Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pod Złotym Jastrzębiem
#1
UWAGA - tekst bez korekty i korekty nie oczekuję, czyli wymieniać brakujących przecinków i literówek nie ma po co, bo to staroć, którego nie będę poprawiał. Interesują mnie natomiast raczej uwagi ogólne oraz wszystko co się tyczy samej narracji, fabuły itp itd. tego rodzaju uwagi mogą się przydać przy tym przy czym aktualnie dłubię

---------------

W samo południe, pięknego wiosennego dnia, samotny jeździec przemierzał trakt wiodący ze stolicy do Enk. Był to młody człowiek, około dwudziestoletni, ubrany był w zwyczajny podróżny strój na który składały się skórzany kaftan i spodnie, oraz płaszcz, którym był owinięty. Jeździec starał się by miecz, który miał u boku był na tyle widoczny, by odstraszać tych, którym sam fakt posiadania broni przez niedoszłą ofiarę odbierał wszelką chęć do podejmowania agresywnych działań. Miecz oczywiście nie każdego mógł odstraszyć, ale dla młodzieńca nie było to poważnym zmartwieniem, bo broń nosił nie tylko po to by nią straszyć, ale również po to, by w razie potrzeby jej użyć. A używać jej potrafił. Co prawda wiele mu brakowało do tego by można go było nazwać w tym mistrzem, ale wprawny we władaniu bronią był na tyle, by nie obawiać się pojedynczo występujących bandytów. Szermierka należała do zajęć z którymi miał do czynienia od dzieciństwa. Ojciec jego Fergus Saxl był płatnerzem, trudnił się więc też wyrobem mieczy, a gdy tylko młody Kevyn był w stanie unieść jeden z nich, trudno go było od niego oderwać. Chłopak jechał więc przed siebie z lekkim uśmiechem na twarzy, ciesząc się słonecznym dniem, a jako że nie miał większych zmartwień, to w tym konkretnym momencie można było o nim powiedzieć, że jest człowiekiem szczęśliwym. Na takiego zresztą wyglądał, co nie było do końca korzystne. Jeśli ktoś wygląda na człowieka szczęśliwego, zawsze znajdzie się ktoś, kto mógłby chcieć mu tego szczęścia ująć, ewentualnie o ile tylko byłoby to możliwe, zabrać trochę dla siebie. Kevyn Saxl się tym jednak nie przejmował, miał dobrego koni, pełną sakiewkę, miecz przy boku i w tym konkretnym momencie niczego więcej nie potrzebował.
Stan traktu, którym podróżował nie przedstawiał się najlepiej, a to za sprawą ulew, które przez kilka ostatnich dni nękały tę okolicę. Mimo że już się skończyły, to jednak wciąż pozostawał po nich widoczny ślad w postaci licznych kałuż i warstwy błota, pokrywającej trakt na całej jego szerokości.
Po prawej stronie traktu znajdował się sosnowy las, promienie słońca przekradające się pomiędzy gałęziami drzew co chwilę padały na twarz chłopaka. Po lewej miał otwartą przestrzeń, były to pola uprawne przylegające do pobliskiej wioski. O tym, że była już blisko Kevyn wiedział od chwili kiedy zobaczył dym wydobywający się z kominów. Samych domów jeszcze nie widział, wzgórze na które wspinał się teraz trakt wciąż mu je zasłaniało. Póki co, ani on sam, ani jego wierzchowiec nie potrzebowali odpoczynku, więc w wiosce zatrzymywać się nie planował. Do celu swej podróży chciał dotrzeć przed zmrokiem, by nie być zmuszonym do nocowania na trakcie, w razie jakichś komplikacji miał zamiar zatrzymać się w przydrożnym zajeździe, o którym wiedział, że znajduje się jakąś godzinę drogi przed Enk. W mieście miał się udać do starego przyjaciela swego ojca, który obiecywał, że załatwi mu posadę w straży z pominięciem najniższych stopni kariery jakie wszyscy inni wstępujący tam musieli przebyć. Taka perspektywa mu się uśmiechała, zwłaszcza, że tego rodzaju zajęcie zawsze wydawało mu się dla niego odpowiednie.
Kiedy wjechał na szczyt wzgórza przed jego oczami rozciągnął się widok na położoną po jego drugiej stronie wioskę. Była to osada całkiem sporej wielkości, w której dominowały chaty utrzymane w należytym stanie, sprawiające wrażenie, że ich mieszkańcy raczej nie mają na co narzekać. Osada mieściła się nad rzeczką płynącą z wschodu na zachód, przy której widoczny był sporych rozmiarów drewniany młyn. Uwagę Kevyna przykuło jednak coś innego. Na placu pośrodku wioski zobaczy coś, co nie do końca pasowało do sielankowego wręcz wizerunku osady. Ludzie tłoczyli się wokół usypanego wokół drewnianego, wbitego w ziemię pala stosu. Kevyn słyszał wznoszone przez gawiedź złowrogie okrzyki: „Precz z czarownikami!”, „Śmierć czarnoksiężnikom!”, zobaczył też, że tuż przy stosie na którym znajdowali się trzej przywiązani do pala nieszczęśnicy krzątało się kilku mężczyzn w białych, długich szatach. Wszyscy z wyjątkiem jednego mieli ogolone głowy, ten jeden natomiast był pod tym względem ich całkowitym przeciwieństwem. Długie, proste, kruczoczarne włosy spływały mu na ramiona i dalej, sięgając pasa. Jego szata w przeciwieństwie do szat pozostałych nie była jednolicie biała, a jej krańce zdobiły wyszywane złotą nicią wymyślne wzory. Tłum najwyraźniej dawał się porwać przedstawieniu, które mu biało odziani osobnicy fundowali. Jeden z nich wystąpił kilka kroków naprzód i zawołał huczącym głosem:
- Ci tutaj łamali prawa boskie i prawa natury! Kontaktując się z ciemnymi mocami czynili rzeczy, jakich żaden człowiek czynić nie powinien, a robiąc to ściągali gniew boski na wasze i waszych dzieci głowy! Kiedy raz wezwie się moce ciemności, wracają one na miejsce w którym je przywołano wielokrotnie ściągając nieszczęścia wszelakie na tych, którzy owo miejsce zamieszkują! Jedynie śmierć tych, którzy są temu winni i święte egzorcyzmy odprawione przez kapłanów uchronią was przed zemstą ciemnych mocy, które w tej osadzie od miesięcy się panoszą! – Kapłan brzmiał jakby zdecydowanie wierzył w to co mówi, tym bardziej ludzie skłonni byli wierzyć jemu.
- Litości! – wrzasnął jeden z nieszczęśników przywiązanych do słupa – ludzie! Przecie mnie znacie! Wiecie, żem nikomu nic złego nie uczynił, ani żadnymi czarami się nie parałem!
- Jak przyjdzie co do czego, każdy jest niewinny! – odkrzyknął jakiś mężczyzna z tłumu. Tymczasem jeden z biało odzianych łysych mężczyzn podszedł do stosu trzymając w dłoni zapaloną pochodnię.
Kevyn podjechał powoli do zgromadzonego na placu tłumu. Zatrzymał się o parę kroków za plecami ostatniego szeregu gapiów, po czym zwinnie zeskoczył z konia i podszedł do pierwszego z brzegu, a był to wysoki, barczysty mężczyzna o ciemnych, lecz przyprószonych siwizną włosach po czym zapytał:
- Co zrobili ci ludzie?
Zapytany odwrócił się w jego stronę, wyraźnie zaskoczony tym, że pytanie skierowane było do niego. Był wyższy od Kevyna niemal o głowę, więc patrzył na niego z góry, do tego wzrokiem jakim się patrzy na robaka pływającego w zupie, krótko mówiąc jak na coś czego nie powinno być tam gdzie się akurat znalazło. Kevyn zbytnio się tym nie przejął.
- Jak to co – burknął zapytany – czarowniki to i dostaną na co zasłużyli.
- Ach tak, a kogo zaczarowali? – wypowiadając ostatnie słowo Kevyn uśmiechnął się lekko.
- A kogo to obchodzi? Grunt że będzie przedstawienie.
Kevyn pokiwał głową ze zrozumieniem. Czemu zresztą miałby się dziwić? Dopóki na stos nie szło się samemu, ewentualnie nie trafił tam ktoś z bliższej rodziny, nikogo nie obchodziło za co konkretnie spotykała kogoś tak paskudna kara. Grunt że będzie przedstawienie. Stojąc za całym tym tłumem niewiele teraz widział, ale bardzo nie żałował bo i niezbyt go ciągnęło do tego, by to przedstawienie oglądać. Gdyby był kimś kogo zdanie się liczy, pewnie by coś zrobił, może w przyszłości będzie miał okazję, tymczasem nie był w stanie nic zrobić i chociaż niezbyt mu się to podobało odwrócił się i podszedł do konia. W tym momencie dobiegł go okrzyk bólu, potem kolejny. I jeszcze jeden. Podłożono ogień, przedstawienie się zaczęło i jak można było wnioskować po reakcjach tłumu wzbudzało żywe zainteresowanie i emocje, a o to przecież chodziło. Obejrzał się za siebie. Tylko na chwilę, ale zaraz tego pożałował. Powyżej płomieni zobaczył wykrzywioną w bólu twarz brodatego mężczyzny o długich ciemnych włosach, a jego krzyk przeszył jego uszy. Odwrócił się i powoli odjechał. Z tyłu dobiegała go mieszanina dźwięków – wrzaski palonych na stosie mężczyzn, okrzyki rozentuzjazmowanego tłumu, oraz słowa pieśni, którą zaintonowali teraz odziani na biało kapłani . Popędził konia i opuścił wioskę.
W zasadzie to czego był świadkiem nie było dla niego niczym zaskakującym, ostatnimi czasy było to wręcz czymś zupełnie normalnym. Edykt królewski nakazywał winnych parania się ciemnymi mocami palić na stosie lub topić w rzece bez zbędnego cackania się. Wyrok sądu? A po co to komu? Jeśli Zakon twierdzi żeś winny, to jesteś winny i nie masz w tej sprawie nic do gadania. Niektórzy uważali inaczej, sądzili że owszem, każdy ma prawo żeby móc się wypowiedzieć i odpowiedzieć na stawiane zarzuty. Z czasem jednak takich ludzi było coraz mniej, a co bardziej spostrzegawczy byli w stanie zauważyć interesującą zależność. Mianowicie im więcej się miało wątpliwości w stosunku do tego jak poczynał sobie Zakon, działający, jakby na to nie patrzeć, w myśl postanowień edyktu królewskiego, a tym bardziej im więcej się o tym mówiło, tym szansa na to że zostanie się „czarownikiem któremu się należało” była większa. Kevyn był co prawda spostrzegawczy, ale nie dysponował odpowiednio szeroką wiedzą o całej sytuacji by takie wnioski wyciągać. Przeświadczony był natomiast o tym, że oprócz czarowników, którzy może i złe moce przywoływali – tego nie wiedział, bo się na tym zupełnie nie znał – musieli ucierpieć także niewinni. Sam jako przyszły strażnik prawa miał nadzieję, że będzie w stanie dokładniej sprawdzać czy aby na pewno na stos idzie ten kto sobie na to zasłużył. Z taką właśnie myślą oddalał się od miejsca kaźni, a kiedy w końcu przestały go dobiegać krzyki palonych na stosie, wrzaski tłumu i śpiew kapłanów wziął głęboki oddech starając się w jakiś sposób odzyskać utracony chwilę temu spokój i poczucie szczęścia. Niestety okazało się, że nie jest to takie proste.
Wszystko wokół zdawało się odzwierciedlać nastrój Kevyna. Jeszcze przed chwilą świeciło słońce i wiał lekki, przyjemny wietrzyk. Wiatr wzmógł się gdy chłopak wyjechał z wioski, wkrótce potem ciemne chmury, które przywiał z północy zasłoniły słońce. Czyżby ktoś rozgniewał starych bogów, którzy jeszcze kilka lat wcześniej cieszyli się poważaniem pośród mieszkańców tych ziem, a teraz zepchnięci z piedestału, zdeptani, opluci, zostali pozbawieni całej swej chwały? Ponoć bogowie ci nie istnieli. Tak przynajmniej twierdzili kapłani. Jeśli ktoś nie istnieje nie ma się co obawiać jego gniewu. Ale Kevyn nie był przekonany.
Deszcz był uciążliwy niezależnie od tego czy jego przyczyną był gniew bogów czy też było to zwykłe, całkowicie naturalne zjawisko atmosferyczne. Chcąc zdążyć dotrzeć na miejsce zgodnie z planem przyspieszył nieco. Póki co deszcz był taki, że prawie go nie było. Nie przeszkadzał zbytnio, a podróżny strój jaki Kevyn miał na sobie nadal stanowił skuteczną ochronę. Perspektywa podróży w strugach deszczu nie wydawała mu się zbytnio pociągająca i zdecydowanie nie wpływała pozytywnie na jego i tak już zepsuty nastrój. W tym momencie już na szczęśliwego nie wyglądał.
W oddali dostrzegł drewniany most zbudowany nad tą samą rzeką, która przecinała wioskę. Most był solidny, szeroki na tyle by dwa konne zaprzęgi mogły się na nim minąć. Zbudowany był za królewskie pieniądze i pracował na siebie. Tuż przy moście znajdowała się strażnica. Ni to chata, ni to wieżyczka, zbudowana z kamienia częściowo nakryta dwuspadowym dachem pokrytym strzechą, natomiast wyższa jej część miała na szczycie odkryte stanowisko obserwacyjne, na którym oczywiście nikogo nie było, bo kto by stał jak głupi na deszczu. Za to przed wejściem, na drewnianej, krzywej ławce, która przd deszczem była osłonięta siedziało dwóch zbrojnych zajętych grą w kości. Nie zwracali oni uwagi na przybysza aż do czasu gdy ten zbliżył się do nich na tyle że mogli usłyszeć stąpanie konia. Ubrany w przeszywanicę gruby strażnik uniósł wzrok i powiedział:
- Cztery denary za przejazd wedle królewskiego rozkazania.
Kevyn zatrzymał konia, sięgnął do przypiętej do pasa sakiewki. Drugi strażnik zapamiętale potrząsał kubkiem zawierającym kostki czekając, aż jego towarzysz skończy sprawę i ponownie skieruje swą uwagę na grę. Chłopak wręczył strażnikowi monety, tamten wziął je i wpakował do swojej sakiewki po czym obejrzał się na swego towarzysza, mrugnął do niego porozumiewawczo i ponownie zwrócił się do chłopaka:
- Cztery denary za przejazd chłopcze. Wedle królewskiego prawa.
Siedzący do tej pory na ławeczce strażnik wstał i powiedział piskliwym głosikiem:
- I przedstaw się dzieciaku, bo mamy rozkaz każdego kto przechodzi o imię pytać.
Kevyn zmarszczył brwi. Zapłacił ile kazano i ani mu w głowie było spełniać zachcianki strażników, którzy najwyraźniej uznali, że skoro młody to można z nim poigrać i dodatkowo własną sakiewkę wzbogacić.
- Już zapłaciłem. I coś mi się zdaje, że do obowiązków waszych należy pobierać myto, a nie podróżnych okradać. – to mówiąc ruszył w stronę mostu.
