13-12-2014, 11:23
Nie mam pojęcia czy ten twór aby na pewno jest obyczajowy, ale powiedzmy, że jako-tako się w tę konwencję wpasowuje. Zapraszam do czytania, komentowania i oceny
Jestem niemal przekonany, że nikogo to nie obchodzi. Prawdę powiedziawszy nawet ja mam do tego ambiwalentny stosunek, a przynajmniej to staram się sobie wmówić. Cała ta sytuacja napawa mnie lekkim obrzydzeniem i niesmakiem z tyłu języka, ale nie aż takim, żebym musiał wykrzywiać twarz w jakimś nienaturalnym grymasie. Siedzenie przed komputerem, picie kolejnych litrów kawy i strzepywanie popiołu na dno kubka wydawało mi się dosyć interesującą perspektywą, dlatego postanowiłem spróbować swoich sił w wystukaniu tego, co mi się przydarzyło. Właściwie mógłbym założyć bloga albo coś w tym rodzaju, ale obawiam się, że mało kto byłby w stanie czytać te grafomańskie wypociny kompletnego amatora i do tego życiowego nieudacznika po przejściach z kobietą, która okazała się być...
Czy wspominałem już,że nie umiem opowiadać historii? Już teraz zdradziłbym zakończenie, co chyba nie byłoby zbyt zachęcające i nawet mi nie chciałoby się tego czytać. Zacznę więc po kolei, od początku, z tymi wszystkimi nudnymi szczegółami i tak dalej. Ale to za chwilę. Pójdę zaparzyć kawę.
DZIEŃ PIERWSZY
Obudziłem się jak co dzień o godzinie szóstej siedemnaście, kiedy sąsiadka z góry zaczynała swój skrzypcowy recital, a mój pies, ogromny, wygnieciony buldog obślinił mi stopy. Przez szpary w żaluzjach widziałem w świetle latarni, że wciąż padał śnieg, a niebo za oknem tonęło w obrzydliwym, granatowym garniturze. Godziny przed świtem, a zwłaszcza w zimę były dla mnie istną torturą, zwłaszcza, że przez nieszczelne okna czułem lodowate powietrze, które z cichymi chrupnięciami tworzyło warstwę szronu na szybie. Postawiłem obie stopy na grubej, twardej wykładzinie w kolorze morskiej piany i poczłapałem do klaustrofobicznej łazienki. Z przymkniętymi oczami nałożyłem na twarz warstwę pianki do golenia, pachnącej jak płyn do mycia szyb i wyciągnąwszy z opakowania jednorazową maszynkę, przesunąłem nią po policzku.
- Kurwa mać – zakląłem, kiedy zobaczyłem strumień jasnej, rzadkiej krwi, wpływającej mi do ust. To też należało do porannego rytuału. Niemal codziennie zacinałem się żyletką maszynki, chociaż była nowiutka, a ja przestrzegałem wszystkich zasad bezpieczeństwa. W efekcie dolna połowa mojej twarzy była pokryta strupami i bliznami, które i tak ginęły w szarej, matowej skórze, lekko wiszącej na wydatnych kościach jarzmowych.
Mała dygresja: Czy naprawdę kogokolwiek to interesuje?
Kiedy szedłem do pracy, mokra, śnieżna breja rozchlapywała mi się pod nogami, wpadając do eleganckich butów ze skóry węża. W dalszym ciągu było ciemno, z nieba chlapało śniegiem z deszczem, a po ulicach pędziły samochody, plując szarym dymem. Kiedyś chciałem mieć samochód. Czuć zapach tapicerki i papierowych choinek, móc trzymać ręce na kierownicy i mrugać kierunkowskazem, trąbić na opornych kierowców, odsuwać szyby i włączać muzykę tak głośno, żeby zawieszenie trzęsło się pod naporem basów... Ale kiedyś byłem młody i głupi, teraz nie potrzebowałem tych idiotycznych zabawek. Zwłaszcza od czasu, kiedy moja siostra zginęła w wypadku. Poza tym nie miałem daleko do biura. W efekcie miałem jeden stary gruchot, którego używałem tylko w sytuacjach kryzysowych. Czyli dwa razy w życiu. W tym raz po śmierci mojej siostry.
Śliski, błyszczący wieżowiec znajdował się zaledwie dwie albo trzy ulice od mojego domu. Było tam naprawdę pięknie. Wypolerowane parkiety, biurka oddzielone szklanymi przepierzeniami, zapach środków czystości, długopisy równo poukładane w kolorowych organizerach na przybory biurowe i cieniutkie prostokąty Macbooków, na każdym biurku jeden. Do tego ekspresy do kawy i miejsce na zdjęcie rodziny.
Do wieżowca przyciskał się mały, płaski budynek z odłażącym tynkiem i drewnianymi oknami. Tam właśnie pracowałem. Byłem czymś w rodzaju sekretarki, tylko facetem. Firma produkowała głównie podpaski i chusteczki higieniczne, których i tak nikt nie kupował. Moim biurem był maleńki, zatęchły pokoik w którym jedyną ozdobą oprócz ceramicznej popielniczki w kształcie kobiecych ust był ogromny obraz, przedstawiający konie, pędzące po złocistym stepie, z grzywami rozwianymi gorącym wiatrem. Maleńkie, narożne biurko zawalone było papierami, ale większość miejsca i tak zajmował ogromny, stary komputer w kolorze brudnej szarości, który buczał przy każdej operacji, a monitor skwierczał niebezpiecznie, gdy zbliżyło się do niego palec. Nie było ekspresu, za to w szafeczce stał słoik kawy rozpuszczalnej i czajnik elektryczny, pokryty grubą warstwą białego kamienia, którego płaty pływały w kubku z jakimkolwiek napojem. Poza tym w biurze nie było nic. Znajdowało się praktycznie w piwnicy, dlatego okna były wąskie i umieszczone pod samym sufitem, a do tego o tej porze roku, zasypane lepkim śniegiem.
Włączyłem lampę, zdjąłem płaszcz i rozłożyłem parasol w mikroskopijnej toalecie. Wcisnąłem się na krzesło za biurkiem i włączyłem komputer, który opornie, po serii trzasków i błysków raczył wreszcie zamrugać niebieskim ekranem. Uruchomiłem stare radio tranzystorowe, żeby móc posłuchać trochę okropnej muzyki, a następnie zabrałem się do pracy, przerzucając papiery, przekierowując połączenia i odpisując na maile.
Po kilku godzinach ktoś zapukał do drzwi. To musiała być kobieta. Pukanie było lekkie, trzykrotne i nadzwyczaj uprzejme, jakby tylko lekko musnęła kostkami palców plastikowe drzwi. Odczekała dziesięć sekund i dopiero weszła do środka.
Była wysoka, szczupła, bardzo blada, o włosach tak jasnych, że niemal białych. Cała była zresztą biała. Przez chwilę nie chciałem uwierzyć, że jest prawdziwa. Miała zupełnie białe brwi i rzęsy, a w oczach jedynie cień bladoniebieskiego koloru.
- Cierpię na albinizm, rozumiem, że to może być dość szokujące, ale proszę się na mnie nie gapić – powiedziała z niesmakiem marszcząc delikatne brwi. - Rozumiem, że to pan jest sekretarzem?
- Sekretarką – poprawiłem ją mechanicznie. - Wie pani, sekretarz to może być w partii. Ja jestem pełnoprawną sekretarką. I proszę wybaczyć, że wciąż się gapię.
Miałem wrażenie, że po jej twarzy przebiegł nerwowy uśmiech. Usiadła bez pytania na twardym krześle, które wyglądało jak wyjęte ze szkolnej ławki.
- Proszę mnie umówić na wizytę z pańskim dyrektorem. Teraz.
- Pani wybaczy, ale to niemożliwe. Dyrektor jest obecnie bardzo zajęty.
- Czym? Testami jakości? Wie pan doskonale, że w waszej firmie nic się nie dzieje, panie...
- Janku.
- Janku. Przychodzę z propozycją nie do odrzucenia. Chcielibyśmy was kupić.
- A ja chciałbym zaprosić panią na kolację. Jak widać nie wszystkie marzenia mogą się spełnić.
***
Stałem przed otwartą szafą, trzymając w jednej ręce sportową marynarkę, która swój okres świetności miała dawno za sobą, a w drugiej lekko mechacący się krawat ze sztucznego jedwabiu w kolorze rozlanego wina. Pan Napoleon, mój pies, turlał się po wykładzinie, żując beznamiętnie kapcie. A ja wciąż nie wiedziałem w co się ubrać.
Smutna prawda: To była pierwsza taka sytuacja w moim życiu. Nigdy wcześniej nie zaprosiłem na randkę żadnej kobiety, a na pewno nie pięknej, eleganckiej albinoski w ołówkowej spódnicy.
Smutna prawda nr 2: Właściwie wciąż byłem prawiczkiem, nie licząc jednego razu w liceum, który był czystym eksperymentem. Poza tym Patrycja była bardzo brzydka i garbata.
Restauracja Dworcowa nie była zbyt ładna to fakt. Ale ja też nie byłem zbyt ładny, a już na pewno nie szarmancki. No i nie miałem pieniędzy. Czekałem więc na Nią przy maleńkim stoliku z widokiem na Tor Szósty przy Peronie Pierwszym, pachnącym lekko moczem zza winkla i koszem na śmieci, stojącym przy wyjściu. Tak czy inaczej, wystrój był nie najgorszy. Papierowe okrągłe lampy, drewniane stoliki, ściany w głębokim zielonym kolorze i kelnerzy pod krawatem.
***
- Mało wyszukany wybór – mruknęła, ubrana w sukienkę błękitną jak niebo w środku dnia. - Sądziłam, że ma pan lepszy gust.
- A ja, że jest pani mniej wybredna, Julio – odpowiedziałem, zamawiając dwie lampki wina, dwa kebaby i porcję frytek. - Mam małe doświadczenie, jeśli o to chodzi – przyznałem, co zresztą było prawdą.
