...
– Wiem! – przerwał jej Marog. – Dlatego muszę mieć Martineza... Będziemy u pana w gabinecie – rzucił do Korreora i ruszył w do wyjścia.
Maria pokręciła głowa, kiwnęła głową na pożegnanie i poszła za nim. Alicja niewiele rozumiała z tej rozmowy, ale mając świadomość, co się dzieje z Erykiem i że Maria była prawdopodobnie jego córką, rozumiała, że dziewczyna może być gotowa na wiele. Canissi kojarzyła nazwisko Martineza. Kiedyś jakaś znajoma jej matki wspominała o jakimś kapłanie, który bardzo pomógł prowadzonemu przez Ród Canissich ksenodochium, ale było to dość dawno i wspomnienie było na tyle niewyraźne, że teraz Alicja nie wahała się o to spytać.
– Kim jest ten Martinez?
Odpowiedź Korreora, Franco i Marka zlały się w jedno:
– To skomplikowane.
Mężczyźni spojrzeli po sobie i po chwili grzecznościowego ustępowania sobie doszli do wniosku, że najlepiej będzie przejść gdzieś, gdzie można będzie omówić wszystkie skomplikowane sprawy.
– Mamy kamera w sali Eryka, więc, jak tylko coś będzieć się działać, personel da mi znajomość – zapewnił Korreor. Przeszli do niewielkiej sali zamienionej na poczekalnię, gdzie znalazły się i jednorazowe kubki i coś do picia. – Soko jabłkowe czy morelowe?
Po rozlaniu soku z metalowych pojemników, Franco chrząknął i spytał:
– To od czego zacząć?
Alicja ledwo zdążyła otworzyć usta, chcąc spytać o tę tajemniczą „szarżę” i Martineza, gdy nagle wszedł jej w słowo Marek.
– Gdzie jesteśmy? – spytał stanowczym tonem. – Co to za miejsce?
– Obecnie znajdujemy się w mieście zwanym w werganie „Wełgorah”, a po widlańsku „Białogóra” – odparł Franco. Alicja spojrzała na niego zdziwiona, więc Lupem wyjaśniał dalej. – W czasie wojen Lupusa, którego nasz wspaniały profesor Starobrzeski tak pięknie opisał w swojej książce, doszło do pewnej katastrofy. Nie wnikając w szczegóły, powstała dość dobra kopia tamtego świata.
– Jak to? – zdziwił się Marek. Alicja już rozpoznała ton jego głosu. Było to totalne niedowierzanie połączone z przerażeniem na myśl, że wszystko wskazuje na to, że jest to jednak prawda. Kiedyś tym samym tonem powiedział „Jak to jesteś wilkołakiem?”. – Idealna kopia świata? Znaczy czego? Planety, układu solarnego, galaktyki?
– Wszechświata – odparł Lupem. – Dokładnie skopiowano całą materię nieożywioną, rośliny i zwierzęta. Praktycznie wszystko, prócz ludzi. A że wojna była praktycznie przegrana, to wielu z nas, ibnivergi, umknęło tutaj przez połączenia między oboma światami. Nazywamy takie łącza Bramami...
Tym razem Alicja była szybsza niż Marek.
– Ibnivergi? – spytała. – Czyli kogo?
– Po waszemu: „wilkołaków” – odpowiedział Franco. Alicja poczuła, że wreszcie zaczyna się coś rozjaśniać. Nim zdążyła zadać kolejne pytanie, Franco już zaczął na nie odpowiadać: – Od razu mówię, nie wiemy, dlaczego akurat wilk. Po prostu rodzimy się tacy i po jakimś czasie to wychodzi na jaw. W mniej lub bardziej elegancki sposób. Ibnivergi jest w tym świecie miliard czterdzieści trzy miliony siedmiuset, w tym Lupusaidów około trzech milionów. Pozostałe pięć miliardów to zwykli ludzie.
– A skąd się tu wzięli ci inni ludzie? – spytał Marek kąśliwie. – Podobno tylko wy zwialiście tu po wojnie?
– Ale Bramy mają taką przykrą właściwość, że otwierają się nieraz chaotycznie – wyjaśnił Franco. – Zwykle gdzieś w przestrzeni, miliardy lat świetlnych od nas, ale raz czy dwa zdarzyło się, że ludzie wpakowywali się w Bramę i osiedlali się tutaj. A że miejsca dużo, to szybko dogoniliśmy tamten świat.
– Dobra, ale wy nas przerzuciliście jakoś w sposób kontrolowany, nie korzystając z chaotycznego otwarcia Bramy – zauważył Marek. Alicja widziała, że zamiast być coraz spokojniejszym, de Marcia zdawał się coraz bardziej rozdrażniony. – Umiecie to kontrolować?
– Mniej więcej – przyznał Franco. – Pokolenie Telemacha, należące go Rodu Mnemnona, potrafi manipulować w pewien sposób przestrzenią. Przy wielu latach ćwiczeń lub wystarczającej sile woli, możemy otwierać i zamykać Bramy. Ale to tylko nieliczni. Na całym kontynencie Wędrowców, czyli ludzi zdolnych otworzyć i zamknąć Bramę jest siedmiu. Między nimi ja i moi synowie, Eryk i Olaf. Dobra, Olaf to pierdoła, czyli sześciu i pół.
Zamilkł na chwilę i pociągnął łyk soku, jakby chcąc dać Markowi i Alicji czas na ułożenie sobie tego w głowach. Marek jednak, gdy tylko Lupem odsunął kubek od ust, zadał następne pytanie:
– To jakaś magia, czary-mary?
Franco i Korreor uśmiechnęli się, a Alicja zbladła. Jednak odpowiedź Korreora, zamiast ją uspokoić, wzbudziła jeszcze więcej wątpliwości.
– Nie wiemy szczegółownie, co to jest – odparł ordynator. – To nie magiczenie, bo nie idzie od szatanów. Marog przy pomocy swoich Darymów zwalczowuje demony. Normalnije Dary są bardzo pomocnicze, nie ma wśród nich takich, które robiłyby tylko szkody.
– Można powiedzieć, że najniebezpieczniejszym Darem jest Dar Rodu Ireny, czyli coś w rodzaju telepatii – dopowiedział Franco. – No i sam fakt przemiany w coś wielkiego, kudłatego, szponiastego i zębatego. To nie jest bezpieczne.
– I wszyscy ibnivergi tak mają? – spytał Marek.
– Nie – odparł Lupem. – Tylko ci, których przodkiem był Lupus Białogórski. Mówi się, że zjednoczył on w swoim ciele wszystkie Dary, a nie cierpiał z powodu Przekleństw. Jego dzieci i wnuki już się bardziej wyspecjalizowały. Pozakładały swoje Rody, każdy Ród ma swój Zakon, który zajmuje się rozwijaniem Darów, jasne? Wypiski Rodów, Pokoleń, Darów i Przekleństw będziesz się musiała nauczyć. Do tego przynajmniej podstawy wergany, w odmianie zwykłej i Lupusaidzkiej. Będziesz musiała nauczyć się kontrolować emocje i przemiany. Ale to mały pikuś. Wszystkiego nauczy cię Przewodnik.
– Kto? – spytała Alicja. – To znaczy: wiem, co ma robić, ale kto nim będzie już nie.
– W czasie libacji zaproponowałem swoją osobę – przyznał Franco. – Jednak twój ojciec uznał, że nie życzy sobie mnie oglądać.
– Dlaczego? – zdziwiła się Canissi. – Z powodu ręki?
– Wtedy jeszcze miałem dwie – zauważył jakoś smętnie Franco. – To ci rodzice wyjaśnią. To już wasza sprawa.
– A jak nie pan, to kto? – dopytywała się Alicja, nie wiedząc, czemu Marek nagle tak poczerwieniał.
– To musi być pełnoletni Lupusaida – zaczął wyliczanie Lupem. – Najlepiej z tego samego Pokolenia co i ty, ale może być też z innego. Właściwie, to musi być z innego, bo tylko Pokolenie Telemacha jest wysyłane za Granicę... Głównie w celu pilnowania tajemnicy i odnajdywania zaginionych członków naszego rodu. Obecnie z naszego Ghanatu wysyłano tylko dwóch, mnie i Eryka. Ja odpadam z woli twojego ojca, Eryk zajmie się pewnie dzieckiem Jętki... Może jeszcze Ghan pozwoli działać u was Olafowi, ale tego ci nie życzę. Ewentualnie jeszcze Cristiano, ale on nie ma serca do nauczania i nie jest tak do końca Lupusaidą... Zobaczymy, może Stary Ghan coś wymyśli. Podobno miał kogoś ściągnąć z południa.
– Dużo tego – przyznała Alicja. – Muszę dokładnie poznać ten świat?
– Wypadałoby – zauważył Franco. – Nawet jeśli po zakończeniu wstępnych testów wrócisz do siebie, muszę ci powiedzieć, że musisz opanować to wszystko na tyle, by jakiś imperialny drań cię nie wykiwał, podając się za urzędnika jakiegoś nieistniejącego Departamentu.
– Jak muszę – mruknęła Alicja, niby niechętnie, a jednak gdzieś w głębi serca zagubienie, które przecież czuła nie tak dawno, zaczęło ustępować fascynacji tym nowym światem. – Co to są te „Przekleństwa”? – spytała.
Franco chrząknął, jakby czymś zmieszany, dopił sok i otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć, jednak zaraz je zamknął.
– Przepraszam – powiedział. – To dość wrażliwy dla mnie temat. Przekleństwa to coś mocno powiązanego z Darami. Weźmy takie Pokolenie Hargi. Ich darem jest leczenie zwierząt. Tacy superweterynarze, blisko związani z naturą. Ale nieraz tak bardzo skupiają się na życiu wśród dzików i sójek, że zatracają ludzką formę. Rozumiesz?
– Akcja i reakcja – rzucił Marek. – A co z Alicją?
Franco nalał sobie jeszcze soku i wypił go duszkiem. Widać było, że coś go rozdrażniło. Alicja chętnie by się dowiedziała, do jakiego Rodu i Pokolenia należy, jednak coś w wyrazie twarzy Lupema sprawiło, że uznała, że będzie jeszcze okazja się popytać, a teraz należy szybko dać mu spokój.
– Na dzisiaj może starczy – zaproponowała Canissi, wstając. Franco jednak dał jej znać, żeby usiadła.
– Jak się gdzieś spieszysz – rzucił tonem wskazującym na próbę zapanowania nad głosem – to przedstawię ci podstawowe zasady. Po pierwsze, to jest dziedziczne. Po drugie, Aureliusze nie mogą się dowiedzieć o tym świecie. Po trzecie, związki z ludźmi są zwykle niepłodne. Po czwarte, jeśli jakiś związek jest płodny, to należy oczekiwać takiej burdy jak w Balach Wielkich. Po piąte, przydzielimy ci Przewodnika, który wyjaśni ci resztę.
– Mogę wyjść na zewnątrz? – spytała Alicja, starając się zapamiętać zasady. Trochę martwiła ją ta zasada numer trzy, ale na razie nie chciała o tym myśleć.
– Na trzeciej piętrze jest tarasa – odparł Korreor. – Jest ciepeł na dworze, więc, jak zmienisz obuwio, to możesz wyjdźnąć i obejrzer panorama miasta.
– Chętnie – odpowiedziała Alicja, wstając. Marek wstał i chciał iść za nią, ale wtedy usłyszała kroki z korytarza. Zaraz potem do sali wpadła zapłakana Maria. Minęła zaskoczoną Alicję i przytuliła się do Franco.
– Suka! – krzyknęła rozpaczliwym tonem. – To zwykła suka!
Franco objął ją jedynym ramieniem i zaczął coś szeptać, jakby ją uspokajając. Ta jednak zaraz wyrwała mu się i podeszła do zasłoniętego roletami okna. Nagle uderzyła pięścią w ścianę tuż obok niej, wzbijając chmurę skruszonego tynku. Alicja poczuła, jak odłamek cegły uderza w jej dłoń.
– To suka! – krzyknęła ponownie Maria. – Dziwka i suka!
Lupem podszedł do niej i znów spróbował ją uspokoić, ale dziewczyna odepchnęła go i usiadła na łóżku. Twarz miała zalaną łzami, usta jej drżały, ale jej oczy wyrażały tak przerażający gniew, że Alicja zastanawiała się, czy ludzka istota może aż tak się unieść.
– Powiesz, co się stało? – spytał Franco, stając nad nią. – Coś z Erykiem?
– Tak! – odparła Maria. Otarła rękawem łzy i opanowała się. – Czarna Straż Archanioła zgodziła się na Szarżę na Wrota Piekieł. Martinez przyjdzie dziś w nocy.
– Co to jest? – spytała Alicja, sama nie wiedząc, czy pyta o Straż Archanioła, czy Szarżę.
– Ceremonia ataku na samo Piekło – wyjaśniła ponuro Maria. – Jedynie Julio Martinez jest zdolny to przeprowadzić tak, by wszyscy uczestnicy byli w miarę bezpieczni. To wprowadzenie ludzi bliskich sercu wyzwalanej osoby w stan Piekła. Zrobienie czegoś wbrew woli Pana Piekieł. Atak na niego. Pozwala przedrzeć się do samego serca Piekieł. Ale potrzeba do tego kogoś takiego jak Martinez. I kogoś, kto jest na tyle blisko związany z wyciąganą osobą, by zechciał w tym uczestniczyć i by ta wyciągana osoba chciała z nim pójść.
– Poprosiłaś Jętkę – bardziej stwierdził, niż zapytał Franco. – A ona odmówiła. Na jej miejscu...
– Martinez zapewnił, że nic jej by się nie stało! – krzyknęła Maria w nowym przypływie gniewu. – Marog jest pewien, że jej obecność na pewno zmotywowałaby ojca do wyjścia z Piekła! A ona co? Wiesz, dziadku, co ona mi powiedziała?!
– Nie wiem – odparł Franco, któremu zaczęło udzielać się rozgniewanie dziewczyny. Zaciskał jedyną dłoń, aż zbielały mu knykcie.
– Ona już go nie potrzebuje! – rzuciła Maria, zrywając się na równe nogi. – Tu ma opiekę i jest bezpieczna! A niech by ją...!
– Może tak tylko powiedziała... – rzuciła Alicja, wiedząc, co to znaczy strach przed Piekłem. Sama jednak nie wierzyła w to, co mówi. Jętka spędziła kilkanaście potwornych godzin w niewoli demonów i to byłby całkiem logiczny powód odmowy. Nie było potrzeby wymyślać wymówek.
– Gdybyście słyszeli, jak ona to powiedziała... Tak... jakby... – Maria przez chwilę starała się dobrać odpowiednie słowo. – Tak beztrosko...
– Uspokój się – rozkazał Marii Lupem. Wstał i podszedł do niej. – Martinez o tym wie?
– Jeszcze nie – przyznała dziewczyna. – Jak tylko to powiedziała, wyszłam z sali i przyszłam tu. Jak ona tak mogła?! Przecież ojciec... Nie mam do tego głowy...
Alicja spojrzała na ze współczuciem Marię, stwierdzając, że nie ma już żadnych wątpliwości, że Eryk jest jej ojcem. Postawa Jętki byłaby całkiem zrozumiała, gdyby nie powód, jaki podała. Alicja mogła zrozumieć strach przed demonami, jednak stwierdzenie, że Eryk nie jest jej już potrzebny, wydawało się Canissi tak okrutne i wyrachowane, że nie chciała w to wierzyć, by nie musieć przyznać, że istnieją ludzie traktujący innych w tak instrumentalny sposób.
– Co zrobimy w takim razie? – spytała Canissi, choć z miny Marka wyczytała, że bardziej by mu odpowiadało pytanie, co teraz zrobią Franco i Maria.
– Czekamy na Martineza – rzucił Franco. – Znaczy: „my czekamy”, wy z panem de Marcią macie czas wolny. Idźcie się przejść na taras, posiedźcie razem, nacieszcie się sobą...
Alicja skinęła głową, lecz czuła, że widok szczęśliwej pary irytuje Lupema. Wędrowiec szeptał coś pod nosem, jakby złorzecząc kobiecie, która odwróciła się od jego syna w największej potrzebie. Korreor milczał, jedynie nieznacznym skinieniem głowy dał znak Alicji i Markowi, by razem z nim wyszli na korytarz. Tam też nie był zbyt rozmowny, jedynie wytłumaczył im drogę na taras dwa piętra niżej.
– Byłeś już tam? – spytała Marka Alicja, gdy Korreor odszedł w głąb korytarza.
– Nie – odparł Marek. – Ale wchodziłem na górę po schodach i widziałem. Takie duże, oszklone drzwi.
Alicja szła po schodach powoli, czując, jak jej buty ślizgają się po stopniach.
– One pewnie tak specjalnie – powiedziała z uśmiechem. – Żeby nikt nie opuszczał oddziału. Pomóż mi trochę, bo zaraz się poślizgnę i wybiję sobie zęby.
Razem zeszli na trzecie piętro, gdzie zaraz naprzeciw schodów zobaczyli zabezpieczony siatką taras. Prowadziły do niego jedne z trzech oszklonych drzwi wychodzących z klatki schodowej. Te po lewej od wejścia na taras zdobiła tablica z kilkoma napisami, żaden jednak w znanym Alicji alfabecie auriańskim. Trochę znała elladzki, ale tylko w mowie, więc pismo elladzkie, którym zapisano drugi od góry wiersz, nic jej nie mówiło. Więcej jej powiedział widoczny za drzwiami korytarz, prowadzący do ośmiu sal. Nie był to jednak typowy korytarz – widok wymalowanych na ścianach niby to dziecinnych rysunków sprawiał, że chłodne wnętrze szpitala przypominało choć trochę przedszkole. Po raz kolejny Alicja pomyślała, jak niewiele tak naprawdę trzeba, by pobyt w szpitalu stał się choć nieco mniej traumatyczny. Po ich stronie Granicy nadal trzymano się sztywno przepisów wymuszających stosowanie koloru szpitalnozielonego na ścianach i szpitalnobiałego na drzwiach.
– Patrz! – rzuciła Alicja do Marka. – Mają tu oddział pediatryczny!
Marek podszedł i przyjrzał się napisom. Zapewne starał się coś z nich odczytać, ale po chwili pokręcił głową.
– Jakby nie mogli po ludzku napisać – powiedział, zaglądając w głąb korytarza. – Jak myślisz, kogo tu...
Nagle z jednej z sal na korytarz przebiegła mała, dwunożna istota. Zatrzymała się, węsząc i nagle spojrzała w stronę drzwi. Marek stłumił krzyk przerażenia, a Alicja wybuchnęła śmiechem. Nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda dwuletni wilkołak, ale teraz już wiedziała. Ma wielkie uszy, wielkie oczy, cały jest obrośnięty kudłami, nosi tetrową pieluchę i uśmiecha się niemal dosłownie od ucha do ucha. Lykantropiątko podbiegło do drzwi, spojrzało ciekawie na stojącą za nimi parę, przekręciło śmiesznie główkę, odwróciło się i wydając z siebie dziwne odgłosy, wróciło do sali, z której wybiegło.
– Co to...? – zaczął Marek, ale zaraz przerwał, bo wilkołaczątko wróciło, ciągnąć za sobą rozbawioną i nieco zaskoczoną pielęgniarkę w białym fartuchu. Rumiana kobieta w średnim wieku ledwo nadążała za rozradowanym malcem. Zatrzymała się przed drzwiami i chowając pod czepek kosmyk ciemnych włosów, ukłoniła się grzecznie gościom.
– Hargem – przywitała się, otwierając niewielkie, ledwo widoczne okienko na wysokości twarzy. Lykatropek zaraz doskoczył do okienka i uwiesiwszy się na nim rękoma, podciągnął się i wsadził w nie główkę.
– Dzień dobry! – przywitała się Alicja po widlańsku. Nie wiedziała, jakich języków używać w tym miejscu, jednak spróbowała po elladzku: – Kalih mera...
Pielęgniarka spojrzała się na nią dziwnie, próbując ściągnąć wilkołaczka z drzwi.
– Mówią państwo po widlańsku? – spytała kobieta w aurianie. – Państwo nie stąd?
– No, jakby to powiedzieć: „nie” – przyznał Marek. – Nazywam się Marek Aureliusz de Marcia, a to moja narzeczona, Alicja Beata Canissi. Przyszliśmy z piątego piętra na taras i przypadkiem...
– „Aureliusz”? – zdziwiła się pielęgniarka. – Jak można tak dziecko skrzywdzić? No, bywa. Z piątego piętra nie takie cuda widziałam. Jestem Eharra, po auriańsku Elżbieta. Ten mały tutaj to Ghagor... Straszny urwis...
– Czy to oddział pediatryczny? – spytała Alicja, głaszcząc wilkołaczka po głowie.
– A co by to miało być? – spytała z uśmiechem Elżbieta. – Akurat jest cisza, bo dzieciaki siedzą w jadalni. Siedzą i jedzą grzecznie, tylko ten tutaj pożarł wszystko w sekundę i szaleje...
– Hajeje – powiedział Ghagor, starając się powtórzyć nowy dla niego wyraz. – Hajejejej!
Alicja uśmiechnęła się i zawahała się lekko, jednak po krótkim namyśle spytała:
– A co mu jest?
– Ghagorowi? – spytała Elżbieta. – Nie widać?
– No, nie znam się – przyznała Alicja.
– No, taka duża panna, a nie wie, co jest takiemu szkrabowi – oburzyła się niemal na poważnie pielęgniarka. – Przecież to od razu widać, że marumigo.
Alicja nie znała tego pojęcia. Na pewno pochodziło ono z tutejszego języka, więc nie mogła się nawet domyślić co to za choroba. Pierwsza myśl Canissi była taka, że chodzi o wygląd dziecka. Ona sama miała kilka zdjęć z tego okresu i wtedy nie miała kłopotów z przemianami. Jednak zawsze mogło to być coś, co dla Elżbiety było oczywiste i rzucało się na pierwszy rzut oka, podczas gdy Alicja mogła myśleć rok i się nie domyślić.
– Nie wiem, co to jest – przyznała w końcu Canissi. – Nie jestem stąd.
– Piąte piętro – mruknęła Elżbieta, jakby to wszystko wyjaśniało. Uśmiechnęła się i znów spróbowała ściągnąć Ghagora z drzwi. – Marumigo, czyli, że „urodził się pośrodku”. Owłosiony i z pazurami.
– Rozumiem – powiedziała Alicja. – A jak to się leczy?
– Nie leczy się – odparła Elżbieta. – Staramy się go nauczyć panowania nad sobą. Ale z syndromem rozbrykanego tygryska to jest mieszkanka wybuchowa.
– Wum! – krzyknął Ghagor, wpatrując się w Marka. De Marcia uśmiechnął się do niego i wyciągnął rękę, widząc, że malec chce przecisnąć swoje ramię przez okienko, które blokował twarzą.
– Nie radzę – ostrzegła pielęgniarka. – Mały nie panuje nad siłą i potrafi połamać palce. Dlatego trzeba mu poświęcać całą uwagę.
Marek cofnął rękę i uśmiechnął się do Ghagora, który porzucił już próby przeciśnięcia się przez okienko i zwisał teraz na wyciągniętych ramionach, coś mówiąc do siebie. Alicja zobaczyła na końcu korytarza wychylające się zza futryny dziecięce główki, przyglądające się z ciekawością odwiedzinom. Elżbieta odwróciła się i coś powiedziała do nich w jakimś tutejszym języku. Ghagor słysząc to, natychmiast zeskoczył na ziemię i pognał do innych dzieci.
– Bajka – wyjaśniła Elżbieta Alicji. – Obiecałam im tę o Lupusie i złym Cesarzu, więc muszę dotrzymać obietnicy. Wpadnijcie tu kiedyś, jak chcecie.
– Z przyjemnością – odparła Alicja.
– Tak więc: do widzenia – powiedziała Elżbieta, zamykając okienko w drzwiach. Zaraz potem odbiegła niemal w stronę sali, z której wyglądały dzieci.
Gdy tylko pielęgniarka zniknęła im z oczu, narzeczeni przeszli na taras. Drzwi były otwarte, co trochę zdziwiło Marka.
– Myślałem, że to będzie lepiej chronione – przyznał de Marcia, przepuszczając Alicję w drzwiach. Taras był półokrągłą platformą, wyłożoną szarymi płytkami i zabezpieczoną dość wysokim marmurowym parapetem. Alicja zaraz westchnęła, widząc panoramę miasta. Zmierzchało się już i w wielu oknach pojawiały się światła. Dziewczyna ogarnęła wzrokiem znajomy układ wzgórz i płynącą między nimi rzekę i pokręciła z niedowierzaniem głową.
– To Białogóra! – krzyknęła do Marka. – Naprawdę jesteśmy w Białogórze! Czyli to jest...
– Na to wygląda – przyznał niechętnie de Marcia, podchodząc do krawędzi. – Jesteśmy gdzieś na południowym stoku Góry Zamkowej. Tam, na górze mają taką salę, która pokazuje panoramę z podobnego kąta. Czyli chyba tamte kamery są na szczycie tego budynku.
Marek spojrzał w górę, próbując ogarnąć wzrokiem budynek. Alicja zaś wychyliła się lekko za barierkę, stwierdzając ze zdziwieniem, że zaraz za nią zaczyna się porośnięte krzewami zbocze. Cały budynek zdawał się jakąś dziwną hybrydą starego zamku, który obrósł nowoczesnymi przybudówkami, wgryzającymi się w podłoże i pnącymi w górę na podobieństwo drapaczy chmur.
– Co za maszkaron – mruknął Marek. – Wolę już te ruiny po naszej stronie.
– Ja też – przyznała Alicja. – To jest jakieś takie... potworne. Ale okolica już ładniejsza. No, może tamta hałda – powiedziała, wskazując czarna górę na południowym wschodzie. – Ją by się przydało przenieść. Albo zazielenić.
– Masz rację – odparł Marek, patrząc w stronę ponurego zigguratu. – Mnie też się nie podoba. Ale tam podobno siedzi ich Chan. Nie, trzech Chanów. I nie „Chanów” tylko „Ghanów”. To podobno cały pałac. Przydałoby się kiedyś to wszystko pozwiedzać.
– Albo pożyczyć jakiś tutejszy podręcznik do historii – zaproponowała Alicja, wiedząc, jak wygląda „zwiedzanie” z Markiem. Nie miała zamiaru stać pół godziny nad jedną wazą i zastanawiać się, jakiego pieca użyto do jej wypalenia. Przypomniała sobie ich ostatnią wycieczkę do Muzeum Białogórskiego i pomyślała o rodzinie, którą zostawiła po drugiej stronie Granicy. – Jak myślisz, co teraz robią nasi rodzice?
Marek spojrzał na nią, uśmiechnął się i pokręcił głową:
– Sprzątają – odparł. – To w Balach Wielkich to było serce konfliktu, ale i Białogórze się oberwało. Podobno jeden most jest całkiem zerwany, wysadzili go, by rozdzielić walczących. No i trzeba jakoś wyjaśnić nasze zniknięcie.
– No, tak – mruknęła Alicja. – Zróbmy co trzeba i wracajmy im pomóc. Za niedługo zaczną się zajęcia i trzeba będzie nadrabiać. A wątpię, by pani z dziekanatu uznała „pobyt w świecie równoległym” za wystarczające usprawiedliwienie niestawienia się na uroczystość rozpoczęcia roku. Poza tym mu...
Chciała przypomnieć mu o parapetówce, jednak usłyszała dziwny dźwięk, jakby drapanie metalowym hakiem o mur. Spojrzała w górę i zobaczyła ciemną sylwetkę ludzką, wspinająca się zwinnie po murze nad ich głowami. W chwili, gdy wskazała go Markowi, tajemniczy ryzykant zniknął w jednym z okien na trzecim piętrze.
– Kto...? – spytała Alicja, ale Marek już gnał do środka.
De Marcia nie czekał na nią, dogoniła go dopiero przy zablokowanych drzwiach na Oddział Przypadków Dziwnych. Nie wiedząc nawet skąd ten pośpiech, Alicja pomogła Markowi wyważyć drzwi. Wpadli na korytarz i stanęli jak wryci, co ocaliło im życie.
Usłyszeli świst i zaraz w ścianę obok głowy Marka wbił się niewielki czarny nożyk. Ubrany na czarno napastnik zaraz cisnął następne dwa pociski, jednak narzeczeni skryli się już za rogiem.
– Co to za typ? – spytała Alicja, zastanawiając się, czy zdoła obezwładnić napastnika tak, by ani jej ani jemu nie stała się krzywda.
– Ja mam to wiedzieć? – warknął Marek, wychylając się głowę. Zaraz się cofnął, unikając nadlatującej kuli. Pocisk o włos minął czoło de Marcii i wbił się w ścianę, wybijając w niej dziurę wielkości pięści. – Co to kurwa jest...?
Krzyki i strzały dochodzące z korytarza świadczyły o tym, że napastnik trzymał w szachu także Marię i Franco. Nagle wszystko ucichło. Alicja miała nadzieję, że udało się jakoś obezwładnić bandytę, jednak zaraz jej uszy wychwyciły znajome odgłosy trzaskających kości. Canissi poczuła dreszcz przerażenia, przypominając sobie przemianę Banshee. Zaraz zdała sobie jednak sprawę, że w tym momencie napastnik jest zapewne bezbronny. Może atak na niego w takiej chwili nie był nazbyt honorowy, ale nie chciała, żeby po szpitalu biegał wilkołak z bronią palną. Ku przerażeniu Marka, Alicja wypadła na korytarz i nim dobiegła do pierwszych drzwi, już była w wilczej formie.
Jej przeciwnik stał oparty o ścinę tuż przed salą, w której leżał Eryk. Zamachowiec też był już niemal gotowy. Szczerzył dwa rzędy ostrych jak brzytwy kłów, kontrastujących z porastającą twarz gęstą, czarną sierścią. Patrzył na Alicję szalonymi z bólu i nienawiści oczyma i mierzył do niej z wielkiego pistoletu. Wypalił, ale chybił, gdy kolejny skurcz uniósł mu dłoń w górę. Alicja osłoniła się łapą przed wielkim odłamkiem kafelka i jednym skokiem powaliła napastnika na ziemię i wytrąciła mu broń. Zamachowiec zaraz strącił ją z siebie, aż uderzyła barkiem o ścianę. Z poczekalni już wypadła Maria, uzbrojona w krótki sztylet. Widząc czarnego lykantropa, porzuciła broń i rzuciła się na przeciwnika z gołymi dłońmi.
– Żywcem go! – wrzasnęła, opuszczając pięść na głowę napastnika. Gdy ten świsnął jej przed nosem krótkim mieczem, Czarna zmienił zdanie: – Rąbać, czym popadnie!
Alicja spróbowała podciąć napastnikowi nogi, ale ten zwinnie odskoczył i spróbował dźgnąć ją w biodro. Musiał jednak zasłonić się przed nożem Marii. Czarny lykantrop warknął i spojrzał w stronę drzwi do sali Eryka. Alicja zaraz pojęła, co, a raczej kto jest celem zamachowa. Nim zdążyła zagrodzić mu drogę, lykantrop odbił się i wpadł do sali, wyważając drzwi z ościeżnicą. Maria chciała biec za nim, ale w progu stanęła jak wryta. Alicja chciała ją odepchnąć, ale Czarna była zaskakująco silna.
– W nogi! – krzyknęła, ruszając w stronę wyjścia. Alicja widziała, jak napastnik unosi miecz nad nieprzytomnym Erykiem. Nie mogła tego tak zostawić. Już miała skoczyć, gdy poczuła, jak coś chwyta ją za kudły na karku.
– W nogi, na litość boską! – ryknęła Maria, ciskając Alicję aż na koniec korytarza. Lecąca Alicja mogła jedynie patrzeć, jak dziewczyna osłania się rękoma i kuli, jakby oczekując ciosu ze strony napastnika. Uderzając w ścianę, Alicja odruchowo zamknęła oczy. Usłyszała coś jakby chlupnięcie i hałas, jakby zwalił się mur. Gdy otworzyła oczy, Maria stała przerażona, cała zalana krwią, ale najwyraźniej cała i zdrowa. Z poczekalni wypadł już Franco. Alicja zerwała się, dopadła wejścia do sali Eryka i zaraz zwymiotowała.
Całe pomieszczenie zalane było czerwienią. Krew zbryzgała ściany, podłogę i sufit, wszędzie leżały kawałki wilkołaczego ciała. Połówki głowy leżały pod przeciwnymi ścianami, pozbawiona dłoni łapa zawisła na parapecie, coś, co wyglądało jak żołądek, wylądowało tuż pod progiem. A pośrodku tego wszystkiego leżał Eryk. Nadal był nieprzytomny, jednak skulił się do pozycji embrionalnej. Choć cały był zbryzgany krwią, Alicji wydawało się, że nic mu się nie stało. Canissi przepuściła Franco, który zdawał się zupełnie obojętny na widok masakry. Lupem podszedł do syna z wiadrem wody i bezceremonialnie polał go od stóp do głów. Obejrzał go dokładnie i wyszedł z sali. Weszła tam Maria, niosąca foliowy, czarny worek.
Alicja odeszła w stronę Marka. Zignorowała zawroty głowy, uznając je za oczywiste po takim widoku, jednak gdy oparła dłoń o ścianę, zobaczyła, że jest już w ludzkiej postaci. Zaraz przeraziła się, przyzwyczajona do tego, że zwykle po przemianie jest naga. Jednak nadal miała na sobie spodnie i bluzę. Ubranie było nieco postrzępione, ale nadal wyglądało całkiem dobrze. Rozerwane buty leżały jeszcze na korytarzu. Marek podszedł do niej i pokręcił głową.
– Nie strasz mnie tak – poprosił. – To nie twoja sprawa.
Alicja nie chciała się z nim kłócić. Miała zamiar jak najszybciej zapomnieć o makabrycznym widoku, jednak podejrzewała, że i tak przecięta na pół głowa będzie jej się śnić przez najbliższy miesiąc.
– Kim był ten człowiek? – spytała Canissi, nie spodziewając się odpowiedzi.
Padła ona ze strony Franco, który podszedł do narzeczonych z marsową miną, trzymając w dłoni pistolet napastnika. Alicja nigdy nie widziała takiej broni. Zdawało się, że jest dostosowana zarówno do dłoni ludzkiej, jak i większej, wilkołaczej. Miała krótką, ale szeroką lufę oraz bębenek na dziesięć naboi.
– Miał zabić Eryka – powiedział Lupem. – Wszedł przez okno w jednej z wietrzonych sal. Był dobrze uzbrojony. Nie spodziewał się jednak większego oporu. Był wyraźnie zaskoczony, gdy mnie zobaczył.
Lupem podszedł do ściany i spojrzał na wbite w nie noże.
– Tak, to broń na ludzi – orzekł. – Nie wiedział chyba nawet, w której sali leży Eryk.
– A gdyby wszedł przez salę moją i Jętki? – pomyślała na głos Alicja. – Mógł...
– Was zabić – przyznał Franco. – Ale wszedł przez pustą salę. Korytarz jest dość wąski i nie chcieliśmy się narażać. Byliśmy akurat u Jętki. Chciałem ją... Nieważne... Poszła na niego Maria. Bo ma dwie ręce. Ale musiała się wycofać, bo drań wyciągnął tę armatę. Wtedy wpadliście wy. Gdyby nie to, że zaatakowałyście z dwóch stron, facet dostałby się do Eryka wcześniej. A tak trafił na najgorszy możliwy moment.
– To jest to „chaotyczne przerzucenie”? – spytał Marek.
– Tak – odparł Franco. – O włos minęło Marię. Na szczęście zabezpieczenia wytrzymały i nie uszkodziło ścian. Eryk nieświadomie sam się obronił przed zamachowcem. Na szczęście Maria w porę poczuła, co się szyk
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#4
Jutro teologia moralna, więc wrzucamy kolejny rozdział.