- Ejże – warknął gruby – jeszcześmy z tobą nie skończyli, płać i mów coś za jeden, albo się to dla ciebie źle skończy. Nazwałeś królewskie sługi złodziejami, nie ujdzie ci to płazem.
Kevyn nie zareagował, ruszył przed siebie. Okute kopyta zastukały na deskach mostu zbudowanego za królewskie pieniądze, który miał zarabiać na siebie i piwo dla swych stróżów.
- Vorvick, zrób z nim porządek – zapiszczał strażnik. Kevyn nawet się nie obejrzał, jedynie popędził konia i zjechał z mostu. Nie widział jak gruby sięga po oparta o ścianę kuszę, jak z wysiłkiem naciąga cięciwę przy pomocy korby, jak unosi broń do strzału.
- Hej, chłopcze! – krzyknął – Prezent dla ciebie na drogę!
Bełt pomknął w kierunku Kevyna, ale zamiast w niego trafił konia w udo. Zwierzę szarpnęło się gwałtownie, zarżało głośno i podskoczyło. Jeździec nie był na tyle wprawny, by sobie z tym poradzić, do tego został zupełnie zaskoczony. Spadł na plecy, w błoto pokrywające trakt, a koń rzucił się między drzewa. Kevyn stracił oddech, z trudem się poruszał lecz gdy przekręcił głowę w kierunku, z którego nadszedł niespodziewany atak i ujrzał jak strażnicy dobywszy mieczy ruszają w jego kierunku, zebrał się w sobie, pozbierał z ziemi tak szybko jak tylko to było możliwe i rzucił się w ślad za wierzchowcem, który zdążył już zniknąć mu z oczu. Przebiegł przez zarośla, odepchnął kilka nisko rosnących gałęzi, które zagrodziły mu drogę, rozejrzał się, pobiegł dalej nie oglądając się za siebie. Kluczył między drzewami, starając się jednocześnie wypatrywać konia i nie wpaść na ścigających go strażników. Wbiegł na pokryty trawą wzgórek, rozejrzał się w każdym możliwym kierunku oprócz jednego, a ten jeden akurat w tym momencie był najbardziej istotny. Potknął się o jakiś wystający z ziemi korzeń i potoczył w dół po drugiej stronie pagórka. Leżał przez chwilę nasłuchując, a kiedy okazało się, że nic poza śpiewem ptaków nie słyszy pozbierał się powoli i otrzepał ubranie z listków i gałązek. Błota niestety wytrzepać się tak ławto nie dało.
Wyglądało na to, że albo zgubił tych, którzy go ścigali, albo sami zaprzestali pościgu. Być może nie chcieli się zbytnio oddalać od posterunku, a może po prostu uznali, że gra nie jest warta świeczki, a że zwykle to uciekającemu bardziej zależy na tym żeby uciec, niż goniącemu by dogonić najprawdopodobniej był już bezpieczny. To była dobra wiadomość, zła była taka, że nie miał konia jak i bladego pojęcia jak go znaleźć. Wiedział dobrze, że pieszo nie zdąży na miejsce przed zmrokiem, poza tym koń należał do ojca, którego nie chciał w żaden sposób rozczarować. Nie wiedząc co czynić stał przez chwilę w miejscu rozglądając się z nadzieją, że gdzieś między drzewami mignie mu jasny bok jego wierzchowca. Kiedy jednak nic nie zauważył podjął w końcu decyzję – musiał ruszać dalej, jak już dostanie tę posadę to raz że konia nowego kupi, dwa, że postara się by ci dwaj z mostu za niego zapłacili. Zadarli z niewłaściwym podróżnym – powiedział sobie i to zdecydowanie poprawiło mu nastrój. Oczyma wyobraźni już widział miny dwóch strażników, z którymi sam, osobiście robi porządek. Niestety wizja ta musiała poczekać na swe spełnienie jeszcze jakiś czas, a póki co głównym zmartwieniem Kevyna było to by wrócić na szlak, a następnie przed zmrokiem zdążyć dotrzeć do przydrożnego zajazdu, o którym mówił ojciec. Jak na złość deszcz się wzmógł i stał się zdecydowanie bardziej uciążliwy niż jeszcze kilka chwil temu. Zszedł z pagórka po stronie, po której na niego wchodził, a następnie po chwili zastanowienia skierował się w kierunku, który jak sądził biegł równolegle z traktem. Kilka minut później zboczył nieco na lewo. Jego rachuby okazały się trafne. Już po chwili znalazł się z powrotem na trakcie, który pod wpływem deszczu właśnie zamieniał się w jedno wielkie bajoro. Kevyn zaklął pod nosem, rozejrzał się raz jeszcze łudząc się, że może jego koń jest gdzieś w pobliżu, po czym ruszył w kierunku południowym.

* * *

Wewnątrz karczmy było ciemno, jedynie kilka pochodni rozświetlało to miejsce, ale nie na tyle, by z jednego końca izby można było stwierdzić, kto siedzi na drugim jej końcu. No chyba, że było się krasnoludem, o wzroku przywykłym do ciemności. Krasnoludów jednak nie widywano w tych stronach zbyt często i tego dnia również żaden się tu nie znajdował. Gości jednak nie brakowało i stary Edgar nie miał powodów do narzekania. Szlak, przy którym postawił swój zajazd był jednym z bardziej uczęszczanych w tej części królestwa. Stolica na jednym jego krańcu, miasto Enk na drugim. Większość podróżnych zmierzających na południe ze stolicy o ile tylko naprawdę się nie postarała, nie miała większych szans by dotrzeć przed zmrokiem do miasta, zwłaszcza zimą, późną jesienią i wczesną wiosną kiedy dni były krótsze. Większości z nich niezbyt uśmiechał się nocleg w okolicznych lasach, które do najbezpieczniejszych nie należały toteż Edgar mógł zawsze liczyć na to, że zaszczycą jego skromne progi swoją gościną i zostawią tu część ze swych pieniędzy. Przez ostatni kilka lat interes rozkwitł, zajazd został rozbudowany tak by sprostać zapotrzebowaniu i wędrowcy którzy tu trafiali prawie nigdy nie słyszeli że wszystkie miejsca już zajęte. Udało się również Edgarowi zgromadzić niemałe oszczędności, za które planował kupić dom w Enk, w którym mógłby spędzić resztę swego życia, a zajazd zostawić najstarszemu synowi. Każdego wieczora Edgar zasiadał przy stoliku mieszczącym się na niewielkiej galeryjce, z którego to miejsca miał dobry widok na całą główną izbę oraz wejście i popijał swoje ulubione wino sprowadzane przez znajomego kupca z nadmorskich winnic na zachodzie. Od czasu do czasu przychodzili do niego pracownicy z zapytaniem jak rozwiązać taki czy inny problem, lub z zawiadomieniem, że ten czy tamten gość swoim zachowaniem daje wyraźnie do zrozumienia że edgarowa gościna mu niemiła. Takimi osobnikami zajmowali się bezzwłocznie opłacani przez gospodarza ochroniarze. Aktualnie było ich czterech, każdy miał odpowiednie do tej roboty gabaryty, które większość sprawiających kłopoty delikwentów potrafiły z miejsca zniechęcić do wszelkich prób dyskusji, czy tym bardziej siłowej konfrontacji. Szefem ochrony był Urso, były żołnierz, który stracił na wojnie trzy palce u lewej ręki i od tamtej pory miał już na stałe paskudny humor. Jedyną osobą, do której odnosił się on z szacunkiem był jego aktualny pracodawca, do innych zazwyczaj nie odnosił się wcale, o ile nie pojawiła się jakaś pilna potrzeba by dać komuś w zęby lub wyrzucić za drzwi. Edgar był z niego zadowolony, podobnie zresztą jak i z reszty swoich ludzi. W niejednej sytuacji udowodnili już swoją wartość, a że reputacja ochrony w zajeździe „Pod Złotym Jastrzębiem” z czasem stała się szeroko znana, to i sytuacji w których potrzebne by były jej interwencje było coraz mniej.