- Nie będę udawać, że nie zauważyłam – wzruszyła chudymi ramionami, układając białe dłonie na ciemnym stole. Stukała paznokciami w blat, czym bardzo mnie irytowała. Generalnie większość rzeczy, które robiła była irytująca. Ale z jakichś nieokreślonych powodów mnie fascynowała. Najbardziej fascynowały mnie jej oczy, które były jedyną plamą koloru na tle całej tej upiornej bieli.
Mała uwaga: Naprawdę dużo rozmawialiśmy. Już nie pamiętam o czym. Ale ani razu się nie uśmiechnęła.
- Podobam ci się? - zapytałem, wyciągając palcem pomidor z bułki.
- Absolutnie nie. Jesteś dosyć brzydki – odparła, marszcząc nos. - Ale ja lubię brzydkich mężczyzn, Janku.
Zabawne, nawet nie zauważyłem kiedy zaczęła używać mojego imienia.
- Nie jesz – zauważyłem odkrywczo po półgodzinie, kiedy jej talerz wciąż był pełny.
- Również nie piję. Nie żywię się poza domem – westchnęła, przesuwając szczupłym palcem po brzegu kieliszka.
- To chyba słaba randka, nieprawdaż? - spytałem zrezygnowany, chociaż tak naprawdę wcale mnie to nie obchodziło.
- Dość kiepska. Bywałam na lepszych – przyznała bez cienia niezadowolenia. - Wiesz, chyba już pójdę. Spotkajmy się jeszcze kiedyś, mam nadzieję, ze będzie równie kiepsko – uśmiechnęła się uroczo, pocałowała mnie w policzek i wyszła, narzucając na siebie białe jak jej włosy futro.
- Co dla pana? - spytał kelner, patrząc za odchodzącą Julią.
- Cztery szoty Żubrówki poproszę.
Nieciekawy fakt z mojego życia: Spanie nigdy nie było moją mocną stroną. Nie lubię spać. Czuję wtedy, ze marnuję swój czas, energię i potencjał. Mógłbym spokojnie zając się innymi rzeczami. Zamiast tego zakopuję się pod kołdrę na swoim dziecięcym łóżku z Ikei i próbuję bezskutecznie zapaść w najpłytszy nawet sen.
Aż do tamtej nocy nigdy nic mi się nie śniło. Nie pamiętałem swoich snów, były po prostu czarną dziurą, która pochłaniała jakąkolwiek radość ze snu. Tamtej nocy też na to się zanosiło. Aż do momentu, w którym przed oczami nie przepłynęła mi biała sylwetka kobiety. Lekko rozmazana, ledwo co mignęła i już jej nie było. Ale zawsze o jakiś sen. Dawno nie byłem tak podekscytowany.
DZIEŃ 2
Sprostowanie: Jasne, że było mi przykro. Czułem niesmak i jakiś taki smutno-gorzki letarg po tym wszystkim.
Weekendy stanowiły miłą odmianę w tym całym moim nudnym życiu. Mogłem wstać wtedy, kiedy uznałem to za stosowne, chodzić po domu w bokserkach i nie myć się cały dzień. Mogłem zamówić chińszczyznę na śniadanie o piętnastej albo żywić się cały dzień chipsami sprzed tygodnia. Tym razem jednak wstałem zadziwiająco wcześnie. O dziewiątej piętnaście ściągnął mnie z łóżka przeciągły ryk karetki pogotowia, która utknęła w korku tuż pod moim oknem. Zrzuciłem z siebie kołdrę i nastawiłem wodę na kawę, opierając się o blat. Spojrzałem na siebie w odbiciu lodówki i zebrało mi się na wymioty.
Nie chcę się usprawiedliwiać: Ok, nie jestem aż taki brzydki. Ale wtedy czułem narastającą odrazę względem obłego, obrastającego w cholesterol ciała.
Kawa była moim zbawieniem. Nienawidziłem jej obrzydliwego, kwaśno-gorzkiego smaku, nienawidziłem fusów na dnie kubka (nie miałem głowy do kupowania filtrów, a kawa rozpuszczalna to dla mnie błoto w proszku), ale uwielbiałem uczucie, które pojawiało się dwadzieścia minut później. Szeroko otwartych oczu, lekko spiętych mięśni, czystości i jasności w głowie. Tak, kawa działała na mnie bardzo intensywnie, nawet jeśli kosztowało mnie to obrzydliwym posmakiem w ustach i żółknącymi zębami.
Naciągnąłem na siebie wczorajszą koszulkę, która pomimo subtelnego zapachu potu była zupełnie znośna. Była sobota, nie planowałem się myć ani ubierać w nic specjalnego. Poklepałem po głowie mojego buldoga, którego powinienem wyprowadzić na spacer. Jednak jemu w zupełności wystarczało, kiedy wypuszczałem go na podwórko za blokiem, gdzie mógł leniwie kłapać zębami w stronę bezpańskich kotów i poznawać arkana psiej miłości z przygodnie poznanymi sukami. Usiadłem przy stole w kuchni, myśląc o tej całej wczorajszej pseudo randce. Nie miałem dziewczyny od dość dawna...
Smutna prawda: Właściwie to od zawsze.
...więc zapomniałem już na czym polega cała ta szopka. Być może powinienem był przynieść jej jakieś kwiaty? Kupić czekoladki w supermarkecie? Albo napisać wiersz?
Julia absolutnie nie była piękna. Była intrygująca w swojej dość przerażającej bladości, ograniczonej mimice i wodnistych oczach. Ale piękna było ostatnim określeniem, jakiego mógłbym użyć w odniesieniu do niej. Niedużo mówiła, a jej głos kojarzył mi się z miękkim, wełnianym kocem – może trochę gryzącym, ale niewątpliwie ciepłym. Pewnie i tak nigdy już go nie usłyszę. Po co miałaby cokolwiek do mnie jeszcze mówić?
Głuche łupanie w drzwi przerodziło się w łomot, jakby ktoś napierał na nie całym ciałem. Wstałem niechętnie i spojrzałem przez judasza.
-Co ty tu robisz? – warknąłem, patrząc na półprzeźroczystą postać Julii, ubranej w prostą, białą sukienkę, która niemal zlewała się z kolorem jej cery.
- Zostawiłeś portfel – weszła do środka, jakby nie zwróciła uwagi na mój brak spodni i porozrzucane na podłodze ubrania. – Ładnie tu – uśmiechnęła się, podnosząc z podłogi marynarkę i wieszając ją na oparciu krzesła. – Przytulnie.
- Czym chata bogata – podałem jej miskę orzeszków ziemnych i kubek herbaty. Usiadła na krawędzi kuchennego, składanego krzesła i złożyła białe ręce na stole, zbierając palcami okruszki w jedną, zgrabną kupkę.
- Po co przyszłaś? – spytałem bez ogródek. – Jestem słabym materiałem na faceta.
- Może. To się jeszcze okaże – wzruszyła szczupłymi ramionami i zebrała włosy na jedno ramię, przeczesując je długimi palcami. – Może jesteś po prostu nieoszlifowany.
Korekta: Nie łudźmy się. Chciałbym być nieoszlifowanym diamentem, ale jedyne na co mogłem liczyć to bryła sypiącego się gipsu.
Przez mniej więcej godzinę siedziała przy stole, a ja sprzątałem mieszkanie, co jakiś czas rzucając kilka zdawkowych zdań. Julia niewątpliwie nie była szczególnie elokwentną osobą. Nie umiała podtrzymać rozmowy i często po prostu nie odpowiadała, zapatrzona w nieokreślony punkt na brudnej lodówce.
- Skoro ty jesteś bez spodni, to może ja też solidarnie powinnam się rozebrać – rzuciła ni stąd ni zowąd, rozpinając guziki sukienki. W innym przypadku uznałbym to za jednoznaczną propozycję, ale ona powiedziała to tak naturalnie i naiwnie, jak mała dziewczynka. W takiej sytuacji postanowiłem nie oponować i pozwolić jej paradować w samej bieliźnie po mojej klitce.
Dlaczego jestem idiotą: Wstydziłem się rzucić na nią okiem, dlatego nie mam pojęcia jak się prezentowała.
***
Patrzyłem jak jej drobna główka unosiła się i opadała na mojej klatce piersiowej. Objąłem jej szczupłe ciało ramionami i westchnąłem ciężko. Szczerze mówiąc nie czułem nic. Absolutne, puste nic. Owszem, było mi przyjemnie, ale to wszystko.
- I co? – spytała nie podnosząc głowy. Słowa stłumione zostały przez moją owłosioną pierś, w którą wciskała swoje blade usta.
- Właściwie to nic. Bez szału. A tobie jak się podobało?
- Chyba cię nie lubię – odpowiedziała. Jej słowa lekko wibrowały w powietrzu.
Jeśli mam być zupełnie szczery – nie mam pojęcia jak znalazłem się z nią w łóżku. Po prostu w pewnym momencie stwierdziliśmy, że skoro obydwoje się rozebraliśmy i nie mamy nic ciekawszego do roboty, to można spróbować. Julia powiedziała, że chcę sprawdzić czy się nadaję. Najwyraźniej nie.
- Muszę iść do łazienki – wymamrotałem i zwiałem w pośpiechu.
Kiedy wyszedłem spod prysznica, zobaczyłem Julię w moim szlafroku, która smażyła omlety na przypalonej patelni. Nuciła pod nosem, płynnymi ruchami dosypując pieprz, paprykę i ser.
- Czemu nie wyszłaś?
- Chwilowo nie mam gdzie mieszkać .
- Nie możesz mieszkać u mnie.
- Bo? – spytała rozbawiona.
- Bo nie. To moje mieszkanie, mój czynsz, mój tłusty pies i mój bałagan.
Uśmiechnęła się tylko. Była bezczelna. Nie mogłem pojąć jak śmiała zachowywać się w taki sposób. Ale przecież nie mogłem jej wyrzucić na bruk.