[/align]
IV

[align=justify]– Żryj! – ryknął Edward Widłowski, zrzucając łokciem pustą butelkę po wódce i ciskając pod stół ogryzione niedbale udko kurczaka. – Żryj, gnoju!
Eryk uchylił się lekko przed ogromnym dla niego udkiem i znudzony wyszedł spod ogromnego blatu. Pokręcił głową widząc, jak oczy jego ojczyma rozpalają się czerwonym, złowrogim blaskiem, pozbawiona klosza lampa zamigotała, a wiatr za wybitymi szybami zaczął wyć potępieńczo.
– Żryj, kundlu! – ryknął Edward, a jego przepity głos odbił się echem między obdrapanymi ścianami ciasnej kawalerki na Widłach. Nawet jego podarty, brudny mundur Mobilnych Oddziałów Pretorii Obywatelskiej zdawał się powiewać, odsłaniając wychudłe ciało. – Żryj!
– Stul dziób! – warknął Eryk w odpowiedzi, zastanawiając się, gdzie jest. Było to bardzo dokładne odwzorowanie kawalerki na Widłach, będącej własnością Edwarda Widłowskiego. Eryk spędził tam dwa lata, w czasie których przeżył tylko dlatego, że potrafił zakraść się do sąsiada i podkraść coś z lodówki. Nie był to sen, zawsze śnił sny czarno-białe, będące samymi obrazami, bez zapachu i dźwięku. Nie było to wspomnienie, bo choć widział wszystko z perspektywy raczkującego dziecka, widział swe ciało dorosłe i ze wszystkimi bliznami, także tymi spod Balów Wielkich. Co gorsza, lewe oko przesłaniała mu jakby mgła, co mogło być skutkiem ciosu Banshee. Łącząc moc Wypędzonej i atmosferę grozy, rozpaczy i samotności, którą jakaś wola próbowała roztoczyć wokół niego, doszedł do niezbyt pokrzepiającego serce wniosku.
– Żryj! – ryknął ponownie Edward, zrywając się na równe nogi. Eryk mimowolnie skulił się, wspominając ataki furii ojczyma-sadysty. Zaraz jednak uniknął podkutego buta Edwarda i spróbował go powalić na plecy, napierając na kolano prawej nogi. Iluzja byłego MOPO-wca uderzyła w iluzję stołu, roztrzaskując się na setki drobnych cząstek. Kawałki mięsa, kości i mózgu pływały w wielkiej kałuży krwi, a bezzębne wargi, które jakimś cudem ocalały w jednym kawałku zaczęły wrzeszczeć: – Morderca! Morderca!
– Odezwał się święty – zakpił Eryk. – A ja myślałem, że w Piekle będzie choć trochę ciekawie.
Nim się obejrzał, Edward znów stanowił całość. Tym razem miał na sobie kompletny kombinezon bojowy, uzbrojony był w pałkę i tarczę z białymi literami „MOPO” wymalowanymi na obdrapanej błękitnej blasze. Twarz MOPO-wca zakrywała nieprzezroczysta zasłona hełmu, co było nawet nieco bardziej przerażające od piekielnego błysku w oczach.
Eryk wytrzymał pierwsze natarcie ojczyma, po czym Edward stanął dwa swoje kroki od niego i podniósł zasłonę. Spod niej wyjrzała twarz mężczyzny bardzo podobnego do Franco, jednak znacznie młodszego i jakby bardziej wyluzowanego. Eryk podejrzewał, że widzi oblicze Erigha Lupem, brata Franco. Nawet niezbyt zaskoczyło Eryka to, że z ust jego wuja zaczęły się sypać inwektywy dotyczące kobiety, o którą obaj rywalizowali.
– To dziwka! To kurwa! Ruchałem ją trzy razy! – wrzeszczał Erigh. – Po trzy razy w każdy zasraną dziurę w jej grubym cielsku!
– Przecież wiem, że łżesz... – westchnął Eryk, odwracając się plecami do iluzji. Słysząc zbliżające się kroki, odwrócił się, gotów zadać cios. W ostatniej chwili powstrzymał rozpędzoną pięść. Zorientował się, że pokój już był dostosowany do jego rozmiarów, jednak nie poprawiło mu to nastroju. – To już chwyt poniżej pasa.
Ubrana w czarną, krótką, lateksową spódniczkę i podobny obcisły stanik brunetka zaśmiała się kpiąco.
– Poniżej pasa potrafię chwycić na wiele sposobów – szepnęła zalotnie, sięgając ręką do krocza Eryka. Ten odtrącił ją i odszedł na kilka kroków, uważnie przyglądając się kobiecie, która najprawdopodobniej miała być karykaturalną wersją jego matki. Znał ją tylko z jednego zdjęcia, jednak nie miał wątpliwości, że to ona. Ta sama twarz, te same oczy, kolor włosów. Nie zgadzało się jedno: charakter.
– Moja matka nie była dziwką – ryknął Eryk bardziej do gospodarza niż do iluzji.
– Byłam dziwką! – szepnęła kobieta udająca Beatę Hebel. – Dupczyłam się z twoim ojcem za kasę... Bo miał jej dużo. Kupował mi prezenty, drogie ciuchy, zabierał do klubów... A w zamian mógł wsadzać co chciał, gdzie chciał.
– Stul pysk, bo nie z tobą gadam – warknął Eryk, mimowolnie czując, jak wzbiera w nim gniew. Przez wiele lat tak właśnie o niej myślał, uważał, że sprzedała go wojsku w zamian za kilkanaście tysięcy auri. Teraz jednak wiedział – wiedział! – że było inaczej.
– Jakby był brzydki, też bym mu dała – kontynuowała kobieta, masując się po kroczu. – Zresztą dawałam każdemu, bo mam szeroką cipkę... A nieraz dwóm nara...
Nie wytrzymał. Runął na przeklętą iluzję i jednym ciosem skręcił jej kark. Mimo to kobieta nie umilkła.
– Więc tu cię boli! – krzyknęła, obracając głowę na właściwe miejsce. – Dobrze wiedzieć... Ale co się dziwisz? Taka nasza kurewska natura. Lubimy dawać dupy i udawać święte dla takich naiwnych rycerzyków. Jak masz trzy auri to dam ci ze trzy razy i będę udawać słodkie, niewinne dziewczę, skrzywdzone przez zły świat... Jak twoja Jętką, która jakby mogła, to by wyskrobała twojego bachora, żeby znowu dawać się rypać za bilet do kina!
Eryk starał się nad sobą zapanować, ale gniew i odraza były silniejsze. Podszedł do kobiety i jednym ruchem wyrwał jej serce. Nie milkła, choć rozszarpał ją na strzępy, coraz bardziej wściekły i bezlitosny. Starał się nie słuchać tego, co mówi masakrowane ciało, ale nawet gdy odstąpił od niej i zakrył uszy zakrwawionymi dłońmi, słyszał jak opisywała ona swoich kolejnych kochanków. Po chwili znów stała przed nim cała i zdrowa, tym razem jednak była w zaawansowanej ciąży. Głaskała brzuch i szeptała do niego czule, paląc jednocześnie śmierdzącego papierosa. Eryk starał się odwrócić wzrok, ale widział to nawet gdy zamknął oczy.
– I jak się masz, moje ty sto tysięcy auri? – spytała, patrząc w oczy Erykowi. – Ładnie tak zagryźć mamusię na śmierć? A ja już miałam ochotę, żeby mój Edziu mi dał swojego...
– STUL PYSK!!! – wrzasnął Eryk. Kobieta zaśmiała się i zgasiła papieros na swoim brzuchu. Zaraz ciemna, gęsta krew zalała jej nogi.
– Zaczęło się... – szepnęła, naciskając dłońmi z całej siły na brzuch. – Zaraz wyjdzie...
Eryk splunął i postanowił odejść. W przedpokoju przeskoczył przez Franco, który obmacywał jakąś złotowłosą kobietę i wypadł na korytarz. Zalała go fala jasnego światła. Znalazł się w obskurnym szpitalu, pełnym brudu i dymu tytoniowego. Przed jedną z sal zobaczył uśmiechniętego złośliwie Edwarda Widłowskiego, ubranego w czarny garnitur. Łysy MOPO-wiec palił papierosa, z którego wydobywał się duszący opar.
– Chodź – zachęcił pasierba. – Zobacz, jak ją urządziłeś...
W tym momencie rozległ się bolesny kobiecy krzyk, a z sali wypłynęła fala jasnej krwi. Eryk odbiegł, nie chcąc dawać satysfakcji demonowi, jednak gdy tylko skręcił w boczny korytarz, znalazł się na sali porodowej. Krew sięgała mu do kostek, chlupocząc w ciemnych, wyjściowych butach. Teraz Eryk miał na sobie garnitur, niemal taki sam, jak ten, który nosił jego ojczym. Edward stał teraz obok łóżka, na którym leżała Beata. Eryk widział bladą twarz swojej matki, zachodzące mgłą oczy i czuł, że kobieta już nie żyje. Mimo tego jej brzuch nadal się poruszał w rytm uderzeń małych piąstek. W końcu napięta skóra rozdarła się, a cztery drobne pazury rozcięły brzuch od krocza po piersi.
Eryk odwrócił wzrok, przypominając sobie, że to tylko iluzja. Wiedział, że to wyglądało inaczej, że poród przeszedł prawidłowo, że jego matka powiesiła się sama.
– Ale to ty ją zabiłeś – rzucił bezlitośnie Edward, jakby czytając w jego myślach. – Gdyby nie ty, twoja matka żyłaby.
– Milcz, skurwysynu! – ryknął Eryk, zupełnie tracąc nad sobą panowanie. – To przez ciebie! To ty ją do tego doprowadziłeś! Ty ją zabiłeś!
– Nie zwalaj winy na mnie – odparł urażonym tonem Edward, stając koło okna. – Może masz trochę racji. Zabiliśmy ją razem.
Eryk jednym skokiem dopadł do ojczyma, chwycił go za gardło i pasek u spodni i uniósł nad głowę.
– Spierdalaj – powiedział, miotając mężczyznę za okno. Potem zamknął oczy, próbując się opanować. Starał się kontrolować oddech, ale serce biło mu jak oszalałe. Najpierw usłyszał trzask spadających na podłogę odłamków szkła, potem chlust wody. W pierwszej sekundzie się zdziwił, potem zaraz starał się przygotować na kolejną porcję tortur. Poczuł, jak owiewa go fala ciepłego powietrza, a słońce zaczyna grzać skórę. Teraz był nagi, miał krótko ścięte włosy a na lewej piersi wytatuowany numer I. Po lewej miał bezkresny ocean, po prawej zalesiony stok stromej góry, nad sobą bezkresne niebo. Było tu jak w raju. I był to kiedyś dla niego raj – Isla Paradiso, miejsce stworzone specjalnie dla niego. Teraz myślał o tej wyspie zupełnie inaczej, ale widocznie ktoś chciał zagrać na jego wspomnieniach. Nie zdziwił się nagle, gdy po obrzydliwych wizjach dotyczących jego matki, w takim miejscu usłyszał znajomy, dziewczęcy głos.
– Aureliusz! – krzyknęła nadbiegająca plażą trzynastolatka. Zatrzymała się, by rozpuścić długie, kruczoczarne włosy i pomachała do niego. Z daleka dostrzegł spory siniak na jej lewym udzie. – Co tu robisz? Piastun cię woła!
– To skoro już jesteście iluzjami, to racz mu powiedzieć, żeby się ode mnie od-pier-do-lił! – wrzasnął Eryk, odwracając się plecami do Aurelii. Kiedyś szalał na jej punkcie, przeżył z nią swój pierwszy raz i rozpacz po jej stracie doprowadziła go obłędu. Ale pamiętał, że ten siniak na udzie nabiła sobie schodząc z drzewa w dniu, w którym generał Santus postanowił wysłać po Eryka bandę najemników. Ludzi, którzy w sytuacji zagrożenia nie mieli oporów przed strzelaniem do bezbronnych dzieci.
– Aureliuszu... Co się dzieje? – spytała zdziwiona dziewczyna, łapiąc go za rękę i prowadząc jego dłoń ku swojej piersi. – Może chcesz znowu...
– Stul pysk!!! – wrzasnął Eryk, wyrywając jej się i ruszając biegiem wzdłuż plaży. Nie rozumiał jak to jest, że ta iluzja zdaje mu się taka prawdziwa. Wiedział co się stanie za kilka godzin, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przez te kilka godzin znowu byłby szczęśliwy. Między tym, jak Aurelia powiadomiła go o tym, że Piastun chce się z nim widzieć, a lądowaniem najemników upłynęło siedem godzin wypełnionych zabawą, śpiewem, tańcami. To były pierwsze urodziny, jakie Eryk obchodził, jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu. Skończył się największą rzezią.
Zbyt dobrze pamiętał, co się wtedy stało. Czuł, że ucieczka nic nie da, jednak myśl o tym, że zaraz zobaczy, jak jego przyjaciele, bliscy, ukochana giną albo zabici przez wojsko, albo przez niego samego, nie pozwalała mu się uspokoić. Dobiegł na kamienistą plażę, nad którą wznosiła się stroma skarpa. Zatrzymał się, widząc, jak z oceanu wychodzi Edward. Tym razem przypominał on topielca, miał rozdęty brzuch a z jego rozwartych ust ciekła brudna, śmierdząca zielonkawa woda. Nie musiał mówić – wystarczyło, że wskazał palcem szczyt urwiska, skąd zaczęły dochodzić Eryka jęki kochającej się namiętnie pary.
Kolejny atak był już celniejszy. To nie było kłamstwo. Eryk wiedział, że gdy podniesie oczy, zobaczy Aurelię w objęciach któregoś z chłopaków z wyspy. Nie miał zamiaru zastanawiać się, czy zobaczy z nią swojego najlepszego przyjaciela, Hortensujsza, czy może kogoś z dalszych znajomych. Odszedł, starając się udawać, że nie słyszy nic z kolejnych wyzwisk, jakie rzucała w jego stronę Aurelia. Wiedział, że tamta, prawdziwa Aurelia, którą on nazywał „Promykiem Słońca”, nie nazwałaby go nigdy „jajolizem”, „skurwielem” czy tym bardziej „pchlarzem”. Nikt na Isla Paradiso nie znał tych słów, a już szczególnie tego ostatniego. Demon zaczynał się zapominać, coraz bardziej odstępował od pokazywania prawdy, a skupiał się na ataku za pomocą kłamstw. Eryk nie bał się kłamstw, zbyt wiele czasu doskonalił się w ich zwalczaniu, by teraz dać się zwieść.
Mimo to iluzja, która nagle się przed nim pojawiła, poruszyła Eryka do głębi. Czym innym było kłamstwo, czym innym ukazanie tego, jak zarządcy wyspy wykorzystywali Aurelię. Teraz jednak postawiono przed nim prawdę o tym, jak on sam się zachowywał. Widział, jak Aurelia siedzi na plaży i nawleka na rzemyk muszelki wyłowione przed chwilą z wody. W tym momencie wydawała mu się tak niewinna i cudowna, że świadomość tego, co za chwilę się stanie sprawiała, że palił go wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Chciał odwrócić wzrok, ale nawet gdy zamknął oczy i starał się myśleć o czymś innym, widział siebie wracającego do Aurelii po bójce z Hortensjuszem – z lekko podbitym okiem i mnóstwem krwi na rękach. Widział, jak dziewczyna podchodzi do niego i próbuje go wypytać o to, co się stało. Widział, jak rzuca ją na ziemię i obraca na plecy...
Nie wytrzymał. Rzucił się na samego siebie, lecz iluzja natychmiast się rozpłynęła.
„Nic się zmieniłeś” – rozbrzmiał głos gdzieś w jego głowie. – „Nadal traktujesz kobiety jak dmuchane lalki, które można wybzykać i rzucić, gdy się znudzą.”
Eryk wiedział, że tak nie jest. Świadomość, że biorąc udział w bitwie w Balach Wielkich, ratuje życie Jętce, dodawała mu sił i motywacji. Mimo to iluzja tym razem przedstawiała jego samego z czasów Isla Paradiso i nagą Jętkę leżącą w tej samej pozycji co Aurelia przed chwilą. Dziewczyna była zupełnie obojętna na to, co robił Eryk, starający się rozsunąć jej nogi.
„Dlatego związałeś się z dziwką”
– Stul dziób... - syknął Eryk, za wszelką cenę starając się powstrzymać wyrzuty sumienia.
„Tak jest, lubisz tylko dziwki, bo żadna inna by cię nie chciała”.
– Gówno wiesz!
„Lubisz robić to na pieska, lubisz robić za rycerza w lśniącej zbroi...”
– Milcz!
„A potem ruchasz je we wszystkie dziury! Cała twoja rodzina taka jest!”
– Morda w kubeł!
Eryk starał się uspokoić, ale słowa demona, który go tu więził, poruszały jedną z najbardziej wrażliwych strun w jego duszy. Jego dziadek był najemnikiem, ojciec i wuj mordercami, on sam zabijał ludzi, których mu wskazano. Mówiło się, że cała ta gałąź jest obciążana jakimś przekleństwem, jakąś nieodpartą żądzą mordu. W głowie Eryka zaświtała myśl, że nie miał innego wyboru, że to nie jego wola, a zwykłe przeznaczenie kierowało jego czynami...
W tym momencie morze zafalowało i z piany wyłonił się posuwający się powoli szereg ponurych postaci. Na samym przodzie szli ubrani w ciemne mundury bojowe najemnicy – potwornie okaleczeni, młodzi mężczyźni, trzymający w dłoniach urwane głowy, ręce czy podtrzymujący wylewające się z rozszarpanych ciał wnętrzności. Jakby na złość Erykowi, mimo tak strasznych obrażeń, wciąż jęczeli boleśnie i skarżyli się na ból, jaki im zadał. Już chciał odwrócić wzrok od tego makabrycznego pokazu, gdy spomiędzy fal wyłoniła się jasna głowa Aurelii.
Była ona naga, cała zalana krwią, cała zakrwawiona, choć krew, zamiast mieszać z morską wodą, zdawała się spływać jej aż do stóp. Jej twarz wyrażała ogromne cierpienie i ból, potęgując tylko ból jaki rozpalił się w sercu Eryka. Dziewczyna najbardziej krwawiła z rozszarpanego brzucha, skąd wystawała mała, pokraczna, porośnięta rzadkimi kudłami rączka.
Za Aurelią szedł długi szereg dzieci, nastolatków – jego przyjaciół i znajomych z Isla Paradiso. Widział ich zmasakrowane twarze, rozbite głowy, ślady po pazurach na piersiach. Czuł smród z rozerwanych jelit i zapach krwi cieknącej strumieniami z przegryzionych tętnic. Z każdą kolejną wyłaniającą się z wody sylwetką, Eryka ogarniał coraz większy żal i rozpacz. Wiedział, że nie mógł im pomóc, gdy ginęli i wiedział, że wielu z nich zginęło z jego ręki. Wtedy wpadł w szał i nie oszczędzał nikogo, gdyż był zbyt zamroczony bólem, by myśleć i rozróżniać wrogów od przyjaciół. Czuł, że zwalnia to choć trochę od odpowiedzialności, jednak ta myśl zaraz stała się kontrastem dla następnego wspomnienia, które przywołała kolejna wychodząca z wody grupa.
O ile rzeź na Isla Paradiso wskutek silnych emocji niemal nie zapisała się w jego pamięci i zostało z niej tylko kilka luźno powiązanych ze sobą obrazu, to masakra na Isla Buena dręczyła go co noc. Isla Paradiso to był szał, na Isla Buena działał systematycznie i z zimną krwią, mszcząc się na niewinnych ludziach za doznane krzywdy. Dzięki swym Darom zapamiętał wszystko. I teraz wróciło wszystko, w pełnej gamie zapachów, barw, dźwięków i smaków. Zapach perfum młodej, blondwłosej studentki, której skręcił kark, widok wnętrzności wylewających się z rozprutego brzucha siwego profesora, smak krwi bryzgającej z przegryzionej tętnicy dozorcy, krzyk ciężarnej brunetki, który urwał się, gdy Eryk jednym uderzeniem rozbił jej czaszkę.
Gdy na plażę wyszedł kończący tę potworną procesję bezgłowy trup w laboratoryjnym kitlu, Eryk usłyszał za sobą śpiew i radosne okrzyki. Znał je dobrze. To była uczta na jego cześć. Choć starał się zamknąć oczy i zwrócić w stronę oceanu, zaraz zobaczył przed sobą kilka ułożonych w podkowę stołów i zasiadający przy nich tłum. To tu udali się wszyscy ci, którzy wyszli z morza. Jedli, pili, niektórzy nawet tańczyli, wznosząc toasty na jego cześć. Starał się odwrócić wzrok, lecz gdzie nie spojrzał, widział to, co każdej nocy dręczyło go w snach.
Widział Aurelię, której jej ulubiony sok pomarańczowy wylewał się przez rozerwany pociskiem dum-dum żołądek. Widział Brutusa, który jedyną, lewą ręką nabierał do skorupy kokosa winogron. Słyszał, jak śpiewa blondynka ze skręconym karkiem, jak próbuje śpiewać jej narzeczony z przegryzionym gardłem. Widział, jak niemal bezgłowa ciężarna kobieta starannie wybiera ze stołu odpowiednie dla jej stanu dania i jak gładzi ona ręką siny brzuch.
Nie mogąc odwrócić oczu, Eryk był zmuszony oglądać to, co go przerażało bardziej niż zapach krwi, śmierć i zniszczenie. Widział, że zabijał ludzi. Ludzi, którzy mają swoje życia, swoje nawyki, swoje miłości i swoje pragnienia. Widział to i wiedział, że za każdym razem, gdy zabijał, niszczył to wszystko, ranił nie tylko tych ludzi, ale też ich rodziny, bliskich, znajomych. Ledwo przeszło to przez jego myśl, a już spomiędzy tropikalnego gąszczu zaczęły wychodzić setki ludzi, młodych starych, kobiet, starców i dzieci.
Ten nowy tłum pogrążony był w smutku, ubrani w ciemne, żałobne szaty ludzie patrzyli to na swych uczestniczących w koszmarnej biesiadzie bliskich, to na stającego się umknąć przed ich spojrzeniami Eryka. Widłowski słyszał, jak żałobnicy zaczynają szemrać, jak coraz więcej twarzy zwraca się w jego stronę. Czuł, że to na nim skupia się cały żal, ból i gniew tych ludzi, że za chwilę ruszą na niego, by pomścić swoich bliskich, by rozerwać go na strzępy, by wymierzyć mu to, co sam nieraz nazywał „sprawiedliwością”.
W końcu ruszyli. Najpierw poleciały kamienie, które uderzały Eryka ze wszystkich stron, choć linczujący go ludzie stali przecież tylko przed nim. Czuł, jak otoczaki rozcinają mu skórę i jak zaczyna krwawić po uderzenia piąstką kilkuletniego dziecka. Mimo to nie tyle nie mógł się ruszyć, co nie chciał tego robić. Patrzył tylko na zbliżający się rozwścieczony tłum, na kije i łańcuchy niesione przez zalanych łzami ludzi i czekał na deszcz ciosów, który spadł zaraz po tym, jak doszedł do niego siwowłosy staruszek z pałką.
„Walcz, zniszcz ich... Potrafisz, możesz, lubisz to robić...” – zachęcał wszechobecny głos demona. Eryk jednak wiedział, do czego zmierza przeklęty duch i postanowił zrobić mu na złość. Wiedział, że gdyby chciał, taka gromada nie stanowiłaby dla niego problemu. Jednak to byli tacy sami ludzie, jak ci, których uśmiercił na Isla Paradiso. Po prostu zapewne zabici i ranni dołączyliby się do uczty, a z lasu wyszłaby następna grupa żałobników. Nie mógł sobie pozwolić na akceptację zasad gry diabła. Musiał wytrzymać, choć zdawało się, że ból wywołany kolejnymi uderzeniami zdaje się wzrastać wraz z tym, jak zirytowany biernością Eryka demon coraz goręcej zachęcał go do walki.
„Dalej, zerwij się i powyrywaj im flaki! Rozbij ich zakute łby! Jesteś Lupusaidą, bitwa to twój żywioł! Jesteś stworzony do tego, by zabijać! Więc zrób, co do ciebie należy i zajeb ich jak psy! Noż, weź rusz swoje pedalskie dupsko i rozpierdol ich na drobne, jebane kawałeczki!”
Nagle głos demona ucichł, ciosy i ból zniknęły. Eryk ostrożnie wstał i rozejrzał się powoli. Był sam na plaży, jedynymi odgłosami był szum fal i trzask zamkniętych przeciągiem drzwi w niewielkiej drewnianej chatce. Choć była to dla niego wielka ulga, Eryk wiedział, że nie może sobie pozwolić na odpoczynek czy rozluźnienie. Poczuł za to znajomy zapach smaru i starej tkaniny.
– Martinez... – szepnął Eryk, rozglądając się. Czuł obecność starego zakonnika nie tylko węchem, ale zdawało mu się, że coś próbuje się przedrzeć do jego myśli. Spróbował się otworzyć na przekaz mentalny, zdjąć te wszystkie zabezpieczenia, które przez lata nakładał z pomocą Czarnych, jednak zaraz poczuł, że demon stara się to wykorzystać. Natychmiast znów się zamknął, co demon uznał za swój tryumf. Plaża w jednym momencie znów się zaludniła, jednak zaraz iluzja rozwiała się wraz z okrutnym, pełnym nienawiści rykiem. Morze wezbrało i zaczęło uderzać w plażę wielkimi, spienionymi falami, zerwał się porywisty wicher, łamiący drzewa i zrywający poszycie z dachów chatek. Nie wiadomo skąd, nad całą wyspą zawisła ciemna, burzowa chmura. Eryk jednak nie czuł ani porywu wiatru, ani wilgoci zalewającej go wody. Był to dobry znak, dowód na to, że iluzja zaczynała słabnąć.
Nagle Widłowski poczuł, jak uderzenie wiatru utrudnia mu oddech, a spieniona fala zwala z nóg. Natychmiast wydostał się z lodowato zimnej wody i spojrzał na niebo. Wokół szalała wichura, unosząca ze sobą wyrwane z korzeniami drzewa i chmury kurzu. Deszcz siekł Eryka po twarzy, sprawiając irytujący, lecz niezbyt silny ból. A nad tym wszystkim rozbrzmiewał złowieszczy, okrutny śmiech.
„Nawet ty nie dajesz mi rady!” – tryumfował demon. – „Nawet ty, który pogoniłeś Lilith Dupodajkę, nie dajesz rady wielkiemu Azazelowi! Jakiż ja jestem zajebisty!”
Eryk zamarł przerażony. Domyślał się, że Martinez, kimkolwiek czy też czymkolwiek jest, jest potężny. Musiał taki być, jeśli pokonał Lilith. Jeśli nawet on nie był w stanie wydostać go z tego miejsca, nikt nie mógł tego zrobić. Nagle Eryk poczuł się pośród tej wichury słabszy i bardziej bezbronny niż pyłek.
„Tu jest twoje miejsce, Pchlarzu!” – zagrzmiał Azazel, a lodowata fala zakryła Eryka aż po czubek głowy. Mimo że uszy miał zalane wodą, Widłowski słyszał doskonale każde słowo demona. – „Od początku tu było miejsce was wszystkich! Po to was stworzono, byście sczeźli w gnojówce, pierdolone Pchlarze! Od początku miał was w dupie, bo od razu jak powstaliście, wiedział, że musicie skończyć w Piekle! Mogę o nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że nie był w stosunku do was kurewnie konsekwentny!”
Fala niosła Eryka ku nagim, ostrym skałom. Próbował oprzeć się tej ogromnej masie wody, lecz nawet jego siła nie wystarczyła, by sprostać temu zadaniu. Jeden z najpotężniejszych Lupusaidów mógł tylko patrzeć na zbliżające się do niego kamienie. Ciśnięty kolejną falą Widłowski nie był w stanie nawet się osłonić.
Gdy już miał się rozbić o skały, poczuł powiew gorącego, suchego powietrza. Eryk upadł na kamieniste podłoże. Ledwo opanował szok wywołany tym nagłym skokiem temperatur, a już poczuł, jak ziemia drży, jakby tuż obok przechodziła ogromna armia. Z początku nie miał zamiaru wstawać, by nie widzieć tego, czym chciał go dręczyć demon, jednak świadomość, że może zaraz zostać wdeptanym w ziemię, zmotywowała go do podniesienia się na rękach.
Znajdował się na szczycie niewielkiego pagórka. Gdzie okiem nie sięgnąć rozciągała się górzysta, pustynna dolina, przecinana przez rzekę, która jednak niosła zbyt mało wody, by zazielenić coś więcej niż wąski pas ziemi. Po drugiej stronie tego strumyka, wśród wielkiego tumanu kurzu, szła powoli długa, rozciągnięta na wiele kilometrów kolumna pieszych. Eryk nie widział, czy to wojsko, czy też jakiś lud wędrowny, w każdym razie poznał źródło tego drżenia ziemi. Nim się obejrzał, już stał kilka metrów od tego pochodu. Nawet jeśli byli to cywile, to nie bezbronni. Byli to olbrzymi, najniżsi z nich kilkukrotnie przewyższali rosnące z rzadka na brzegu strumyka palmy. Różnili się między sobą. Eryk dojrzał nie tylko jednookich dzikusów we włochatych skórach, ale także zakutych w piękne, złote łuskowe pancerze kolosów o szlachetnych twarzach i dziesiątkach par rąk. Widział potężnych mężczyzn, noszących gigantyczne włócznie i niosące po kilka ogromnych łuków dzikie, półnagie kobiety. Zdawali się oni wszyscy groźni, ale jednocześnie wspaniali i pełni chwały. Towarzyszyły im ogromne krowy, dawniej zapewne tłuste, teraz jednak wychudzone tak, że sterczały im żebra.
– Nasze potomstwo... – syknął z zachwytem Azazel, pojawiając się kilka metrów za Erykiem. Widłowski nie odwracał się, słyszał jedynie, jak żwir chrzęści pod stopami idącego w jego stronę demona i postanowił czekać na odpowiedni moment do ataku. Nie wiedział, czy ma sens używać agresji wobec nieczystego ducha, ale po tym wszystkim, co zobaczył, co wycierpiał, choćby rozdarcie naskórka Azazelowi sprawiłoby mu dziką radość.
Gdy tylko uznał, że demon zbliżył się dostatecznie, zamachnął się i spróbował uderzyć na wysokości twarzy rosłego mężczyzny. Trafił dokładnie między wężowe oczy osadzone głęboko w zielonkawym, gadzim pysku. Mimo tego Azazel nawet nie drgnął, jakby cios trafił w litą skałę, choć i takie zdarzało się Widłowskiemu kruszyć. Demon wyszczerzył tylko cztery rzędy drobnych, podobnych do igieł kłów i oddał cios. Eryk poczuł, jak uderzenie wypycha mu powietrze z płuc. Widział, jak z zawrotną prędkością oddala się sylwetka demona, ubranego w bogatą, wyszywaną drogimi kamieniami szatę, stojącego dumnie w cieniu dwóch wielkich, czarnych skrzydeł.
Widłowski wylądował tuż pod stopami olbrzyma o siedmiu parach wielkich, zakończonych szponami włochatych rąk. Zamroczony ledwo uniknął bosej stopy, która mogła zmiażdżyć go jak robaka. Ledwo dysząc, odczołgał się od tego potwornego pochodu, starając się zebrać siły do walki. Nie zdziwił się, gdy ujrzał zakończone złotymi kopytami, porośnięte szarą sierścią koźle nogi. Pomiędzy nimi zwisała końcówka przyrodzenia.
– Jesteś głupcem – burknął Azazel, następując Erykowi na prawą dłoń. Widłowski nie wyobrażał sobie nigdy, że można poczuć tak wielki ból. Demon oparł cały ciężar swego ciała na zmiażdżonej już dłoni i przekręcił kopyto, wywołując kolejny atak bólu. Eryk wrzasnął, aż jego głos zagłuszył kroki olbrzymów i odbił się echem na wzgórzach. Zdawało mu się, że całe jego ciało włożono do rozpalonego pieca. Azazel wyszczerzył zęby i syknął z rozkoszą. – Muzyka dla moich jebanych uszu. Odpłata za ćwierć miliona lat zasranych upokorzeń! Za traktowanie nas jak pierdolonych śmieci, które można wypierdolić w cholerny ogień, jak przestaną działać tak jak się chce! Kazał nam zająć się tym światem!
Demon zrobił krok w stronę maszerującej kolumny gigantów, uderzając kopytem w bok Eryka. Ten znowu wylądował niebezpiecznie blisko pełznącego na dwunastu parach odnóży podobnego do pająka wielogłowego stwora. Bestia ominęła leżącego pod nią człowieka, choć jej kończyny mogły bez trudu przebić go na wylot. Eryk opanował spazm bólu i unikając ruchu ranną dłonią, odpełznął na kilka metrów. Czuł, że na pewno ma złamanych kilka żeber, cały jego prawy bok pulsował bólem.
– Uparty jak osioł... – burknął Azazel. – Zrozum, że nie masz szans. Jeśli nawet ten chudy skurwiel nie dał rady cię wyciągnąć, to nikt tego nie zrobi! Tu jest twoje miejsce! Tu jest miejsce was wszystkich!
Szponiastą dłonią demon chwycił Eryka za kark i uniósł go w górę. Widłowski natychmiast skorzystał z okazji i zadał cios lewą ręką. Rozorał wysadzaną klejnotami zbroję i poczuł, jak drapie paznokciami o twarde łuski skóry. Nie zranił demona, ale miał jeszcze szansę go upokorzyć, zirytować. Gdy ten w gniewie cisnął Erykiem na kilkanaście metrów, Widłowski zacisnął palce na materii szaty.
– Skurwielu! – ryknął Azazel, gdy jego piękny strój odleciał razem z Erykiem na szczyt pobliskiego wzgórza. Jedynie na chudych, garbatych plecach pozostał niewielki strzęp zaklinowanej między skrzydłami materii. Demon naprężył kościste, niezgrabne ciało, zakrył się skrzydłami i zaryczał wściekle. – Z czego się śmiejesz?!
Eryk zaczął rechotać jeszcze w locie. Azazel nie zdążył zakryć tego, co miał – a raczej: „czego nie miał” – między nogami. Ból żeber był niczym w porównaniu z widokiem upokorzonego zdradzeniem swojej bezpłciowości demona. Przyrodzenie, które Eryk widział przedtem, było jedynie przyczepionym do szaty ozdobnikiem. Nim się obejrzał, szata rozwiała się i znów zakrywała ciało Azazela, a nowe przyrodzenie wlekło się za idącym demonem po ziemi. Widłowski obrócił się na lewy bok i starał się opanować śmiech. Przyjemność przyjemnością, ale czuł, że jedno z żeber przebiło mu płuco.
– Tylko po to pozwolił wam przetrwać! – ryknął demon. – By odebrać nam naszą chwałę!
– Jaką? – spytał Eryk, krztusząc się krwią. Czuł, że to przeżyje, ale nie będzie to przeżycie lekkie, łatwe i przyjemne. – Kiedy wam zabraliśmy sztucznego kutasa?
– Ich nam zabraliście! – ryknął Azazel, wskazując maszerujących gigantów. – Nasze potomstwo! Naszą chwałę! Oto stworzyliśmy coś doskonalszego niż zasrany zlepek gliny! Oto stworzyliśmy istoty godne panować nad Ziemią i Niebem! A On nas za to wypędził sprzed swego oblicza! I posłał was... Żebyście zrobili miejsce tym łajzom z Eden.
W tym momencie Eryk usłyszał odległe granie rogu. Obejrzał się lekko i zobaczył wielką chmurę kurzu unoszącą się na horyzoncie. Giganci też ją widzieli. Zwrócili się w tamtą stronę, jakby oczekując nadciągającego zagrożenia. Zaczęli zbierać się w oddziały i już po chwili Eryk mógł wyróżnić centrum, skrzydła i odwody potwornej armii. A tymczasem na odległych wzgórzach zaczęły pojawiać się zwarte szyki nadciągających nieprzyjaciół. Giganci czekali, rycząc jakąś ponurą pieśń wojenną, lecz odpowiedziało im jedynie rytmiczne wycie.
– Po to powstaliście! – ryknął Azazel, wpatrując się z nienawiścią w zbliżającą się hordę lykantropów. – By zniszczyć nasze dzieło! By niszczyć i zabijać! By trafić do Piekła!
Eryk prychnął, widząc, jak demon wpada w kaznodziejskie uniesienie. W głębi serca jednak poczuł, że musi tu przyznać rację Azazelowi. Ten, kto ich stworzył, nie dał im kłów i pazurów na ozdobę. Instynkt łowcy, zdolności bitewne, kult wojownika – to wszystko od zawsze dręczyło Eryka. Teraz to, co usłyszał z ust demona, jedynie spowodowało, że inaczej zaczął to rozumieć. Do tej pory myślał, że tylko jego rodzina była skrzywiona. Jednak podejrzewał, że gdyby prześwietlić nawet Ród Klary, zapewne znalazłoby się kilku morderców i gwałcicieli. Sam przecież odkrył, że uchodzący za ideał ojca i doskonałego pana domu Tytus Canem był osławionym Rzeźnikiem z Brzezin.
Może iwemwergi byli od początku zepsuci, ze swej natury przeznaczeni na potępienie? Może ich przeznaczeniem było wylądować tu, w Piekle?
Jeśli tak było, on był jednym z tych, którzy najbardziej na to zasłużyli. Spojrzał na będącą coraz bliżej armię lykantropów i musiał przyznać, że była to armia doskonała. Poruszali się w kilku olbrzymich, zwartych grupach, okrążając powoli szyki gigantów. Do tej pory szli powoli, oszczędzając siły. Dopiero teraz przyspieszyli kroku, nacierając z kilku stron na porykujących olbrzymów.
Gdy w końcu obie armie się starły, rozpoczęła się kilkugodzinna walka. Eryk patrzył na tę masakrę i coraz bardziej podupadał na duchu. Widział, jak ci giganci padają rozszarpywani przez może i znacznie mniejszych, za to działających w watasze przeciwników. Nie oglądając się na straty, wojsko lykantropów opadało jednego potwora za drugim, podcinając mu nogi długimi, zakrzywionymi szablami i przebijając gardła włóczniami, dobijali powalonych. Przez kilka długich godzin, Eryk oglądał tę masakrę, ze zgorzknieniem przyglądając się, jak kilku czarnych lykantropów powala na ziemię olbrzymią wieloręką kobietę i jak uczepione jej piersi dzieci giną kolejno pod mieczami wilkoludzi.
– Tacy jesteście – syknął Azazel. – Wszyscy! Mordercy, gwałciciele... Sługusy wiernie wypełniający zasrane rozkazy... Trzeba było bić nasze potomstwo? To biliście! Trzeba było mordować pod Balami? To mordowaliście!
Eryk chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale nie miał sił. Czuł, że demon zaraz wyciągnie kolejny ponury epizod z historii, kolejny dowód, kolejny zarzut. Zbyt wiele było prawdy w słowach demona, by można je było po prostu odrzucić.
– Widzisz... – mruknął Azazel, wskazując na oddalającą się z pobojowiska armię lykantropów. – Zrozum, że ze mną nie wygrasz. Zrozum, że będziesz tu tkwił już zawsze. Masz jednak szansę. Możemy żyć w zgodzie... Wystarczy, że zegniesz przede mną karku. Przyznaj, że jesteś tylko wypierdkiem, który...
– Chrzań się – przerwał Eryk, starając się zagłuszyć rosnącą w jego sercu pogardę do samego siebie. – Kłaniać się gościowi ze sztucznym wackiem?
– Ty gnoju... – wydyszał demon, rozpościerając skrzydła. – Flaki ci wypruję, ty...
Eryk skulił się, oczekując kolejnego ataku Azazela. Zamiast jednak bólu miażdżonych kości i rozrywanych wnętrzności, poczuł, jak kamienie pod nim rozsypują się w proch. Podejrzewał, że zamiast cierpienia fizycznego demon przygotował jakąś kolejną torturę duchową. Jednak i to nie nastąpiło. Eryk wstał powoli, choć całe ciało pulsowało mu bólem. Teraz otaczała go chłodna, pogrążona w mroku pustka, Azazel zniknął, tak samo ból w żebrach, ale Widłowski nie mógł myśleć o tym inaczej niż jako preludium do jakiegoś nowego koszmaru.
– No, to go pogoniliśmy.
Eryk niezbyt się ucieszył, słysząc głos Maroga. Znał starca od kilku lat i uznawał go niemal za świętego. Podejrzewał, że teraz demon zechce obalić ten ideał. Eryk rozejrzał się dokoła, starając dostrzec niewielką sylwetkę Maroga, ale mrok zdawał się gęstnieć tym z każdą chwilą. W końcu dał się poczuć znajomy zapach starej szaty i kadzidła. Martineza Eryk niespecjalnie lubił, mimo to musiał przyznać, że udający księdza Czarny ma wielką moc i używa jej w (zazwyczaj) dobrym celu. Gdy Julio pojawił się przed nim w towarzystwie Alicji i Marii, Eryk był już gotowy na nową falę drwin i chorych wizji. Zamiast jednak wyuzdania czy pogardy, na twarzach całej trójki zobaczył jakąś dziwną troskę.
Słyszał kiedyś o Szarży na Wrota Piekieł, ale nie wydawało mu się, by ktokolwiek miał szansę jej dokonać. Wciągnięcie kogoś w Otchłań było zbyt ryzykowne. A co gorsza – jeśli wierzyć poświęconym demonolatrii rękopisom, jakie Eryk swego czasu tłumaczył – wymagało udziału istoty potępionej. Już sama idea dokonania Szarży wydała mu się zbyt piękna, a już zrobienie tego dla Eryka Widłowskiego tenże Eryk Widłowski uważał za szczególnie poroniony pomysł. Mimo tego, a może dlatego, że ktoś dla niego zrobił coś szalonego, poczuł jakąś ulgę. Dla zaspokojenia czystej ciekawości zapoznał się kiedyś z całym tym rytuałem i wiedział, co teraz nastąpi.
Musiał sam przyznać, że chce się stąd wydostać, wyrwać się z Piekła. Był tylko jeden, mały problem – po co? Żeby wrócić za kilka lat? Znał siebie na tyle dobrze, że podejrzewał, że tylko będzie miał więcej przewin do rozpamiętywania.
– Możecie sobie darować – mruknął Eryk, zwieszając głowę. – To bez sensu.
Martinez spoważniał i zdawało się, że zaraz wybuchnie gniewem, Alicja spojrzała na niego zdziwiona i pobladła, Maria zalała się łzami. Czarna podeszła do ojca i z całej siły pchnęła go otwartymi dłońmi w pierś. Widłowski odruchowo zrobił unik i chwycił córkę za nadgarstek lewą ręką.
– Co ty... – zaczął, bojąc się, że jednak to wszystko to tylko kolejna iluzja.
– Walcz! – krzyknęła Maria, próbując uderzyć go w twarz. Była zbyt szybka, a zmiażdżona przez demona prawa dłoń nie była zdolna chwycić zasypującej go gradem ciosów pięści. – Dalej walczysz! Robiłeś to przez całe swoje cholerne życie! Więc walcz!
– I dlatego tu, do kurwy nędzy, jestem! – krzyknął Eryk. – Taki już, kurwa, jestem i nic do jasnej cholery tego nie zmieni!
– Walcz! – sapnęła Maria, kopiąc go w piszczel. – Potrafisz walczyć ze mną, to zacznij walczyć o siebie!
Wtedy podszedł do nich Martinez. Powalił Eryka na ziemię jednym ciosem chudej pięści.
– Nie wierzę – mruknął, stając nad Widłowskim. – Stawiłeś czoła Baalowi, oparłeś się woli Azazela, wytrzymałeś pięć dni tortur, a po tym wszystkim po prostu się poddajesz. Nie wierzę, że ktoś, kto przedarł się przez zastępy wrogów, ściął głowę Astarte, posiekał Baala i zabił Banshee, dał się tak sponiewierać.
Eryk spróbował wstać, ale drżał na całym ciele z powodu gniewu i żalu.
– Miło z waszej strony... – zaczął, zbierając siły na ostateczne odrzucenie pomocy. – Ale nie wiecie tego, co ja... Milo z waszej strony, ale...
– Ale z twojej strony to chamstwo – rzucił Martinez, kucając nad Widłowskim. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale masz dziecko. Masz ojca, masz córkę, masz przyjaciół, krewnych. Ładnie to tak się wypiąć na nich wszystkich? Na nas wszystkich?
Eryk opadł na ziemię, starając się skupić, ale nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. Jak do tej pory starał się odpychać od siebie myśli o Jętce, by Azazel nie wykorzystał ich przeciw niemu, ale teraz od razu wokół jakby pojaśniało. Uśmiech w Piekle, nawet jeśli było to tylko skrzywienie ust, zagłuszył najgłośniejszy rechot demonów. Eryk oparł się na lewym ramieniu i spojrzał na Martineza.
– A ty pod kogo się zaliczasz? – spytał, czując, jak wstępują w niego nowe siły.
Martinez milczał przez ułamek sekundy, jakby się wahał.
– Rodzina – odparł jednak, pomagając Erykowi wstać. Gdy razem z Maria, udało im się postawić go na nogach, dodał: – Daleka, ale jednak rodzina.
– Dobrze wiedzieć – mruknął Eryk.
– No i masz wrogów, którzy nie dadzą ci tak po prostu zejść – mruknął Martinez. Eryk zaraz spochmurniał.
Miał wrogów. Teratosso, jego ludzie, rodzina Pseudopisci, Wegroraga, Młody Ghan... Gdy wróci między żywych, będzie musiał sobie z nimi poradzić. Będzie musiał chronić Jętkę i dziecko. A miał na to wiele sposobów, zazwyczaj jednak skutek jego starań był jeden.
– Będę musiał ich zabić – szepnął Eryk. Może jedynie w samoobronie, może nawet przez przypadek, ale jednak życie, jakie wiódł, uniemożliwiało łatwe odejście. Chronił kilku ludzi przed zakusami takich ludzi jak Teratosso. Gdy ich prześladowcy dowiedzą się, że nie grozi im już urwanie kilku kończyn i głowy, mogą zacząć działać zdecydowanie. Tak samo, gdyby Eryk jednak się nie wydostał z Piekła. Czyli musiał się wydostać, ale mając w perspektywie powrót. Jednak Franco na pewno wiedział, kto jest pod opieką Widłowskiego i nie dałby nikomu zginąć, czy zostać trwale okaleczonym.
Eryk wyszarpnął się Martinezowi i Marii i stanął chwiejnie kilka kroków od nich.
– Bez sensu... – powtórzył. – Bez sensu.
Zdawało mu się, że czuł lekko dostrzegalny impuls przepływający od Martineza w stronę Alicji, jednak Canissi już wtedy szła w jego stronę. Podeszła do Eryka i spojrzała mu prosto w oczy. Nigdy tego nie lubił, od tego ich pierwszego spotkania w rezydencji Canissich. Nienawidził, gdy patrzyła na niego z tą litością w oczach, z tą dziwaczną dobrocią. Uważał, że nie potrzebował pomocy od kogoś takiego jak ona. Że poradzi sobie sam, a nawet gdyby to wszystko nie była przykrywka, i tak dałby sobie radę bez ich wielkopańskiego stypendium. Sama myśl, że może potrzebować wsparcia Alicji Canissi, budziła w nim jakiś niepokój. Nawet jeśli chciała pomagać ze szczerego serca, nie mogła tego zrobić, bo nie wiedziała, co przeszedł. W jej oczach zawsze widział przebłysk innego życia, innego, niemalże przeciwstawnego świata. Świata bez morderstw, bez Isla Paradiso, bez krwi na rękach. Za każdym razem, gdy Alicja Canissi podejmowała te swoje próby nawrócenia Eryka Widłowskiego, stykały się z sobą rzeczywistości tak odległe, że nie mogło dojść do nawiązania choćby najsłabszej nici porozumienia.
Tym razem jednak było inaczej. Eryk tym razem dostrzegł w oczach Alicji wyraźną zmianę. To już nie była litość. To było współ-czucie. Nie miał już przed sobą aktywnej społecznie panienki z dobrego domu, tylko kogoś, kto przeszedł to samo co on. Widział u niej to samo poczucie winy, to samo wspomnienie dokonanych zbrodni. W pierwszej chwili wywołało to u Eryka przerażenie. Alicja Canissi okazała się bestią. Potwierdziły się słowa demona. Zaraz jednak dostrzegł różnicę między twarzą Alicji a tym, co sam czuł.
– Tobie się jeszcze chce – mruknął, odwracając wzrok. – Masz nadzieję z tego wyjść.
Jakoś stłumił pchający się na usta wybuch śmiechu.
– Już wyszłam – odparła Alicja, próbując spojrzeć mu w oczy. Uciekał, ale w końcu poddał się i spojrzał na nią bezradnie.
– I chcesz mnie też wyciągnąć? – spytał, patrząc kątem oka na Marię. Nie wiedział, w jakim sensie Canissi „wyszła” z bycia Lupusaidą, ale samo to, że przez praktycznie pół roku nikogo nie zabiła, kazał przyznać jej choć trochę racji. Do niedawna podejrzewał, że jakoś mogła uczestniczyć w zabójstwie Leona Teratosso, teraz jednak wiedział, że to nie ona. Radziła sobie. – Wierzysz w cuda?
– Cudem jest to, że dałam się na to namówić – odparła Alicja, zaciskając pięści. – Gdybym w to nie wierzyła, nigdy bym tu nie wróciła. Nie powiesz mi, że nie chcesz się stąd wydostać!
– Chcę! – krzyknął jej w twarz Eryk.
– To czego jeszcze się opierasz?! – tym razem wrzasnęła Maria. – Tam czeka na ciebie twoje dziecko! Ojciec! Kupa przyjaciół!
– Ale... – zaczął Eryk, starając się dobrać słowa. Było to trudne, zwłaszcza że na usta pchało mu się sformułowanie, którego nie wypowiadał od kilku lat. W końcu zrezygnowany, wypowiedział je na głos: – Nie dam rady. W końcu kogoś... zamorduję.
– Po moim trupie! – krzyknęła Alicja.
– To przez pewien czas było bardzo możliwe – mruknął Widłowski. – Bardzo...
– Ale, jak sami widzimy, w końcu jej nie zastrzeliłeś – przypomniał Martinez, ignorując zdziwione spojrzenie Canissi. – Masz zdrowe sumienie. Mocno zabrudzone, wymagające stałej kontroli, ale mimo wszystkich starań Baala, wciąż jesteś dobrym człowiekiem. Musisz tylko uwierzyć w to, że...
– Jesteś dobrym człowiekiem! – wrzasnęła Maria, nie dając dokończyć Martinezowi. – I jak ruszysz swoje cztery litery, to możesz jeszcze wyjść na prostą!
– I jak długo na niej wytrzymam, co? – spytał ponuro Eryk, choć sam musiał przyznać, że w jego głosie pojawiła się jakaś nikła nutka nadziei.
– Będziemy cię pilnować – rzuciła szybko Alicja. – Ja, Maria, Franco...
– To dobry pomysł – przyznał Martinez. – Nawet ja będę cię pilnował, żebyś czegoś nie schrzanił.
Eryk przez chwilę milczał, zastanawiając się na poważnie, czy to nie jest jakaś kolejna iluzja, która zakończy się jedną wielką tragedią. Jak dotąd zawsze starał się radzić sobie sam. Franco jakby starał się mu pomóc, ale niezbyt mu to wychodziło. Nagłe otoczenie gronem osób, które obiecały go wspierać, dbać o to, by nikogo nie zabił – to było zbyt wiele na jeden umysł. Patrzył zdziwiony na ludzi, którzy poszli po niego do Piekła i gdy po kilku minutach niemalże idiotycznego milczenia nie zmienili się oni w żywe trupy, odetchnął z ulgą.
– Dobra – rzucił. – Wynośmy się stąd, zanim się rozmyślę.
Nagle ogarnęła go ciemność tak gęsta, że niemal dotykalna. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, jakby spadał gdzieś w dół, jednak zaraz poczuł na twarzy chłód kafelków. Leżał nagi na boku, z ust ciekła mu zmieszana z wymiocinami i krwią ślina. Otworzył oczy, jednak lewa powieka nie reagowała. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie walkę z Banshee i to jak Wygnana pocięła mu twarz pazurami.
Ledwo drgnął, a już poczuł na sobie jakiś koc i dotyk czyichś dłoni. Spróbował się poruszyć, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Gdy podniesiono go i położono na czymś miękkim, zakręciło mu się w głowie. Nie wiedział już, gdzie jest góra a gdzie dół. Przed oczami migały mu przepływające przed jego twarzą wkomponowane w sufit lampy. To migotanie drażniło lekko Eryka, lecz uspokajał go spokojny, łagodny głos Marii.
– Trzymaj się, zaraz się tobą zajmie ekipa Korreora – szeptała mu nad głową Czarna, a z drugiej strony dobiegały rzucane szybko po wergańsku instrukcje. Nagle głos Marii pozostał z tyłu, a po chwili nad Erykiem rozbłysły lampy wiszące zwykle nad stołami operacyjnymi.
Usłyszał jakąś krótką wymianę zdań, a po chwili poczuł lekkie ukłucie bólu w karku. Świat zaczął się powoli rozmazywać, dźwięki zdawały się dochodzić zza coraz to grubszych ścian, aż w końcu Eryk zapadł w sen.