Nazwa gospody pochodziła od tego co znajdowało się na szyldzie wiszącym nad wejściem. No, może nie do końca. Kiedy Edgar myślał nad nazwą swej gospody pierwszy pomysł jaki mu się spodobał to był czarny orzeł. Brzmiało dobrze i wystarczająco dostojnie, a nazw prostackich w rodzaju „Pod wściekłym knurem” Edgar nie znosił. Na nieszczęście dla niego w Enk była już karczma o takiej nazwie, więc by uniknąć zamieszania zamienił orła na jastrzębia, choć nie do końca z tej zmiany był zadowolony. Wymalowano więc na szyldzie czarne ptaszysko, które mogło być równie dobrze jastrzębiem jak i przerośniętym wróblem i zawieszono to nad drzwiami. Jakiś czas później Edgar kazał dodać napis, żeby ci umieją czytać nie mieli wątpliwości co szyld przedstawia. Z czasem, gdy interes się kręcił, zajazd rozbudowano o dodatkowe piętro i kilka mniejszych budynków, a całość otoczono drewnianą palisadą zwiększając zdecydowanie walory obronne całego kompleksu Edgar zaczął się zastanawiać nad zmianą nazwy. Czarna pokraka z szyldu została zastąpiona jastrzębiem odlanym w brązie, a nazwę zmieniono i od tej pory zajazd przydrożny na szlaku do Enk nosić miał dumne miano „Pod złotym jastrzębiem”. Tym razem Edgar był już zadowolony całkowicie.
Tego wieczora gości było całkiem sporo. Trafiła się wśród nich jakaś wędrowna trupa cyrkowa, w której skład wchodzili akrobatka, bard, nożownik na którego Edgar nakazał ochronie zwracać szczególną odwagę oraz treser niedźwiedzia. Niedźwiedź również okazał się być problematyczny. Co prawda zamknięty był w zamocowanej na jednym z dwóch wozów jakimi cyrkowcy tu dotarli klatce, ale Edgar nie był przekonany co do jej trwałości, a czego jak czego, ale biegającego wolno niedźwiedzia zjadającego konie, lub co gorsza gości Edgar sobie tutaj nie życzył. Po dłuższej wymianie zdań z treserem, który był też przy okazji najstarszym z cyrkowców i najprawdopodobniej ojcem nożownika i akrobatki udało się jednak dojść do porozumienia. Wóz z niedźwiedziem postawiono w najdalszym miejscu pod palisadą i dodatkowo zabezpieczono sznurami, które cyrkowcy mieli ze sobą. Mimo to Edgar nakazał jednemu ze swoich ludzi mieć go przez cały czas na oku.
- Podajcie piwo karczmarzu! – rzucił wesoło ubrany w pstrokaty kaftan człowiek w fantazyjnie powyginanym kapeluszu z wielkim zielonym piórem. Stojący za szynkwasem wysoki wąsacz spojrzał na gościa podejrzliwie. Nieznajomy patrzył w zupełnie inną stronę i wyglądało na to że zwraca się do kogoś innego.
- Do mnie mówicie?
- A do kogo innego miałbym mówić? – zdziwił się pstrokaty z piórem.
Wąsaty oberżysta zmrużył oczy i po chwili wahania zapytał:
- Ile tego piwa chcecie?
- Niech pomyślę – odrzekł pstrokaty – Dla mnie to raz, dla moich towarzyszy to jeszcze trzy, a że jedno na głowę to pewnie za mało będzie, to niech będzie osiem.
Wąsaty kiwnął głową i skierował się w stronę wielkiej beczki ułożonej poziomu, znajdującej się zaraz za nim.
- Przydałoby się rozweselić towarzystwo – rzucił pstrokaty – macie jakiś stołek?
Wąsaty odwrócił się i zobaczył że gość znowu patrzy w innym kierunku.
- Tak, tak – uśmiechnął się gość – was pytam. Macie jakiś stołek?
- Stołków ci u nas dostatek, nie widać?
- Widać. Ale chyba nie chcecie żeby je innym gościom spod tyłka wyciągać. Dlatego pytam czy się znajdzie stołek. – wciąż zdawał się patrzeć w innym kierunku, co wybitnie irytowało wąsatego.
- Zdaje się, że macie swój, to nie musicie innym wyciągać.
- Nie zgadza się – odpowiedział uśmiechając się pstrokaty – siedzimy na ławie, z ławy nie będę miał żadnego pożytku.
- Bo? – wszelka uprzejmość z jaką zazwyczaj wąsaty obsługiwał gości zniknęła.
- Ciężko ją postawić na stole tak żeby jeszcze zostało miejsce na jadło i napitki dla wszystkich, którzy jeszcze przy nim siedzą. Poza tym dla jednego ława to za dużo, a jak ją postawimy na stole to reszta nie będzie miała gdzie siedzieć, tedy jak widzicie nie jestem wybredny bez powodu.
Wąsaty miał już dość dyskusji o stołkach i ławach, zamiast odpowiadać na logiczną argumentację przybysza zapytał:
- Można wiedzieć komu się tak przyglądacie?
- Wam mości karczmarzu, a poza tym mrugam do przyjaciół, dając im znak, że piwo zaraz będzie. – przekręcił się nieco tak, że teraz wąsacz widział już całą jego twarz oświetloną pochodnią. Przybysz miał coś z oczami. Każdym patrzył jakby w inną stronę. Zanim oberżysta zdążył coś powiedzieć, bard spytał z uśmiechem na twarzy:
- To dostanę ten stołek?
Chwilę później z tryumfalnym uśmiechem podążał już w stronę stołu przy którym siedzieli jego towarzysze taszcząc pod pachą wysoki, zgrabny, drewniany stołek. Na ten widok cała trójka powitała go uśmiechami, a siedząca pośród nich dziewczyna zaklaskała w dłonie.
- Co z piwem? – zapytał mężczyzna w jasnej koszuli o szerokich rękawach i narzuconej na nią skórzanej kamizelce. Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat, włosy miał krótkie, kręcone, do tego starannie przystrzyżoną bródkę i wąsy. – Nie mógłbyś raz sobie darować?
- Czego sobie darować? – zapytał pstrokaty udając głupiego, a jednocześnie stawiając stołek na środku stołu przy którym siedzieli. – Ech Kristoff, równie dobrze mógłbym cię prosić żebyś na którymś przedstawieniu darował sobie te swoje noże.
Dziewczyna o kasztanowych włosach splecionych w długi warkocz siedząca naprzeciwko mężczyzny nazwanego Kristoffem zaśmiała się głośno.
- Orlando odczuwa niepowstrzymaną potrzebę dzielenia się swą twórczością z wszystkimi wokół, niezależnie od pory dnia i miejsca w jakim się znajduje. Musimy to zrozumieć.
Kristoff wzruszył ramionami z rezygnacją i odsunął się nieco od miejsca w którym znalazł się postawiony przez barda stołek. Po chwili na stole zjawiło się także piwo, a Toglof, najstarszy z towarzystwa, siwy, łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce wychyliwszy głęboki łyk powiedział:
- Lepszego piwa niż tutaj daremno szukać w całym Enk. Pilnujcie się jednak, żeby nie przesadzić, bo z samego rana mus nam w drogę. Pamiętajcie że mamy przed sobą ważny dzień. Występ dla samego barona to nie byle co.
- A cóż to wielkiego – odparł Orlando włażąc na stół i siadając na stołku, który na nim ustawił. – Zaśpiewam pieśń ku czci młodej żony barona tylko dowiem się wcześniej jak jej na imię, Emmaretta fiknie parę koziołków, potem Kristoff porzuca nożami, na koniec wystąpi Futrzak, bierzemy zapłatę i znikamy. Nie ma się czym przejmować.