***
- Jesteś zadziwiająco mało konsekwentny, Janku – mruknęła z widelcem w połowie drogi do ust. – Myślałam, że mnie tu nie chcesz, a tymczasem jemy wspólnie już drugi posiłek.
- Nie myśl sobie, że długo tu zostaniesz.
- Czyżby? –zebrała talerze i włożyła je do zlewu. Wprost niesamowite, że w ciągu jednego dnia zdążyła pozmywać moje naczynia z całego tygodnia, umyć podłogę i okna, kupić dwie nowe pościele i wymienić żarówki w pięciu lampach oraz baterie w trzech zegarkach. Zatrzymanie jej przy sobie było bardzo korzystne z praktycznego punktu widzenia. Była po prostu niesamowicie zaradna i pracowita, co odciążałoby mnie z większości prac domowych. A to, że mało się odzywała, miała tupet i chodziła w moich ubraniach było rzeczą drugorzędną - zatrzymanie jej było mniejszym złem, które w dodatku miało swoje pozytywy.
DZIEŃ 3
Zanim przystąpię do opisu dni następnych, chciałbym zaznaczyć, iż niektóre celowo pominięto z powodu ich powtarzalności i narastającej ilości kłótni i cichych dni między mną a współlokatorką, która – jak się okazało – nie miała żadnej firmy.
- Ty cholerny nierobie! – rzuciła talerzem o podłogę. To był pierwszy talerz i największy szok. Później było nieco lepiej. – Wstrętna kanalio, wyzyskiwaczu! Pierdol się, ty i twoje pieniądze, twoja kariera i ta dziwka, z którą się pieprzysz na boku! Co taki zdziwiony? Myślisz, że nie wiem? – wybuchła koszmarnym, metalicznym śmiechem, który niewiele różnił się od dźwięku tłuczonego szkła.
- O co ci chodzi, do cholery – złapałem ją za nadgarstki, żeby nie poleciało więcej naczyń. Była godzina czwarta nad ranem, a Julia stała w kuchni w koszuli nocnej, którą przywiozła nie wiadomo skąd i tłukła talerze.
Miała zamknięte oczy.
- Julia? Julia, co się dzieje? – spytałem, potrząsając nią delikatnie. Osunęła się w moich ramionach bezwładnie. – Julio! – krzyknąłem, sprawdzając oddech.
- Co ty robisz? – spytała półprzytomnie.
- Zemdlałaś.
- Spałam – odparła, rozglądając się dookoła. – Co ja robię w kuchni i czemu pośród tłuczonych naczyń?
- Lunatykowałaś.
Otworzyła szeroko oczy.
- Powiedz, że to nie ja stłukłam talerz.
- To nie ty stłukłaś talerz.
- Janku…
- Kazałaś – podniosłem ręce w obronnym geście i zostawiłem ją na podłodze, podpierającą się na łokciach. Po chwili usłyszałem chrzęst deptanego szkła, a do łóżka wsunęła się Julia z krwią na stopach i łokciach. Wiedziałem, że płakała. Plecy lekko jej drżały kiedy oddychała, a palce zaciskały się na poduszce tak mocno, że kłykcie pobielały jej bardziej niż zwykle.
- Chcesz porozmawiać? – spytałem w końcu, obejmując ją niedbale.
- Niekoniecznie – pocałowała mnie zbyt długo i zbyt mocno. Musiałem ją przytulić i pozwolić jej zasnąć, uczepionej mojego nieatrakcyjnego ciała. – Nie przyzwyczajaj się – szepnęła, zapadając w nierówny, przerywany sen.
DZIEŃ 8
Umówmy się – nie żeby mi na niej zależało albo coś. Po prostu czułem lekki ucisk w żołądku i niewielkie zaniepokojenie, kiedy nie zastałem jej w domu po powrocie z pracy. Nie był to silny skurcz, jakiego doświadcza się, widząc swojego ulubionego psa z wywalonym jęzorem i szklącymi się oczami, leżącego bezwładnie pod drzwiami. Absolutnie nie mógłbym tego również porównać do ciosu, jaki można otrzymać, gdy z szafy twojej żony wypada kochanek w towarzystwie kilku płaszczy i twojej kurtki. Ale jednak gdzieś w trzewiach czułem pewnego rodzaju niepokój, wypełniający mnie niespiesznie kwaśno-gorzką lepkością.
Im ciemniej się robiło, tym bardziej lepko się czułem. Nie mogłem odsunąć myśli o tym, że coś mogło jej się stać. Nigdy wcześniej nie wychodziła. Mówiła mi przecież, że nie ma żadnych przyjaciół, że nie czuje potrzeb towarzyskich, a spaliny szkodzą jej na płuca i poszarzają cerę. Że od zapachu potu jej słabo, a dźwięk klaksonu powoduje, że pękają jej usta.
- Napoleon? – zerknąłem na zwalistą górę mięsa, odpoczywającą pod stołem z łbem opartym na potężnych łapach. – A co jeśli ktoś ją porwał?
- Nie bądź głupi – spojrzała na mnie poczciwa psina. – Kto by chciał taką upierdliwą malkontentkę?
Sprostowanie: Wiem, że psy nie mówią. Ale chciałbym, żeby mogły. Byłoby fajnie. Chyba.
- W sumie masz rację – odpowiedziałem naprawdę, w odróżnieniu od mojego buldoga.
Kiedy zegarek na piekarniku zamrugał czterema zerami, miarka się przebrała.
Szczegół techniczny: Tak naprawdę spóźniał się o dwie godziny.
Nie mogłem powstrzymać natłoku myśli o mojej bladej towarzyszce, zagubionej bądź (co gorsza) porwanej w wielkim mieście.
- Napoleon, jedziemy.
- Gdzie?
- Nie mam cholernego pojęcia – przyznałem, wciągając na siebie koszulkę i szukając kluczyków od auta. Za kierownicą siadywałem rzadko. Wtedy, kiedy było trzeba. Nie lubiłem jeździć, te wszystkie skomplikowane operacje przekraczały możliwości mojej koordynacji oko-ręka. Ale czasami musiałem. Na przykład wtedy.
Kiedy silnik po kilku sekundach rozpaczliwego kaszlu wreszcie zapalił, a ja ruszyłem, nie miałem pojęcia gdzie się kierować. Wlokłem się po prostu przez opustoszałe ulice, oświetlone co drugą lampą (oszczędności w Urzędzie Gminy), wypatrując przez okna kogokolwiek o cerze w kolorze śmietany. Zamiast niej, zobaczyłem jedynie meneli w kolorze ziemi, imprezowiczów błyszczących srebrem, złotem i brokatem, kilku bezdomnych w barwach brązu i głębokiego indygo pod oczami i jednego granatowo-błękitnego policjanta. Żadnych białych kobiet z oczami jak woda z kranu.
Wstydzę się tego, ale: Wolałbym nie widzieć tego, co wtedy widziałem.
Przejechałem koło miejskiego cmentarza, znajdującego się na obrzeżach miasteczka. Otoczony był koszmarnym, betonowym ogrodzeniem i drutem kolczastym, skotłowanym na górze. Nie wiem w jakim celu – żeby zmarli nie pouciekali? O tej godzinie alejki świeciły pustkami, a nagrobki błyszczały w świetle latarni jak muszle ogromnych małży, wystające z piasku na plaży. Przy cmentarzu znajdowało się jedyne skrzyżowanie, na którym do późna działała sygnalizacja świetlna. Stanąłem posłusznie na czerwonym, opierając głowę na dłoni.
Napoleon zaczął nerwowo szczekać, przyciskając nos do obślinionej szyby. Nigdy nie słyszałem, żeby tak ujadał.
- Spokojnie, piesku – klepnąłem go przez siedzenie w obwisłą głowę, ale to nie pomogło. Wyjrzałem przez okno od strony pasażera i zamarłem. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nad jednym z grobów unosił się biały, błyszczący kształt, rzucający na granitową płytę bliżej nieokreślone, białe kręgi.
- O kurwa…
Wybiegłem z samochodu, nawet nie wyłączając silnika. O tej godzinie i tak nikt nie jeździł tą drogą, a ja czułem przemożoną ciekawość, żeby zobaczyć czym jest tajemnicza zjawa. Prawdę mówiąc, sądziłem, że to jeden z tych chuliganów, których bawi niszczenie cmentarzy.
Kiedy podbiegłem bliżej, nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Na ławce przed nagrobkiem stała Julia z naręczem talerzy w ręku, rozbijając je z trzaskiem o kamień. Wcale nie unosiła się nad ziemią, ani nie błyszczała. Stała na palcach, a jej włosy były ciężkie i śliskie od deszczu.
- Co ty robisz dziewczyno, oszalałaś?! - złapałem ją w pasie i zdjąłem z drewnianej ławki. – Niszczysz cudze groby?!
- Nie cudze – odpowiedziała z zawadiackim uśmiechem. – Poza tym nie niszczę.
- Gdzie byłaś cały dzień? Martwiłem się… - światło latarni wystarczyło mi, żebym zobaczył, że płakała. Miała spuchnięte powieki, czerwony nos i drżącą wargę, którą za wszelką cenę starała się przygryźć. Morka sukienka oblepiała szczelnie jej chude, nieco niezgrabne ciało.
Męska uwaga: Nie miała ładnej sylwetki. Była dość patykowata, miała wystające kości biodrowe i w ogóle była jakaś taka za długa.
Zdjąłem kurtkę i narzuciłem na jej szczupłe ramiona, prowadząc ją do samochodu.
- Czyj to był grób? – przerwałem ciszę, jaka panowała wewnątrz auta.
- Nie twoja sprawa.
- Chcesz iść do lekarza?
- Nic mi nie jest, wezmę aspirynę i będzie w porządku.
- Nie miałem na myśli przeziębienia…
- Uważasz, że jestem wariatką? – spytała podejrzliwie, wykręcając pukiel jasnych włosów.