Obudziło go piszczenie aparatury medycznej. Leżał w szpitalnym łóżku, przykryty czystą kołdrą, ubrany w świeżą koszulę. Praktycznie całe ciało miał owinięte szorstkimi bandażami, lewe oko całkowicie zakrywał mu opatrunek. Naprzeciw niego, na tle białej ściany, siedziała ubrana w ciemny strój Maria. Dziewczyna pochyliła głowę i chrapała lekko, na kolanach trzymała jakiś gruby tom. Eryk podniósł głowę i spróbował się podeprzeć i usiąść. Czuł, że nie może poruszać prawą dłonią, jednak ku swojej wielkiej uldze zobaczył, że jest ona solidnie usztywniona gipsem. Lekkie kłucie w żebrach było jedyną pamiątka po kopycie Azazela. Na szczęście, rany zadane w Piekle nie odcisnęły się tak mocno na ciele, jak te, które odniósł w walce z Banshee. Przejechał ręką po głowie, szukając jakichś nowych blizn, ale tylko przejechał po szorstkich, krótkich włosach. Ogarnął wzrokiem pokój, pusty niemalże, ale czysty i zadbany. Odruchowo zapamiętał lokalizację oznaczonych trójkącikiem drzwi do toalety, niewielkiej szafki wiszącej na ścianie obok nich i wyposażonych w duży szklany wizjer drzwi na ciemny korytarz. Obok łóżka Eryk dostrzegł stolik a na nim plastikowy kubek z wodą. Sięgnął po niego lewą ręką. Chybił o milimetry, ale to wystarczyło, by rozlać wodę na podłogę. Widłowski skrzywił się i westchnął ciężko. Musiał przywyknąć do braku lewego oka, a co za tym idzie, ograniczonego zasięgu wzroku i braku głębi.
Przejechał językiem po zębach. Stracił dwa przednie, kieł i trójkę po lewej stronie. Tu też mógł liczyć tylko na zwykłą protezę, a ta przecież nie byłaby zdolna się zmienił z ludzkiej na wilczą i tylko przeszkadzałaby w czasie przemiany.
Ale żył, wyszedł z Piekła i to teraz było najważniejsze. Czuł, że jest winien bardzo wiele bardzo wielu osobom. Najpierw jednak postanowił zobaczyć Jętkę. Nie widział jej od momentu, gdy przerzucił wszystkie przeznaczone na ofiarę kobiety. Wtedy spóźnił się o milisekundę i sztylet zapewne dosięgnął dziecka, skoro rozpoczęła się ceremonia wymagająca jego krwi. Martinez obiecał, że nic się im nie stanie, więc zapewne dotrzyma słowa. Musiał się z nią zobaczyć.
Najpierw jednak musiał znaleźć jakieś ubranie. Wstał i wyjrzał za okno. Widział stąd żurawie pracujące na budowie nowego biurowca w centrum, więc był pewnie na Oddziale Przypadków Dziwnych w Białogórze. Znając panujące tu zasady, zajrzał pod łóżko. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami znalazł stalową skrzynię z wyrytym na wieku nazwiskiem właściciela. Najpierw zdziwił się, widząc, że jest to własność Eryka iwem Lupus haaw Mnemnon haaw Telamach, ale wtedy przypomniał sobie, że przecież stał się oficjalnie synem Franco. Formalnie stał się członkiem Pokolenia Telemacha, Rodu Mnemnona i w pełni godnym wszelkich praw i przywilejów Lupusaidą. Nieformalnie był nim przez dwadzieścia jeden lat, formalnie był nim od...
Wysuwając skrzynię spod łóżka, spróbował policzyć dni, jakie upłynęły od libacji w starym hangarze do jego wybudzenia. Jeden dzień od libacji do bitwy w Balach Wielkich, Martinez wspominał o „pięciu dniach tortur”, czyli tyle czasu spędził w Piekle. A ile dni minęło, nim się obudził? Nie znał się na medycynie, ale podejrzewał, że co najmniej jeden dzień przespał. W sumie dawało to tydzień bycia Lupusaidą. Zaraz przyszło mu na myśl, że od tego tygodnia jego przyrodni brat, Olaf, stał się drugim synem, czyli praktycznie został zdegradowany w hierarchii społecznej. Stracił spore udziały w rodowych firmach i inwestycjach, prawo do noszenia miecza na plecach, czy do uczestniczenia w naradach Pokolenia. Prawdopodobnie będzie musiał też pożegnać się z myślą o przejęciu po Franco posady Wędrowca. Matka Olafa, Khaira, zapewne nie zostawi tego losowi. Eryk mógł się w każdej chwili spodziewać wizyty jakiegoś smutnego pana ze sztyletem w rękawie.
To samo tyczyło się Jętki. Musiał ją zobaczyć jak najszybciej, choćby po to, by jej bronić. Do tego jednak musiał się ubrać.
Gdy uniósł wieko skrzyni, srodze się zawiódł. Była pusta.
– Przynieśli zły rozmiar – powiedziała Maria, mrużąc rozespane oczy. – Dziadek miał zaraz przynieść nowe, ale coś go zatrzymało na dole.
Eryk wyprostował się i zamarł, nie widząc, jak się przywitać. Czuł ogromną wdzięczność do Marii za pomoc w wyciągnięciu go z Piekła, a jednak trochę dziwnie by się poczuł, gdyby teraz padł do stóp swojej córce. Dziewczyna jednak nie oczekiwała wiele. Podeszła do niego i objęła go ramionami.
– Dobrze cię widzieć, tato – szepnęła, tuląc mu się do piersi. Eryk uśmiechnął się i westchnął ciężko.
– Długo mnie tu pilnujes? – spytał, obejmując ją lekko. Z ledwością udało mu się nie zaseplenić. Myśl o tym, że jest ojcem spadła na niego dość niespodziewanie, ale teraz zaczynał szczerze żałować, że dopiero teraz. I że nie ma tu z nimi teraz jej matki.
– Od Szarży na Wrota Piekieł? – spytała Maria, dając mu znać, że może ją puścić. Podeszła do krzesła, na którym spała przedtem i podniosła z niego książkę. Był to gruby tom, na pewno ponad tysiącstronicowy, sypiący się już ze starości. – Najpierw pilnował cię dziadek. Dwa dni. Potem panienka Canissi. Też dwa dni. No, półtora, bo kilka godzin siedział przy tobie pan de Marcia. Ja jestem trzeci dzień. Zdążyłam przeczytać chyba wszystkie tomy Kronik Białogórskich.
Eryk oniemiał. Tydzień śpiączki to całkiem sporo. Musiał być nieźle pokiereszowany, skoro tak długo trzymali go w tym stanie. Widząc jego minę, Maria pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Właściwie to mieli cię wybudzić po tych dwóch dniach – powiedziała, podchodząc do drzwi na korytarz – ale ktoś przedawkował ci jakiś lek znieczulający i dlatego tyle to trwało.
Odpowiedź zdziwiła Eryka bardziej niż sama długość śpiączki. Z jakichś dziwnych przyczyn jego układ nerwowy był niezwykle odporny na leki przeciwbólowe i zawsze, gdy wymagała tego sytuacja, usypiano go Śpiochem – środkiem dla słoni, w iście słoniowej dawce. Żeby przedawkować coś takiego, trzeba wyjątkowej dawki głupoty. Albo złej woli.
– To był samach? – spytał Eryk, czując, jaka będzie odpowiedź.
– Według Korreora: tak – odparła Maria jak gdyby nigdy nic. – Trzeci w tym tygodniu. Korreor dla bezpieczeństwa odprawił cały personel, sam przychodzi tylko w razie potrze...
Nagle Eryk rzucił się na córkę i przycisnął ją do ziemi. Trzasnęła rozbijana szyba, świsnęła kula.
– Do łazienki! – krzyknęła Maria, pełznąc w stronę drzwi z trójkącikiem. Eryk dopadł do nich pierwszy i spróbował nacisnąć lewą dłonią klamkę. W ostatniej chwili cofnął rękę tuż przed tym, jak kolejny pocisk zrykoszetował od parapetu i rozbił zamek na drobne kawałeczki.
– Cholera – zaklął Eryk, czując, jak odłamek mosiądzu przecina mu skórę pod okiem. Mimo to zamachowiec ułatwił im dojście do bezpiecznego schronienia. Dopadli ściany z pisuarami i usiedli pod nimi. Łazienka pozbawiona była okien, jedyne światło zapewniała migocząca świetlówka.
– Teraz dzielą nas dwie ściany – sapnęła Maria, łapiąc oddech. – Poprzednio się nie przebił.
– Popsednio? – spytał Eryk. – Dwa rasy nasłali tego samego?
– Tak, ale chyba idiota znowu siedzi na tym samym dźwigu – przyznała Czarna, wsłuchując się w kolejne odgłosy dewastowanej kulami sali. – I znowu strzela na ślepo. Zaraz go sprzątną.
Jakby na potwierdzenie jej słów, doszedł ich odległy, głuchy łoskot eksplozji. Gdy przez minutę nie było słychać strzałów, Eryk ostrożnie wychylił się z łazienki. Sala upstrzona była kilkunastoma mniejszymi lub większymi dziurami po kulach. Kilka otworów wciąż dymiło, więc najprawdopodobniej użyto pocisków zapalających, bardzo skutecznych, gdy celem jest ktoś owinięty bandażami.
Eryk czujnie podszedł do okna, lecz nie było większej potrzeby się kryć. Ramię jednego z dźwigów kończyło się poszarpanym kikutem, nad którym unosiła się smukła sylwetka śmigłowca bojowego. Helikopter wykonał jeszcze jedno okrążenie wokół żurawia i odleciał w stronę majaczącej na horyzoncie Czarnej Góry.
– Swarty w tym tygodniu – mruknął Eryk, poprawiając bandaż, który zsunął mu się z ramienia. – Chyba nie dasą mi tak łatwo spokoju.
– Może od jutra się nieco uspokoją – rzuciła Maria, zbierając z ziemi kartki, które wypadły z Kronik Białogórskich.
– A so się stanie jutro? – spytał Eryk, pomagając jej powkładać kartki w należytej kolejności.
– Za trzy dni zacznie się Wielka Rada Lupusaidów – odparł Franco, stając w drzwiach wejściowych. – Zamach na jednego z nas będzie zamachem na wszystkich potomków Lupusa. Trzeba być samobójcą, żeby choćby podnieść na któregoś z nas rękę. Znasz idiotę gotowego zaryzykować rozwścieczenie tysiąca trzystu Lupusaidów?
Eryk podrapał się po głowie i spytał:
– Olaf?
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#5
Jest tu cały pierwszy tom, to będzie i cały drugi. Jutro może wrzucę następne rozdziały. Jak na razie "Ghan" ma zaledwie 146 stron podzielonych na dziesięć rozdziałów, ale siedzę aktualnie w innym opowiadaniu, do tego studia i niechęć sprzętu komputerowego do mojej skromnej osoby spowodowały trochę zastoju.