- Obyś miał rację. – powiedział Toglof.
- Bądź tak dobra i podaj mi lutnię. - Orlando uśmiechnął się do dziewczyny, która bezzwłocznie spełniła jego prośbę. Kiedy już miał lutnię w ręku zawołał dźwięcznym głosem tak, by przekrzyczeć gwar panujący w izbie.
- Witajcie drodzy goście sławnej karczmy „Pod złotym jastrzębiem” ! Pozwólcie że umilę wam spędzany tutaj czas pieśnią i opowieścią z dawnych lat. Może mnie już znacie, a jeśli jeszcze nie, to poznacie, jestem Orlando, bard i gawędziarz…
Pusty kufel przemnął tuż obok głowy barda, po czym uderzył w ścianę przy której znajdował się stół zajmowany przez cyrkowców. Kristoff uniknął go w ostatniej chwili. Orlando spojrzał w kierunku, z którego nadleciał kufel i zakrzyknął:
- Hejże dowcipnisiu, zaczekałbyś chociaż aż skończę śpiewać, żeby ocenić czy ci się podobało czy nie i czy wart jestem by zarobić denara do sakiewki czy kuflem w łeb!
Kiedy to mówił na schodkach prowadzących na galeryjkę, na której siedział Edgar pojawili się dwaj postawni mężczyźni i bezzwłocznie udali się w kierunku miotacza kufli. Chwilę później delikwent wylądował twarzą w błotnistej kałuży na zewnątrz zajazdu. Tymczasem Orlando nie przejmując się zbytnio tym drobnym incydentem zajął się tym co robił najlepiej, począwszy od skocznej i wesołej piosenki sławiącej uroki miejskiego życia, poprzez smutną balladę o księżniczce, której rycerz nie zdążył uratować przed krwiożerczym smokiem co stało się przyczyną jego samobójczej śmierci, aż do krótkich fraszek poruszających aktualne problemy trapiące królestwo. W jednej z nich poruszył temat, którego nie każdy odważyłby się poruszać głośno i w dodatku publicznie. Wspomniał mianowicie o tym jak to łysy kapłan wysyła na stos chłopa po to, by bez przeszkód dobrać się do jego młodej żony. O ile poprzednie utwory wzbudzały to wybuchy szczerego śmiechu, to burzę oklasków, tak ostatnia z fraszek choć niektórych rozbawiła, a niektórzy starali się nie dać po sobie poznać, że również uważają ją za jak najbardziej trafną i zabawną, tak niektórych wprawiła w zakłopotanie, lub nawet strach. Edgar słuchał występu barda ze swego, ukrytego przed wzrokiem gości miejsca i do pewnego momentu był nieźle ubawiony, lecz kontrowersyjny utwór, nawet jeśli wydał mu się nie tak znowu daleki od prawdy to nie było coś, czego chciał słuchać pod własnym dachem, zwłaszcza że powszechnie wiadomo było, że Zakon ma oczy i uszy niemal wszędzie. Nie tracąc więc czasu wezwał do siebie Urso i resztę chłopaków, a gdy już się zjawili powiedział:
- Słyszeliście co ten chłoptaś wyśpiewuje? Nie mogę na coś takiego pozwalać, bo to może nam ściągnąć niepotrzebne kłopoty na głowę. Idźcie tam i zróbcie z nim porządek.
Urso skinął głową, dał znak pozostałym by ruszyli za nim, po czym skierował się zdecydowanym krokiem w stronę siedzącego wciąż na tym samym stołku barda, po drodze bezceremonialnie odpychając każdego kto znalazł się na jego drodze.
- Hej ty! – huknął – Złaź stamtąd i wynoś się. Przedstawienie się skończyło!
Orlando spojrzał na niego, choć dla tych, którzy na niego patrzyli wyglądało to bardziej jakby patrzył gdzieś obok.
- Spokojnie, bez nerwów przyjacielu. Cóżem ci zawinił? – powiedział z uśmiechem.
Kristoff wsunął prawą dłoń w lewy rękaw, gdzie na skórzanych przepaskach które miał na nadgarstkach trzymał wsunięte w nie małe noże przeznaczone do rzucania. Widząc to Toglof pokiwał przecząco głową dając do zrozumienia, że do takich środków uciekać się nie należy, o ile ma się jakiś inny wybór.
- Właściciel tego miejsca uznał, że dłużej nie będzie udzielał ci gościny. Jeśli nie wyjdziesz stąd zanim doliczę do trzech, będzie cię trzeba wynosić.
- Mogę przed wyjściem wypić moje piwo? – zapytał Orlando, wstając ze stołka. Widząc, że sytuacja może się niepotrzebnie zaostrzyć Toglof wstał i spokojnym głosem zwrócił się do Urso i jego towarzyszy:
- Wybaczcie, zaszło chyba jakieś nieporozumienie, ale skoro gospodarz nie życzy sobie byśmy tu zostawali, nie będziemy postępować wbrew jego woli i się wyniesiemy.
- Nie o was tu chodzi tylko o tego grajka – sprostował Urso.
- Podróżujemy razem. – odparł Toglof – jeśli on musi odejść, my również odejdziemy ale jeśli odmawia się nam prawa do zjedzenia i wypicia tego zacośmy zapłacili, to przed wyjściem będę musiał poprosić o zwrot naszych pieniędzy – głos starego z ciepłego i przyjaznego zmienił się w zimny i twardy jak skała.
- Nie jestem tu po to by dyskutować – odparł Urso – jak powiedziałem, liczę do trzech, a potem zajmiemy się tym chłoptasiem. Raz…
- Radzę to dobrze przemyśleć. Idź do swojego szefa i przekaż mu co powiedziałem – odrzekł Toglof rzucając ukradkowe spojrzenie dziewczynie, która nachyliła się sięgając po coś co leżało pod ławą na której siedziała.
- Dwa… - Urso zacisnął pięść. Jego towarzysze podnieśli drewniane pałki. Emmaretta wyprostowała się i obróciła w stronę ochroniarzy Edgara uśmiechając się słodko do jednego z nich. Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Trzy. – dokończył Urso i ruszył do przodu jedną ręką chwytając Toglofa za ramię i odpychając go w bok. Dziewczyna wskoczyła na ławę, w ręku miała długi, prosty kij, którego koniec śmignął przed oczami typa, któremu wcześniej posłała uśmiech i trafił Urso w nos i zęby. Ochroniarz poleciał do tyłu chwytając się za twarz i padł jak długi strącając przy okazji z ławki jednego z gości. Jego towarzysze zawahali się. Toglof spokojnie powiedział:
- Powiedzcie waszemu pracodawcy, że wyjdziemy jak tyko skończymy posiłek, za który zapłaciliśmy – i uśmiechnął się.
Urso najwyraźniej stracił przytomność, więc dwaj jego towarzysze podnieśli go z ziemi i odciągnęli na bok. Najwyraźniej stracili ochotę do dalszej dyskusji z cyrkowcami co niespecjalnie podobało się Edgarowi. Ot, właśnie przed chwila reputacja jego ochrony poszła w diabły za sprawą jakiejś dziewki. Chyba będzie musiał pomyśleć o zatrudnieniu kogoś nowego.
