Tadam! Proszę o wyłapanie błędów, bo często sama nie jestem w stanie tego zrobić.
A. był artystą. I to nie byle jakim, tylko takim, co to nosił musztardowe rurki, babciny sweterek we wzorki i torbę listonoszkę. W ręku trzymał zawsze termiczny kubek ze starbucksa, a w kieszeni iPhona. Wiecznie przeżuwał coś w ustach, co irytowało większość ludzi z jego otoczenia. Nie pracował, uważał, że to dla zwykłych zjadaczy chleba. Utrzymywali go rodzice i co miesiąc przysyłali pieniądze.
A on tworzył. Głównie obrazy za pomocą białego proszku. Och, gdybyście widzieli jego najpiękniejsze dzieło, które powiesił sobie nad łóżkiem... Co noc wpatrywał się przekrwionymi od alkoholu oczyma w kobietę. Bladą i rudowłosą piękność, przebitą mieczem. Było w nim wtedy jakieś dzikie podniecenie, niemalże graniczące z obłędem. Pisał też wiersze o wysokich i wzniosłych lotach ponad zielone chmury. Grał na gitarze, czasami pośpiewując, a jego głos niósł się po klatce schodowej.
Nie miał zbyt wielu przyjaciół. Czasami tylko spotykał się z podobnymi sobie artystami na partyjce pokera, popijanego whiskey. Nigdy nie miał też dziewczyny. Gardził nimi. W końcu nie były takie idealne jak panna z obrazu. Miały zbyt dużo wad i nie mogły przysłużyć się sztuce, bo miały za duże nosy, za grube łydki albo to za małe piersi.
Czas płynął, a koledzy mawiali:
- A. znajdź sobie wreszcie kobietę, ona pokieruje cię na wyżynę. Bo każdy artysta musi mieć swoją muzę!
- Jakże jednak mam takiej szukać, kiedy ona chyba nie chce znaleźć mnie! – szeptał cicho, zrezygnowanym tonem.
Wreszcie jednak, kiedy śniegi dwudziestej piątej zimy w jego życiu, stopniały, a światu ukazała się ziemia, natrafił wreszcie na kobietę. I to nie byle jaką. Niska, blada, ruda i w spodniach dzwonach. W dodatku uważała A. za najcudowniejszego artystę pod słońcem. Podziwiała jego sztukę, czasami nawet zostawała na noc i pomagała tworzyć.
Och, gdybyście widzieli co się wtedy działo. Tworzenie pod kurtyną nocy. Wciągające porównania, naelektryzowana atmosfera i palące słowa. Wieczory zwykłe, a jednak przepełnione niezwykłością i unoszeniem się ponad szarzyznę świata. A ona była taka piękna, jeszcze piękniejsza niż dziewczyna z obrazu. Jej włosy były bardziej marchewkowe, ciało bledsze i kształty w jakiś sposób subtelniejsze. Uwielbiał w niej wszystko: malutkie piersi, chłopięce biodra, zadarty nos i ciężkie powieki.
Pewnej nocy, a było to latem, kiedy miasto odpoczywało od promieni słonecznych, Muza zasnęła na łóżku A.. To przez te wciągające porównania. Nasz artysta siedział sobie wtedy na na podłodze zalewając się nektarem bogów. W pewnym momencie przeniósł wzrok ze swojej Muzy na kobietę na obrazie.
- Za niedługo ty będziesz wisiała nad moim łóżkiem – szepnął i gwałtownie wstał.
Przez kilka godzin przygotowywał pędzle, płótno i farby. A Muza spała, spała i spała. Twardo jak kamień. A oblicze jej było martwe, jak gdyby w łóżku nie leżała kobieta, a manekin. Przed świtem, A. był już gotowy. Niewinnie zbliżył się do posłania, przysunął swoją twarz do niej i delikatnie pogłaskał po włosach.
- Wstań, kochanie... Chcę cię namalować – zamruczał zmysłowo do jej ucha.