- Cóż… - zawiesiłem głos i wpatrzyłem się w drogę. Chciałem spojrzeć jej w oczy, ale ustawiłem lusterko w taki sposób, że nie mogłem jej w nim zobaczyć. – Po co to było?
- Wyrównywałam stare rachunki – wzruszyła ramionami i owinęła się szczelniej kurtką. - Nie, nie możesz wiedzieć jakie. Zajmij się swoim życiem, Janku. Nie potrzebuję pomocy.
Mała dygresja: Oczywiście, że nie potrzebowała. Ale nie mogłem wtedy mieć o tym pojęcia.
DZIEŃ 9
Przez cały ranek nie zamieniliśmy nawet słowa. Julia w ogóle nie spała. Całą noc siedziała w kuchni przy stole, w mokrych ubraniach i mojej kurtce i zawzięcie pisała coś w małym, skórzanym notesiku, który zazwyczaj trzymała pod poduszką.
Oskarżenie o błędy młodości: Byłem idiotą, że wtedy nie zajrzałem do środka.
- Julio? – spytałem, patrząc na jej zgarbioną sylwetkę.
- Mhm?
- Jeśli powtórzysz to choćby raz, nie chcę cię więcej widzieć w moim domu.
DZIEŃ 12, O KTÓRYM NIE CHCĘ PAMIĘTAĆ
W życiu denerwuje mnie bardzo dużo rzeczy. Nie lubię, kiedy ludzie wsiadają do tramwaju i stają w drzwiach, blokując przejście. Nie lubię, kiedy sąsiadka na górze wzywa ekipę remontową, która wierci i stuka cały boży dzień. Nienawidzę brukselki, nie znoszę ciepłego piwa i wódki w żadnej postaci. Ale te swoje małe nienawiści i irytacje potrafiłem przemilczeć, machnąć na to ręką i zostawić dla siebie.
Julia nie.
Talerze tłukły się niemal codziennie. Nie pasowało jej wszystko. Począwszy od tego, że rzekomo za głośno tupałem, przez moje nocne chrapanie, aż po zapach mojego proszku do prania. Kiedy krzyczała, miała piskliwy, wysoki głos, który wspinał się pod sam sufit po to, by po chwili spaść z hukiem w akompaniamencie tłuczonej ceramiki.
- Lubię to. Po prostu – odparła, gdy kiedyś zapytałem ją o przyczynę tego zachowania. – Wiesz, Janku, niektórzy lubią seks, a ja lubię tłuc talerze.
Dnia dwunastego nic się jednak nie rozbiło. Julia z zadziwiającym wręcz spokojem układała talerze na suszarce do naczyń, pieszczotliwie przecierając je z nadmiaru wody i resztek piany. Była tego dnia niesamowicie opanowana, milcząca i jakby nieobecna, patrząca wciąż w okno, ale nie mająca niczego konkretnego przed oczami.
- Który jest dzisiaj? – spytałem, wypełniając kwestionariusz, który miał zapewnić mi wygraną w loterii w centrum handlowym.
- Najważniejszy w roku – szepnęła melancholijnym tonem, opierając podbródek na dłoniach. – najważniejszy i najsmutniejszy – dodała po chwili, ocierając z policzka kryształową łezkę, chudą jak ona cała.
- Najsmutniejszy czyli który? – zniecierpliwiłem się, gryząc skuwkę długopisu.
- Rocznica mojej śmierci. Pierwsza – uśmiechnęła się przez łzy.
Nerwowy śmiech (mój), chwila zaskoczenia, próba zrozumienia żartu.
To nie żart.
Cholera, to nie żart.
Patrzyłem jak jej drobna twarz odwraca się ku mnie i że wrażenie, jakoby była półprzeźroczysta nie było wrażeniem. Za moimi plecami wisiało nieco już matowe lustro. W którym odbijałem się tylko ja. Ja i niewyraźna, lekko srebrząca się mgła. Odwróciłem się.
Była tu.
Znowu spojrzałem w lustro.
Mgła.
- Bardzo śmieszne.
- Wcale nie – odparła. Odparła i zaczęła mówić tak dużo i szybko, jak nie mówiła jeszcze nigdy.
Miałam dwadzieścia lat z kawałkiem. Niedużym, takim w sam raz. Na tyle małym, żeby mógł być kawałkiem, ale na tyle dużym, że nie musiał być kawałeczkiem. Nie studiowałam. Nie chciało mi się. Studia – to nie dla ładnej dziewczyny. Wiesz, przed śmiercią miałam kasztanowe włosy. Były piękne, błyszczały się w słońcu jak jakieś drogie drewno. Mahoń albo coś. A na nosie miałam kilka piegów. Takich delikatnych, jakby słońce pocałowało mnie swoimi ciepłymi promykami. Ładnie to wyglądało, wiesz? Brwi miałam trochę nieregularne, ale poprawiłam u kosmetyczki. A oczy? Matko, Janek, jakie ja miałam oczy! Nie takie pływające jak te – wyglądają jak u topielca, nie? – one miały kolor dna w miejskim basenie. Wiesz, takie niebieskie kafelki, błyszczące jak nie wiem co. Takie miałam oczy. Ale ja nie o tym.
- Mówiłaś, że nie poszłaś na studia, bo byłaś za ładna.
A no właśnie. No i nie poszłam. Mama chciała, żebym była lekarką. Niby fajnie, nie? Ratujesz życie i takie tam. Ale ja nigdy nie byłam za mądra, no nie chciało mi się uczyć w szkole i tyle. Jak byłam w liceum to poznałam takiego jednego. Juliusz miał na imię. Szlachetnie bardzo, jak Cezar. Fajny był chłopak. Kwiaty mi przynosił, wiesz? Białe róże, chociaż ja tam róż nie lubię. Ale liczy się gest, co nie? No właśnie, a gest to on miał. Na zaręczyny w klasie maturalnej, to mi dał, kochany, pierścionek z brylantem. Bo był dość bogaty. Zgodziłam się, co się miałam nie zgodzić. Szkoda mi było chłopaka, bo nie był za piękny. Poza tym kochałam go jak wariatka. I mieliśmy wziąć ślub. Umarłam w przeddzień.
- Jak… Jak… - nie mogłem wydusić z siebie tego, o co chciałem ją spytać.
Jak umarłam? Cóż, pewnego dnia usłyszałam plotki. Plotki o Julku. Że mnie zdradza. Plotki jak to plotki, ja im nigdy wiary nie dawałam, więc machnęłam ręką. Ale wiesz, niepokój zawsze wypełnia nas takim kwaśno-gorzkim smakiem, prawda? Coś jak zgaga trochę. I mnie też wypełniał, wypełniał aż w końcu przepełnił. I postanowiłam się dowiedzieć co i jak. I rzeczywiście, przyłapałam go kiedyś jak się całował z taką jedną jędzą. Basia jej chyba było na imię. Blondyna, farbowana oczywiście, lekko przy kości, rumiana jak młody prosiak. Obściskiwał się z nią na imprezie przed jakimś klubem. No to jak mi wrócił do domu, to ja na niego z pięściami. Wtedy pierwszy raz rzuciłam talerzem, wiesz? Bo podobno to, co robisz w dniu śmierci to ci zostaje na zawsze. Taki przesąd. Głupi dość, kto by wierzył w takie brednie. Wybiegłam na ulicę cała zapłakana, w takiej ślicznej, białej sukience. Biegłam sobie boso, ludzie się na mnie gapili jak na idiotkę, a ja go wyzywałam przez ramię i płakałam. No i w pewnym momencie dobiegliśmy na most. Deszcz padał wtedy jak wściekły, więc cała morka stanęłam na barierce tego mostu i zagroziłam że skoczę. Nie zrobiłabym tego – nigdy nie byłabym taka głupia. Ale zrozum, Janeczku, ja chciałam, żeby on mnie prosił, żeby mnie błagał na kolanach, żeby kupił białe róże i wyściełał mi nimi drogę.
I wtedy przejechała ciężarówka.
Pewnie znasz to uczucie, kiedy stoisz na krawędzi przejścia dla pieszych i przejeżdża ciężarówka? Podmuch aż cię odrzuca do tyłu i przez chwilę zastanawiasz się jak to możliwe, że uszedłeś z życiem. Mnie ten podmuch zdmuchnął z mostu. Chudziutka jestem, jak widzisz, więc jak dmuchnęło, tak ja już leciałam głową w dół do rzeki. Julek stał na tym moście i krzyczał, machał rękami, aż w końcu za mną skoczył. I wiesz co, Janeczku? Wiesz co? Romantycznie utopiliśmy się razem.
Kiedy wpadłam do wody, była lodowata i bardzo ciemna. Nic nie widziałam, wszędzie wlewała mi się czarna woda – do uszu, do oczu, do nosa. Próbowałam wypłynąć, owszem. Machałam rękami, nogami, ale nie wiedziałam gdzie jest góra, a gdzie dół. W efekcie postanowiłam się poddać. Kiedy czułam, że nie mogę już dłużej wstrzymywać oddechu, po prostu oddałam się nurtowi. Pochłonęła mnie nicość, a potem… A potem długo, długo czekałam. Coś jakbym spała. Bardzo głębokim, przyjemnym snem. A potem znalazłam się przed twoim biurem z niejasną potrzebą zemsty na Julku. Dlatego z tobą sypiałam. Dlatego rzucałam talerzami w jego grób. Pochowali nas obok siebie, wiesz? Bardzo romantycznie. I właściwie to czuję się już zemszczona. I zemściwszy się, chciałabym odejść w spokoju. Ale cholera jasna nie wiem jak.
- Może powinnaś drugi raz rzucić się do rzeki? – zasugerowałem nieśmiało.
- A wiesz, że to niegłupi pomysł?
Post Scriptum: Rzuciła się. A ja pożegnałem ją ze łzami w oczach i białą różą w ręce. Widziałem jak znika w brudnych odmętach i macha mi na pożegnanie. Tęsknię za nią. Trochę. Za tą upierdliwą, nieprawdziwą Julią. Pierwszą, która dała mi siebie, może nie bezinteresownie, ale na pewno nie beznamiętnie.