V



– Tak... – przyznał gorzko Franco. – Olaf...
Od kilku dni między ojcem i synem toczyła się prawdziwa wojna. Widząc, że Eryk może przeżyć zamachy, Olaf sięgnął po swoje koneksje. Kilku dziennikarzy przypomniało sobie stare sprawy, w które zamieszany był Eryk i raczyło czytelników zdjęciami zapłakanych matek i wdów, nie informując, ilu ludzi uśmiercili wcześniej zlikwidowani przez Eryka gangsterzy i najemnicy. Franco szybko obdzwonił swoich znajomych i dzięki uprzejmości Martineza, po kilku dniach publika wiedziała już z czyjej ręki poległa Banshee i co było powodem zwołania Wielkiej Rady. Gdy Olaf szukał poparcia wśród Wergoraga, Franco rozmawiał z Przewodnikiem Rodu Mnemnona, Ereghorem o tym, jak Eryk wsławił się pod Balami, a Marog podawał swoim uczniom Widłowskiego jako przykład walki z własnymi słabościami i grzechami. Gdy spowinowaceni z Khairą kapłani oregiańscy zaczęli głosić kazania o tym, jak odarci z moralności i zepsuci są ludzie spłodzeni w wyniku zdrady małżeńskiej, w kaplicach Czarnej Straży i klasztorach Szarych Sióstr odczytano list, w którym biskup Terrog stawiał czyste serce bękarta nad bezduszność szlachetnie urodzonego.
W końcu Młody Ghan, Kubilaj, publicznie potępił akt usynowiający Eryka, jako sygnowany przez Aurian. W odpowiedzi na to, jego ojciec, Wielki Ghan Tendżin Bielgorah, wydał notę, w której oświadczył, że akt potwierdzony przez Lupusaidę po tej stronie Granicy jest ważny niezależnie od tego, kto go firmował.
Sprawa Eryka była jak zapałka rzucona na suchą ściółkę. Odniosło się do niej całe państwo od robotników z nabrzeża, po Czarną Górę. Przez pierwsze trzy dni Franco był zdziwiony tym zapałem do komentowania i oceniania prostego, rodzinnego aktu prawnego, ale po trzech dniach monitorowania dzienników i agencji informacyjnych, zrozumiał to, czego nie dotąd widział, skupiony na sprawach Departamentu: Ghanat był podzielony od dawna. Wergoraga to był szczyt góry lodowej. Oni chcieli jedynie być na uprzywilejowanej pozycji, ale było kilku takich, którzy twierdzili, że należy usunąć z tego świata zwykłych ludzi i pozostawić go tylko dla Lupusaidów. Z drugiej strony, sporo było takich ludzi, co szukali metody eliminacji „pchlarzy” i zakończenia ich „tyranii”. Jedni chcieli pełnej swobody gospodarczej, inni chcieli wprowadzić godzinę policyjną po zmierzchu. Wszędzie roiło się do reformatorów i proroków.
Ale trudno było mówić, że ktoś jest powszechnie szanowany. Osoba uwielbiana przez Ruch Robotniczy była oszołomem i dyletantem w oczach inteligencji z Akademii Białogórskiej. Profesor Janicki mógł liczyć na to, że koledzy wystawią mu pomnik za życia, ale przewodzący Wergoraga Orhog nie uznawał go za godnego tytułu magistra. Uważany przez Klarytów za świętego Terrog był w oczach oregian tchórzem i mięczakiem.
Jeśli był ktoś, kogo mogli posłuchać ci wszyscy ludzie, to był to Stary Ghan, Tamerlin. Ten starzec wciąż był ikoną, pomimo tego, że od czasu, gdy zapobiegł wojnie nuklearnej minęło dobre pięćdziesiąt lat. Wszyscy chcieli się z nim zgadzać, a jeśli okazało się, że czyjeś zdanie był rozbieżne z opinią Starego Ghana, ten ktoś starał się tak naginać swoje własne wypowiedzi, by rozbieżność zniknęła. Musieli się z nim liczyć wszyscy w regionie.
Jeśli sprawa Eryka miała zakończyć się pomyślnie, musieli zdobyć poparcie Tamerlina. Nie powinno to być zbyt trudne – Stary Ghan był jedną z osób, które chętnie korzystały z tego, że na dworze jest ktoś, kto nie widzi nic złego w zabójstwie jakiejś szychy i niezbyt przejmował się możliwymi konsekwencjami. Można powiedzieć, że jedna druga wszystkich zleceń Widłowskiego była sprawką Ghana. Dawało to pewną nadzieję, musieli jednak pokazać, że Eryk jest w pełni sprawny i kontroluje się lepiej niż kiedyś.
Akurat była ku temu okazja.
– Wiesz, którego dziś mamy? – spytał Franco, przyglądając się synowi. Zgodnie ze słowami Korreora i Martineza, leki Czarnych zrobiły swoje: tam, gdzie bandaże odsłoniły ciało, nie widać było nawet blizn. Opatrunek na twarzy Eryka obluzował się nieco, odsłaniając dwa wąskie pasy cienkiej, gładkiej skóry w miejscach, gdzie jad pazurów Banshee utrudniał gojenie. Jednak sądząc ze sprawności z jaką przedostał się do łazienki, Widłowski był już w dość dobrym stanie.
– Nie wiem... – oznajmił Eryk. – Wychosi mi, se of bitwy w Balach minęło... dwanaście dni.
– Tak, mamy siedemnasty Khowir – przyznała Maria. – Jutro urodziny Starego Ghana.
– Jak rosumiem, jesfeśmy saproseni? – spytał niechętnie Eryk.
– Tak, jak co roku – odparł Franco, chcąc klasnąć w dłonie. Machnął jedynie prawą ręką, jednak nawet trochę go to nie zirytowało. – To okazja, by podziękować Ghanowi za opiekę, jaką cię otoczył przez te kilka dni. Przysłał nawet trzech swoich ochroniarzy z Gwardii. No i możemy pokazać ludziom, po której stronie jest dziadek Tamerlin.
– Miło s jego strony, ale chyba mam pilniejsze sprawy – przyznał Widłowski, wyraźnie pochłonięty inną myślą. Franco zauważył, jak wzrok Eryka ciąży ku skrzyni z wyprawką i już wiedział, o co chodzi.
– Zostawiłem ubrania na korytarzu – odparł Lupem, chcąc wykorzystać tę chwilę, gdy po nie pójdzie, na ułożenie słów w jakich przekaże synowi prosty i wulgarny fakt, że Jętka się na niego wypięła.
Ani zbierając z podłogi buty, ani składając do kupy sprezentowany przez Ereghora srebrny zegarek, ani przeliczając dla pewności pięć razy dwanaście symbolicznych miedziaków, Franco nie potrafił znaleźć słów na to, co usłyszał kilka dni wcześniej. Nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie, że będzie miał ochotę uderzyć ciężarną kobietę.
Przez te wszystkie dni Jętka pytała o wszystko: o tutejszą modę, architekturę czy uniwersytety... Ani razu nie zapytała o Eryka. Raz spytała, czy i tym razem zamach się nie powiódł, lecz było to raczej zainteresowanie nowinkami niż troska o życie ojca dziecka, które nosiła pod sercem. Niemal wszyscy prędzej czy później schodzili w rozmowach z nią na temat Eryka, jednak odpowiedź, którą ucinała wszystkie takie dyskusje, była tak okrutna, że w końcu nawet Alicja nie mogła już na Jętkę patrzeć i poprosiła o osobną salę. Nawet Marog powiedział, że nie czuje się na siłach mierzyć z tą jej obojętnością. Słowa powtarzane przez artystkę jak mantra zdawały się rozbrzmiewać w głowie Franco, zupełnie jakby słyszał je pierwszy raz.
„Już go nie potrzebuję.”
Gdy już jej życie nie było zagrożone przez Teratosso, gdy nie była więziona przez demony, gdy miała dostęp do opieki medycznej wiedzącej jak zająć się małym lykantropem, Eryk przestał być potrzebny. I teraz musiał się o tym dowiedzieć.
Gdy uświadamiał sobie, że Jętka traktowała jego syna jak przedmiot, Franco wracał myślami do tego dnia, gdy okazało się, że Beata kochała się z nim tylko dlatego, że był dla niej namiastką Erigha. Poczuł się wtedy wykorzystany, potwornie skrzywdzony i bezwartościowy. Był dobry, gdy przypominał swego brata, ale gdy tylko na horyzoncie zamajaczył oryginał, poszedł w odstawkę. Tak samo teraz Eryk – był dobry jako jednorazowy kochanek czy ochroniarz, nie nadawał się jednak na męża czy ojca.
Gdy już miał wejść do sali, usłyszał kroki na korytarzu. Spojrzał ku wejściu na oddział i zobaczył Alicję, Marka i Maroga. Dziewczyna i Lupusaida byli wyraźnie zaniepokojeni, widocznie nie wiedzieli jeszcze o tym, że zamach się nie udał. Canissi ubrana była w niebieską, długą sukienkę, na którą narzuciła błękitny płaszcz z niebieskim skowronkiem, godłem rodu Klary, na lewym rękawie. Włosy jeszcze jej nie odrosły na tyle, by spleść je w warkocz, więc musiała ograniczyć się do spięcia ich z tyłu. Marek od kilku dni starał się robić wszystko, by nie wyglądać na Aurianina: golił włosy, zapuszczał brodę i nosił ciemne okulary, co przy śladach niedawnego pobicia sprawiało, że wyglądał jak jeden z miejscowych oprychów. Marog zaś stale nosił służbowy fartuch z godłem Klarytów i w całym szpitalu pełnił posługę duszpasterską, starając się naprawić szkody wyrządzone przez Ghagora.
Widząc tę trójkę, Franco ani trochę się nie ucieszył.
– Jest cały – rzucił oschle, zbyt przybity faktem, że troski nie znoszą próżni i zaraz po zniknięciu jednej na jej miejsce wpada sześć nowych. – Już się obudził.
– To świetnie! – Canissi zaraz pomogła Franco pozbierać się z butami, ubraniami i drobiazgami, po czym spytała: – Możemy się z nim zobaczyć?
– Nie radzę – rzucił Franco. – Zaraz może być bardzo nieciekawie, bo zaczął pytać o tę tam... Musimy mu powiedzieć, jak sprawy stoją...
Alicja spoważniała, Marek ani drgnął, Marog coś mruknął pod nosem. Franco miał nadzieję, że po prostu uda mu się zmienić temat, ale były to zapewne nadzieje płonne. Nagle, nim zdołał zareagować, Alicja minęła go i wpadła do sali Eryka. Marek jedynie westchnął bezsilnie.
Franco i Marog zaklęli i rzucili się biegiem za nią. Przez chwilę nie wiedzieli, czy mają pchać czy ciągnąć, potem utknęli w przejściu, ale w końcu udało im się wejść do środka.
Zastali Alicję obejmująca ramionami osłupiałego Eryka, a obok próbującą powstrzymać wybuch śmiechu Marię. Franco zagryzł wargę i przygotował się na reakcję syna. Podejrzewał, że ten odtrąci Canissi albo choć powie coś wrednego, ale zamiast tego, gdy Alicja sama zrobiła dwa kroki w tył, Widłowski spytał:
– Sy ja o symś nie wiem?
Wszyscy poza Alicją zamarli, zaś Marog zaczął wymownie zbliżać się ku zawieszonej na ścianie szafce, w której Korreor zostawił zapas Śpiocha. Nie zdążył podejść zbyt blisko, gdy Alicja wypaliła:
– Jest problem z Jętką.
Franco miał ochotę ją udusić. Najchętniej w tym momencie udusiłby ją i Jętkę ale tylko szyja Alicji była pod ręką. Franco podszedł do dziewczyny od tyłu, a jego dłoń szybko znalazła się przy krtani Canissi, ale równie błyskawicznie wylądowała na jej ustach, tłumiąc słowa zdziwienia i protestu.
– Milcz – syknął jej do ucha Franco, tonem bardziej błagalnym niż rozkazującym. Było już jednak za późno.
– So się zieje!? – spytał przerażony Eryk, miotając spojrzeniem po wszystkich na sali.
Franco puścił Alicję i spojrzał na syna z niepewnością. Gdyby Widłowski wpadł teraz w szal, zapewne mieliby problem go unieruchomić. Sytuacja była patowa. Gdyby teraz powiedzieli mu, że nic się poważnego nie dzieje, to nawet gdyby im uwierzył, prędzej czy później musiałby się dowiedzieć prawdy. A wtedy miałby się jeszcze gorzej, bo straciłby resztki zaufania do otaczających go ludzi.
– Zostawcie nas samych – poprosił Franco, wskazując Erykowi by usiadł. – Proszę.
– Ja zostaję – zastrzegła ku przerażeniu Marka Alicja. Lupem skinął głową. Canissi przez dwa dni pomagała Marogowi i innym lekarzom i udowodniła, że potrafi zrobić zastrzyk. Dziewczyna podeszła do szafki na ścianie i wyjęła stamtąd sporą strzykawkę z zielonym płynem. Śpioch od kilku dni był w stałej gotowości.
– Ja też – rzucił Marog, stając koło wybitego okna. – Pan de Marcia niech wyjdzie, bo on może tego nie przetrzymać.
Marek zapewnił, że będzie zaraz za drzwiami i opuścił salę. Eryk opadł bezsilnie na łóżko i spuścił głowę, jakby czekając na wyrok.
– Ona i dziecko są zdrowi – zapewnił Franco, siadając obok niego. – Problem jest innej natury. Staraliśmy się dowiedzieć, dlaczego podjęła taką a nie inną decyzję, ale ona w kółko powtarza to samo. Poprosiła już o innego przewodnika dla dziecka...
Eryk już wiedział. Dotknął lewą dłonią opatrunku na twarzy i spytał:
– Innego nisz ja? Bo ja jesfem fylko ojsem biologisznym? O fo chozi? Sy o fe moje napawy...
– Nie! – zaprzeczył zaraz Franco, szykując się do tego, by przytrzymać syna. – Nie wiemy nic. Wiemy tylko, że ona...
– Mose ma innego? – pytał dalej Eryk, nie podnosząc głowy.
– Nie, ma zamiar zostać tutaj, a nie miała szansy nikogo poznać – odpowiedziała Alicja. – Tu nie chodzi o uczucia... Po prostu uznała, że... to jej się... to się jej nie opłaca.
Franco widząc, że Eryk zaciska pięści, był gotowy, by przytrzymać syna choćby na chwilę, ale nie było to potrzebne. Eryk rozluźnił dłonie, wstał powoli, usiadł, spojrzał pustym wzrokiem na ojca, potem na Alicję. Następnie drżącym głosem spytał:
– Gdzie ona jest?
– Na końcu korytarza, po lewej – odparł Marog. – Idź. Jeśli to jej nie ruszy...
Eryk zazgrzytał zębami i sięgnął po ubrania.
– Nie pójdę do niej szebrać – powiedział gorzko, starając się ograniczyć seplenienie. Brzmiałoby to idiotycznie, gdyby stanął przed nią i zaczął pluć jej w twarz z każdym słowem. – Snaczy się: idę szebrać, ale jeśli jusz muszę fo robić, to będę szebrał z godnością. Wajcie mi się ubrać.
– Poczekamy tutaj, ty idź do łazienki – powiedział Franco. – Nie chcę, żebyś wyskoczył przez okno.
– Snając moje szęście, jeszcze bym przeszył. – Eryk pozbierał ubrania i przeszedł do łazienki. – Mogę sdjąć fe bandasze, czy mam szpanować i udawać mumię faraona Mosisa?
– Korreor mówił, że można je już praktycznie zdjąć – powiedziała Alicja – tylko zostaw ten na oku. No i gipsu nie rozbijaj.
– Zięki – burknął Eryk, trzaskając za sobą drzwiami. – Nie podglądajcie przez ziurę po klamce.
– Żartuje – zauważył Marog. – To dobrze, czy źle?
Franco wzruszył ramionami. Gdy Eryk przyjechał do Ghanatu z Isla Paradiso był śmiertelnie poważny, ale to nie było dziwne. Nie potrafił wtedy żartować w werganie. Był w zupełnie nowym świecie, który opanował tylko na tyle, na ile potrzebował. Poznał różnicę między imieniem, przezwiskiem a nazwiskiem, dowiedział się, jak się chronić przed zimnem, co to jest zupa czy nauczył się czytać. Dopiero, gdy Stary Ghan ogłosił przy nim, że potrzebuje kogoś, kto zabije Tiberiusa „Rybkę” Pseudopisci, Eryk zainteresował się polityką. I po raz pierwszy zażartował.
– Źle – przyznał Lupem. – Bardzo źle. Ściągnij tego ochroniarza z dołu, niech przyjdzie jako wilk, bo może być krucho.
Marog wyszedł szybko na korytarz i tam wcisnął cichy alarm. Stary Ghan przyznał szpitalowi jednego dodatkowego ochroniarza ze swojej Gwardii Wergańskiej. Był to jeden z najlepszych w kraju speców od antyterroryzmu, ale podobno wybrano go nie ze względu na zasługi, ale przez to, że nie lubił szpitali, a podpadł dowódcy. Powinien się zjawić za najdalej pięć minut po zawiadomieniu.
– Trzeba było to rozegrać delikatniej – skarcił Alicję Franco, samemu sobie wyrzucając zbyt gwałtowną reakcję, która zdradziła, że sprawa jest poważna. – Teraz pewne są tylko kłopoty. Marog wrócił, ściskając swoją skórzaną piłeczkę. Za nim wszedł de Marcia, nadal niezbyt chętnie zbliżający się do staruszka, który spuścił mu łomot.
– Będą kłopoty. I to spore – oznajmił Marog, opierając się plecami o ścianę. – Choć nie jestem pewien, czy powinniśmy się obawiać samego Eryka. Mógł nieźle osłabnąć po bitwie. I to nie tylko na ciele. Widzieliście jego reakcję. Dawniej nie dałby nam czasu na reakcję. Dowiedziałby się, gdzie leży Jętka i natychmiast by tam pognał.
– I fak moze byłoby lepiej – krzyknął Widłowski z łazienki. – Feraz muszę wykombinować so z fym okiem. Znacy fym, so go nie ma.
– A jaki masz z nim problem? – spytał Franco, podchodząc do drzwi toalety.
– Mogę je pokasać, sy mam sałoszyć fę idiofyszną przepaskę? – spytał kąśliwym tonem Eryk, wysuwając z łazienki rękę w której trzymał czarny pas materiału. – Mam udawaś pirafa?
Alicja uśmiechnęła się lekko, ale zaraz odpowiedziała bardzo poważnym tonem:
– Najpierw się pokaż w niej, to potem ci powiemy, że masz ją założyć.
Franco spojrzał na nią groźnie, dając znak, by nie drażniła Widłowskiego.
Siedzieli w milczeniu przez pięć minut, ale w końcu Eryk wyszedł i zaraz skierował się do drzwi. Franco nie miał zamiaru grać na zwłokę i kazać mu przystanąć i pokazać się ze wszystkich stron. Podejrzewał, że opaska na pewno jest lepszym wyjściem niż wystawianie jakby na pokaz oczodołu zakrytego łatą ze sztucznie wyhodowanej skóry. Proste, czarne spodnie i równie czarna bluza z wielką lambdą na lewym ramieniu kontrastowały mocno z bladą, wychudzoną twarzą.
Eryk wyszedł na korytarz, a za nim Franco. Tam spotkali już Rhagara, czarnego lykantropa w zielonym płaszczu Gwardii Wergańskiej. Trzymał on gotowy do strzału karabin, jednak widząc, o co chodzi natychmiast go zabezpieczył i odłożył pod ścianę.
Widłowski spojrzał na zebranych na korytarzu i wzruszył ramionami.
– Jakby so, fo wiecie, gzie wbić igłę – oznajmił i ruszył w stronę drzwi do sali Jętki. Choć ruszył gwałtownie, zaraz jednak zaczął zwalniać, aż zatrzymał się kilka kroków od nich. Franco stanął tuż za nim, po jego lewej był już gotowy do działania Rhagar. Jednak Eryk stał, jakby wmurowany w posadzkę, niezdolny wykonać kroku. Franco czuł zapach jego potu, słyszał łomot serca. Po chwili widział już jak drżą ręce Widłowskiego, jak stara się on pójść naprzód ale zdawało się to dla niego zbyt wielkim wysiłkiem. Zgrzyt zębów i chrupnięcie zaciskanej pięści poprzedziły krok w tył. Zaraz potem Eryk upadł na kolana.
Marog zaklął i odsunął szybko Franco i Rhagara.
– Zostawcie nas na chwilę... – poprosił, dźwigając Eryka na nogi i prowadząc go do najbliższej sali. Widłowski nie stawiał oporu, jakby zbyt zszokowany tą nagłą niemocą. Franco poprosił resztę, by odsunęli się na tyle, by nie dało się podsłuchiwać.
Nikt nie skorzystał z jego oferty, by odejść do swoich zajęć. Wszyscy czekali na korytarzu, choć Alicja z Markiem powinni iść kupić odpowiednie stroje na przyjęcie, a Rhagar zająć się ochroną na dole. Te spędzone w milczeniu pół godziny było dla Franco najgorszą tortura. Nawet, gdy leżał po bitwie, okaleczony i nie wiedząc, co się stało z Erykiem, nie odczuwał takiego strachu. Wtedy był pewien, że jego syn poradzi sobie, choćby sam stanął naprzeciw Trzynastki. Teraz widział, jak ten Eryk, który rzucił się na najpotężniejsze demony świata, ten Eryk, który potrafił zabić Banshee, ten Eryk, który przeżył pięć dni w Piekle, ten sam Eryk teraz nie miał dość siły woli, by zrobić jeden krok. Nigdy Franco nie musiał się martwić o Eryka. O to, czy znowu kogoś nie zabije, o to, czy nie wejdzie w kolejny konflikt z prawem, o to, czy nie zdradzi tajnych akcji po drugiej stronie Granicy... To tak. Do tego, że te rzeczy go niepokoiły, Lupem przywykł i niemal nie zwracał na nie uwagi. Teraz jednak nie wyobrażał sobie, by jego syn w tym stanie był zdolny normalnie funkcjonować.
Pozostawało mieć nadzieję, że jest to tylko chwilowa niemoc, albo chociaż spowodowana stresem przed taką a nie inną rozmową. Wtedy była jeszcze szansa, że Eryk będzie zdolny pracować jako Wędrowiec. Gorzej, jeśli taki paraliż woli będzie mu się przytrafiał za każdym razem, gdy pomyśli o Jętce. Przede wszystkim, Franco miał nadzieję, że Eryk uniknie jego losu. Że uda mu się zapomnieć, zepchnąć w najdalsze zakątki umysłu fakt, że został odrzucony. Patrząc na swoje Przekleństwo z tej perspektywy, Lupem mógł tylko uśmiechnąć się gorzko. On został porzucony, bo matka Eryka kochała innego. Eryk zaś... Bo tak. I już. O ile to, że ukochana osoba może mieć inne plany matrymonialne, każdy znający historię Kharemy i Hergera Lupusaida wiedział doskonale, o tyle Franco nie umiał sobie przypomnieć, by słyszał o podobnej postawie jak ta Jętki. Jeśli ktoś z Rodu Mnemnona czegoś nie pamiętał, to tego najwyraźniej nigdy nie było.
W końcu, na korytarz wyszedł Marog, a za nim Eryk. Klaryta natychmiast podszedł do Franco i powiedział:
– Trzeba go stąd zabrać.
– Na jak długo? – spytał Franco, patrząc w stronę Alicji. Gdyby zająć Eryka rolą przewodnika, może udałoby mu się jakoś odegnać ponure myśli.
– Nie może tu wrócić – odpowiedział Marog poważnym tonem. – Każ przygotować dla niego pokój w jakimś hotelu. Albo lepiej w Pałacu Mnemnona.
– To poza miastem, a jest Wielka Rada – przypomniał Franco. – Będzie musiał dojeżdżać.
– I dobrze. Nie może mieć wolnego czasu – dodał starzec, patrząc na opartego o ścianę i kryjącego twarz w dłoniach Eryka. – Znajdź mu zajęcie. Dużo zajęć. Im bardziej pracochłonnych, tym lepiej. Nakażę Korreorowi załatwić wypis, ty tylko gdzieś go ulokuj i załatw mu miejsce do spania. Jak będzie umiał zasnąć. W jego sytuacji jedno, czego jesteśmy pewni, to fakt, że niczego nie możemy być pewni.
Franco skinął głową, a gdy Marog znowu podszedł do Eryka, Lupem zaraz spojrzał na Canissi.
– Słyszałaś? – spytał, choć było to oczywiste. Gdy przytaknęła, poprosił ją i Marię na bok. Odeszli kilka kroków i dopiero wtedy Franco poprosił Alicję, by pozwoliła Erykowi oprowadzić się po centrum miasta. – Rób wszystko, byle tylko go zająć. Pytaj o rady dotyczące ubioru, jakieś formy grzecznościowe w werganie i tak dalej. Maria pójdzie z wami, jakby były problemy, to wam pomoże.
– Mam ja tu coś do powiedzenia? – warknął Marek, wtrącając się do rozmowy.
– Nie! – odpowiedzieli równocześnie Franco, Alicja i Maria. Widząc wściekłość na twarzy de Marcii, Canissi odciągnęła go na koniec korytarza, gdzie starała mu się wyjaśnić, dlaczego musi pomóc człowiekowi, którego on darzył szczerą antypatią. Lupem w tym czasie podszedł do Eryka i poprosił go o to, by towarzyszył Canissi w czasie wypadu na miasto.
– Jak fam szesz... – odmruknął Widłowski obojętnym tonem.
Franco spojrzał na niego spokojnie, ale zaczynała w nim wzbierać odraza do Jętki. Chyba nigdy nie był tak świadom tego, że Eryk jest jego dzieckiem jak teraz, gdy czuł, że ma ochotę zabić kobietę, która go zraniła.
– Idźcie już – powiedział Lupem, sam chcąc jak najszybciej oddalić się od tego przeklętego oddziału. Już ułożył sobie w głowie plan, jak spędzi najbliższe kilka godzin. Podejrzewał, że w obecnej sytuacji nie da rady go zrealizować, ale przynajmniej postanowił postarać się, by nie zrealizować punktu „zarąbać Jętkę”.
Było ciepło, więc Eryk opuścił oddział w samej bluzie. Rhagar postanowił pójść z nim, co nieco uspokoiło de Marcię. Franco od dłuższego czasu widział, że Aurianin jest zmęczony pobytem po tej stronie Granicy. Radość z ozdrowienia Alicji ledwo rewanżowała fakt, że musiał kryć się ze swoim pochodzeniem, a nawet wyglądem. Przez ostatnie dni często siedział w przydzielonej mu piętro niżej sali i starał się poznać zarysy historii Ghanatu i Lupusaidów, choć Alicja zachęcała go do tego, by razem z nią pomagał Marogowi. Lupem czuł, że Marek chce po prostu oswoić się z nową sytuacją tak jak potrafił – czyli poznając tę nową rzeczywistość. Franco starał się pomagać mu, jak tylko mógł. Gdy czuwał przy Eryku, przetłumaczył na aurianę kilkaset stron książki opisującej pokrótce historię Rodu Klary i najważniejsze wydarzenia z historii Białogóry. Miał nadzieję, że mogąc choć cząstkowo wprowadzić narzeczoną w tutejsze realia, de Marcia poczuje się choć trochę lepiej.
Były to nadzieje złudne. Marek był tym bardziej zaniepokojony, nadwrażliwy i podejrzliwy, co Marog zwalał na karb zazdrości o Alicję, która to zazdrość wzmogła się mocno po Szarży na Wrota Piekieł. Zmienił Canissi przy łóżku na kilka godzin, ale chyba tylko dlatego, że był wściekły widząc, jak jego narzeczona zajmuje się kimś, kogo on sam uważał za wroga. Franco mógł mieć tylko nadzieję, że ani Eryk, a tym bardziej Alicja nie zrobią nic, by rozjątrzyć te wrogie uczucia.
Teraz Lupem miał pilniejsze zajęcia. Po ustaleniu z Marogiem najpilniejszych sprzętów medycznych, jakie przydadzą się Erykowi w związku z brakiem oka i ewentualnymi zaburzeniami hormonalnymi po ustaniu działania mocy Baala, Wędrowiec opuścił szpital i zszedł w dół zbocza Góry Zamkowej, w stronę budynku Departamentu Bram.
Górę zabudowano gęsto, wrzynając się w skały, drążąc tunele łączące budynki i kując schody po których mogli poruszać się piesi. Popularne w Białogórze trójkołowe samochody nie miały szans wdrapać się po stromych zboczach, a pacjentów do szpitala wożono helikopterami, które lądowały na dachach starych baszt. Franco schodził w dół ulicy, mijając ozdobione reklamami w trzech alfabetach szyby kawiarń i sklepików, pozdrawiając znajomych handlarzy i odpowiadając na pozdrowienia nieznanych mu ludzi. Od kilku dni był dość rozpoznawalną postacią. Mogło się to zmienić, gdy wreszcie uda się zamontować protezę ręki, choć i wtedy pewnie wielu będzie wskazywać go palcem i powtarzać szeptem najnowsze przecieki ze spraw zaGranicznych.
Ten spacer nieco poprawił nastrój Franco. Wizje rozłupanej na dwoje czaszki Jętki zeszły na drugi, a nawet trzeci plan, dzięki czemu, gdy wreszcie stanął pod zbrojonymi wrotami wiodącymi do budynku Departamentu, miał już wszystko ułożone. Nie musiał nawet stukać, czy dzwonić – zaraz na powitanie wyszedł mu wysoki, chudy mężczyzna w czarnej, kevlarowej zbroi.
Wyjątkowo zdjął hełm, przez co Franco mógł zobaczyć szeroki uśmiech na poznaczonej zmarszczkami twarzy. Siwe oczy uśmiechały się nawet wtedy, gdy ich bystre spojrzenie padło na zaszyty pusty rękaw Franco.
– Może nie cały – skwitował Alfred, kłaniając się lekko – ale żywy.
– Kto jest na Bramie? – spytał Franco, odwzajemniając ukłon. – Mam kilka pilnych spraw, nie mam zamiaru się żreć z Olafem.
– Olaf jest w Pałacu, przygotowuje się na przyjęcie u Ghanów – odparł Czarny, zapraszając Franco do środka. Weszli na niewielki, wyłożony szarym granitem hol, na którym znajdowała się jedynie niewielka portiernia i drzwi do windy. Większość zabudowań Departamentu znajdowało się pod ziemią, wokół wielkiej, kulistej sali, gdzie znajdowała się sama Brama. Kiedyś znajdowała się ona na szczycie wieży zamkowej, potem jednak dzięki geniuszowi kilku członków Rodu Telemacha udało się ją osadzić w podziemiach. Franco to bardzo pasowało, nigdy nie lubił stromych schodów.
Nowy portier, młody szatyn z czymś imitującym wąsik pod nosem, nie poznał z początku Franco, jednak widząc z jakim szacunkiem odnosi się do niego Alfred i rzucając krótkie spojrzenie na brakujące lewe ramię, nawet nie pytał się o przepustkę.
– Pilnuj się, młody – zganił go Lupem, wyciągając zza bluzy zawieszony na łańcuszku klucz elektroniczny i przykładając go do odpowiedniego czytnika. – Każdą przepustkę trzeba sprawdzić.
Gdy Franco i Alfred znaleźli się w windzie, Wędrowiec wysłuchał raport dotyczący zaburzeń przepływu energii, które uniemożliwiły przerzut ludzi przed bitwą w Balach.
– To ewidentnie coś z naszej strony – mruknął Czarny, gdy dojechali na najniższy poziom. Wyszli na wąski, słabo oświetlony korytarz, na końcu którego znajdowały się metalowe, potrójnie zbrojone drzwi z wizjerem. Zatrzymali się przy nich, korzystając z tego, że zwyczajowo nie było tu podsłuchów. – Przerzucaliśmy z pola pod miastem, żeby móc rzucić to wszystko w Waruhikho. Pomiary robił panicz Olaf, potem sprawdziłem ja, potem znowu on. Wygląda na to, że ktoś nam bruździł, bo gdy sprawdzałem, było nieco lepiej, a gdy on, znowu drastycznie spadało. Jakby bał się wykrycia przez nas. A panicz Olaf to jednak nie dałby rady demonowi. Albo był w zmowie.
– Olaf miałby zrobić coś takiego? – Franco niezbyt chciał w to wierzyć. Mimo wszystko, nie podejrzewał syna o takie ryzyko. Gdyby nie ten transport, bez zbroi i miecza Eryka, porządnych karabinów dla łowców nagród, nie daliby rady pokonać Trzynastki. – A co z Azazelem?
– On tylko przeszkadzał wam w nawiązaniu połączenia – orzekł Albert. – Nie ma dość sił, by wysysać energię z Bram. Też nie bardzo chcę wierzyć w to, że była to sprawka Olafa, bo on sam się piekielnie boi demonów i tylko myśl, że musi pomagać Erykowi tłumiła jego zapał w przygotowaniach. A na polach był sam Młody Ghan. Ale o tym to później.
Albert przyłożył dłoń do stalowej płyty drzwi, a te po chwili otworzyły się z lekkim sykiem. Byli w ścisłe nadzorowanej części, przylegającej bezpośrednio do Bramy. Przed nimi znajdowały się trzy pary drzwi.
Pierwsze, podwójne, zabezpieczone trzema systemami szyfrującymi, prowadziły do samej Bramy, teraz nie mieli tam po co iść. Następne, czarne i pozbawione klamki, wiodły do kilku pomieszczeń zajmowanych przez rezydujących przy Bramie Czarnych. Franco nigdy tam nie był i nie czuł większej potrzeby sprawdzania jak wyglądają miejsca, o których tylko słyszał i których przeznaczenia mógł się domyślać z nazw takich jak Garncarnia, Jatka czy Katownia.
Przy trzecich drzwiach stał niski, lekko zgarbiony staruszek o krzaczastych, zrośniętych nad nosem brwiach, poważnym spojrzeniu i szyderczym uśmiechu na wąskich ustach. Ubrany był w stary, dawno nie używany strój Wędrowca, wspierał się zaś na metalowej, lekko tylko zardzewiałej lasce. Starzec spojrzał na Franco i pokręcił głową.
– Same kłopoty z wami, dzieciaki... – westchnął. – Same kłopoty.
– Tato... – odwestchnął Lupem, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Przyszedłem nadźgać do słuchu mojemu kochanemu wnuczkowi – przyznał bez ogródek Joregh iwem Lupus haaw Mnemnon haaw Telemach. – Ale skoro on zajmuje się przygotowaniem powozu, to nadźgam tobie. Ale u ciebie w gabinecie.
– Pozwolisz? – Franco ukłonił się Albertowi, a gdy ten zniknął za czarnymi drzwiami, zaprosił ojca do siebie. W zajmowanych przez Lupusaidów pomieszczeniach nikogo nie było, dzięki czemu Joregh mógł otwarcie utykać na protezę lewej nogi.
– Mówiłem ci, żebyś zrobił sobie nową – przypomniał Franco, wyciągając z szafki dwie miski i puszkę z kai.
– E, tam – mruknął Joregh, rozsiadając się na sofie, na której zwykle sypiał jego syn. Cały gabinet przypominał połączenie biura i sypialni. Było tu i wielkie biurko z prostej sklejki i portret Werga XXVII za którym krył się sejf z najważniejszymi dokumentami, ale także wygodna sofa, biblioteczka i skryty za półką z raportami kącik sanitarno-socjalny. Na ścianie koło biurka na dwóch hakach wisiało Berło Telemacha, wydrążona w środku rura, służąca do przesyłania drobnych przedmiotów przez Granicę. – Nic tu nie zmieniłeś. Zupełnie jakbym to ja był Wędrowcem.
– Masz gust – przyznał Franco, włączając czajnik elektryczny. – Ale nie przyszedłeś wspominać starych dobrych czasów?
Joregh uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Przyszedłem pocieszyć się obecnymi – powiedział gorzko. – Bo się szybko skończą i przyjdą gorsze.
– Przesadzasz? – spytał Franco, wiedząc, że może oczekiwać szczerej odpowiedzi. Usiadł na blacie biurka, naprzeciw ojca.
– Nie przesadzam – odparł Joregh, patrząc mu w oczy. – Erigh ci nie odpuści.
Franco opuścił głowę na pierś i zazgrzytał zębami. Zawsze żył ze świadomością, że mimo sposobu w jaki został poczęty, Erigh był ukochanym dzieckiem rodziców. Franco to nie przeszkadzało, dopóki nie odrywali go od książek i nie zmuszali go do udziału w rodzinnych uroczystościach. Bracia mieli swoje mniejsze lub większe konflikty, a widywali się na tyle rzadko, że powitalne bójki nigdy nie obrodziły czymś większym niż siniak. Mimo to, Franco wiedział, że poczęty przed ślubem, w dość tragicznych okolicznościach Erigh nie został zalegalizowany jako syn Joregha tylko dlatego, że ustawę na to pozwalającą przepchnął Stary Ghan dopiero kilka lat po tym, jak Erigh „poległ” w czasie wyprawy za Granicę.
Teraz prawdopodobnie wszyscy mieli się dowiedzieć, co było przyczyną tego zaginięcia, a prawo już od dawna zezwalało na oficjalne usynowienie nieślubnego potomka. Bardziej jednak niż symboliczna degradacja w hierarchii społecznej martwił Franco fakt, że Erigh miał wszelkie powody ku temu, by się zemścić krwawo, podle i bezlitośnie.
– Chciałbym go zobaczyć – przyznał Joregh, gdy Franco zalewał kai. – Od kiedy wasza matka umarła, trochę mi tu smutno. Ty ciągle pracujesz... Twoi synowie też nie są dla mnie żadną pociechą.
– Może przyjedzie – odparł Franco. – A może nie. Nie wiem, czy da się teraz przewidzieć jego poczynania. Po tak długim czasie... – Zawahał się, nie wiedząc, czy powinien teraz wyznać ojcu, jak wyglądało „zaginięcie” brata, ale nie miał szans.
– Za Drzwiami do Piekieł... – przerwał mu Joregh beznamiętnym tonem. – Ale to bez znaczenia. Czarni mi wszystko wyjaśnili. Asmodeusz otrzymał nakaz nietykania Erigha, gdy byli razem uwięzieni. Nie wiem czemu i od kogo wyszło takie polecenie. Wiem, że ten czart siedział grzecznie i nie szalał. Właściwie, to dziwne nawet, że twój brat przeżył to fizycznie. Dwadzieścia lat głodu... Czarni dużo wiedzą, ale nie powiedzą. Wiem tylko, że Erigh jest inny niż kiedyś.
Joregh spojrzał na syna z troską w oczach, ale Franco nie wiedział, czy uczucie to było skierowane ku niemu czy ku Erighowi.
– Gdy przygotowywaliśmy powrót, raczej mnie unikał – przyznał Franco.
– Nie chciał kopać leżącego. Poza tym sytuacja była bądź, co bądź wyjątkowa. Może miał też jakiś sentyment do Eryka jako do syna Beaty.
– Może.
W tym momencie pokój na chwilę zalał delikatny, jasnobłękitny blask.
– Poczta przyszła – powiedział Joregh, wspominając czasy, gdy sam oczekiwał w tym pokoju wieści od synów. Franco spojrzał za siebie, na Berło Telemacha. Zamontowane w jego końcach kamienie emanowały jasnym światłem, przyjmując to, co przysłał im ktoś zza Granicy. Lupem przeszedł na drugą stronę biurka, przyłożył kciuk do czytnika linii papilarnych i poczekał aż system otworzy zamek.
Wyciągnął z szafki jeden z trzech lnianych, zapieczętowanych woreczków, zanotował w zeszycie datę i godzinę, podpisał się i zatrzasnął drzwiczki, pozwalając, by zamek automatycznie się zablokował. W tym czasie kamienie z Berła już zgasły, lekko tylko migocząc niewielkimi wyładowaniami energii. Franco odpieczętował woreczek, wyciągnął z niego dwa obrobione czarne kamienie i położył je na blacie biurka. Następnie zdjął Berło ze ściany, wyciągnął z wnęk wypalone kamienie Telemacha, włożył je do woreczka, a w ich miejsce wstawił nowe. Na szczęście, przy lekkiej tylko pomocy Joregha, dało się zrobić to wszystko jedną ręką. Dopiero zdejmowanie zakrętki z jednego z końców Berła okazało się być ponad możliwości Franco. Joregh wyciągnął plik zrolowanych dokumentów i podał je Franco.
– Wygląda mi to na świeże raporty – powiedział Lupem, siadając za biurkiem i zdejmując zębami gumkę recepturkę.
– Przysłał ci je Cristiano? – zdziwił się Joregh, wieszając Berło na ścianie. – Przecież on tego nie potrafi. Erigh?
– Nie – zaprzeczył Franco, rozkładając przed sobą kartki. – Powinno już mu braknąć kamieni Telemacha. A jednak on!
Razem przeglądali raporty, w których Erigh podsumowywał ostatnie dni. Na razie wyglądało na to, że miasto zaczęło już wracać do normy po zniszczeniach i awanturach. O ile dało się dojść do normy po tym, jak jedna dzielnica postanowiła wymordować drugą. Pracujące do tej pory na trzy zmiany oddziały ratunkowe teraz odpoczywały, oblężenie przeżywały za to areszty i zakłady psychiatryczne.
Co ciekawe, po klęsce demonów, sporo pensjonariuszy odzyskało zdrowie psychiczne. Nie wszędzie jednak było tak dobrze. Straty i liczba zatrzymanych wśród studentów były tak wielkie, że rektorzy białogórskich uczelni postanowili na pół roku zawiesić zajęcia dydaktyczne.
– Tyle dobrego – mruknął Joregh, patrząc na policyjne i wojskowe statystyki. – będzie miała czas się wszystkiego nauczyć. No, może pół roku to niezbyt wiele, ale przynajmniej nie będzie się musiała kryć.
– Mówisz o panience Canissi? – spytał Franco, czując, że lekka złośliwość w głosie ojca nie jest przypadkowa czy bezcelowa.
– Na pewno nie jest to panienka Lupem? – spytał Joregh.
– Na pewno – zapewnił Franco. – Eryk sprawdzał.
– I on sam też nic nie kombinował?
– On jej by końcem sześciometrowej piki nie tknął!
– Jasne, jasne... Ty też kiedyś stroniłeś od pań, a potem jak cię panna Beatka olała, to cię musieli z Białogóry wyganiać zazdrośni mężowie – Joregh pokiwał głową i sięgnął po leżącą na blacie kopertę z godłem Canissich, białym sierpem na niebieskim tle. – Oni naprawdę są nasi z dziada-pradziada?
– Ten sierp to podobno kiedyś był księżyc – wyjaśnił Franco, biorąc do ręki zapieczętowany, zaadresowany do Alicji list. Nie znalazł nigdzie imienia nadawcy, ale podejrzewał, że napisał go Mścisław Canissi. On akurat miał córce bardzo dużo do wyjaśnienia. – A pod nim był najpierw wilk, potem pies, potem niedźwiedź, a potem zrobił się sierp i kłos, potem zniknął kłos. Przynajmniej tak uważa Eryk.
W tym momencie Joregh chrząknął i podał Franco standardową listę porównawczą rzeczy wywiezionych i przywiezionych zza Granicy. Pod nazwiskiem Eryka znajdowała się wytłuszczona, krwistoczerowana adnotacja:

BRAK 1 (SŁOWNIE: JEDNEGO) ZESZYTU KRONIK BIAŁOGÓRSKICH.

– Niedobrze – zauważył Franco. W tym całym zamieszaniu zapomnieli o sprawdzeniu, czy znajdują się one w tobołku Eryka. Każdy członek Zakonu Pamięci, czyli praktycznie każdy Lupusaida z Rodu Mnemnona, miał obowiązek przeanalizować i w miarę możliwości uzupełnić jeden z kilkuset zeszytów Kronik Białogórskich. Eryk, jako syn nielegalny, nie miał tej szansy, więc skorzystał z tego, że Olaf niezbyt pilnował swojego egzemplarza i po prostu pewnego pięknego dnia ukradł go pod osłoną gazu łzawiącego (nie chciał czekać aż do nocy). Teoretycznie książka powinna znajdować się w bunkrze na Polu Ślepego Węża, gdzie był uwięziony Erigh wraz z Asmodeuszem. Rzecz w tym, że przez ten bunkier przewinął się co najmniej jeden demon, a skoro Erigh nie wie, gdzie są, to znaczy, że on ich nie brał.
Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby te zapiski wpadły w łapy sług Piekła, lub – co gorsza, w ręce ludzi z Instytutu Historii Preaureliańskiej. Trzeba było jak najszybciej poinstruować Erigha, by wszczął poszukiwania. Przydałoby się jednak najpierw porozmawiać z Erykiem, czy czasem nie ukrył ich gdzieś indziej.
– Coś jeszcze? – spytał Lupem, planując spotkanie z synem.
– Spis wybitych demonów... – zaczął wyliczać Joregh, przeglądając dokumenty. – Daty pogrzebów co ważniejszych postaci... To lepiej zachować, może się potem przydać. Tu jest coś o jakimś Kuczajewie, żeby na niego uważać, bo, uwaga, cytuję: „skurwysyn niemożebny”. Koniec cytatu. O, tu jest list do ciebie.
– Od kogo? – spytał Franco, lecz zaraz jego ojciec dodał:
– I drugi... I trzeci...
– Nie, ten jest do Eryka – zauważył Lupem, odkładając na bok pożółkłą kopertę zaadresowaną prostym, oszczędnym pismem Beaty. Słyszał kiedyś, że napisała coś podobnego, ale sądził, że stary Widłowski spalił to wszystko. Co gorsza, jeden z zaadresowanych do Franco listów był napisany ewidentnie tą samą ręką. Drugi to już było koślawe, szybkie pismo, które z ledwością pozwalało odczytać nazwisko adresata. Niestety, sądząc po wyrytym na pieczęci inicjale, jego autorem był ewidentnie Erigh. Musiał być bardzo wściekły, skoro tak krzywo pisał..
– Ja już się będę zbierał – powiedział Joregh, chowając do kieszeni dwa listy. Franco zaraz domyślił się, że Erigh napisał też do obojga rodziców. Zaraz też pojął, że trzeba było jakoś powiadomić go o śmierci matki.
Gdy został już w gabinecie sam, Franco, pomagając sobie drzwiami, otworzył list od Beaty. Widząc ślady łez, które spadły na szorstki, reglamentowany papier dwadzieścia lat wcześniej, nie mógł powstrzymać bolesnego ukłucia żalu i tęsknoty.
Starał się odpędzić stare, a przecież żywe wciąż w pamięci wspomnienia. Przeklinając po raz setny Dar pamięci absolutnej, zaczął czytać.

Drogi Franco!
Mam nadzieję, że nie chowasz do mnie urazy za to, co powiedziałam Ci wtedy, na moich zaręczynach. Wciąż nie mogę do końca zrozumieć tego, kim jesteście i nie mam do tego serca. Boję się, że dojdę do wniosków, do których za żadne skarby dojść nie chcę. Staram się nie myśleć o tym, że ty i Eryk, Erigh czy jak się On tam nazywa, jesteście braćmi. Nie chcę wierzyć w to, że obaj jesteście zdolni do takich rzeczy.
Przez pewien czas myślałam, że cię skrzywdziłam, ale przecież ty wcale nie narzekałeś. Wiedziałeś, że nie czuję do ciebie tego samego co do Niego. Wiedziałeś, a przynajmniej powinieneś wiedzieć, że to nie ma sensu. Dlaczego więc pozwoliliśmy sobie w to brnąć? Gdybym nie widziała do czego jesteś zdolny, pewnie nigdy bym tego nie skończyła, wierząc, że ty to On. Chciałabym, żeby był inny niż ty. Żeby nie miał na rękach krwi. Nie wiem, czemu ale bardziej przeraża mnie tych kilka kropli krwi, które widziałam gdy pobiłeś Edwarda niż to, że tych dwóch ludzi po prostu udusiłeś. Ale i oni czasem śnią mi się po nocach. Ale nie tak jak ta krew.
Boję się was bardziej niż Edwarda, choć wiem, że to drań. Ale gdy mnie wtedy poprosił o rękę, tak bardzo się ciebie bałam, że uległam tej nadziei, że to u jego boku będę choć trochę bezpieczniejsza. Teraz już nie mogę tego cofnąć, a przecież jednak mam kolejny powód do strachu – nie wiem, jak Widłowski zareaguje na to, że jestem w ciąży.


Franco przerwał, czując że zaczyna mu drżeć ręka. Zawsze nad nimi panował, a teraz, gdy miał tylko jedną, musiał położyć kartkę na blacie i zacisnąć palce, by opanować nerwy.
Nie widział nigdzie daty. Ale Beata musiała napisać to przed powrotem Erigha do miasta, przed awanturą z Asmodeuszem, między zaręczynami a ślubem z Edwardem Widłowskim. Czyli gdzieś między kwietniem a sierpniem. To Erigh powiedział Franco o jej błogosławionym stanie.
Napisała mu o tym wcześniej, ale jej narzeczony przechwycił listy. Gdzie je schował, że odkrył je teraz Eryk? I po co to wszystko zachował, nie otwierając? Wątpliwości Franco zeszły na drugi plan, gdy pomyślał o tym, jak Beata napisała o swojej ciąży. Jak gdyby nie była to żadna sensacja. Może myślała, że Franco wciąż ją obserwuje i jakoś się dowiedział? A może uznała, że to detal, nic nie znaczący...
Wiedział, że była tylko z nim. Edward Widłowski nie chciał się kochać z ciężarną, a potem brzydził się matką Eryka. Jak więc mogła napisać mu coś takiego?
I jeszcze to o krwi. Wybrała faceta, który powinien siedzieć za trzykrotne zabójstwo tylko dlatego, że po wyjściu z pokoju przesłuchań, czy po powrocie z akcji solidnie mył ręce. A może nie wiedziała? Skąd miałaby wiedzieć? Przecież...
Te myśli wydawały mu się tak bezsensowne, że aż zaklął pod nosem. Prowadził rozważania na temat spraw sprzed dwudziestu lat, do tego spraw tak błahych jak to tylko możliwe.
Franco miał nadzieję, że reszta listu nie będzie tak wstrząsająca. Niby było to już tylko kilka zdań, ale i pojedyncze słowo mogło zranić mocniej niż kły Baala.


Nie wiem, czy Eryk wróci, dlatego mam do Ciebie jedną prośbę. Wraz z tym listem, znajdziesz drugi, do Niego. Błagam, daj Mu go. Zrób to dla mnie. Jeśli naprawdę potrafisz kochać, pozwól nam na to.
Beata.
P.S. Gdyby Eryk nie dał rady przyjechać a mnie się coś stało, zaopiekuj się dzieckiem jak własnym.


Kiedyś o tym rozmawiali. Beata chciała adoptować jakieś dziecko, wierząc, że rodzicem nie jest ten, kto spłodzi, a ten kto pokocha. Czyżby uważała, że Franco nie jest zdolny do bycia ojcem? Że jego możliwości kończą się wraz z wytryskiem? A może wierzyła, że skoro ona jest matką, to tylko Erigh mógłby być prawdziwym ojcem? Sklął siebie za zawracanie sobie głowy głupotami i odłożył list do koperty. Już chciał dzwonić do zarządzającej Pałacem Mnemnona Orry, by załatwić jakiś pokój dla Eryka, gdy pod wpływem impulsu otworzył list od Erigha. Ten list był znacznie krótszy, pozbawiony wszelkich dopisków czy wstępów.

Byłem na jej grobie. Twój już jest wykopany. Do zobaczenia wkrótce. Erigh.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#6
Łooh! Ale tekstu. Przesadziłeś. Dam ci radę na przyszłość. Nigdy, ale to nigdy nie wstawiaj takiej ilości tekstu na raz. Wstawiaj po rozdziale, czasem nawet rozdziały dziel na pół i wstawiaj stopniowo. W ten sposób nie doczekasz się żadnego postu oceniającego. Bo komu chce się przebijać przez 260 tysięcy znaków tekstu. Człowiek to z natury leniwa bestia i nie chce mu się brać za taką robotę, która podpadałaby pod zarobkową. A po za tym czytanie na komputerze duszo szybciej męczy. Mój kolega ocenił kiedyś, że maksimum tekstu w internecie jaki może przyjąć zwykły szary user to 6 tys. znaków zbitego tekstu ( Chodzi mi o opowiadania, artykuły itp., jeżeli ktoś siedzi długo przed kompem na necie przeczyta i więcej na różnorakich stronach. W końcu internet tekstem stoi.). Musisz dbać o czytelnika.

Ja również nie dam rady, ba, nie mam zamiaru sprawdzać wszystkiego na raz. Ocenię najpierw Rozdział I, a jutro bądź wieczorem gdy będę na siłach ocenię drugi, potem trzeci...

--- CIĄG DALSZY NIEDŁUGO NASTĄPI ---

Rozdział I Recenzja

A więc zaczynamy Big Grin

Cytat:jakby chcąc oczyścić je z krwi czterystu dwudziestu siedmiu ofiar dwudniowej rzezi

Nie podoba mi się ten kawałek. Jest zbyt "statystycznie". Lepiej byłoby stwierdzić rzecz jako : "(...)je z krwi wielu ofiar(...)" lub "(...)je z krwi ponad czterystu ofiar(...). Zaleciało "Sensacjami XX wieku".

Cytat:Przy recepcji, za usuniętym z jakiegoś gabinetu biurkiem

Przecinki. Widzę że masz tendencję do stawiania wielkich ilości przecinków. Znam ten ból, sam tak mam. Jednak na chłodne oko czytelnika takie przecinkowanie bardzo psuje rytm opowieści, wygląda to jakby ktoś cały czas opowiadał podniosłym głosem, robiąc głębokie przerwy co kilka wyrazów. Wyróżniłem jeden przykład, w tekście jest ich masa.

Cytat:Na razie sam czuł się dobrze, zużył więcej wody utlenionej niż niejedna przychodnia, ale nie chciał ryzykować cudzego życia.

Woda utlenioną można sobie przemyć jakieś drobne ranki czy zatarcia. A tu jest sprawa z potworem, więc co najmniej jakiś porządny spirytus, albo specjalny medykament. Trochę to dziwne.

Cytat:klubu sportowego z lotniska

Huh Klub sportowy z lotniska? Że jaka to dyscyplina jest? No chyba że to jest związane z pierwszym tomem, którego nie przeczytałem, wtedy przepraszam.


Może nie pobijesz tym tuzów światowej fantasy, ale na pewno wstydzić się nie masz czego. Warsztat jest dobry, oprócz tych przecinków nie robisz błędów, stylistycznie jest naprawdę dobrze, przyjemnie się czyta. Tylko historia tak sobie. Za bardzo przerysowane, tu niby wojna, a zachowują się jakby nigdy nic. Wiele części rozdziału jest pretensjonalna. No i słabo opisany świat. Nie czuć, żebyśmy byli tam, brali udział w akcji

Również niektóre postaci są nieciekawe. i To niestety główni bohaterowie rozdziału. Kuczajew drze się, przeklina co drugie zdanie i jest nieokrzesany. Rozumiem że żołnierz, że wojna itp. ale to jest za duża przesada. A po drugie czasami nagle staje się znów zbyt spokojny, jak na niego oczywiście. Jest nierealistyczny.

Turskiego w ogóle nie widać, nie czuje się w ogóle że istnieje w tym tekście. Bohater musi być wyrazisty.

Za duża różnorodność nazw. Jeden się nazywa Kuczajew, drugi Turski, jakiś kraj nazywa się Pharhast a jeszcze inny Asket. Za bardzo to mąci w głowie, za dużo trudnych nazw do spamiętania, i to do tego niejednorodnych.

Choć bardziej cię ganiłem niż chwaliłem, to jednak nie masz się czym przejmować. Styl jest ok, technika również. Przyjemnie się czyta. Popracować musisz nad fabułą i bohaterami. Mam nadzieję że akcja jakoś ciekawie się rozwinie w następnych rozdziałach. Następny ocenię wieczorem bądź jutro.

Odpowiedz
#7
Rozdział II Recenzja

Cytat:Milcz i kwarantannuj się!

Nie wiem czy miał to być zabieg specjalny, ale te "kwarantannuj" mnie rozwala. I brzmi niezbyt ciekawie.

Cytat:w twoich jelitach i tak dalej odpowiednie kultury bakterii.

Dziwne to jest. Nie wiem czy to pozostało po edycji tekstu, no ale albo powinien być przecinek, choć i tak nie miałoby to sensu, albo po prostu wywalić końcówkę albo te "i tak dalej".

Cytat:Miał problemy z plecami, ale poradził sobie, korzystając z odpowiedniego ustawienia luster.

Musiał być bardzo wygimnastykowany. No nie da się ręką sięgnąć do każdej strefy pleców Big Grin Nierealistycznie.

Cytat:Marog ibm Lupus haaw Klara haaw Beata

Przyznaj, wymyślałeś je na chybił-trafił? Te imię jest po prostu śmieszne. Oczywiście mam na myśli te przerywniki "haaw" "ibm". Spróbuj przeczytać sobie to na głos. To jest bełkot.

Cytat:Siedem razy prosiłer o kogoś lepszewer

Słabo sprawdzałeś tekst. No takie rzeczy nie da się nie wychwycić.

Nie jest za ciekawie. Pierwszy rozdział miał jakiś klimat, tu go nie ma. Bohaterowie są tak jednokolorowi, że aż odechciewa się czytać. Marek mało co się odzywa i wciąż myśli o Alicji, a kiedy nie myśli o Alicji, to myśli o Alicji. Franco jest profesorem od wszystkiego i jest najmądrzejszy. Nie przejawia żadnych innych cech oprócz mądrości. Bohater musi mieć swoje "warstwy", pod inteligentem powinna, nie wiem, czyhać straszna przeszłość czy coś.

Po drugie akcja. Najpierw siedzenie w tej kwarantannie, potem wypuścili ich i gdzieś idą. Nuda! Żadnej akcji, nic się nie dzieje, wątki przeskakują tak długo, że już nie wiemy, który to. Musi się coś dziać! Nie wiem, żeby chociaż oni uciekali czy coś. Jak ma się dostać do tej swojej Alicji, to niech zrobi coś szalonego, niech bezmyślnie poleci do niej, pobiwszy wcześniej strażników czy lekarzy. A tu nic!

Strasznie przegadane, chociaż nie brakuje narracji, to jednak w większości jest to myślenie Marka o Alicji.

Tekst po prostu usypia. Ciężko było przez niego przebrnąć.
Odpowiedz
#8
Przeczytałam I rozdział. Masz trochę problemów z przecinkami. Jeśli chodzi o sam sposób pisania, to myślę, że jest dość dobry.
Być może to kwestia tego, że nie czytałam poprzedniego tomu, ale muszę się bardzo skupić, jak to czytam, co na dłuższą metę jest męczące. Pojawia się dużo nowych nazwisk, aluzji itd. o staram się to ogarniać; jednak może być inna przyczyna. Jakoś za dużo wtłaczasz do tego tekstu, nie czyta się go płynnie. Zauważyłam to w niektórych książkach i nie podciągnęłabym tego pod błąd, ale jednak pod styl, czy coś w tym rodzaju - być może innym to odpowiada.
Plusem natomiast jest to, że dobrze znasz świat, który budujesz.
Bogus pisał o postaciach. Rzeczywiście, przeklinanie Rzeźni jest tak przesadzone, że aż sztucznie brzmi momentami, natomiast o Turskim wiem tak mało(może w poprzedniej części przekazałeś wystarczająco wiele informacji o nim), że jest płaski.
A tak z ciekawości zapytam: dlaczego wrzucasz takie gargantuiczne ilości tekstu?
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#9
Bogus:

(Tu też przy okazji do Kruka)
Ta ilość tekstu wisi tu sobie już dobry kawał czasu. Ostatnio wrzuciłem jeden rozdział. Jakoś nie mam sił się bawić z formatowaniem wszystkiego, a postawiłem sobie normę minimum 1000 słów dziennie, więc przy innych obowiązkach na wrzucanie czegokolwiek do sieci nie ma za wiele czasu.


Co do rozdziału I:
Ilość ofiar jest dokładna, jakoś tak jestem uwrażliwiony na ilość śmierci i nie liczę jej na oko w kopach ani tuzinach. A i chyba zmuszę władze Białogóry do nazwania jakiegoś placu czy ulicy od tej liczby.

Przecinki... Tu niestety wkrada się moja korektorka I tomu, która mnie spaczyła, wyrzucając mi, że ich używam za mało i ma przez to kupę roboty.

Akurat tu skończyło się na lekkich otarciach. Powiem tyle, że w sprawie potworka, przez którego te rany powstały, była to paniczna ucieczka, w czasie której było sporo obijania się i przeciskania. Stąd drobne rany i otarcia. A że strzelał z bliska, to i jucha bestii tryskała.

Powinno być teoretycznie "aeroklub". Ale klub też zajmował się strzelectwem (oficjalnie sportowym, nieoficjalnie strzelał do ludzi), więc ze względów formalnych klub sportowy.

Nie wiem, czy postaci nabrałyby kolorytu, gdyby ich zachowanie było odbierane w kontekście pierwszej części. Turski i Kuczajew są na razie postaciami pobocznymi. Komisarz pojawia się w pierwszym tomie niemal na samym początku i ma więcej okazji do zaprezentowania się. Kuczajew zjawia się zaś w połowie, w rozdziale XI, jako dowódca oddziału bojowego Instytutu Historii Preaureliańskiej, grzejąc od razu z grubej rury (do tłumu demonstrantów). Jego przeklinanie jest groteskowe, ale muszę przyznać, że słyszałem gorsze wypowiedzi i to bynajmniej nie na kolejnych "taśmach prawdy" z polskiego Sejmu. A co do samego Kuczajewa, to nie jest on tyle żołnierzem, co świnią, wyrosłą w dość specyficznych warunkach.

Białogóra ma to do siebie, że leży w czymś w rodzaju strefy buforowej i jest pełna imigrantów, przejezdnych, gości i tymczasowo osadzonych. Stąd taki rozrzut kulturowy. Czym jest mniej więcej Pharhast i Asket wyjaśniało się w I tomie, gdy okazało się, że w Pharhaście jest wielka pustynia i żyją tam czarnoskórzy ludzie, a po Askiecie ganiają niski, skośnoocy goście z katanami. Chyba po prostu zbyt rozbudowałem świat przedstawiony. Wink

Zachowują się jak gdyby nigdy nic. Tak ludzie czasem mają. Jak już im granaty na łeb nie lecą, a czasem nawet już się sytuacja uspokaja, to można na przykład porżnąć w karty. I trudno mówić tu o wojnie. W ogóle ciężko mówić cokolwiek bez przeczytania pierwszego tomu, bo bym się zaspojlerował na śmierć. Wink

Rozdział II:
Kwarantannowanie się jest prostszą wersją poddawania się kwarantannie. I brzmi niezbyt ciekawie.

Przyznaję, że najbardziej żywym bohaterem tego rozdziału jest Grikha. Stosunek Marka do miejsca gdzie się znajduje wynika po części z wydarzeń z pierwszego tomu i to mogłoby rzucać na to nowe światło. Nie miałem zamiaru streszczać co akapit poprzednich 300 stron A4.

"w twoich jelitach, żołądku, i tak dalej, odpowiednie kultury bakterii."
?

"No nie da się ręką sięgnąć do każdej strefy pleców Big Grin Nierealistycznie."
To chyba ze mną jest coś nie tak... Kurcze, skolioza ma swoje zalety... A może Marek po prostu spojrzał na swoje plecy i uznał, że nie ma co golić?

"Przyznaj, wymyślałeś je na chybił-trafił?"
Nie. Przyznam, że tutaj pomieszałem. Miałem to chyba nawet zapisane w czasie korekty, że zmienić to "iwem", ale jak zwykle kartki muszą się gubić. "Iwem" jest odpowiednikiem "ibn" znanego ze świata arabskiego jako "syn x-a". "Iwem Lupus" oznacza przynależność do rodu Lupusaidów. "Haaw" znaczy zaś w werganie (język ubzdurany przeze mnie) "z domu" i oznacza kolejno Ród i Pokolenie. Od Rodu i Pokolenia zależy, jakie zdolności się dziedziczy. Stąd np. Eryk i Franco potrafią otwierać Bramy a Alicja już nie, za to potrafi pogonić demona.

Korreor miesza gramatykę, dodając do słów auriańskich końcówki wergańskie. Wergana zaś opiera się na głoskach gardłowych, r i samogłoskach (których ma trzy dodatkowe rodzaje np. długie a, krótkie a, a z przydechem - nieodróżnialne dla nieosłuchanych, tak jak Japończycy nie rozróżniają "r" i "l"). Stąd przesadza z r. Wprowadza też słowa będące dosłownymi tłumaczeniami, kalkami, z wergany - "ma niepotrzeby" i jest przerażony, gdy Marek używa słowa "ściąć", które w werganie tyczy się tylko głowy, a do włosów jest odpowiednik "skrócić".

Doświadczenia Marka z Erykiem, Franco i ich krewnymi wskazują, że:
a) lepiej im nie podskakiwać - Marog mimo podeszłego wieku leje go równo. A i ich broń jest dość celna, więc pobicie dwumetrowego wilkołaka z karabinem raczej nie wchodzi w rachubę.
b) wiedzą, co robią. Zazwyczaj. Czasem tylko się przejada na swoich genialnych pomysłach.

Co do "tempa" akcji (wiem, że go nie ma, ale zostawiło tabliczkę z napisem "ZARAZ WRACAM"). Już tak mam. Nie potrafię pisać z fajerwerkami od początku do końca. Najkrótsze opowiadanie jest dla mnie okazją, by je rozwlec na 50 stron. Szczególnie ciężko jest mi przy "Kronikach" bo tu mam własny ubzdurany światek i nie za bardzo potrafię się oprzeć pokusie zaglądania w jego zakamarki po bokach. Tak jest na przykład przy I tomie, gdzie Eryk traci dwa duże akapity na opowiadanie historii jednej bitwy, praktycznie całe piętnaście rozdziałów to jest praktycznie bieganie po mieście dążące powoli do wielkiej kolizji, potem znowu jest gadanie, a na końcu wielka rozpierducha.

Zobaczymy, co da się zrobić, ale jak zaśniesz na następnych rozdziałach to sobie daruj czytanie. Jeszcze mi przyślesz rachunek za klawiaturę. Wink


Kruk:
Właśnie zbieram się do zakupu zeszytu w którym zbiorę wszystkie te luźno powrzucane do szuflady kartki z datami, historią (Co za idiota umieszcza akcję powieści w XXI wieku, nie zrobiwszy najpierw co najmniej 10 opowiadań z poprzednich trzydziestu stuleci? Ja.) No i werganę trzeba w końcu poskładać do kupy. Będzie ona miała w sobie trochę z łaciny, greki i hebrajskiego, jak mi się uda.

Naprawdę, polecam przeczytać pierwszy tom. Na via-appi jest on w wersji niepoprawionej, pierwsze posty z sierpnia 2010. Jakby co mogę przesłać na maila pdf lub inny format przetrawiony przez korektę.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości