Krótkie opowiadanie o dostawcy pizzy, który znajdzie się w nietypowej sytuacji. Głownie dialogi, trochę wulgaryzmów, niewiele brutalności. Jest to część wkrótce większej całości, więc niektóre z wątków będą z czasem szerzej opisane, a postacie z drugiego/trzeciego planu mogą być pierwszoplanowymi w innych tworach. Ogólnie wszystko będzie luźno powiązane.
Chcę podkreślić, że jestem amatorem z niewielkim doświadczeniem(pewnie wielu tak pisze, ale co mi szkodzi).
Zresztą. Przejdę już lepiej do samej treści.
Tekst zawiera wulgaryzmy // Lilith
5 stycznia 2004 19:45
Żółty motorower zatrzymał się na chodniku przed kamieniczką. Napędzane wiatrem płatki śniegu wirowały dookoła. Było zimno. Zszedł z pojazdu. Otworzenie drzwi przysporzyło mu niewielkich kłopotów. Dwie duże pizze, które miał dostarczyć utrudniały mu wykonanie zadania. Miał na sobie żółtą czapeczkę z logiem pizzerii, w której był zatrudniony jako dostawca. Był młody, musiał zdobyć pieniądze na opłacenie studiów. Wierzył, że dzięki nim poziom jego życia podniesie się. Na razie był jednak tylko dostawcą. Poszedł w górę, po schodach.
- Jeszcze tylko dwie pizze i koniec - mówił do siebie w myślach - Będę mógł pójść do domu i wreszcie się wyspać - znalazł się na drugim piętrze - Nienawidzę tej pracy. To takie upokarzające. - kontynuował swoją wewnętrzną dysputę z samym sobą - jedyne co wciąż mnie tu trzyma, to świadomość tego, że to ja będę się śmiał ostatni. - Trzecie piętro - Będę patrzał z góry na takich jak "szef". Pieprzony ohydny, grubas. - pociągnął nosem - Jeszcze tylko trochę. - Czwarte piętro. Dzwonek do drzwi. Raz, drugi. Szczęk zamka, drzwi otwierają się.
- Dobry wieczór. - Powitał go stojący w mieszkaniu mężczyzna z niekłamanym, szerokim, szczerym uśmiechem.
- I co się tak kurwa cieszysz? - Pomyślał, lecz nie powiedział. Nie był dziś w dobrym nastroju. Każde przejawy cudzego szczęścia doprowadzały go do frustracji. Był jednak człowiekiem opanowanym. - Dobry wieczór. - Po raz kolejny przywitał się w ten sam wyuczony sposób. - Zamawiał pan pizze? - pytanie również powtarzał za każdym razem w większości przypadków dostając tą samą odpowiedź.
- Tak. - Odpowiedział krótko mężczyzna wciąż uśmiechając się. Uwagę dostawcy zwróciły paskudne blizny i ślady po igłach na jego rękach.
- Pieprzony ćpun. - Pomyślał. - Nie znoszę tych obrzydliwych pojebów. Powinno się ich wszystkich pozabijać. - Wręczył pizzę odbiorcy. Rzucił spojrzenie wgłąb pokoju. Najbardziej przyciągnął wzrok ładny jednonogi stoliczek w kolorze hebanu bardzo kontrastujący z otoczeniem. Odznaczał się na tle białych ścian, jasnych, zbudowanych z płyt wiórowych mebli stylizowanych przy pomocy syntetycznej okleiny na dębowe. Na śnieżnobiałej sofie siedziała smukła blondynka, o pięknej bladej cerze i wąskich różowych wargach. Piła herbatę. Sprawiała wrażenie roztargnionej, jakby zastanawiała się nad czymś wyjątkowo istotnym, jej wzrok błądził po pomieszczeniu. - No, no, żonkę to ma niezła - mówił do siebie w myślach - ciekawe czym ten jebany ćpun sobie na to zasłużył. - Zazdrościł mu, czuł się w pewien sposób oszukany. - Człowiek legalnie pracuje, uczy się - kontynuował przemyślenia - płaci podatki i huj z tego ma. A takie gówno warte ścierwo, taki śmieć mieszka sobie w przytulnym mieszkaniu z piękną kobietą u boku. - Bardzo skutecznie powstrzymywał nerwy - nie ma sprawiedliwości na tym świecie. - "ćpun" podziękował odkładając roztaczające dookoła apetyczną woń opakowanie na stojącą tuż obok drzwi niewielką półkę.
- Ile to będzie? - Zapytał.
- Dwanaście dziewięćdziesiąt dziewięć. - Odpowiedział machinalnie.
- Masz tu dwadzieścia. - podał banknot - Reszta dla ciebie.
- Ćpun z kasą. - zamyślił się - na pewno złodziej. Żałosne ścierwo żeruje na uczciwych ludziach. - co do napiwków miał mieszane uczucia. Z jednej strony uznawał przyjmowanie za upokarzające, w jego mniemaniu niewiele różniło się to od żebractwa. Jednak z drugiej był silnie przekonany, że te pieniądze po prostu mu się należą. Było w tym trochę prawdy. Comiesięczna wypłata była bardzo skąpa. Ledwo wystarczało mu na opłacenie studiów i czynszu za "mieszkanie", bo tak nazywał malutki pokój w którym poza łóżkiem i kuchenką elektryczną niewiele więcej było w stanie się zmieścić. Wymienili się pożegnalnym "do zobaczenia" po czym drzwi zatrzasnęły się, zasuwa zgrzytnęła a "chłopak od pizzy" zaczął kierować się do swojego ostatniego celu dwa piętra wyżej.
Dzwonek nie działał. Musiał więc zapukać. Odgłos klucza wkładanego w szczelinę zamka. Drzwi otworzył średniego wieku facet. Brudny podkoszulek, który kiedyś zapewne był biały opinał stosunkowo duży brzuch. Zachwiał się na nogach. Podniósł wzrok z poziomu podłogi.
- Coś ty za jeden? - Warknął w dziwny sposób wydymając wagi.
- Dostarczam pizze. - Bąknął. - Stojący przed nim osobnik budził w nim uczucie wstrętu i przerażenia.
- Właź! - Zlustrował go od góry do dołu, chrząknął, pociągnął nosem, przełknął ślinę. Wzrok szaleńca.
- Lepiej nie. - Próbował się powoli wycofać.
- Właź i nie pierdol! - Chwycił dostawcę za ramię i wrzucił do pomieszczenia.
Dywanu nie było. Żyrandola również. Zamiast niego był jedynie zwisający pod sufitem kabel zakończony żarówką. Grube niebieskie zasłony. Prostokątny stolik. Jakieś paczki, obwiązane nieprzeźroczystą taśmą. Odłamany róg. Sterczą ostre wióry. Brązowa powydzierana kanapa. Fragmenty gąbki wypełzały spomiędzy podartego materiału.
Usiadł na krześle, żółtą czapeczkę położył na stoliku.
- Kurwa! - Wrzasnął siedzący na kanapie szczupły jegomość o spiczastym nosie wpatrując się w sufit. - Mariusz! Patrz! - Brzuchaty spojrzał na niego krytycznie, lecz z zaciekawienie. - Ja latam! - Ze sposobu w jaki wypowiedział to zdanie dało się wywnioskować, że był bardzo przekonany o słuszności tego co mówił. - Ja le-cę! - Powtórzył. Nie unosił się ani na milimetr.
- Julian! - Warknął ten drugi. - Uspokój się. Mamy gościa.
- Kogo żeś tu sprowadził? - Zaczynał wracać do rzeczywistości.
- Szczerze mówiąc... -Zawiesił się na chwilę. Podrapał się po brzuchu. - To sam nie wiem.
* * *
5 stycznia 2004 17:38
- Wiesz co Julek? - Zapytał podrzucając w dłoniach owinięty taśmą pakunek.
- Nie wiem. - Odparł bez zastanowienia.
- Zaraz będzie piętnaście lat, jak dilujemy ten towar.- Wbił wzrok w trzymaną w dłoniach paczuszkę.
- No i co z tego? - "Kostka Rubika", którą jeszcze przed chwilą uporczywie starał się ułożyć we właściwy sposób znalazła się na płycie stołu.
- No wiesz... - Szukał odpowiednich słów. - Nigdy nawet nie spróbowaliśmy.
- Coś sugerujesz? - Domyślał się, ale i tak zapytał.
- Więc dlaczego mielibyśmy nie spróbować? -
- Obiecaliśmy to mamie, pamiętasz? - spojrzał bratu w oczy. - Że nie będziemy brać żadnych prochów i tak dalej.
- Ona nie żyje.
- Kurwa! - Podniósł głos. - Musisz mi o tym przypominać?
- Przepraszam. - Przez długą chwilę panowała niezręczna cisza. - To co ty na to? - Postanowił w końcu przerwać milczenie.
- Nie.
- Ale dlaczego?
- Bo nie.
- To nie jest uzasadnienie.
- Jest.
- Nie jest.
- Jest kurwa! - Zaczynał się irytować. - Koniec! Kropka!
- Nie prawda.
- Prawda.
- Nie.
- Tak.
- No ale co ci szkodzi? - Wciąż próbował go namówić.
- Zamknij się.
- Nie zamknę się.
- To ci zaraz kurwa pomogę! - Denerwował się coraz bardziej. - I to tak ci pomogę, że do końca twojego usranego życia nie będziesz nawet potrafił wymówić swojego imienia!
- Czemu ty zawsze jesteś taki sztywny?
- Sztywny? - Zaśmiał się. - O nie! Ja po prostu, w przeciwieństwie do ciebie, nie mam pustego łba! - zawsze uważał brata za mało rozgarniętego. Słusznie zresztą. - Odkąd byłeś małym kurduplem zawsze wpierdalałeś się w jakieś kłopoty! - Przed oczami błysnęło mu kilka obrazów z dzieciństwa. - I kto ci wtedy pomagał? Kto podawał ci pomocna dłoń?
- No ty. - Mruknął pod nosem.
- No właśnie! Więc teraz posłuchaj swojego starszego, mądrzejszego brata i wybij sobie ten popierdolony pomysł z głowy!
- Ale spójrz na to z drugiej strony. - Szukał kolejnego sposobu na przekonanie Juliana. - Jeszcze nikt kto u nas kupował się nie poskarżył, że to zły towar! Zawsze byli zadowoleni i niedługo wracali!
- A widziałeś jak oni wyglądają? - Wciąż miał nadzieję, że przemówi Mariuszowi do rozsądku. - Jakby miesiąc przeleżeli w rowie pełnym gówna!
- No niby tak.
- Nie niby tylko na pewno.
- No weź się w końcu daj namówić! - zaczynało brakować mu pomysłów
- Tylko raz!
- A wiesz co będzie jak się dowiedzą? - Miał bardzo poważny głos. - Urżną ci jaja przy samej dupie i wepchną do uszu!
- Daj spokój... I tak dostajemy nie więcej niż cztery, czy pięć procent wartości tego towaru. Nam też należy się coś od życia.
- No w sumie racja.
- Nie mamy nic do stracenia. Przecież gorzej niż jest już nie będzie.
- No dobra. Ale ty pierwszy.
- Nie ma sprawy!
* * *
5 stycznia 2004 20:30
- Jebane ćpuny. - pomyślał - pewnie na koniec zechcą mnie zabić. Nigdy nie sądziłem, że dostarczanie pizzy może być tak niebezpieczne.
-To mówisz - brzuchaty kontynuował rozmowę, którą prowadzili już od jakiegoś czasu - że dostarczasz te żarcie, żeby mieć kasę na studia?
- Tak. - Odpowiedział krótko.
- Widzisz Julek. - zwrócił się do brata - nasz nowy przyjaciel też ma przejebane życie!
- Jak wszyscy. - Wybełkotał.
- To może mu je trochę osłodzimy? - zaproponował - I tak mamy od huja tego towaru.
- A rób co chcesz. - Julianowi wszystko było obojętne. Był teraz na biegunie południowym. Otaczały go dziesiątki tysięcy kolorowych pingwinów. Śpiewał razem z nimi.
- Daj zapalniczkę. - Trafiła w czoło. Minęło od tego faktu już około piętnastu sekund. - Chciałeś mnie zabić? - zapytał poważnym, spokojnym tonem.
- Nie.
- Ja myślę, że ty chciałeś mnie zabić.
- Nie, nie chciałem cię zabić.
- Ale na pewno?
- Tak na pewno. Idź już.
- Dobrze. Idę. - od strony pomieszczenia do którego się udał dobiegł odgłos tłuczonego szkła. Jakby kilkanaście szklanych przedmiotów uderzyło jednocześnie o podłogę.
- Co znowu rozjebałeś? - zawołał spiczastonosy.
- Nic! - Odpowiedział głos zza ściany. - Wszystko w porządku. - Po chwili wyszedł ze strzykawką wypełniona jakimś bezbarwnym płynem. - Dawaj łapę.
- Nie ma mowy.
- Daj spokój, zobaczysz, wszystko od razu stanie się lepsze, świat będzie piękniejszy i w ogóle...
- Nie i już. - Dostawca podszedł do propozycji mało entuzjastycznie.
- No dawaj.
- Nie. - Starał się brzmieć stanowczo.
- Daj mu spokój. - Do rozmowy włączył się szczuplejszy z braci. - Jak nie chce, to nie.
- Zaraz zechce! - Wyciągną z szuflady rewolwer, przyłożył chłopakowi do skroni. - No, dawaj rękę. - Nie sprzeciwiał się.
- Pojebało cię. - Julek nie zamierzał ukrywać tego, co myśli o swoim bracie.
Igła trafiła w mięsień. Syknął z bólu. Kolejna próba - równie chybiona. Za szóstym razem znalazła się w miejscu przeznaczenia. Substancja trafiła do krwiobiegu. Świat zawirował. Nie słyszał co do niego mówili. Sufit spadł mu na głowę, podłoga zafalowała, zrobiło się ciemno.
* * *
5 stycznia 2004 22:15
- Wiesz Stevie... - Pewien po części osiwiały pan w średnim wieku powiedział do drugiego częściowo osiwiałego pana w średnim wieku.
- Tak?
- Myślę, że jesteśmy już za starzy do tej roboty.
- Też tak sądzę. - Zgadzali się ze sobą prawie zawsze.
- Powinniśmy z tym skończyć. - Zaproponował.
- Istotnie. Powinniśmy.
- Powinniśmy teraz siedzieć w ciepłym mieszkaniu, pić herbatę i rozgrywać partię szachów, jak przystało na staruszków.
- Zgadzam się z tobą całkowicie Hugo. - Otworzył drzwi. Weszli do klatki schodowej.
Szli powoli, krok za krokiem, stopień za stopniem. Gdy oboje dotarli do celu byli już zmęczeni.
- Hugo. - Głęboki wdech - Zaczekajmy chwilę. - kolejny - Daj odpocząć.
- Dobrze. Nie ma pośpiechu. - Stali chwile dysząc tak jakby dopiero co przebiegli maraton - Ja chcę być znowu młody.
- Ja też. Nawet nie wiesz jak bardzo.
* * *
5 stycznia 2004 22:15
Pukanie do drzwi.
- Ja otworzę. - Wyrwał się Mariusz.
Szczęk zamka. Drzwi zaskrzypiały. "dzień dobry". Krótki świst. Odgłos ciała uderzającego o posadzkę. Leżał na podłodze z okrągłym otworem w czole, z którego wciąż wypływała wąska stróżka dymu. Kolejny wystrzał. Krew obryzgała ścianę. Juliana nie było już na tym świecie.
- A ty to kto? - Jeden z mężczyzn był zdziwiony obecnością chłopaka.
- Pizze dostarczam.
- Zastrzel go Hugo. - Odezwał się drugi.
- Ale dlaczego?
- Widział nas.
- Myślisz, że komuś powie?
- Tak myślę.
- Nie zapłacili nam za niego.
- Daj ja go zastrzelę.
- Zostaw. Młody jest. Daj mu żyć.
- Widział nas. - Wymierzył. - Strzelić, czy nie? - zastanawiał się w myślach.
* * *
Przed twarzą miał wylot lufy. Był naćpany, ledwo kontaktował. Jednak miał świadomość zagrożenia. Siedział na podłodze. Przed nim było dwóch starszych facetów w czarnych płaszczach. Nie chciał umierać. Bardzo bał się śmierci. Miał w końcu wielkie ambicje, wspaniałe plany. Świetlana przyszłość stała do niego otworem. Młodość dawała ogromną mnogość możliwości. To wszystko mogła zakończyć jedna kula. Nie mógł na to pozwolić Tuż obok, pod krzesłem, leżał rewolwer. Czuł, że to jego jedyna szansa.
* * *
Zabezpieczył broń. Postanowił darować życie biednemu studentowi, dostawcy pizzy. Huk. Przeszywający ból. Kula wbiła się w udo. Chłopak stał na kolanach, na podłodze. W dłoniach trzymał wielki, srebrny rewolwer.
- Kurwa. Hugo. On do mnie strzelił! - Hugo nie odpowiedział. Po prostu pociągną za spust swojego Glocka. Osiem razy. Każdy z pocisków trafił w głowę. Dostawca padł uderzając twarzą o podłogę. Krew rozlała się dookoła. - On mnie, kurwa, postrzelił! - Steve był w szoku. Nie spodziewał się tego.
- Nie jęcz. - Pocieszał go kolega po fachu. - To tylko noga. Lekarz wyciągnie kulkę, poleżysz trochę w łóżku. Do wesela się zagoi.
- Jasne. Pewnie nie będę mógł już chodzić. - Celowo dramatyzował.
- Nie pierdol. Wszystko będzie dobrze. Będę ci przynosił pomarańcze.
- A dlaczego pomarańcze?
- Bo jak ktoś leży w szpitalu, to zawsze nosi się mu pomarańcze.
- Co ty pieprzysz? - oburzył się - Nie nosi się żadnych pieprzonych pomarańczy.
- Właśnie, że tak. - Chwycił go pod ramie, zaczął prowadzić.
- Gówno prawda!
- Więc dobrze! Nie będę ci kurwa przynosił żadnych pomarańczy, zadowolony? Będziesz wpierdalał te szpitalne żarcie aż ci żołądek tyłkiem wylezie.
- Nie no... - Uspokoił się - nie o to mi chodziło.
- Wiem Steve, wiem. - Uśmiechnął się - Chodź szybciej. Kilka osób na pewno słyszało ten wystrzał.
Chcę podkreślić, że jestem amatorem z niewielkim doświadczeniem(pewnie wielu tak pisze, ale co mi szkodzi).
Zresztą. Przejdę już lepiej do samej treści.
Tekst zawiera wulgaryzmy // Lilith
5 stycznia 2004 19:45
Żółty motorower zatrzymał się na chodniku przed kamieniczką. Napędzane wiatrem płatki śniegu wirowały dookoła. Było zimno. Zszedł z pojazdu. Otworzenie drzwi przysporzyło mu niewielkich kłopotów. Dwie duże pizze, które miał dostarczyć utrudniały mu wykonanie zadania. Miał na sobie żółtą czapeczkę z logiem pizzerii, w której był zatrudniony jako dostawca. Był młody, musiał zdobyć pieniądze na opłacenie studiów. Wierzył, że dzięki nim poziom jego życia podniesie się. Na razie był jednak tylko dostawcą. Poszedł w górę, po schodach.
- Jeszcze tylko dwie pizze i koniec - mówił do siebie w myślach - Będę mógł pójść do domu i wreszcie się wyspać - znalazł się na drugim piętrze - Nienawidzę tej pracy. To takie upokarzające. - kontynuował swoją wewnętrzną dysputę z samym sobą - jedyne co wciąż mnie tu trzyma, to świadomość tego, że to ja będę się śmiał ostatni. - Trzecie piętro - Będę patrzał z góry na takich jak "szef". Pieprzony ohydny, grubas. - pociągnął nosem - Jeszcze tylko trochę. - Czwarte piętro. Dzwonek do drzwi. Raz, drugi. Szczęk zamka, drzwi otwierają się.
- Dobry wieczór. - Powitał go stojący w mieszkaniu mężczyzna z niekłamanym, szerokim, szczerym uśmiechem.
- I co się tak kurwa cieszysz? - Pomyślał, lecz nie powiedział. Nie był dziś w dobrym nastroju. Każde przejawy cudzego szczęścia doprowadzały go do frustracji. Był jednak człowiekiem opanowanym. - Dobry wieczór. - Po raz kolejny przywitał się w ten sam wyuczony sposób. - Zamawiał pan pizze? - pytanie również powtarzał za każdym razem w większości przypadków dostając tą samą odpowiedź.
- Tak. - Odpowiedział krótko mężczyzna wciąż uśmiechając się. Uwagę dostawcy zwróciły paskudne blizny i ślady po igłach na jego rękach.
- Pieprzony ćpun. - Pomyślał. - Nie znoszę tych obrzydliwych pojebów. Powinno się ich wszystkich pozabijać. - Wręczył pizzę odbiorcy. Rzucił spojrzenie wgłąb pokoju. Najbardziej przyciągnął wzrok ładny jednonogi stoliczek w kolorze hebanu bardzo kontrastujący z otoczeniem. Odznaczał się na tle białych ścian, jasnych, zbudowanych z płyt wiórowych mebli stylizowanych przy pomocy syntetycznej okleiny na dębowe. Na śnieżnobiałej sofie siedziała smukła blondynka, o pięknej bladej cerze i wąskich różowych wargach. Piła herbatę. Sprawiała wrażenie roztargnionej, jakby zastanawiała się nad czymś wyjątkowo istotnym, jej wzrok błądził po pomieszczeniu. - No, no, żonkę to ma niezła - mówił do siebie w myślach - ciekawe czym ten jebany ćpun sobie na to zasłużył. - Zazdrościł mu, czuł się w pewien sposób oszukany. - Człowiek legalnie pracuje, uczy się - kontynuował przemyślenia - płaci podatki i huj z tego ma. A takie gówno warte ścierwo, taki śmieć mieszka sobie w przytulnym mieszkaniu z piękną kobietą u boku. - Bardzo skutecznie powstrzymywał nerwy - nie ma sprawiedliwości na tym świecie. - "ćpun" podziękował odkładając roztaczające dookoła apetyczną woń opakowanie na stojącą tuż obok drzwi niewielką półkę.
- Ile to będzie? - Zapytał.
- Dwanaście dziewięćdziesiąt dziewięć. - Odpowiedział machinalnie.
- Masz tu dwadzieścia. - podał banknot - Reszta dla ciebie.
- Ćpun z kasą. - zamyślił się - na pewno złodziej. Żałosne ścierwo żeruje na uczciwych ludziach. - co do napiwków miał mieszane uczucia. Z jednej strony uznawał przyjmowanie za upokarzające, w jego mniemaniu niewiele różniło się to od żebractwa. Jednak z drugiej był silnie przekonany, że te pieniądze po prostu mu się należą. Było w tym trochę prawdy. Comiesięczna wypłata była bardzo skąpa. Ledwo wystarczało mu na opłacenie studiów i czynszu za "mieszkanie", bo tak nazywał malutki pokój w którym poza łóżkiem i kuchenką elektryczną niewiele więcej było w stanie się zmieścić. Wymienili się pożegnalnym "do zobaczenia" po czym drzwi zatrzasnęły się, zasuwa zgrzytnęła a "chłopak od pizzy" zaczął kierować się do swojego ostatniego celu dwa piętra wyżej.
Dzwonek nie działał. Musiał więc zapukać. Odgłos klucza wkładanego w szczelinę zamka. Drzwi otworzył średniego wieku facet. Brudny podkoszulek, który kiedyś zapewne był biały opinał stosunkowo duży brzuch. Zachwiał się na nogach. Podniósł wzrok z poziomu podłogi.
- Coś ty za jeden? - Warknął w dziwny sposób wydymając wagi.
- Dostarczam pizze. - Bąknął. - Stojący przed nim osobnik budził w nim uczucie wstrętu i przerażenia.
- Właź! - Zlustrował go od góry do dołu, chrząknął, pociągnął nosem, przełknął ślinę. Wzrok szaleńca.
- Lepiej nie. - Próbował się powoli wycofać.
- Właź i nie pierdol! - Chwycił dostawcę za ramię i wrzucił do pomieszczenia.
Dywanu nie było. Żyrandola również. Zamiast niego był jedynie zwisający pod sufitem kabel zakończony żarówką. Grube niebieskie zasłony. Prostokątny stolik. Jakieś paczki, obwiązane nieprzeźroczystą taśmą. Odłamany róg. Sterczą ostre wióry. Brązowa powydzierana kanapa. Fragmenty gąbki wypełzały spomiędzy podartego materiału.
Usiadł na krześle, żółtą czapeczkę położył na stoliku.
- Kurwa! - Wrzasnął siedzący na kanapie szczupły jegomość o spiczastym nosie wpatrując się w sufit. - Mariusz! Patrz! - Brzuchaty spojrzał na niego krytycznie, lecz z zaciekawienie. - Ja latam! - Ze sposobu w jaki wypowiedział to zdanie dało się wywnioskować, że był bardzo przekonany o słuszności tego co mówił. - Ja le-cę! - Powtórzył. Nie unosił się ani na milimetr.
- Julian! - Warknął ten drugi. - Uspokój się. Mamy gościa.
- Kogo żeś tu sprowadził? - Zaczynał wracać do rzeczywistości.
- Szczerze mówiąc... -Zawiesił się na chwilę. Podrapał się po brzuchu. - To sam nie wiem.
* * *
5 stycznia 2004 17:38
- Wiesz co Julek? - Zapytał podrzucając w dłoniach owinięty taśmą pakunek.
- Nie wiem. - Odparł bez zastanowienia.
- Zaraz będzie piętnaście lat, jak dilujemy ten towar.- Wbił wzrok w trzymaną w dłoniach paczuszkę.
- No i co z tego? - "Kostka Rubika", którą jeszcze przed chwilą uporczywie starał się ułożyć we właściwy sposób znalazła się na płycie stołu.
- No wiesz... - Szukał odpowiednich słów. - Nigdy nawet nie spróbowaliśmy.
- Coś sugerujesz? - Domyślał się, ale i tak zapytał.
- Więc dlaczego mielibyśmy nie spróbować? -
- Obiecaliśmy to mamie, pamiętasz? - spojrzał bratu w oczy. - Że nie będziemy brać żadnych prochów i tak dalej.
- Ona nie żyje.
- Kurwa! - Podniósł głos. - Musisz mi o tym przypominać?
- Przepraszam. - Przez długą chwilę panowała niezręczna cisza. - To co ty na to? - Postanowił w końcu przerwać milczenie.
- Nie.
- Ale dlaczego?
- Bo nie.
- To nie jest uzasadnienie.
- Jest.
- Nie jest.
- Jest kurwa! - Zaczynał się irytować. - Koniec! Kropka!
- Nie prawda.
- Prawda.
- Nie.
- Tak.
- No ale co ci szkodzi? - Wciąż próbował go namówić.
- Zamknij się.
- Nie zamknę się.
- To ci zaraz kurwa pomogę! - Denerwował się coraz bardziej. - I to tak ci pomogę, że do końca twojego usranego życia nie będziesz nawet potrafił wymówić swojego imienia!
- Czemu ty zawsze jesteś taki sztywny?
- Sztywny? - Zaśmiał się. - O nie! Ja po prostu, w przeciwieństwie do ciebie, nie mam pustego łba! - zawsze uważał brata za mało rozgarniętego. Słusznie zresztą. - Odkąd byłeś małym kurduplem zawsze wpierdalałeś się w jakieś kłopoty! - Przed oczami błysnęło mu kilka obrazów z dzieciństwa. - I kto ci wtedy pomagał? Kto podawał ci pomocna dłoń?
- No ty. - Mruknął pod nosem.
- No właśnie! Więc teraz posłuchaj swojego starszego, mądrzejszego brata i wybij sobie ten popierdolony pomysł z głowy!
- Ale spójrz na to z drugiej strony. - Szukał kolejnego sposobu na przekonanie Juliana. - Jeszcze nikt kto u nas kupował się nie poskarżył, że to zły towar! Zawsze byli zadowoleni i niedługo wracali!
- A widziałeś jak oni wyglądają? - Wciąż miał nadzieję, że przemówi Mariuszowi do rozsądku. - Jakby miesiąc przeleżeli w rowie pełnym gówna!
- No niby tak.
- Nie niby tylko na pewno.
- No weź się w końcu daj namówić! - zaczynało brakować mu pomysłów
- Tylko raz!
- A wiesz co będzie jak się dowiedzą? - Miał bardzo poważny głos. - Urżną ci jaja przy samej dupie i wepchną do uszu!
- Daj spokój... I tak dostajemy nie więcej niż cztery, czy pięć procent wartości tego towaru. Nam też należy się coś od życia.
- No w sumie racja.
- Nie mamy nic do stracenia. Przecież gorzej niż jest już nie będzie.
- No dobra. Ale ty pierwszy.
- Nie ma sprawy!
* * *
5 stycznia 2004 20:30
- Jebane ćpuny. - pomyślał - pewnie na koniec zechcą mnie zabić. Nigdy nie sądziłem, że dostarczanie pizzy może być tak niebezpieczne.
-To mówisz - brzuchaty kontynuował rozmowę, którą prowadzili już od jakiegoś czasu - że dostarczasz te żarcie, żeby mieć kasę na studia?
- Tak. - Odpowiedział krótko.
- Widzisz Julek. - zwrócił się do brata - nasz nowy przyjaciel też ma przejebane życie!
- Jak wszyscy. - Wybełkotał.
- To może mu je trochę osłodzimy? - zaproponował - I tak mamy od huja tego towaru.
- A rób co chcesz. - Julianowi wszystko było obojętne. Był teraz na biegunie południowym. Otaczały go dziesiątki tysięcy kolorowych pingwinów. Śpiewał razem z nimi.
- Daj zapalniczkę. - Trafiła w czoło. Minęło od tego faktu już około piętnastu sekund. - Chciałeś mnie zabić? - zapytał poważnym, spokojnym tonem.
- Nie.
- Ja myślę, że ty chciałeś mnie zabić.
- Nie, nie chciałem cię zabić.
- Ale na pewno?
- Tak na pewno. Idź już.
- Dobrze. Idę. - od strony pomieszczenia do którego się udał dobiegł odgłos tłuczonego szkła. Jakby kilkanaście szklanych przedmiotów uderzyło jednocześnie o podłogę.
- Co znowu rozjebałeś? - zawołał spiczastonosy.
- Nic! - Odpowiedział głos zza ściany. - Wszystko w porządku. - Po chwili wyszedł ze strzykawką wypełniona jakimś bezbarwnym płynem. - Dawaj łapę.
- Nie ma mowy.
- Daj spokój, zobaczysz, wszystko od razu stanie się lepsze, świat będzie piękniejszy i w ogóle...
- Nie i już. - Dostawca podszedł do propozycji mało entuzjastycznie.
- No dawaj.
- Nie. - Starał się brzmieć stanowczo.
- Daj mu spokój. - Do rozmowy włączył się szczuplejszy z braci. - Jak nie chce, to nie.
- Zaraz zechce! - Wyciągną z szuflady rewolwer, przyłożył chłopakowi do skroni. - No, dawaj rękę. - Nie sprzeciwiał się.
- Pojebało cię. - Julek nie zamierzał ukrywać tego, co myśli o swoim bracie.
Igła trafiła w mięsień. Syknął z bólu. Kolejna próba - równie chybiona. Za szóstym razem znalazła się w miejscu przeznaczenia. Substancja trafiła do krwiobiegu. Świat zawirował. Nie słyszał co do niego mówili. Sufit spadł mu na głowę, podłoga zafalowała, zrobiło się ciemno.
* * *
5 stycznia 2004 22:15
- Wiesz Stevie... - Pewien po części osiwiały pan w średnim wieku powiedział do drugiego częściowo osiwiałego pana w średnim wieku.
- Tak?
- Myślę, że jesteśmy już za starzy do tej roboty.
- Też tak sądzę. - Zgadzali się ze sobą prawie zawsze.
- Powinniśmy z tym skończyć. - Zaproponował.
- Istotnie. Powinniśmy.
- Powinniśmy teraz siedzieć w ciepłym mieszkaniu, pić herbatę i rozgrywać partię szachów, jak przystało na staruszków.
- Zgadzam się z tobą całkowicie Hugo. - Otworzył drzwi. Weszli do klatki schodowej.
Szli powoli, krok za krokiem, stopień za stopniem. Gdy oboje dotarli do celu byli już zmęczeni.
- Hugo. - Głęboki wdech - Zaczekajmy chwilę. - kolejny - Daj odpocząć.
- Dobrze. Nie ma pośpiechu. - Stali chwile dysząc tak jakby dopiero co przebiegli maraton - Ja chcę być znowu młody.
- Ja też. Nawet nie wiesz jak bardzo.
* * *
5 stycznia 2004 22:15
Pukanie do drzwi.
- Ja otworzę. - Wyrwał się Mariusz.
Szczęk zamka. Drzwi zaskrzypiały. "dzień dobry". Krótki świst. Odgłos ciała uderzającego o posadzkę. Leżał na podłodze z okrągłym otworem w czole, z którego wciąż wypływała wąska stróżka dymu. Kolejny wystrzał. Krew obryzgała ścianę. Juliana nie było już na tym świecie.
- A ty to kto? - Jeden z mężczyzn był zdziwiony obecnością chłopaka.
- Pizze dostarczam.
- Zastrzel go Hugo. - Odezwał się drugi.
- Ale dlaczego?
- Widział nas.
- Myślisz, że komuś powie?
- Tak myślę.
- Nie zapłacili nam za niego.
- Daj ja go zastrzelę.
- Zostaw. Młody jest. Daj mu żyć.
- Widział nas. - Wymierzył. - Strzelić, czy nie? - zastanawiał się w myślach.
* * *
Przed twarzą miał wylot lufy. Był naćpany, ledwo kontaktował. Jednak miał świadomość zagrożenia. Siedział na podłodze. Przed nim było dwóch starszych facetów w czarnych płaszczach. Nie chciał umierać. Bardzo bał się śmierci. Miał w końcu wielkie ambicje, wspaniałe plany. Świetlana przyszłość stała do niego otworem. Młodość dawała ogromną mnogość możliwości. To wszystko mogła zakończyć jedna kula. Nie mógł na to pozwolić Tuż obok, pod krzesłem, leżał rewolwer. Czuł, że to jego jedyna szansa.
* * *
Zabezpieczył broń. Postanowił darować życie biednemu studentowi, dostawcy pizzy. Huk. Przeszywający ból. Kula wbiła się w udo. Chłopak stał na kolanach, na podłodze. W dłoniach trzymał wielki, srebrny rewolwer.
- Kurwa. Hugo. On do mnie strzelił! - Hugo nie odpowiedział. Po prostu pociągną za spust swojego Glocka. Osiem razy. Każdy z pocisków trafił w głowę. Dostawca padł uderzając twarzą o podłogę. Krew rozlała się dookoła. - On mnie, kurwa, postrzelił! - Steve był w szoku. Nie spodziewał się tego.
- Nie jęcz. - Pocieszał go kolega po fachu. - To tylko noga. Lekarz wyciągnie kulkę, poleżysz trochę w łóżku. Do wesela się zagoi.
- Jasne. Pewnie nie będę mógł już chodzić. - Celowo dramatyzował.
- Nie pierdol. Wszystko będzie dobrze. Będę ci przynosił pomarańcze.
- A dlaczego pomarańcze?
- Bo jak ktoś leży w szpitalu, to zawsze nosi się mu pomarańcze.
- Co ty pieprzysz? - oburzył się - Nie nosi się żadnych pieprzonych pomarańczy.
- Właśnie, że tak. - Chwycił go pod ramie, zaczął prowadzić.
- Gówno prawda!
- Więc dobrze! Nie będę ci kurwa przynosił żadnych pomarańczy, zadowolony? Będziesz wpierdalał te szpitalne żarcie aż ci żołądek tyłkiem wylezie.
- Nie no... - Uspokoił się - nie o to mi chodziło.
- Wiem Steve, wiem. - Uśmiechnął się - Chodź szybciej. Kilka osób na pewno słyszało ten wystrzał.
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out.