Jestem niemal przekonany, że nikogo to nie obchodzi. Prawdę powiedziawszy nawet ja mam do tego ambiwalentny stosunek, a przynajmniej to staram się sobie wmówić. Cała ta sytuacja napawa mnie lekkim obrzydzeniem i niesmakiem z tyłu języka, ale nie aż takim, żebym musiał wykrzywiać twarz w jakimś nienaturalnym grymasie. Siedzenie przed komputerem, picie kolejnych litrów kawy i strzepywanie popiołu na dno kubka wydawało mi się dosyć interesującą perspektywą, dlatego postanowiłem spróbować swoich sił w wystukaniu tego, co mi się przydarzyło. Właściwie mógłbym założyć bloga albo coś w tym rodzaju, ale obawiam się, że mało kto byłby w stanie czytać te grafomańskie wypociny kompletnego amatora i do tego życiowego nieudacznika po przejściach z kobietą, która okazała się być...
Czy wspominałem już,że nie umiem opowiadać historii? Już teraz zdradziłbym zakończenie, co chyba nie byłoby zbyt zachęcające i nawet mi nie chciałoby się tego czytać. Zacznę więc po kolei, od początku, z tymi wszystkimi nudnymi szczegółami i tak dalej. Ale to za chwilę. Pójdę zaparzyć kawę.
DZIEŃ PIERWSZY
Obudziłem się jak co dzień o godzinie szóstej siedemnaście, kiedy sąsiadka z góry zaczynała swój skrzypcowy recital, a mój pies, ogromny, wygnieciony buldog obślinił mi stopy. Przez szpary w żaluzjach widziałem w świetle latarni, że wciąż padał śnieg, a niebo za oknem tonęło w obrzydliwym, granatowym garniturze. Godziny przed świtem, a zwłaszcza w zimę były dla mnie istną torturą, zwłaszcza, że przez nieszczelne okna czułem lodowate powietrze, które z cichymi chrupnięciami tworzyło warstwę szronu na szybie. Postawiłem obie stopy na grubej, twardej wykładzinie w kolorze morskiej piany i poczłapałem do klaustrofobicznej łazienki. Z przymkniętymi oczami nałożyłem na twarz warstwę pianki do golenia, pachnącej jak płyn do mycia szyb i wyciągnąwszy z opakowania jednorazową maszynkę, przesunąłem nią po policzku.
- Kurwa mać – zakląłem, kiedy zobaczyłem strumień jasnej, rzadkiej krwi, wpływającej mi do ust. To też należało do porannego rytuału. Niemal codziennie zacinałem się żyletką maszynki, chociaż była nowiutka, a ja przestrzegałem wszystkich zasad bezpieczeństwa. W efekcie dolna połowa mojej twarzy była pokryta strupami i bliznami, które i tak ginęły w szarej, matowej skórze, lekko wiszącej na wydatnych kościach jarzmowych.
Mała dygresja: Czy naprawdę kogokolwiek to interesuje?
Kiedy szedłem do pracy, mokra, śnieżna breja rozchlapywała mi się pod nogami, wpadając do eleganckich butów ze skóry węża. W dalszym ciągu było ciemno, z nieba chlapało śniegiem z deszczem, a po ulicach pędziły samochody, plując szarym dymem. Kiedyś chciałem mieć samochód. Czuć zapach tapicerki i papierowych choinek, móc trzymać ręce na kierownicy i mrugać kierunkowskazem, trąbić na opornych kierowców, odsuwać szyby i włączać muzykę tak głośno, żeby zawieszenie trzęsło się pod naporem basów... Ale kiedyś byłem młody i głupi, teraz nie potrzebowałem tych idiotycznych zabawek. Zwłaszcza od czasu, kiedy moja siostra zginęła w wypadku. Poza tym nie miałem daleko do biura. W efekcie miałem jeden stary gruchot, którego używałem tylko w sytuacjach kryzysowych. Czyli dwa razy w życiu. W tym raz po śmierci mojej siostry.
Śliski, błyszczący wieżowiec znajdował się zaledwie dwie albo trzy ulice od mojego domu. Było tam naprawdę pięknie. Wypolerowane parkiety, biurka oddzielone szklanymi przepierzeniami, zapach środków czystości, długopisy równo poukładane w kolorowych organizerach na przybory biurowe i cieniutkie prostokąty Macbooków, na każdym biurku jeden. Do tego ekspresy do kawy i miejsce na zdjęcie rodziny.
Do wieżowca przyciskał się mały, płaski budynek z odłażącym tynkiem i drewnianymi oknami. Tam właśnie pracowałem. Byłem czymś w rodzaju sekretarki, tylko facetem. Firma produkowała głównie podpaski i chusteczki higieniczne, których i tak nikt nie kupował. Moim biurem był maleńki, zatęchły pokoik w którym jedyną ozdobą oprócz ceramicznej popielniczki w kształcie kobiecych ust był ogromny obraz, przedstawiający konie, pędzące po złocistym stepie, z grzywami rozwianymi gorącym wiatrem. Maleńkie, narożne biurko zawalone było papierami, ale większość miejsca i tak zajmował ogromny, stary komputer w kolorze brudnej szarości, który buczał przy każdej operacji, a monitor skwierczał niebezpiecznie, gdy zbliżyło się do niego palec. Nie było ekspresu, za to w szafeczce stał słoik kawy rozpuszczalnej i czajnik elektryczny, pokryty grubą warstwą białego kamienia, którego płaty pływały w kubku z jakimkolwiek napojem. Poza tym w biurze nie było nic. Znajdowało się praktycznie w piwnicy, dlatego okna były wąskie i umieszczone pod samym sufitem, a do tego o tej porze roku, zasypane lepkim śniegiem.
Włączyłem lampę, zdjąłem płaszcz i rozłożyłem parasol w mikroskopijnej toalecie. Wcisnąłem się na krzesło za biurkiem i włączyłem komputer, który opornie, po serii trzasków i błysków raczył wreszcie zamrugać niebieskim ekranem. Uruchomiłem stare radio tranzystorowe, żeby móc posłuchać trochę okropnej muzyki, a następnie zabrałem się do pracy, przerzucając papiery, przekierowując połączenia i odpisując na maile.
Po kilku godzinach ktoś zapukał do drzwi. To musiała być kobieta. Pukanie było lekkie, trzykrotne i nadzwyczaj uprzejme, jakby tylko lekko musnęła kostkami palców plastikowe drzwi. Odczekała dziesięć sekund i dopiero weszła do środka.
Była wysoka, szczupła, bardzo blada, o włosach tak jasnych, że niemal białych. Cała była zresztą biała. Przez chwilę nie chciałem uwierzyć, że jest prawdziwa. Miała zupełnie białe brwi i rzęsy, a w oczach jedynie cień bladoniebieskiego koloru.
- Cierpię na albinizm, rozumiem, że to może być dość szokujące, ale proszę się na mnie nie gapić – powiedziała z niesmakiem marszcząc delikatne brwi. - Rozumiem, że to pan jest sekretarzem?
- Sekretarką – poprawiłem ją mechanicznie. - Wie pani, sekretarz to może być w partii. Ja jestem pełnoprawną sekretarką. I proszę wybaczyć, że wciąż się gapię.
Miałem wrażenie, że po jej twarzy przebiegł nerwowy uśmiech. Usiadła bez pytania na twardym krześle, które wyglądało jak wyjęte ze szkolnej ławki.
- Proszę mnie umówić na wizytę z pańskim dyrektorem. Teraz.
- Pani wybaczy, ale to niemożliwe. Dyrektor jest obecnie bardzo zajęty.
- Czym? Testami jakości? Wie pan doskonale, że w waszej firmie nic się nie dzieje, panie...
- Janku.
- Janku. Przychodzę z propozycją nie do odrzucenia. Chcielibyśmy was kupić.
- A ja chciałbym zaprosić panią na kolację. Jak widać nie wszystkie marzenia mogą się spełnić.
***
Stałem przed otwartą szafą, trzymając w jednej ręce sportową marynarkę, która swój okres świetności miała dawno za sobą, a w drugiej lekko mechacący się krawat ze sztucznego jedwabiu w kolorze rozlanego wina. Pan Napoleon, mój pies, turlał się po wykładzinie, żując beznamiętnie kapcie. A ja wciąż nie wiedziałem w co się ubrać.
Smutna prawda: To była pierwsza taka sytuacja w moim życiu. Nigdy wcześniej nie zaprosiłem na randkę żadnej kobiety, a na pewno nie pięknej, eleganckiej albinoski w ołówkowej spódnicy.
Smutna prawda nr 2: Właściwie wciąż byłem prawiczkiem, nie licząc jednego razu w liceum, który był czystym eksperymentem. Poza tym Patrycja była bardzo brzydka i garbata.
Restauracja Dworcowa nie była zbyt ładna to fakt. Ale ja też nie byłem zbyt ładny, a już na pewno nie szarmancki. No i nie miałem pieniędzy. Czekałem więc na Nią przy maleńkim stoliku z widokiem na Tor Szósty przy Peronie Pierwszym, pachnącym lekko moczem zza winkla i koszem na śmieci, stojącym przy wyjściu. Tak czy inaczej, wystrój był nie najgorszy. Papierowe okrągłe lampy, drewniane stoliki, ściany w głębokim zielonym kolorze i kelnerzy pod krawatem.
***
- Mało wyszukany wybór – mruknęła, ubrana w sukienkę błękitną jak niebo w środku dnia. - Sądziłam, że ma pan lepszy gust.
- A ja, że jest pani mniej wybredna, Julio – odpowiedziałem, zamawiając dwie lampki wina, dwa kebaby i porcję frytek. - Mam małe doświadczenie, jeśli o to chodzi – przyznałem, co zresztą było prawdą.
- Nie będę udawać, że nie zauważyłam – wzruszyła chudymi ramionami, układając białe dłonie na ciemnym stole. Stukała paznokciami w blat, czym bardzo mnie irytowała. Generalnie większość rzeczy, które robiła była irytująca. Ale z jakichś nieokreślonych powodów mnie fascynowała. Najbardziej fascynowały mnie jej oczy, które były jedyną plamą koloru na tle całej tej upiornej bieli.
Mała uwaga: Naprawdę dużo rozmawialiśmy. Już nie pamiętam o czym. Ale ani razu się nie uśmiechnęła.
- Podobam ci się? - zapytałem, wyciągając palcem pomidor z bułki.
- Absolutnie nie. Jesteś dosyć brzydki – odparła, marszcząc nos. - Ale ja lubię brzydkich mężczyzn, Janku.
Zabawne, nawet nie zauważyłem kiedy zaczęła używać mojego imienia.
- Nie jesz – zauważyłem odkrywczo po półgodzinie, kiedy jej talerz wciąż był pełny.
- Również nie piję. Nie żywię się poza domem – westchnęła, przesuwając szczupłym palcem po brzegu kieliszka.
- To chyba słaba randka, nieprawdaż? - spytałem zrezygnowany, chociaż tak naprawdę wcale mnie to nie obchodziło.
- Dość kiepska. Bywałam na lepszych – przyznała bez cienia niezadowolenia. - Wiesz, chyba już pójdę. Spotkajmy się jeszcze kiedyś, mam nadzieję, ze będzie równie kiepsko – uśmiechnęła się uroczo, pocałowała mnie w policzek i wyszła, narzucając na siebie białe jak jej włosy futro.
- Co dla pana? - spytał kelner, patrząc za odchodzącą Julią.
- Cztery szoty Żubrówki poproszę.
Nieciekawy fakt z mojego życia: Spanie nigdy nie było moją mocną stroną. Nie lubię spać. Czuję wtedy, ze marnuję swój czas, energię i potencjał. Mógłbym spokojnie zając się innymi rzeczami. Zamiast tego zakopuję się pod kołdrę na swoim dziecięcym łóżku z Ikei i próbuję bezskutecznie zapaść w najpłytszy nawet sen.
Aż do tamtej nocy nigdy nic mi się nie śniło. Nie pamiętałem swoich snów, były po prostu czarną dziurą, która pochłaniała jakąkolwiek radość ze snu. Tamtej nocy też na to się zanosiło. Aż do momentu, w którym przed oczami nie przepłynęła mi biała sylwetka kobiety. Lekko rozmazana, ledwo co mignęła i już jej nie było. Ale zawsze o jakiś sen. Dawno nie byłem tak podekscytowany.
DZIEŃ 2
Sprostowanie: Jasne, że było mi przykro. Czułem niesmak i jakiś taki smutno-gorzki letarg po tym wszystkim.
Weekendy stanowiły miłą odmianę w tym całym moim nudnym życiu. Mogłem wstać wtedy, kiedy uznałem to za stosowne, chodzić po domu w bokserkach i nie myć się cały dzień. Mogłem zamówić chińszczyznę na śniadanie o piętnastej albo żywić się cały dzień chipsami sprzed tygodnia. Tym razem jednak wstałem zadziwiająco wcześnie. O dziewiątej piętnaście ściągnął mnie z łóżka przeciągły ryk karetki pogotowia, która utknęła w korku tuż pod moim oknem. Zrzuciłem z siebie kołdrę i nastawiłem wodę na kawę, opierając się o blat. Spojrzałem na siebie w odbiciu lodówki i zebrało mi się na wymioty.
Nie chcę się usprawiedliwiać: Ok, nie jestem aż taki brzydki. Ale wtedy czułem narastającą odrazę względem obłego, obrastającego w cholesterol ciała.
Kawa była moim zbawieniem. Nienawidziłem jej obrzydliwego, kwaśno-gorzkiego smaku, nienawidziłem fusów na dnie kubka (nie miałem głowy do kupowania filtrów, a kawa rozpuszczalna to dla mnie błoto w proszku), ale uwielbiałem uczucie, które pojawiało się dwadzieścia minut później. Szeroko otwartych oczu, lekko spiętych mięśni, czystości i jasności w głowie. Tak, kawa działała na mnie bardzo intensywnie, nawet jeśli kosztowało mnie to obrzydliwym posmakiem w ustach i żółknącymi zębami.
Naciągnąłem na siebie wczorajszą koszulkę, która pomimo subtelnego zapachu potu była zupełnie znośna. Była sobota, nie planowałem się myć ani ubierać w nic specjalnego. Poklepałem po głowie mojego buldoga, którego powinienem wyprowadzić na spacer. Jednak jemu w zupełności wystarczało, kiedy wypuszczałem go na podwórko za blokiem, gdzie mógł leniwie kłapać zębami w stronę bezpańskich kotów i poznawać arkana psiej miłości z przygodnie poznanymi sukami. Usiadłem przy stole w kuchni, myśląc o tej całej wczorajszej pseudo randce. Nie miałem dziewczyny od dość dawna...
Smutna prawda: Właściwie to od zawsze.
...więc zapomniałem już na czym polega cała ta szopka. Być może powinienem był przynieść jej jakieś kwiaty? Kupić czekoladki w supermarkecie? Albo napisać wiersz?
Julia absolutnie nie była piękna. Była intrygująca w swojej dość przerażającej bladości, ograniczonej mimice i wodnistych oczach. Ale piękna było ostatnim określeniem, jakiego mógłbym użyć w odniesieniu do niej. Niedużo mówiła, a jej głos kojarzył mi się z miękkim, wełnianym kocem – może trochę gryzącym, ale niewątpliwie ciepłym. Pewnie i tak nigdy już go nie usłyszę. Po co miałaby cokolwiek do mnie jeszcze mówić?
Głuche łupanie w drzwi przerodziło się w łomot, jakby ktoś napierał na nie całym ciałem. Wstałem niechętnie i spojrzałem przez judasza.
-Co ty tu robisz? – warknąłem, patrząc na półprzeźroczystą postać Julii, ubranej w prostą, białą sukienkę, która niemal zlewała się z kolorem jej cery.
- Zostawiłeś portfel – weszła do środka, jakby nie zwróciła uwagi na mój brak spodni i porozrzucane na podłodze ubrania. – Ładnie tu – uśmiechnęła się, podnosząc z podłogi marynarkę i wieszając ją na oparciu krzesła. – Przytulnie.
- Czym chata bogata – podałem jej miskę orzeszków ziemnych i kubek herbaty. Usiadła na krawędzi kuchennego, składanego krzesła i złożyła białe ręce na stole, zbierając palcami okruszki w jedną, zgrabną kupkę.
- Po co przyszłaś? – spytałem bez ogródek. – Jestem słabym materiałem na faceta.
- Może. To się jeszcze okaże – wzruszyła szczupłymi ramionami i zebrała włosy na jedno ramię, przeczesując je długimi palcami. – Może jesteś po prostu nieoszlifowany.
Korekta: Nie łudźmy się. Chciałbym być nieoszlifowanym diamentem, ale jedyne na co mogłem liczyć to bryła sypiącego się gipsu.
Przez mniej więcej godzinę siedziała przy stole, a ja sprzątałem mieszkanie, co jakiś czas rzucając kilka zdawkowych zdań. Julia niewątpliwie nie była szczególnie elokwentną osobą. Nie umiała podtrzymać rozmowy i często po prostu nie odpowiadała, zapatrzona w nieokreślony punkt na brudnej lodówce.
- Skoro ty jesteś bez spodni, to może ja też solidarnie powinnam się rozebrać – rzuciła ni stąd ni zowąd, rozpinając guziki sukienki. W innym przypadku uznałbym to za jednoznaczną propozycję, ale ona powiedziała to tak naturalnie i naiwnie, jak mała dziewczynka. W takiej sytuacji postanowiłem nie oponować i pozwolić jej paradować w samej bieliźnie po mojej klitce.
Dlaczego jestem idiotą: Wstydziłem się rzucić na nią okiem, dlatego nie mam pojęcia jak się prezentowała.
***
Patrzyłem jak jej drobna główka unosiła się i opadała na mojej klatce piersiowej. Objąłem jej szczupłe ciało ramionami i westchnąłem ciężko. Szczerze mówiąc nie czułem nic. Absolutne, puste nic. Owszem, było mi przyjemnie, ale to wszystko.
- I co? – spytała nie podnosząc głowy. Słowa stłumione zostały przez moją owłosioną pierś, w którą wciskała swoje blade usta.
- Właściwie to nic. Bez szału. A tobie jak się podobało?
- Chyba cię nie lubię – odpowiedziała. Jej słowa lekko wibrowały w powietrzu.
Jeśli mam być zupełnie szczery – nie mam pojęcia jak znalazłem się z nią w łóżku. Po prostu w pewnym momencie stwierdziliśmy, że skoro obydwoje się rozebraliśmy i nie mamy nic ciekawszego do roboty, to można spróbować. Julia powiedziała, że chcę sprawdzić czy się nadaję. Najwyraźniej nie.
- Muszę iść do łazienki – wymamrotałem i zwiałem w pośpiechu.
Kiedy wyszedłem spod prysznica, zobaczyłem Julię w moim szlafroku, która smażyła omlety na przypalonej patelni. Nuciła pod nosem, płynnymi ruchami dosypując pieprz, paprykę i ser.
- Czemu nie wyszłaś?
- Chwilowo nie mam gdzie mieszkać .
- Nie możesz mieszkać u mnie.
- Bo? – spytała rozbawiona.
- Bo nie. To moje mieszkanie, mój czynsz, mój tłusty pies i mój bałagan.
Uśmiechnęła się tylko. Była bezczelna. Nie mogłem pojąć jak śmiała zachowywać się w taki sposób. Ale przecież nie mogłem jej wyrzucić na bruk.
***
- Jesteś zadziwiająco mało konsekwentny, Janku – mruknęła z widelcem w połowie drogi do ust. – Myślałam, że mnie tu nie chcesz, a tymczasem jemy wspólnie już drugi posiłek.
- Nie myśl sobie, że długo tu zostaniesz.
- Czyżby? –zebrała talerze i włożyła je do zlewu. Wprost niesamowite, że w ciągu jednego dnia zdążyła pozmywać moje naczynia z całego tygodnia, umyć podłogę i okna, kupić dwie nowe pościele i wymienić żarówki w pięciu lampach oraz baterie w trzech zegarkach. Zatrzymanie jej przy sobie było bardzo korzystne z praktycznego punktu widzenia. Była po prostu niesamowicie zaradna i pracowita, co odciążałoby mnie z większości prac domowych. A to, że mało się odzywała, miała tupet i chodziła w moich ubraniach było rzeczą drugorzędną - zatrzymanie jej było mniejszym złem, które w dodatku miało swoje pozytywy.
DZIEŃ 3
Zanim przystąpię do opisu dni następnych, chciałbym zaznaczyć, iż niektóre celowo pominięto z powodu ich powtarzalności i narastającej ilości kłótni i cichych dni między mną a współlokatorką, która – jak się okazało – nie miała żadnej firmy.
- Ty cholerny nierobie! – rzuciła talerzem o podłogę. To był pierwszy talerz i największy szok. Później było nieco lepiej. – Wstrętna kanalio, wyzyskiwaczu! Pierdol się, ty i twoje pieniądze, twoja kariera i ta dziwka, z którą się pieprzysz na boku! Co taki zdziwiony? Myślisz, że nie wiem? – wybuchła koszmarnym, metalicznym śmiechem, który niewiele różnił się od dźwięku tłuczonego szkła.
- O co ci chodzi, do cholery – złapałem ją za nadgarstki, żeby nie poleciało więcej naczyń. Była godzina czwarta nad ranem, a Julia stała w kuchni w koszuli nocnej, którą przywiozła nie wiadomo skąd i tłukła talerze.
Miała zamknięte oczy.
- Julia? Julia, co się dzieje? – spytałem, potrząsając nią delikatnie. Osunęła się w moich ramionach bezwładnie. – Julio! – krzyknąłem, sprawdzając oddech.
- Co ty robisz? – spytała półprzytomnie.
- Zemdlałaś.
- Spałam – odparła, rozglądając się dookoła. – Co ja robię w kuchni i czemu pośród tłuczonych naczyń?
- Lunatykowałaś.
Otworzyła szeroko oczy.
- Powiedz, że to nie ja stłukłam talerz.
- To nie ty stłukłaś talerz.
- Janku…
- Kazałaś – podniosłem ręce w obronnym geście i zostawiłem ją na podłodze, podpierającą się na łokciach. Po chwili usłyszałem chrzęst deptanego szkła, a do łóżka wsunęła się Julia z krwią na stopach i łokciach. Wiedziałem, że płakała. Plecy lekko jej drżały kiedy oddychała, a palce zaciskały się na poduszce tak mocno, że kłykcie pobielały jej bardziej niż zwykle.
- Chcesz porozmawiać? – spytałem w końcu, obejmując ją niedbale.
- Niekoniecznie – pocałowała mnie zbyt długo i zbyt mocno. Musiałem ją przytulić i pozwolić jej zasnąć, uczepionej mojego nieatrakcyjnego ciała. – Nie przyzwyczajaj się – szepnęła, zapadając w nierówny, przerywany sen.
DZIEŃ 8
Umówmy się – nie żeby mi na niej zależało albo coś. Po prostu czułem lekki ucisk w żołądku i niewielkie zaniepokojenie, kiedy nie zastałem jej w domu po powrocie z pracy. Nie był to silny skurcz, jakiego doświadcza się, widząc swojego ulubionego psa z wywalonym jęzorem i szklącymi się oczami, leżącego bezwładnie pod drzwiami. Absolutnie nie mógłbym tego również porównać do ciosu, jaki można otrzymać, gdy z szafy twojej żony wypada kochanek w towarzystwie kilku płaszczy i twojej kurtki. Ale jednak gdzieś w trzewiach czułem pewnego rodzaju niepokój, wypełniający mnie niespiesznie kwaśno-gorzką lepkością.
Im ciemniej się robiło, tym bardziej lepko się czułem. Nie mogłem odsunąć myśli o tym, że coś mogło jej się stać. Nigdy wcześniej nie wychodziła. Mówiła mi przecież, że nie ma żadnych przyjaciół, że nie czuje potrzeb towarzyskich, a spaliny szkodzą jej na płuca i poszarzają cerę. Że od zapachu potu jej słabo, a dźwięk klaksonu powoduje, że pękają jej usta.
- Napoleon? – zerknąłem na zwalistą górę mięsa, odpoczywającą pod stołem z łbem opartym na potężnych łapach. – A co jeśli ktoś ją porwał?
- Nie bądź głupi – spojrzała na mnie poczciwa psina. – Kto by chciał taką upierdliwą malkontentkę?
Sprostowanie: Wiem, że psy nie mówią. Ale chciałbym, żeby mogły. Byłoby fajnie. Chyba.
- W sumie masz rację – odpowiedziałem naprawdę, w odróżnieniu od mojego buldoga.
Kiedy zegarek na piekarniku zamrugał czterema zerami, miarka się przebrała.
Szczegół techniczny: Tak naprawdę spóźniał się o dwie godziny.
Nie mogłem powstrzymać natłoku myśli o mojej bladej towarzyszce, zagubionej bądź (co gorsza) porwanej w wielkim mieście.
- Napoleon, jedziemy.
- Gdzie?
- Nie mam cholernego pojęcia – przyznałem, wciągając na siebie koszulkę i szukając kluczyków od auta. Za kierownicą siadywałem rzadko. Wtedy, kiedy było trzeba. Nie lubiłem jeździć, te wszystkie skomplikowane operacje przekraczały możliwości mojej koordynacji oko-ręka. Ale czasami musiałem. Na przykład wtedy.
Kiedy silnik po kilku sekundach rozpaczliwego kaszlu wreszcie zapalił, a ja ruszyłem, nie miałem pojęcia gdzie się kierować. Wlokłem się po prostu przez opustoszałe ulice, oświetlone co drugą lampą (oszczędności w Urzędzie Gminy), wypatrując przez okna kogokolwiek o cerze w kolorze śmietany. Zamiast niej, zobaczyłem jedynie meneli w kolorze ziemi, imprezowiczów błyszczących srebrem, złotem i brokatem, kilku bezdomnych w barwach brązu i głębokiego indygo pod oczami i jednego granatowo-błękitnego policjanta. Żadnych białych kobiet z oczami jak woda z kranu.
Wstydzę się tego, ale: Wolałbym nie widzieć tego, co wtedy widziałem.
Przejechałem koło miejskiego cmentarza, znajdującego się na obrzeżach miasteczka. Otoczony był koszmarnym, betonowym ogrodzeniem i drutem kolczastym, skotłowanym na górze. Nie wiem w jakim celu – żeby zmarli nie pouciekali? O tej godzinie alejki świeciły pustkami, a nagrobki błyszczały w świetle latarni jak muszle ogromnych małży, wystające z piasku na plaży. Przy cmentarzu znajdowało się jedyne skrzyżowanie, na którym do późna działała sygnalizacja świetlna. Stanąłem posłusznie na czerwonym, opierając głowę na dłoni.
Napoleon zaczął nerwowo szczekać, przyciskając nos do obślinionej szyby. Nigdy nie słyszałem, żeby tak ujadał.
- Spokojnie, piesku – klepnąłem go przez siedzenie w obwisłą głowę, ale to nie pomogło. Wyjrzałem przez okno od strony pasażera i zamarłem. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nad jednym z grobów unosił się biały, błyszczący kształt, rzucający na granitową płytę bliżej nieokreślone, białe kręgi.
- O kurwa…
Wybiegłem z samochodu, nawet nie wyłączając silnika. O tej godzinie i tak nikt nie jeździł tą drogą, a ja czułem przemożoną ciekawość, żeby zobaczyć czym jest tajemnicza zjawa. Prawdę mówiąc, sądziłem, że to jeden z tych chuliganów, których bawi niszczenie cmentarzy.
Kiedy podbiegłem bliżej, nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Na ławce przed nagrobkiem stała Julia z naręczem talerzy w ręku, rozbijając je z trzaskiem o kamień. Wcale nie unosiła się nad ziemią, ani nie błyszczała. Stała na palcach, a jej włosy były ciężkie i śliskie od deszczu.
- Co ty robisz dziewczyno, oszalałaś?! - złapałem ją w pasie i zdjąłem z drewnianej ławki. – Niszczysz cudze groby?!
- Nie cudze – odpowiedziała z zawadiackim uśmiechem. – Poza tym nie niszczę.
- Gdzie byłaś cały dzień? Martwiłem się… - światło latarni wystarczyło mi, żebym zobaczył, że płakała. Miała spuchnięte powieki, czerwony nos i drżącą wargę, którą za wszelką cenę starała się przygryźć. Morka sukienka oblepiała szczelnie jej chude, nieco niezgrabne ciało.
Męska uwaga: Nie miała ładnej sylwetki. Była dość patykowata, miała wystające kości biodrowe i w ogóle była jakaś taka za długa.
Zdjąłem kurtkę i narzuciłem na jej szczupłe ramiona, prowadząc ją do samochodu.
- Czyj to był grób? – przerwałem ciszę, jaka panowała wewnątrz auta.
- Nie twoja sprawa.
- Chcesz iść do lekarza?
- Nic mi nie jest, wezmę aspirynę i będzie w porządku.
- Nie miałem na myśli przeziębienia…
- Uważasz, że jestem wariatką? – spytała podejrzliwie, wykręcając pukiel jasnych włosów.
- Cóż… - zawiesiłem głos i wpatrzyłem się w drogę. Chciałem spojrzeć jej w oczy, ale ustawiłem lusterko w taki sposób, że nie mogłem jej w nim zobaczyć. – Po co to było?
- Wyrównywałam stare rachunki – wzruszyła ramionami i owinęła się szczelniej kurtką. - Nie, nie możesz wiedzieć jakie. Zajmij się swoim życiem, Janku. Nie potrzebuję pomocy.
Mała dygresja: Oczywiście, że nie potrzebowała. Ale nie mogłem wtedy mieć o tym pojęcia.
DZIEŃ 9
Przez cały ranek nie zamieniliśmy nawet słowa. Julia w ogóle nie spała. Całą noc siedziała w kuchni przy stole, w mokrych ubraniach i mojej kurtce i zawzięcie pisała coś w małym, skórzanym notesiku, który zazwyczaj trzymała pod poduszką.
Oskarżenie o błędy młodości: Byłem idiotą, że wtedy nie zajrzałem do środka.
- Julio? – spytałem, patrząc na jej zgarbioną sylwetkę.
- Mhm?
- Jeśli powtórzysz to choćby raz, nie chcę cię więcej widzieć w moim domu.
DZIEŃ 12, O KTÓRYM NIE CHCĘ PAMIĘTAĆ
W życiu denerwuje mnie bardzo dużo rzeczy. Nie lubię, kiedy ludzie wsiadają do tramwaju i stają w drzwiach, blokując przejście. Nie lubię, kiedy sąsiadka na górze wzywa ekipę remontową, która wierci i stuka cały boży dzień. Nienawidzę brukselki, nie znoszę ciepłego piwa i wódki w żadnej postaci. Ale te swoje małe nienawiści i irytacje potrafiłem przemilczeć, machnąć na to ręką i zostawić dla siebie.
Julia nie.
Talerze tłukły się niemal codziennie. Nie pasowało jej wszystko. Począwszy od tego, że rzekomo za głośno tupałem, przez moje nocne chrapanie, aż po zapach mojego proszku do prania. Kiedy krzyczała, miała piskliwy, wysoki głos, który wspinał się pod sam sufit po to, by po chwili spaść z hukiem w akompaniamencie tłuczonej ceramiki.
- Lubię to. Po prostu – odparła, gdy kiedyś zapytałem ją o przyczynę tego zachowania. – Wiesz, Janku, niektórzy lubią seks, a ja lubię tłuc talerze.
Dnia dwunastego nic się jednak nie rozbiło. Julia z zadziwiającym wręcz spokojem układała talerze na suszarce do naczyń, pieszczotliwie przecierając je z nadmiaru wody i resztek piany. Była tego dnia niesamowicie opanowana, milcząca i jakby nieobecna, patrząca wciąż w okno, ale nie mająca niczego konkretnego przed oczami.
- Który jest dzisiaj? – spytałem, wypełniając kwestionariusz, który miał zapewnić mi wygraną w loterii w centrum handlowym.
- Najważniejszy w roku – szepnęła melancholijnym tonem, opierając podbródek na dłoniach. – najważniejszy i najsmutniejszy – dodała po chwili, ocierając z policzka kryształową łezkę, chudą jak ona cała.
- Najsmutniejszy czyli który? – zniecierpliwiłem się, gryząc skuwkę długopisu.
- Rocznica mojej śmierci. Pierwsza – uśmiechnęła się przez łzy.
Nerwowy śmiech (mój), chwila zaskoczenia, próba zrozumienia żartu.
To nie żart.
Cholera, to nie żart.
Patrzyłem jak jej drobna twarz odwraca się ku mnie i że wrażenie, jakoby była półprzeźroczysta nie było wrażeniem. Za moimi plecami wisiało nieco już matowe lustro. W którym odbijałem się tylko ja. Ja i niewyraźna, lekko srebrząca się mgła. Odwróciłem się.
Była tu.
Znowu spojrzałem w lustro.
Mgła.
- Bardzo śmieszne.
- Wcale nie – odparła. Odparła i zaczęła mówić tak dużo i szybko, jak nie mówiła jeszcze nigdy.
Miałam dwadzieścia lat z kawałkiem. Niedużym, takim w sam raz. Na tyle małym, żeby mógł być kawałkiem, ale na tyle dużym, że nie musiał być kawałeczkiem. Nie studiowałam. Nie chciało mi się. Studia – to nie dla ładnej dziewczyny. Wiesz, przed śmiercią miałam kasztanowe włosy. Były piękne, błyszczały się w słońcu jak jakieś drogie drewno. Mahoń albo coś. A na nosie miałam kilka piegów. Takich delikatnych, jakby słońce pocałowało mnie swoimi ciepłymi promykami. Ładnie to wyglądało, wiesz? Brwi miałam trochę nieregularne, ale poprawiłam u kosmetyczki. A oczy? Matko, Janek, jakie ja miałam oczy! Nie takie pływające jak te – wyglądają jak u topielca, nie? – one miały kolor dna w miejskim basenie. Wiesz, takie niebieskie kafelki, błyszczące jak nie wiem co. Takie miałam oczy. Ale ja nie o tym.
- Mówiłaś, że nie poszłaś na studia, bo byłaś za ładna.
A no właśnie. No i nie poszłam. Mama chciała, żebym była lekarką. Niby fajnie, nie? Ratujesz życie i takie tam. Ale ja nigdy nie byłam za mądra, no nie chciało mi się uczyć w szkole i tyle. Jak byłam w liceum to poznałam takiego jednego. Juliusz miał na imię. Szlachetnie bardzo, jak Cezar. Fajny był chłopak. Kwiaty mi przynosił, wiesz? Białe róże, chociaż ja tam róż nie lubię. Ale liczy się gest, co nie? No właśnie, a gest to on miał. Na zaręczyny w klasie maturalnej, to mi dał, kochany, pierścionek z brylantem. Bo był dość bogaty. Zgodziłam się, co się miałam nie zgodzić. Szkoda mi było chłopaka, bo nie był za piękny. Poza tym kochałam go jak wariatka. I mieliśmy wziąć ślub. Umarłam w przeddzień.
- Jak… Jak… - nie mogłem wydusić z siebie tego, o co chciałem ją spytać.
Jak umarłam? Cóż, pewnego dnia usłyszałam plotki. Plotki o Julku. Że mnie zdradza. Plotki jak to plotki, ja im nigdy wiary nie dawałam, więc machnęłam ręką. Ale wiesz, niepokój zawsze wypełnia nas takim kwaśno-gorzkim smakiem, prawda? Coś jak zgaga trochę. I mnie też wypełniał, wypełniał aż w końcu przepełnił. I postanowiłam się dowiedzieć co i jak. I rzeczywiście, przyłapałam go kiedyś jak się całował z taką jedną jędzą. Basia jej chyba było na imię. Blondyna, farbowana oczywiście, lekko przy kości, rumiana jak młody prosiak. Obściskiwał się z nią na imprezie przed jakimś klubem. No to jak mi wrócił do domu, to ja na niego z pięściami. Wtedy pierwszy raz rzuciłam talerzem, wiesz? Bo podobno to, co robisz w dniu śmierci to ci zostaje na zawsze. Taki przesąd. Głupi dość, kto by wierzył w takie brednie. Wybiegłam na ulicę cała zapłakana, w takiej ślicznej, białej sukience. Biegłam sobie boso, ludzie się na mnie gapili jak na idiotkę, a ja go wyzywałam przez ramię i płakałam. No i w pewnym momencie dobiegliśmy na most. Deszcz padał wtedy jak wściekły, więc cała morka stanęłam na barierce tego mostu i zagroziłam że skoczę. Nie zrobiłabym tego – nigdy nie byłabym taka głupia. Ale zrozum, Janeczku, ja chciałam, żeby on mnie prosił, żeby mnie błagał na kolanach, żeby kupił białe róże i wyściełał mi nimi drogę.
I wtedy przejechała ciężarówka.
Pewnie znasz to uczucie, kiedy stoisz na krawędzi przejścia dla pieszych i przejeżdża ciężarówka? Podmuch aż cię odrzuca do tyłu i przez chwilę zastanawiasz się jak to możliwe, że uszedłeś z życiem. Mnie ten podmuch zdmuchnął z mostu. Chudziutka jestem, jak widzisz, więc jak dmuchnęło, tak ja już leciałam głową w dół do rzeki. Julek stał na tym moście i krzyczał, machał rękami, aż w końcu za mną skoczył. I wiesz co, Janeczku? Wiesz co? Romantycznie utopiliśmy się razem.
Kiedy wpadłam do wody, była lodowata i bardzo ciemna. Nic nie widziałam, wszędzie wlewała mi się czarna woda – do uszu, do oczu, do nosa. Próbowałam wypłynąć, owszem. Machałam rękami, nogami, ale nie wiedziałam gdzie jest góra, a gdzie dół. W efekcie postanowiłam się poddać. Kiedy czułam, że nie mogę już dłużej wstrzymywać oddechu, po prostu oddałam się nurtowi. Pochłonęła mnie nicość, a potem… A potem długo, długo czekałam. Coś jakbym spała. Bardzo głębokim, przyjemnym snem. A potem znalazłam się przed twoim biurem z niejasną potrzebą zemsty na Julku. Dlatego z tobą sypiałam. Dlatego rzucałam talerzami w jego grób. Pochowali nas obok siebie, wiesz? Bardzo romantycznie. I właściwie to czuję się już zemszczona. I zemściwszy się, chciałabym odejść w spokoju. Ale cholera jasna nie wiem jak.
- Może powinnaś drugi raz rzucić się do rzeki? – zasugerowałem nieśmiało.
- A wiesz, że to niegłupi pomysł?
Post Scriptum: Rzuciła się. A ja pożegnałem ją ze łzami w oczach i białą różą w ręce. Widziałem jak znika w brudnych odmętach i macha mi na pożegnanie. Tęsknię za nią. Trochę. Za tą upierdliwą, nieprawdziwą Julią. Pierwszą, która dała mi siebie, może nie bezinteresownie, ale na pewno nie beznamiętnie.
Would you like to say something before you leave?
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all