_______________________________________
Jak mi Bóg miły!
[publicystyka osobista]
Jak mi Bóg miły!
[publicystyka osobista]
Nauczanie religii nie było moją mocną stroną. Z bardzo wielu powodów, ale chyba najważniejsze było to, że nie wierzę w Boga. Bóg (w którego nie wierzę) miał jednak oryginalny zamysł i obdarzywszy katechetkę dzieciątkiem po latach bezowocnych starań jej męża (Gloria in exelsis), zaraz potem objawił dyrektorowi szkoły, że to ja powinnam wziąć zastępstwo (!). Był marzec i zatrudnianie kogoś w czasie trwania roku szkolnego mijało się z celem. Argument, że „mijało się z celem” utkwił mi w pamięci, bowiem wprawiło mnie w zachwyt, że celowości nie burzył fakt moich dość skomplikowanych relacji z Bogiem.
Zasadniczo wychowałam się w rodzinie katolickiej, nikt bowiem z rodziny nie deklarował innego wszech- i zaświatopogladu, bo nie zastanawiał się, czy jakiś pogląd w ogóle posiada. Często jednak wzywano w rozmowach imię pana Boga (czasami nadaremno) i wkładano sianko pod obrus wigilijny, a baranka do koszyczka. Dzień święty święciliśmy dwa razy w roku i podczas ślubów, chrzcin i pogrzebów. Mama nie cudzołożyła (choć lubiła kokietować), tata nie kradł (załatwił tylko z pracy maszynę do pisania i papier, a na wakacje jeździliśmy służbowym samochodem z kierowcą). Mój starszy brat wprawdzie nie szanował ojca swego i matki swojej i pomimo rodzicielskich zakazów usiłował obalić siłą ustrój w ojczyźnie oraz walnął czekanem bliźniego swego (to był bliźni milicjant).
Ja należałam do harcerstwa, nie chodziłam jak wielu w tajemnicy (poliszynela) do kościoła, najwyżej w tajemnicy piłam wódkę w harcówce i w mundurze podharcmistrza. Na zdjęciach nie widać, bo trzymaliśmy kieliszki za wazonikiem.
Podstawy religijności miałam liche, choć przecież miałam. Opierały się na mocnych jednak paradygmatach: ”bój się Boga”, „Boga nie masz w sercu”, „na miłość Boską” i jeszcze paru w podobnej poetyce.
Ksiądz proboszcz w mojej parafii w podwrocławskiej wsi był sympatyczny i miał fantastyczne poczucie humoru, takie z Mrożka. Przychodził do nas często, bo mieszkaliśmy o miedzę, grywaliśmy w brydża i rozmawialiśmy o literaturze (i życiu, bo zawsze, gdy się gra w karty albo gada o literaturze, rozmowa schodzi na życie). Mniej więcej się zgadzaliśmy, co do pryncypiów, choć nie zgadzaliśmy się w szczegółach. Na przykład, czy Bóg stworzył człowieka, czy człowiek Boga.
Ksiądz Andrzej (imię zmienione) pojawił się w opowieści, ponieważ musiałam otrzymać misję i potrzebna była rekomendacja proboszcza. Nauczanie religii ma bowiem charakter misyjny. To znaczy, nie chodzi o jakieś metafizyczne objawienie posłannictwa, ale wymaga pozwolenia od biskupa (mniej więcej, bo nie wiem dokładnie, kto w mojej sprawie zadecydował w Kurii). Dostałam missio canonica. Jak Boga kocham, dostałam. Na czas określony. Świadomie i szczerze zadeklarowałam, że w tym czasie określonym będę nauczała prawd, które stanowią depozyt wiary Kościoła katolickiego. Nauczyłam się prawd przez sobotę, w niedzielę odkurzyłam pajęczynę z tez filozoficznych ojców i doktorów Kościoła, żeby złapać epistemologiczny feeling. W szybkim tempie zaczęłam też rozróżniać majówkę od różańca, Boże Ciało od Ducha Świętego czy 7 grzechów głównych od 12 apostołów. Ksiądz Andrzej pilnował, bo czuł się pewnie za to odpowiedzialny. Na jego usprawiedliwienie podałabym argument, którym sam się przekonał, co do mojej misji, ale wyszłoby, że się chwalę.
Po czterech tygodniach określony przez biskupa czas mej misji został skrócony przez rodziców.
Nie podobało im się, że na lekcjach religii ich dzieci grają w wojnę i oszukują w karty na całego. A ja uczyłam ich oszukiwać. Rodzice nie rozumieli! Próbowałam dzieciom wytłumaczyć, że los jest jak gra w wojnę i Bóg stara się pomagać, podrzucając z rękawa asy i dżokery. I że jeżeli wszyscy mamy po dżokerze, to jest „wojna” i musimy tak długo grać, aż ktoś wygra w końcu. I ktoś przegra. I że nie chciałabym być wtedy Bogiem i decydować kto. Dzieciaki też nie chciały.
Zaglądałam potem czasami do dziennika i tam nowa katechetka z misją od biskupa zrobiła na stronie z ocenami rubryczkę: „Wierzę w Boga”. Każdy ma jakąś ocenę katechetki. Na przykład 3+. Jaś wierzy w Boga na 3+. Jak mi Bóg miły, nie rozumiem!
Zasadniczo wychowałam się w rodzinie katolickiej, nikt bowiem z rodziny nie deklarował innego wszech- i zaświatopogladu, bo nie zastanawiał się, czy jakiś pogląd w ogóle posiada. Często jednak wzywano w rozmowach imię pana Boga (czasami nadaremno) i wkładano sianko pod obrus wigilijny, a baranka do koszyczka. Dzień święty święciliśmy dwa razy w roku i podczas ślubów, chrzcin i pogrzebów. Mama nie cudzołożyła (choć lubiła kokietować), tata nie kradł (załatwił tylko z pracy maszynę do pisania i papier, a na wakacje jeździliśmy służbowym samochodem z kierowcą). Mój starszy brat wprawdzie nie szanował ojca swego i matki swojej i pomimo rodzicielskich zakazów usiłował obalić siłą ustrój w ojczyźnie oraz walnął czekanem bliźniego swego (to był bliźni milicjant).
Ja należałam do harcerstwa, nie chodziłam jak wielu w tajemnicy (poliszynela) do kościoła, najwyżej w tajemnicy piłam wódkę w harcówce i w mundurze podharcmistrza. Na zdjęciach nie widać, bo trzymaliśmy kieliszki za wazonikiem.
Podstawy religijności miałam liche, choć przecież miałam. Opierały się na mocnych jednak paradygmatach: ”bój się Boga”, „Boga nie masz w sercu”, „na miłość Boską” i jeszcze paru w podobnej poetyce.
Ksiądz proboszcz w mojej parafii w podwrocławskiej wsi był sympatyczny i miał fantastyczne poczucie humoru, takie z Mrożka. Przychodził do nas często, bo mieszkaliśmy o miedzę, grywaliśmy w brydża i rozmawialiśmy o literaturze (i życiu, bo zawsze, gdy się gra w karty albo gada o literaturze, rozmowa schodzi na życie). Mniej więcej się zgadzaliśmy, co do pryncypiów, choć nie zgadzaliśmy się w szczegółach. Na przykład, czy Bóg stworzył człowieka, czy człowiek Boga.
Ksiądz Andrzej (imię zmienione) pojawił się w opowieści, ponieważ musiałam otrzymać misję i potrzebna była rekomendacja proboszcza. Nauczanie religii ma bowiem charakter misyjny. To znaczy, nie chodzi o jakieś metafizyczne objawienie posłannictwa, ale wymaga pozwolenia od biskupa (mniej więcej, bo nie wiem dokładnie, kto w mojej sprawie zadecydował w Kurii). Dostałam missio canonica. Jak Boga kocham, dostałam. Na czas określony. Świadomie i szczerze zadeklarowałam, że w tym czasie określonym będę nauczała prawd, które stanowią depozyt wiary Kościoła katolickiego. Nauczyłam się prawd przez sobotę, w niedzielę odkurzyłam pajęczynę z tez filozoficznych ojców i doktorów Kościoła, żeby złapać epistemologiczny feeling. W szybkim tempie zaczęłam też rozróżniać majówkę od różańca, Boże Ciało od Ducha Świętego czy 7 grzechów głównych od 12 apostołów. Ksiądz Andrzej pilnował, bo czuł się pewnie za to odpowiedzialny. Na jego usprawiedliwienie podałabym argument, którym sam się przekonał, co do mojej misji, ale wyszłoby, że się chwalę.
Po czterech tygodniach określony przez biskupa czas mej misji został skrócony przez rodziców.
Nie podobało im się, że na lekcjach religii ich dzieci grają w wojnę i oszukują w karty na całego. A ja uczyłam ich oszukiwać. Rodzice nie rozumieli! Próbowałam dzieciom wytłumaczyć, że los jest jak gra w wojnę i Bóg stara się pomagać, podrzucając z rękawa asy i dżokery. I że jeżeli wszyscy mamy po dżokerze, to jest „wojna” i musimy tak długo grać, aż ktoś wygra w końcu. I ktoś przegra. I że nie chciałabym być wtedy Bogiem i decydować kto. Dzieciaki też nie chciały.
Zaglądałam potem czasami do dziennika i tam nowa katechetka z misją od biskupa zrobiła na stronie z ocenami rubryczkę: „Wierzę w Boga”. Każdy ma jakąś ocenę katechetki. Na przykład 3+. Jaś wierzy w Boga na 3+. Jak mi Bóg miły, nie rozumiem!
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".