M. otworzyła oczy i uśmiechnęła się delikatnie. Spojrzała na mężczyznę swojego życia, a twarz jej przepełniona była miłością.
- Chcesz mnie narysować? – spytała zachrypłym tonem.
- Tak, chcę żebyś to ty teraz wisiała nad moim łóżkiem. Połóż się na wznak i zamknij oczy. Lewą rękę połóż nad głową, nogi ugnij delikatnie w kolanach i skręć w prawo. Nie otwieraj oczu dopóki ci nie powiem – powiedział tonem profesjonalisty. Muza oczywiście go posłuchała i ułożyła się tak, jak on pragnął.
Sztalugi stały metr przed łóżkiem, a obok na stoliku leżały farby. Wszystko było perfekcyjne. Za wyjątkiem jednej rzeczy.
- Kocham cię – szepnął i pocałował ją w usta.
Po chwili ciszę przerwał krzyk. Krzyk wydobywający się z drobnego ciała rudowłosej kobiety, rozdzieranej nożem.
- Wyciągnij go! – wrzeszczała, próbując wydrzeć ostrze ze swojego brzucha. Jednak była coraz bardziej słaba. A. zatkał jej usta drugą dłonią.
- Bycie muzą wymaga poświęceń, kochanie – powiedział, sięgając po szmaty, które wcześniej umieścił pod łóżkiem i zakneblował kobietę. Jeszcze przez chwilę miotała się po posłaniu.
Potem rzuciła ostatnie tęskne spojrzenie w stronę A. i odetchnęła po raz ostatni. A on malował! Ostatnie tchnienie. Zakrwawiony, nagi brzuch, prześcieradło pełne krwi, zlepione włosy. Kiedy już skończył, położył się obok swojej muzy i zwijając się w kłębek zasnął. Jutro będzie musiał podmienić obrazy.
Tyle, że nie było już jutra. Był tylko ból głowy, samotny ranek i rzygi.
Bo każdy artysta musi mieć swoją muzę, żywą czy martwą, wszystko jedno.
A. był artystą. I to nie byle jakim, tylko takim, co to nosił musztardowe rurki, babciny sweterek we wzorki i torbę listonoszkę. W ręku trzymał zawsze termiczny kubek ze starbucksa, a w kieszeni iPhona. Wiecznie przeżuwał coś w ustach, co irytowało większość ludzi z jego otoczenia. Nie pracował, uważał, że to dla zwykłych zjadaczy chleba. Utrzymywali go rodzice i co miesiąc przysyłali pieniądze.
A on tworzył. Głównie obrazy za pomocą białego proszku. Och, gdybyście widzieli jego najpiękniejsze dzieło, które powiesił sobie nad łóżkiem... Co noc wpatrywał się przekrwionymi od alkoholu oczyma w kobietę. Bladą i rudowłosą piękność, przebitą mieczem. Było w nim wtedy jakieś dzikie podniecenie, niemalże graniczące z obłędem. Pisał też wiersze o wysokich i wzniosłych lotach ponad zielone chmury. Grał na gitarze, czasami pośpiewując, a jego głos niósł się po klatce schodowej.
Nie miał zbyt wielu przyjaciół. Czasami tylko spotykał się z podobnymi sobie artystami na partyjce pokera, popijanego whiskey. Nigdy nie miał też dziewczyny. Gardził nimi. W końcu nie były takie idealne jak panna z obrazu. Miały zbyt dużo wad i nie mogły przysłużyć się sztuce, bo miały za duże nosy, za grube łydki albo to za małe piersi.
Czas płynął, a koledzy mawiali:
- A. znajdź sobie wreszcie kobietę, ona pokieruje cię na wyżynę. Bo każdy artysta musi mieć swoją muzę!
- Jakże jednak mam takiej szukać, kiedy ona chyba nie chce znaleźć mnie! – szeptał cicho, zrezygnowanym tonem.
Wreszcie jednak, kiedy śniegi dwudziestej piątej zimy w jego życiu, stopniały, a światu ukazała się ziemia, natrafił wreszcie na kobietę. I to nie byle jaką. Niska, blada, ruda i w spodniach dzwonach. W dodatku uważała A. za najcudowniejszego artystę pod słońcem. Podziwiała jego sztukę, czasami nawet zostawała na noc i pomagała tworzyć.
Och, gdybyście widzieli co się wtedy działo. Tworzenie pod kurtyną nocy. Wciągające porównania, naelektryzowana atmosfera i palące słowa. Wieczory zwykłe, a jednak przepełnione niezwykłością i unoszeniem się ponad szarzyznę świata. A ona była taka piękna, jeszcze piękniejsza niż dziewczyna z obrazu. Jej włosy były bardziej marchewkowe, ciało bledsze i kształty w jakiś sposób subtelniejsze. Uwielbiał w niej wszystko: malutkie piersi, chłopięce biodra, zadarty nos i ciężkie powieki.
Pewnej nocy, a było to latem, kiedy miasto odpoczywało od promieni słonecznych, Muza zasnęła na łóżku A.. To przez te wciągające porównania. Nasz artysta siedział sobie wtedy na na podłodze zalewając się nektarem bogów. W pewnym momencie przeniósł wzrok ze swojej Muzy na kobietę na obrazie.
- Za niedługo ty będziesz wisiała nad moim łóżkiem – szepnął i gwałtownie wstał.
Przez kilka godzin przygotowywał pędzle, płótno i farby. A Muza spała, spała i spała. Twardo jak kamień. A oblicze jej było martwe, jak gdyby w łóżku nie leżała kobieta, a manekin. Przed świtem, A. był już gotowy. Niewinnie zbliżył się do posłania, przysunął swoją twarz do niej i delikatnie pogłaskał po włosach.
- Wstań, kochanie... Chcę cię namalować – zamruczał zmysłowo do jej ucha.
M. otworzyła oczy i uśmiechnęła się delikatnie. Spojrzała na mężczyznę swojego życia, a twarz jej przepełniona była miłością.
- Chcesz mnie narysować? – spytała zachrypłym tonem.
- Tak, chcę żebyś to ty teraz wisiała nad moim łóżkiem. Połóż się na wznak i zamknij oczy. Lewą rękę połóż nad głową, nogi ugnij delikatnie w kolanach i skręć w prawo. Nie otwieraj oczu dopóki ci nie powiem – powiedział tonem profesjonalisty. Muza oczywiście go posłuchała i ułożyła się tak, jak on pragnął.
Sztalugi stały metr przed łóżkiem, a obok na stoliku leżały farby. Wszystko było perfekcyjne. Za wyjątkiem jednej rzeczy.
- Kocham cię – szepnął i pocałował ją w usta.
Po chwili ciszę przerwał krzyk. Krzyk wydobywający się z drobnego ciała rudowłosej kobiety, rozdzieranej nożem.
- Wyciągnij go! – wrzeszczała, próbując wydrzeć ostrze ze swojego brzucha. Jednak była coraz bardziej słaba. A. zatkał jej usta drugą dłonią.
- Bycie muzą wymaga poświęceń, kochanie – powiedział, sięgając po szmaty, które wcześniej umieścił pod łóżkiem i zakneblował kobietę. Jeszcze przez chwilę miotała się po posłaniu.
Potem rzuciła ostatnie tęskne spojrzenie w stronę A. i odetchnęła po raz ostatni. A on malował! Ostatnie tchnienie. Zakrwawiony, nagi brzuch, prześcieradło pełne krwi, zlepione włosy. Kiedy już skończył, położył się obok swojej muzy i zwijając się w kłębek zasnął. Jutro będzie musiał podmienić obrazy.
Tyle, że nie było już jutra. Był tylko ból głowy, samotny ranek i rzygi.
Bo każdy artysta musi mieć swoją muzę, żywą czy martwą, wszystko jedno.