Drzwi otwarły się i do środka wszedł zmoknięty, owinięty płaszczem Kevyn Saxl. Jego przybycie nie zwróciło niemal niczyjej uwagi, niemal, bo akurat w pobliżu wejścia znalazła się jedna z dziewczyn zatrudnianych przez Edgara. Kevyn na chwile zatrzymał na niej wzrok. Miała wpadające w miedziany odcień włosy, ładną, okrągłą twarz pośrodku której znajdował się uroczo zadarty nosek, a tym co najbardziej rzuciło się chłopakowi w oczy był jej szeroki uśmiech i zielone oczy. Dziewczyna była niewysoka, zdawała się minimalnie pulchna ale niczego to nie ujmowało jej urodzie. Posłała mu uśmiech po czym obrócił się na pięcie i ruszyła w stronę najbliższego stołu by zebrać z niego opróżnione kufle. Kevyn wszedł w głąb izby ściągając z siebie mokry płaszcz i wciąż patrząc za oddalającą się dziewczyną przeczesał dłonią spadające mu na twarz włosy. Rozejrzał się za wolnym miejscem, ale nie ujrzał żadnego stołu przy którym nikt by nie siedział. Jedyne wolne miejsce jakie rzuciło mu się w oczy, znajdowało się przy stojącym nieopodal szynku stole, naprzeciwko jakiegoś brodatego mężczyzny siedzącego samotnie nad drewnianą szachownicą zastawioną drewnianymi figurami. Kevyn powoli podszedł do stołu. Światło pochodni padało pod kątem uniemożliwiającym wyraźne zobaczenie twarzy nieznajomego, który wpatrywał się w szachownicę zdając się nie zwracać uwagi na wszystko co go otaczało.
- Wybaczcie panie… - zaczął chłopak niepewnie – To jedyne wolne miejsce, czy nie macie nic przeciwko temu, abym się przysiadł?
Mężczyzna nic nie odpowiedział, zamiast tego powolnym ruchem przesunął wieżę po szachownicy, a potem nagle podniósł głowę tak, że Kevyn mógł już widzieć jego twarz. Nieznajomy mógł mieć około czterdziestu lat, miał niemal sięgające ramion, równo przycięte, ciemne, lecz przyprószone siwizną włosy, oraz wąsy i starannie przystrzyżoną brodę. Przenikliwe spojrzenie jego ciemnych oczu wzbudziło niepokój w sercu chłopaka, ale trwało to tylko do momentu kiedy mężczyzna uśmiechnął się serdecznie i powiedział:
- Oczywiście, że można, grasz może? – tu wskazał na drewnianą szachownicę. Kevyn kiwnął potakująco głową, na co nieznajomy przybrał nieco zdziwiony wyraz twarzy.
- No proszę, nie spodziewałem się tu znaleźć żadnego szachisty, a już tym bardziej nie spodziewałem się, że jakiś mnie znajdzie. Nie jest to popularna wśród gawiedzi rozrywka, wymaga nieco rozumu, a tego niektórym brakuje.
Kevyn usiadł naprzeciwko mężczyzny tak, że siedział plecami do wejścia. Tymczasem jego towarzysz zaczął ustawiać figury na szachownicy by były gotowe do nowej rozgrywki. W pewnym momencie jakby o czymś sobie przypomniał, przerwał i wyciągając rękę ponad stołem w kierunku Kevyna powiedział:
- Jestem Stigard.
Kevyn uścisnął wyciągniętą dłoń i również się przedstawił:
- Kevyn Saxl.
Ostatni pionek zajął swe miejsce na szachownicy. Kevyn spojrzał na nią starając się przypomnieć sobie wszystko co wiedział na temat tej gry, w którą swego czasu nauczył go grać ojciec.
- Królewska gra. – powiedział Stigard uśmiechając się – ciekawe czy miłościwie nam panujący król Venfrick w nią grywa. Zaczynasz chłopcze. - To mówiąc odwrócił się w stronę karczmarza i zawołał - Podajcie wina dla mnie i mojego towarzysza!
Kevyn po krótkim namyśle przesunął jednego z pionków.
- A dokąd to zmierzasz Kevynie jeśli można spytać? – spytał Stigard.
Prawdopodobnie Kevyn na tego typu zapytanie komu innemu by nie odpowiedział, ale jakiegoś powodu czuł, że ten nieznajomy szachista nie pyta po to by informacje jakie uzyska wykorzystac przeciwko swemu rozmówcy, a z najzwyklejszej w świecie ciekawości. Toteż nie zwlekając zbytnio odparł:
- Do Enk, do straży miejskiej wstępuję.
Stigard głośno klasnął w dłonie:
- Proszę, proszę. Chcesz więc pilnować prawa i porządku? Normalnie pomyślałbym, że się pewnie do niczego innego jak tylko do rozbijania łbów oprychom wszelakiej maści nie nadajesz, ale – tu wskazał na szachownicę – zdaje się, że w tym wypadku byłaby to ocena krzywdząca. Z przekonania zatem?
Mówiąc wykonał ruch skoczkiem nie patrząc na szachownicę. Na pytanie, które zadał, Kevyn odpowiedział uśmiechając się lekko.
- Tak. Z przekonania.
- Bardzo dobrze. – Stigard uśmiechnął się - W dzisiejszych czasach brakuje ludzi, którzy robią to co robią bo rzeczywiście chcą to robić, a nie dajmy na to, dlatego, że więcej za to dostaną. Uważaj jednak chłopcze, różne pokusy czekają na tych co mają pilnować prawa. Twój ruch.
Do stołu podeszła ta sama dziewczyna, którą Kevyn spotkał przy wejściu. Postawiła przed nimi dwa drewniane kielichy i napełniła je winem jednocześnie uśmiechając się do chłopaka, który mimowolnie spojrzał w jej dekolt gdy nachylała się nad nim z winem. Kiedy odeszła Stigard roześmiał się.
- O wilku mowa.
- Co takiego? – zdziwił się Kevyn.
- Pokusa. Jednej żeś właśnie doświadczył, nieprawdaż? Uśmiechała się ta panna do ciebie jakby cię chciała tu na miejscu pożreć – Kevyn nieco zakłopotany postanowił zejść z tematu i wykonał kolejny ruch na szachownicy, ale Stigard nie dawał za wygraną.
- Uważaj Kevynie. Kobieta to jedno z największych nieszczęść jakie może człowieka spotkać. Miej się na baczności. – łyknął wina po czym kontynuował grę – jak rozumiem, jedziesz z północy, coś ciekawego na szlaku?
Kevyn spochmurniał na wspomnienie incydentu w wiosce. O zajściu na moście, w wyniku którego stracił konia wolał nie wspominać, ale tamto w wiosce bezpośrednio go nie dotyczyło, był tylko świadkiem więc cóż złego mogło wyniknąć z tego że o tym opowie?
- Widziałem jak palą ludzi za czary.
- Gdzie? – zainteresował się Stigard.
- We wiosce, niedaleko stąd. Byli tam kapłani Zakonu, jeden nawet chyba jakiś ważniejszy. A ludzie wokół stali i patrzyli na widowisko. Ciekawe czy tak samo by stali gdyby ich ojca albo matkę na stosie postawiono…
Stigard przechylił kielich po czym wykonał ruch gońcem i czekał. Kevyn mówił dalej:
- O co tu chodzi? Ledwo ta nowa religia zyskała królewską aprobatę, a już kraj spływa krwią i stosy płoną. A jeszcze wczoraj był spokój i porządek.
Stigard przyglądał się chłopakowi jakby chcąc odczytać jego myśli, wahał się, ale po chwili zastanowienia postanowił jednak odpowiedzieć.
- To strach ich do tego pchnął chłopcze. Boją się stracić to co zdobyli, zwłaszcza, że wielce prawdopodobne jest to, że obdarowano ich niezasłużenie. – tu przerwał nagle. Obok stołu przy którym siedzieli przeszło kilka osób kierujących się do wyjścia. Cyrkowcy opuszczali zajazd. Kevyn wykonał kolejny ruch na szachownicy po czym zapytał:
- Niezasłużenie? O czymże to mówicie?
- Czasami mój drogi, lepiej wiedzieć mniej niźli wiedzieć za dużo.
Kevyn spojrzał w oczy swego przeciwnika. Wyglądało na to, że ten człowiek posiada jakąś niebezpieczną wiedzę, którą woli się nie dzielić. Szkoda tylko, że się tym zdradził, że wzbudził ciekawość, która nie pozwala teraz tak po prostu wstać i odejść.
- Zawrzyjmy układ – powiedział nagle Kevyn – jeśli wygram tę partię, wyjaśnicie mi w czym rzecz.
Stigard uśmiechnął się i odrzekł:
- W szachy grywam dla przyjemności, nie żeby coś wygrać, lub coś przegrać. To nie hazard, a nawet gdybym chciał tak do tego podejść, to musiałbyś również mieć mi coś do zaoferowania, a obawiam się, że nie masz. No i pozostaje jeszcze jedno. Nie wygrasz tej partii chłopcze. Właściwie to już ją przegrałeś. – To mówiąc przesunął królową po szachownicy – szach i mat.
Kevyn spojrzał ze zdumieniem na sytuację jaka zaistniała na szachownicy po ostatnim ruchu Stigarda. Nie mogą uwierzyć w to co się właśnie stało starał się znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, z każdą chwilą coraz bardziej zdając sobie sprawę, że rzeczywiście przegrał tę partię. Spojrzał na swego przeciwnika, który wciąż się uśmiechał. Chciał coś powiedzieć, gdy nagle usłyszał skrzypienie otwierających się drzwi za swoimi plecami i dostrzegł, że wyraz twarzy siedzącego naprzeciwko niego Stigarda nagle się zmienia. Szachista rzucił się w lewo, spadając na drewnianą podłogę karczmy jednocześnie krzycząc:
- Uważaj!
Na co miał uważać, Kevyn nie zdążył się już dowiedzieć. Wystrzelony z kuszy bełt wbił się z trzaskiem w jego kark gruchocząc kręgi szyjne i wychodząc z przodu przez krtań. Kevyn poleciał do przodu charcząc przeraźliwie, padł twarzą prosto na rozłożoną szachownicę, a drewniane figury posypały się na wszystkie strony i potoczyły po podłodze. Chłopak usłyszał wrzask dziewczyny i osuwając się na podłogę zobaczył jak zielonooka ślicznotka upuszcza z rąk drewnianą tacę z kuflami z piwem. Usłyszał jeszcze odgłos ciężkich butów na drewnianej podłodze, a potem wszystko ucichło i zniknęło.

* * *

Na zewnątrz nie było zbyt przyjemnie i Toglof klął na czym świat stoi wyprowadzając wozy z bezpiecznego i przytulnego schronienia.
- Musiałeś? Naprawdę musiałeś poruszać takie tematy?
Orlando skurczył się na koźle wciągając głowę między ramiona. Lejąca się z nieba woda spływała mu z kapelusza prosto na nogawkę. Wzruszył ramionami. Niemal dokładnie w tym samym momencie otwarła się brama i w obręb palisady otaczającej „Złotego jastrzębia” wjechali jeźdźcy. Pierwsze co rzucało się w oczy to jasne płaszcze, które na sobie mieli. Pierwszy z nich głowę skrywał pod kapturem. Z powodu ciemności i deszczu niewiele można było zobaczyć, cyrkowcy nie widzieli więc dokładnie ilu jest jeźdźców, widzieli za to, że kilku z nich zsiadło z koni i skierowało się szybkim krokiem w stronę wejścia do gospody. Chwilę po tym jak w niej zniknęli dały się stamtąd słyszeć jakieś hałasy i krzyki. Toglof dał znak Kristoffowi by ten wstrzymał wóz którym powoził i czekał na dalszy rozwój wypadków. Długo nie czekali – jeden z jeźdźców zbliżył się do nich i zobaczyli, że to rycerz w pełnej zbroi i białym płaszczu.
- Coście za jedni? – zapytał basowym głosem unosząc jednocześnie przyłbicę hełmu zasłaniającą mu do tej pory twarz. Toglof i Orlando ujrzeli dwie podłużne blizny, z których jedna przechodziła przez zdeformowany nos.
- Cyrkowcy panie, w drodze na zamek barona z Enk – odpowiedział pokornie stary szturchając barda w bok by się nie odzywał.
- I tak w noc wyjeżdżacie zamiast schronić się w zajeździe? – Rycerz najwyraźniej powątpiewał w czystość intencji ludzi z którymi rozmawiał.
- Nie ma miejsc na nocleg – powiedział Toglof nie uznając za stosowne wdawać się w szersze wyjaśnienia swojej sytuacji. Pokancerowany rycerz nadal miał jednak wątpliwości, czy aby na pewno można puścić wolno tych ludzi, którzy wydali mu się nieco podejrzani.
- Co macie na wozach?
Kiedy zadawał to ostatnie pytanie z karczmy wyszedł jeden z jego towarzyszy wołając:
- Potrzebujemy pomocy! Czarownik tu jest i stawia opór!
Słysząc to rycerz machnął ręką, dając cyrkowcom znak żeby jechali w cholerę bo ma ważniejsze sprawy na głowie po czym podjechał pod same drzwi i zeskoczył z konia. Toglof trzasnął z bicza, koń ciągnący wóz ruszył powoli kierunku otwartej bramy. Drugi wóz z załadowaną nań klatką z niedźwiedziem ruszył w ślad za nim. Po chwili znaleźli się na trakcie, który zdążył już przybrać postać grząskiego bajora.
- Sporo ich było – stwierdził Orlando gdy już oddalili się nieco – Musieli polować na kogoś znacznego. Powiedziałbym nawet, że to musiał być prawdziwy czarownik, a nie jeden z takich co to ich na co dzień na stosach palą. Może i lepiej, że nie zostaliśmy tam na noc, kto wie czym by się to skończyło.
- Lepiej to będzie jak dotrzemy do Enk w pełni sił – odrzekł oschle stary – bo póki co zanosi się na nocleg w zimnicy i na deszczu, gdzieś na szlaku. I to wszystko twoja zasługa barani łbie. Spróbuj taki numer jutro wywinąć to dalej jedziemy bez ciebie.
Orlando stropił się nieco. Nic nie odpowiedział, wlazł do środka wozu, pod płachtę, którą był nakryty. Wewnątrz siedziała Emmaretta przykryta derką i oparta o drewniana burtę.
- Ty się kiedyś doigrasz – stwierdziła, po czym ziewnęła przeciągle. – musimy się gdzieś zatrzymać do rana, dobrze, że chociaż skończyliśmy posiłek. Widziałeś miny tych drabów kiedy posłałam tego jednego na podłogę?
Bard uśmiechnął się lekko. Z tą dziewczyną nie warto było zadzierać. Znał ją od dziecka, tak jak i całą resztę swojej cyrkowej rodziny. Nie była to co prawda jego prawdziwa rodzina, ale innej nigdy nie miał. Toglof znalazł go na szlaku, gdy jego ojciec, z którym podróżował spadł z konia i zmarł nagle na wskutek jakiegoś nagłego ataku. Co mu po ojcu zostało to lutnia, kapelusz oraz talent, który pozwolił mu nie tylko kontynuować rodzinną tradycję, ale i stać się użytecznym ogniwem cyrkowej trupy. Toglof, który tej trupie przewodził miał też żonę, która trudniła się połykaniem ognia, jednak pewnego razu coś poszło nie tak. Męczyła się dwa dni, po czym zeszła z tego świata pozostawiając w żałobie męża, dwoje swoich dzieci i jedno przybrane w postaci Orlando, który wtedy jeszcze się tak nie nazywał bo imię to wymyślił sobie później. Jedna z pierwszych piosenek jakie napisał była jej poświęcona, ale nigdy jej publicznie nie wykonywał. Może dlatego, że nigdy nie był jej w stanie dośpiewać do końca. Cyrkowców było z początku więcej, ale różne zdarzenia i sytuacje doprowadzały stopniowo do tego, że ich liczba malała, aby w końcu została ich tylko czwórka, jeśli nie liczyć trzech koni i niedźwiedzia, którym zajmował się Toglof. Przez lata Orlando podkochiwał się w przybranej siostrze, ale w końcu zdał sobie sprawę z faktu, że ona traktuje go wyłącznie jak brata, niemal tak samo jak i Kristofa. Pogodził się z tym w końcu i zaczął się rozglądać za innymi obiektami westchnień. Co prawda jego widoczny aż nazbyt dobrze defekt czasami wzbudzał u kobiet śmiech i sprowadzał na jego osobę kpiny, to jednak mimo tego faktu Orlando na brak powodzenia nie narzekał. Czasami specjalnie starał się robić z siebie nawet większego cudaka bo zauważył, że w pewnych sytuacjach działa to na jego korzyść.
Wóz podskoczył na wyboju wyrywając go z zamyślenia w jakie popadł. Toglof odezwał się nagle:
- Zatrzymamy się tutaj, przy szlaku, deszcze trochę zelżał.
- Dobrze tatku – powiedziała Emmaretta.
Chwilę później wozy stały już pośród drzew, kilkanaście metrów od traktu. Mimo, że deszcz osłabł to szans na rozpalenie ogniska raczej nie było toteż przyszło im spać na wozie, w ścisku i chłodzie. Żadne z nich jednak głośno nie narzekało bo na nic by się to nie zdało. Jutro czekał ich wielki występ, teraz tylko to się liczyło.

* * *

Upadając na podłogę Stigard dostrzegł wkraczające do wnętrza karczmy postacie mężczyzn w białych płaszczach. Jeden z nich niósł kuszę, z której ledwie chwilę temu zastrzelił Kevyna. Szkoda chłopaka, pomyślał Stigard, ale cóż, życie bywa brutalne, a ja mam teraz inne zmartwienia. Na czworakach przemknął za plecami innych gości, którzy widząc co się dzieje zaczęli wstawać ze swoich miejsc czyniąc jeszcze większe zamieszanie. Napastnicy starali się ich rozpędzić, używając zarówno krzyku jak i siły.
- W imię świętego Zakonu! – wrzasnął któryś z nich – łapce tego czarownika! Nie dajcie mu uciec!
A więc wiedzą, pomyślał Stigard. Ciekawe kto sypnął. Czyżby dorwali Archibalda? A może ten tak zwany specjalista uznał, że kto inny zapłaci lepiej za to co miał dostarczyć? Trzeba się będzie tego dowiedzieć jak najszybciej, ale póki co nie można sobie zaprzątać głowy sprawami, które w tym konkretnym momencie nie mają zbytniego znaczenia. W tym konkretnym momencie znaczenie ma to, którędy można stąd wyjść.
Podniósł się i przeskoczył nad szynkwasem opierając się o niego rękami. Koło głowy świsnął mu kolejny bełt który wbił się w ścianę tuż przy stojącym tam z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy szynkarzem. Będąc już po drugiej stronie ruszył w stronę oddalonych odeń o jakieś trzy metry drzwi, trzymając głowę nisko tak by jego prześladowcy nie mogli go zobaczyć. Wciąż słyszał krzyk zielonookiej.
Wpadł do pomieszczenia, które wyglądało na kuchnię, trzasnął za sobą drzwiami i rozejrzał się oceniając sytuację. Okno i drzwi. W ułamku sekundy zdecydował. Dopadł do okna, pchnął okiennicę i przełożył jedną nogę na drugą stronę. Na zewnątrz było ciemno i lało jak z cebra. Usłyszał, że drzwi z głównej izby, którymi tu wszedł otwierają się, Kątem oka dostrzegł dwóch mężczyzn, którzy weszli do środka. Błysnęły ostrza mieczy. Nie wahając się dłużej odbił się od ściany i potoczył przez błoto i kałuże. Usłyszał rżenie konia. Aha, tutaj też już są. Podniósł wzrok by ujrzeć zbliżającego się konno mężczyznę w białym płaszczu.
- Mam go! – krzyknął jeździec.
- Jeszcze czego – warknął Stigard odskakując w bok, a jednocześnie wyciągając dłoń w kierunku napastnika i wykrzykując jedno, krótkie słowo. Nagły, niesamowicie silny podmuch wiatru zrzucił mężczyznę z konia i uderzył nim w ścianę budynku. Sam wierzchowiec również zatoczył się i padł rozbryzgując wodę wszędzie wokół. Ci którzy weszli do kuchni w ślad za zbiegiem ujrzeli teraz jak unosi on ręce wysoko w górę wykrzykując niezrozumiałe słowa. Powietrze i krople deszczu na dziedzińcu zaczęły teraz wirować wokół uciekiniera, a jego włosy powiewały szaleńczo. Nagle otoczona powietrznym wirem sylwetka uniosła się w górę. Stojący wewnątrz budynku mężczyźni cofnęli się w głąb pomieszczenia, dołączył do nich ten z kuszą. Podniósł ją, wycelował i zwolnił cięciwę. Bełt pomknął prosto w kierunku twarzy Stigarda, ale gdy tylko znalazł się na zewnątrz został zdmuchnięty, porwany przez szalejący żywioł. Tymczasem sprawca tego całego zamieszania uniósł się w górę i zniknął z pola widzenia ścigających go ludzi.
Chwilę później był już po zewnętrznej stronie otaczającej zajazd palisady. Cały mokry, ubłocony, dyszał ciężko jak po długi wysiłku. Nie tracąc czasu ruszył najszybszym krokiem na jaki było go stać w kierunku lasu. Kiedy już znalazł się pomiędzy drzewami spojrzał w kierunku gospody. Nie zawuażył by ktokolwiek zmierzał w jego kierunku. Był zły, bo w sytuacji w jakiej się znalazł o dobry humor było raczej trudno. Diabli wzięli cały plan, diabli wzięli płaszcz, którego nie zdążył zabrać uciekając z zajazdu, diabli wzięli prowiant na drogę, który nosił w torbie, którą również zostawił na miejscu, a co już w szczególności wprowadzało go niemal we wściekłość, diabli wzięli również szachy, do tego zginął przypadkowy człowiek, którego Stigard zdążył już trochę polubić. Szczęście, że chociaż sakiewka ocalała.
Zarysował się teraz przed nim trudny wybór. Zostać na miejscu nie mógł, iśc traktem również nie, bo prędzej czy później go tam znajdą. Pozostawało wędrować lasem, tyle że trzeba było jeszcze zdecydować, w którym kierunku. W grę wchodziły zasadniczo dwa, z czego jeden, który wydawał się zdecydowanie sensowniejszy, był też zdecydowanie mniej bezpieczny. Enk było dość blisko, ale tam też z pewnością udadzą się jego prześladowcy, no chyba, że pogoda ich do tego zniechęci i zdecydują się na nocleg w „Złotym jastrzębiu”. Tak, to była pokrzepiająca myśl, która przeważyła szalę. Starając się nie potknąć w ciemnościach o korzenie czy cokolwiek innego co mogło znajdować się na ziemi ruszył wolno w kierunku, w którym jak mniemał powinno znajdować się miasto. Należało tam dotrzeć przed zmrokiem by dostać się niezauważonym w obręb miejskich murów i wtopić się w tłum. Przelatywanie nad murami za dnia zawsze wiązało się z pewnym ryzykiem i tego wolał uniknąć.


-----

A to: https://www.via-appia.pl/forum/watek-pro...sie-tytulu Było częścią tego samego projektu, jakby się kto zastanawiał.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości