Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroki
#1
Ziemię wyraźnie oświetlał niepełny, mały księżyc i skąpo rozgwieżdżone niebo. Otoczenie nie zmieniało się ani o jotę – człowiek za plecami i przed sobą miał pustynię. Szedł na tyle długo, iż srogo opadał z sił, a wiedział przy tym bez wątpliwości, że w dalszym ciągu nie jest sam. Gromada czworonogich kroczyła jego śladem. Czasami zmienny wiatr przynosił mu ich wstrętną woń. Nasrożone i głodne, chciwe, lecz nadal niepewne, trzymały się z daleka. Upór i żądza jednak były w nich zdecydowane. Musiały wciąż obawiać się przedmiotu w prawicy człowieka. Rozcinając dłoń, brzeszczot zostawiał za to ślady kapiącej krwi, znacząc ścieżkę jego wędrówki.
Jedna plama czerwieni była większa od pozostałych. Widocznie tu człowiek przystanął, żeby odetchnąć. Czworonóg pochylił łeb i naiwnie polizał nasiąknięty krwią piasek.

Był zmęczony i obłędnie głodny. Nie miał siły biec, a ledwie znajdował ją na dalszy marsz. Cięższe z kroku na krok obuwie nie pomagało, ale było lepsze od płomieni w ziemi, czy ewentualnego zimna, jakie czuło się, że nadchodzi. Zaiste robiło się inaczej, ciało zdążyło zapomnieć i o upale, i o umiarkowanym cieple. Człowiek żałował, że nie wziął ze sobą więcej okryć, kiedy miał po temu okazję. Pustynia jęła ukazywać swoją dwojaką naturę – śmiertelnie gorąca za dnia, za to lodowata nocą. Okutał się szczelniej płaszczem. Pęd powietrza nasilał się z każdym kolejnym podmuchem, żądląc coraz potężniejszym chłodem. Czesząc pustynię, wzniecał na powierzchni małe piaskowe fale, toteż ludzka sylwetka, idąca pod ich prąd niczym wolno płynąca łajba, tworzyła widoczny kilwater na morzu piasku.
Mrok drastycznie zgęstniał, zupełnie znienacka – niedorzecznie, bo na przekór światłom na niebie. Oto jednak, ze spóźnieniem i powoli, księżyc się rozmazał, zaś i tak nieliczne gwiazdy – kolejno wygasły jak zdmuchiwane świeczki.
Powoli zwalniał, gdy wszystko stawało w nieprzeniknionych ciemnościach. Dochodził go jedynie szum rozpoczynającej się zawieruchy i świst targanego nią płaszcza, który miał na sobie. Wydawało mu się jednak nieodparcie, że słyszy coś jeszcze.
Śmiech… Śmiech pustyni, od razu uznał, i mylił się w tym tylko co do jednego – rozpoznając go, jako oddzielne brzmienie. Pustynia być może rzeczywiście się śmiała (szyderczo, zuchwale, a jakże) wszelako nie był to prawdziwy chichot; człowiek pomylił to zjawisko z nierównymi porywami wichru, co nabierał rozmachu i już teraz niepokoił. Ale czyż wicher ten nie był częścią tej krainy, jej głosem co się zowie?
W końcu zatrzymał się całkowicie, zagubiony w zamiarach. Jakiś czas rozglądał idiotycznie wkoło.
Ciemność.
Pustynia nadal chichotała.
Kompletnie nic nie widział, a teraz na dodatek stracił orientację. Odzyskał ją częściowo, dopiero gdy usłyszał znajome mu już piłujące piski pustynnych drapieżników. One też brzmiały jak prześmiewki.
Na ślepo pokonywał kolejne wzniesienia pustyni, potykając się raz po raz. Idąc tak pod napór wiatru, w nieprzebitym mroku nie mógł odnotować mijanych z prawa pasm skalnych – była przed nim już jedynie aksamitna czerń nocy, nic poza tym. Wyczuwał je jednakże, jakaś kamienna obecność, nieżywy wzrok, odprowadzający go nieufnie. Skostniała gościnność krainy, w nieznacznym jeno stopniu niwelowana poczuciem ponurej ciekawości.
Wiatr osłabł gwałtownie i bez zapowiedzi. Mężczyzna poczuł przypływ znużenia. Przymykał ciężkie powieki, idąc odtąd niczym lunatyk, z wyciągniętą przed czoło dłonią lewicy; powłócząc nogami po miałkim piachu, tym częściej się przewracał i zataczał. Słyszał wówczas zawsze, jak z tobołu ubywa mu prowiantu. Powstając po każdym takim upadku czy przechyle, czuł jak bagaż robi się coraz lżejszy. Ale szedł dalej. Nie zapominał – nie był sam. Jak na życzenie wkroczył wkrótce na nieco twardsze podłoże; stopy przestały tonąć w drobnicy wydm, a poznały się z solidnością żwirowej skorupy, która szurała głośno pod nogami, lecz jakżesz ułatwiała krok. Nadal było ciemno jak w koszmarze, ale mężczyzna potrafił wyczuć, że pustynia się zmienia. Bardziej nawet, niż śmiał o to prosić. Napotykał kępy wysuszonej trawy, a nawet niewielkie krzaki; coraz więcej skałek i rumowisk przepływało obok niego, tchnąc zimnem, tą samą pierwotną a dziewiczą ciekawością, jedynie przypadkiem nie stając mu na drodze. Nie widział też, gdyż nie mógł widzieć, wrzecionowatych kaktusów, niektórych nawet jego wielkości. Były tam jednak, mijał ich całkiem sporo.
Nie koniec na tym zmian. Śmiech pustyni przepadł. Czy to dobry znak?
Kiedy tak szedł, a raczej wlókł się półprzytomnie bez przystanków, nie zorientował się nawet, jak zaskakująco szybko wkroczył na suto trawiaste połacie. Niewątpliwie to wyczerpanie go tak uśpiło, zobojętniając. Dopiero gdy teren stromo schodził w dół, podparłszy się rękoma poczuł trawę, przyjemnie wilgotną, czemu z trudem dawał wiarę; rozmaite, licznie rosnące kwiaty polne były już zupełnie nie do uwierzenia. Serce przyśpieszyło rytm, uskrzydlone. Oczyma rozbudzonej wyobraźni widział stające w zieleni otoczenie. Malowały się na nim bujne pola i łąki, pełne zdrowego kolorytu, wszystkich dobrodziejstw natury, łącznie z rozbieganą zwierzyną. Potrafił wyobrazić sobie czar i ciepło tych zjawisk; ich dobro – tak, dobro. Doszły go szumy i wonie, oddech świeżej, nietkniętej roślinności pod opieką Wiosny, i oto widział ją w głowie jak rzeczywistą. Piękną, bo tak upragnioną. Źródlaną nadzieją, obietnicą – ratunkiem.
Jednak w dalszym ciągu otaczał go tylko mrok. Posępna obawa złudzeń czyhała gdzieś na skraju tego wszystkiego, jako okrutny sen.
Co szczególne, mężczyzna nawet przez chwilę nie zadziwił się swoją nagle wzbogaconą wiedzą. Ledwie wszak opuścił był ciepło pustynnej wydmy, pozbawiony jakiegokolwiek zapatrzenia na choćby najpospolitsze aspekty żywota, a także sekreta świata; zdany wyłączne na instynkt, ślepy traf i powolne poznanie, nagle potrafił odróżnić, nazwać a wyszczególnić detale otoczenia… specyfikę roślin i niuanse spodziewanego krajobrazu… imaginowanych gatunków, pochowanych gdzieś na czas tej upiornej, nieprzeniknionej nocy. Wertował w głowie i rozpoznawał pory roku. Ze znajomością przyjmował zapachy, przyrównywał do siebie nowe zjawiska. Arcynaturalne i wierne obrazy (nieznanego przecież dotąd) zmienionego terenu pojawiały się w wyobraźni samoistnie, razem z obecnością zieleni i smakowaniem zmysłami flory. Identyfikował je, przypisywał im odpowiednie właściwości, nawet skojarzenia, i pewien był swej nieomylności. Wiedza a świadomość przychodziły, rzekłbyś, nawrotami wspomnień. Jak gdyby były to wyniki wcześniejszych doświadczeń – przedziwnie oddalonych jednak od tożsamości syna wydmy, obcych mu jakby, cudzych iście. Tak, tak je definiował, czując wobec nich bezbronność i niemoc. Pojawiały się w nim, w jego środku, w głowie, choć doprawdy nie tylko, jakkolwiek to tłumacząc; pojawiały głęboko zakorzenione. Choć nie prosił o żadną, nie miał na nie wpływu. Widać miały własną wolę, a może i swoje tylko zamiary.
Widać nie było, nad czym dumać.
Zaczęło się przejaśniać. Równie zagadkowo i bez zapowiedzi, doprawdy. Księżyc ponownie się pokazał, jak gdyby rysował go na niebie jakiś wielki, Boski pędzel, i przyniósł ze sobą znaczne światło. Tym razem był o wiele większy, choć wciąż brakło mu połowy. Oto oblał ziemię srebrnym deseniem i ukazał jej niewyraźne oblicze.
Człowiek, schodząc właśnie z kolejnego wzniesienia, spojrzał pod nogi…
Pustynny koszmar powrócił jak wyrok. Mężczyzna zatonął raptownie po łydki w bujnym piasku, aż zachybotał się na nogach. Wszystko, co niedawno napotkał – trawa, zapach kwiatów, obecność tętniącej życiem natury, egzotyki, kojącej trudy wędrówki… wszystko okazało się być jakimś okrutnym figlem, niespełnionym, gorączkowym marzeniem ziszczonym jedynie w przemęczonej głowie biedaka bez szans na chwilę oddechu. Karą, której zupełnie nie pojmował.
Gdyby miał siłę, zaprawdę gorzko by zapłakał.
Niemoc i zrezygnowanie ugodziły go równie momentalnie i z taką samą siłą, co odbiór nielitościwej rzeczywistości. Oklapnięty, z ciężką głową i zobojętnieniem dokończył drogę w dół wydmy. Opadłe kapitulacyjnie ręce postradały bagaże; zaimprowizowany sak wypluł cały już uzbierany wikt, krwiopijcza klinga, wleczona sztychem po piasku, wpiła się weń, a potem przewróciła. Człowiek wylądował ciężko na kolanach… stęknął. Wiatr świsnął prześmiewczo i zdawało się, jakby to właśnie jego licha ingerencja ostatecznie obaliła mężczyznę na policzek.
Wyciągnięty na piasku stęknął ponownie, zaraz pogrążywszy się we śnie. Dwa bukłaki obok pluły jakiś czas płynem. Długie, zakrwawione ostrze miecza pozbawionego uchwytu leżało przy nodze pana, tak bardzo mu podobne – broń równie poraniona, co jej właściciel.
I wówczas wielki półksiężyc jął ukazywać swoją drugą połowę. Okoliczne ciemności zaczęły przerzedzać się jeszcze bardziej, a padnięta postać wyczerpanego człowieka zrobiła się widoczna jak na dłoni. Jakieś tuzin stworzeń o burej sierści i względnie rosłych pyskach stanęło na szczycie piaszczystego wybrzuszenia, przebijając wzrokiem półmrok.

Do uszu śpiącego docierały osobliwe odgłosy. Nie ostało się w nim jednak już ni źdźbło przejęcia i zainteresowania. Wszystko jedno, że było mu wszystko jedno. Zbrakło mu chyba sił, sklęsł się w nim upór, by walczyć dalej. Od samego początku nie dostawał szans na odpoczynek. Nawet ta bijąca wrogością, srożąca się wokoło kraina piaskowego dostatku była mu przeciwnikiem we własnej osobie, zadawała cięgi i wyciskała ostatki energii. Igrała z nim, nękała i śmiała się prosto w ucho, śmiała i, na Boga, nie było już co do tego wątpliwości.
Rozgrywka była nieuczciwa.
Odgłosy nasiliły się tak bardzo, że otworzyły mu oczy. Mimo woli dosłownie zerwał się ze snu, skoczył na nogi. W ostatniej chwili, a kończąc upadkiem na plecy, uchylił się przed napadem z frontu. Co, u diabła!? Drzewo. Prosty, brunatny pień rozgałęziający się skromnie w kilka prędkich mrugnięć. Wyrósł tuż przed człowiekiem i to na jego przebudzonych oczach. Niczym pal z przebitego szaszłyka ziemi. Pustynia była dobrze oświetlona, po przyswojeniu wzroku, czarnowłosy mógł podziwiać cały „gaj” dokładnie na wprost. A musiał on niezawodnie dopiero co wyrosnąć mu przed nosem! Niewiele myśląc, pognał w jego głąb, zgarniając po drodze swoje fanty a odwracając na wyczuwane towarzystwo.
Niczego jednak nie zobaczył.

Kluczyły w miejscu, wąchając suchy piasek, szukając choćby kropli krwi. Uświadomiwszy sobie, że zgubiły istotę, zaczęły piszczeć i wyć. Rzucały na boki łbami, sapały, jeżyły sierść wzdłuż grzbietów. Wywiązały się psie niezgody, krótkie kąsaniny. Jedno ze zwierząt usiadło po prostu, oblizując pysk, jakby obchodząc się smakiem.
#2
Wiesz, że ciężko mi się czyta Twoje teksty (i wiem, że z wzajemnością Heart), choć ten jest o niebo lżejszy od poprzedniego. Jednak podziwiam Cię za bogaty zasób słów i styl, któremu jesteś wierny.

Jednakowoż, drażnią mnie niektóre, moim zdaniem niepotrzebne udziwnienia, słowa czy zwroty archaiczne. Mam wrażenie przesytu. Jest to taka łamigłówka dla mózgu, bo zamiast chłonąć opowieść, musi rozgryzać dziwnie brzmiące wyrazy. Nie mówię, że to złe, jednak jak dla mnie męczące w takiej ilości.
Fajnie ukazałeś sytuację bohatera, obraz jest wyraźny i bardzo szczegółowy. Ale gdyby forma była prostsza, ja bym go kupiła, a tak to nie kupię ;p

Cytat: Niewątpliwie to wyczerpanie go tak uśpiło, zobojętniając.
Nie podoba mi się to zdanie.

Cytat:Niczym pal z przebitego szaszłyka ziemi.
No ten szaszłyk ziemi wyjątkowo mi tu nie pasuje Wink

Cytat:sklęsł się w nim upór
co to znaczy?

A czy to jest całość, czy część czegoś większego?
#3
Czarciu Smile Może pamięć mi szwankuję, nie wiem. Ale bodaj nigdzie nie przekonywałem, iż czyta mi się ciebie "ciężko". Tego problemu akurat z twoimi tekstami raczej nie mam. Gwoli ścisłości.
Cytat:Jednakowoż, drażnią mnie niektóre, moim zdaniem niepotrzebne udziwnienia, słowa czy zwroty archaiczne. Mam wrażenie przesytu. Jest to taka łamigłówka dla mózgu, bo zamiast chłonąć opowieść, musi rozgryzać dziwnie brzmiące wyrazy. Nie mówię, że to złe, jednak jak dla mnie męczące w takiej ilości.
Znalazłem może trzy momenty, w których rzeczywiście (może) pada jakiś archaizm czy dwa na krzyż. Poważnie. Ale mam na uwadze, że pewnikiem zmysły mnie zawodzą; inne musimy mieć postrzeganie słów/zwrotów "archaicznych" i "udziwnieniowych".
Co nie znaczy, że nie przyjmuję uwagi. Po prostu poległem w odszukaniu tych udziwnień, bo chciałem się za nie zabrać.

Sklęsł się oznacza zapadł się. Po prostu stracił upór. Zmieniłem na stracił, choć jak znam siebie, postawiłem wcześniej na sklęsł, gdyż inne synonimy użyłem wcześniej lub nieco później.
Dzięki za wszystkie uwagi, zgadzam się z nimi (z tym wyjątkiem, że nie wiem, jak mogę skrócić te udziwnienia; nie widzę ich, serio. nie w tym ustępie tekstu. bo i mus ci wiedzieć, że to nie całość jeszczeSmile )



jeśli tekst spotka się z większym zainteresowaniem, doślę resztę.
#4
Biedactwo dostało amnezji. A kto przeczytał ledwie 3 strony mojego prologu i już na więcej nie miał sił, hę?
Nie wiem jak wytłumaczyć te "udziwnienia" i mój stosunek do nich. Zaiste, Wink jest ich tu niewiele, jak na Twoje możliwości, a jednak psują mi fajną opowieść jakąś nadętą górnolotnością.

Czekam na cd.
#5
Powtarzam Smile tudzież może zatem WYJAŚNIAM Smile Żadna "ciężkość" nie stoi mi na drodze z zapoznaniem się z twoim tekstem, który mamy tu na myśli oboje, jak tuszę Smile Piszesz lekko, czyta się to migiem i przyjemnie. bynajmniej nie ciężko.

Cytat:Czekam na cd.
<3


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości