10-11-2013, 12:35
Pisałam już, że lubię spokój. I ciszę. A nade wszystko ciszę i spokój. Jednak uzyskanie tych dwóch rzeczy w przypadku, kiedy mieszka się z Gimbusówną jest trudno osiągalne. Bardzo trudno. Oczywiście wyjściem byłoby związanie, zakneblowanie Gimbusówny, wrzucenie w czarną otchłań piwnicy, a na dodatek zamurowanie wejścia do owych współczesnych lochów. Jednak nie wiem co na to Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Sąsiadom też mogą się nie spodobać nieplanowane przeróbki remontowe.
A zaczęło się zupełnie niewinnie.
- Mamooooo! – wysoki ton głosu dziecięcia świadczył o tym, że będzie czegoś chciało.
- Nie mam kasy – rzuciłam odruchowo znad klawiatury, nawet już nie zaprzątając sobie głowy tym, czego dziecina może chcieć. I tak zawsze chce kasę. Na co? Nie wiem, nie daję jej przecież. A przynajmniej nie daję dobrowolnie.
- Mamoooooo! – piskliwe, wysokie tony zbliżały się do mojej jedynej ostoi w mieszkaniu, czyli mojego pokoiku.
- Nie mam! – odkrzyknęłam, pragnąc w duchu zatkać czymś otwór gębowy Gimbusówny, z którego wydobywały się świdrujące przestrzeń, dźwięki.
- Mamoooooo! – zawyło mi nad uchem, zmuszając mnie do przeniesienia wzroku znad klawiatury na latorośl. – A te klawisze na szafie to twoje?
- Nooo – mruknęłam mało grzecznie.
- To ja je sobie pożyczę – oznajmiło dziecię, wprawiając mnie tymi słowy w zdumienie.
Naprawdę nie wzięło samo bez pozwolenia?
Zaraz, zaraz!
To moje klawisze. MOJE. I dlaczego niby mam je oddawać w chciwe łapki Gimbusówny? Jak zabierze je do siebie do pokoju, to zginą. Przepadną w otchłani bałaganu. Mimo swojej wielkości. Całe cztery gamy. A może pięć? Nie pamiętam. Lata już leżą schowane.
- Nie ma zasilacza – przypomniało mi się, dlaczego już dawno na nich nie grałam – przepadł, spalił się, ufo go porwało.
- Ja mam zasilacz! – wypaliła radośnie Gimbusówna.
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
- Dobra. Bierz i spadaj – zgodziłam się, wracając do swoich tekstów.
Dziecię z gracją pijanej łani z plączącymi się nogami, pognało do siebie, targając ze sobą pudło z keyboardem.
Będzie chwila spokoju. Zasilacz, który Gimbusówna skądś wytrzasnęła na pewno nie będzie działał. No bo niby dlaczego miałoby działać coś, co kiedyś było ładowarką? Zacznie szukać po fejsie, allegro, tablicy czy innych portalach, podobnego. Na pewno nie znajdzie, ale będzie miała zajęcie na jakiś czas. A ja spokój. I ciszę.
Nie doceniłam inteligencji producentów.
O tym, że dało się do klawiszy podłączyć starą ładowarkę telefoniczną, a może to był stary zasilacz modemu, przekonał mnie piskliwy dźwięk dobywający się z pokoju dziecięcia. Tym razem nie ono piszczało, a klawisze, kiedy sprawdzana była różnorodność wydawanych przez nie dźwięków.
Na usta cisnęło mi się w tej chwili to, co zwykle w komiksach zastąpione jest znaczkami: !@#$%^&.
Spokój i cisza odeszły w zapomnienie.
A ja stanęłam w obliczu wizji stukających do drzwi policjantów, których wezwali sąsiedzi oburzeni zakłócaniem ciszy nocnej. Bo do diaska dawno już było po dwudziestej drugiej! Gmbusówna! Ty już powinnaś spać! A przynajmniej udawać, że śpisz, abym miała spokój.
I upragnioną ciszę.
Musiałam ruszyć swoje leniwe cztery literki i wejść w strefę radioaktywną, jaką zwykle stanowi pokój Gimbusówny.
Przywitałam się w drzwiach z zastępem bakterii (czyt. poślizgnęłam się na pięciodniowej kanapce, która wypełzała spod tapczanu), wyjaśniłam cel swojej wizyty (przekrzykując hałas udało mi się oznajmić, że jest zdecydowanie za głośno) i przedarłam się przez ostre ciernie porastających podłogę chaszczy (udało mi się nie poślizgnąć na batoniku, opakowaniach po chrupkach, a nawet pięknym slalomem ominęłam stertę ręczników, bluzek i czegoś, co kiedyś było skarpetkami).
Dotarłam do keyboardu.
Volume. Na minimum. Od razu. Szybkim, zdecydowanym ruchem.
- Gimbusówna – pokazałam jej ów suwak – To jest jeden z najważniejszych przycisków na tym sprzęcie – zaczęłam wyjaśniać. – Zaraz po Off – pokazałam palcem – wskazane, abyś korzystała z nich jak najczęściej.
Pokazałam jak to zrobić, w efekcie czego zapadła upragniona cisza.
- Mamoooo! – znowu wycie. Będzie czegoś chciała. – A nauczysz mnie grać?
Tym pytaniem wprawiła mnie w osłupienie. Przysiadłam z wrażenia na tapczanie. To znaczy zamierzałam przysiąść, ale w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że mogłabym już nie odkleić się od niego. A pozostanie na dłużej w strefie radioaktywnej, bez specjalnego kombinezonu i maski, stanowiło czynność wielce heroiczną. Skłonności do nieuzasadnionego bohaterstwa nie miałam nigdy.
- Yyyy.... Eeeee – wyartykułowałam z trudem.
- Bo ty kiedyś grałaś, to umiesz! I widziałam, że śpiewniki masz! I sama kiedyś mówiłaś, że umiesz! I że mi pokażesz!
Całkiem możliwe, że kiedyś takie słowa padły z moich ust. Tyle, że to było jeszcze wtedy, kiedy wierzyłam, że Gimbus to zagubiony nastolatek, a nie stan umysłu.
- To ja ci dam książeczkę z nutami, podręcznik do nauki gry itp. – zamierzałam się ewakuować.
- I ja to mam przeczytać? – zdziwiło się dziecię.
Nie skarbie. Możesz tam pooglądać wyłącznie obrazki.
- Wygląda na to, że tak – odparłam, wprawiając Gimbusównę w przyspieszoną depresję.
- I może jeszcze nauczyć się tych nut? – spytała, ze strachem malującym się na twarzyczce.
Ależ nie... skarbie... Nuty same się zagrają. A jeśli nie będziesz rozróżniała „Do” od „Sol” to naprawdę nie sprawi to nikomu wielkiej różnicy. Zresztą, skoro w szkole od tylu lat nie sprawiało to twojej pani od muzyki...
- A jak inaczej chcesz cokolwiek zagrać?
- No nie wiem – mruknęło dziecię.
Przytargałam podręczniki, pokazałam co i jak, prosząc o ściszenie dźwięku, a najlepiej założenie słuchawek. Niestety producent słuchawek nie był tak inteligentny jak ten od ładowarko-zasilacza i wejście nie pasowało.
Gimbusówna miała zajęcie.
A ja zyskałam pewność, że siedząc w domu nie rozrabia na podwórku, czy imprezie.
I nawet skłonna byłam złożyć na ołtarzu ulubiony spokój i ciszę, by trwało to jak najdłużej.
Czyli w przypadku dziecięca – może z jakieś dwie godziny.
Dziecię szybko się nudzi.
Nie przewidziałam jednego.
Gimbusównie nauka gry spodobała się.
Do tego stopnia, że po kilku dniach katowania moich uszu melodyjkami znalezionymi w necie, ja sama, osobiście miałam ochotę wywalić keyboard przez okno.
Pozostawało nałożyć słuchawki, włączyć ulubioną muzykę i spróbować skupić się na pisaniu, co też uczyniłam.
Tyle, że nawet muzyka w słuchawkach nie zagłuszała wrzasków z pokoju Gimbusówny.
- Mamooooo! A gdzie jest nuta „Si”?
- Mamooooo! A mi to nie wychodzi!
- Mamooooo! A znasz ten kawałek?
- Mamooooo! A dlaczego tu jest inaczej niż w necie?
- Mamooooo! Mamooooo! Mamooooo!
Popatrzyłam smętnie na monitor.
Spokój i cisza. Tylko tyle. Spokój i cisza.
- Gimbusówna, może wyjdziesz na podwórko spotkać się ze znajomymi? – zaproponowałam.
- Gram! – odparło dziecię, kolejny raz męcząc niemiłosiernie soundtrack Harry Pottera.
Cóż jednym palcem, to sobie można w nosie podłubać, a nie skakać po klawiszach.
Skoro przeżyłam odgłosy pewnej klockowej gry, to pewnie i to przeżyję.
Tyle, że moja psychika po tygodniu miała zupełnie inne zdanie. I zaprotestowała. Ostro.
- !@#$%^& ! Wyłącz to wreszcie! Przestań grać! – wrzasnęłam ze swojego pokoju, słysząc po raz tysięczny, a może milionowy, początek Harryego P.
- Ale ja film włączyłam. Z płytki. Sama mi ją kupiłaś – wyjaśniła Gimbusówna.
Nigdy już nie obejrzę tego filmu, mimo sympatii do Snape.
http://www.youtube.com/watch?v=_XyOqJ_E9_0
A zaczęło się zupełnie niewinnie.
- Mamooooo! – wysoki ton głosu dziecięcia świadczył o tym, że będzie czegoś chciało.
- Nie mam kasy – rzuciłam odruchowo znad klawiatury, nawet już nie zaprzątając sobie głowy tym, czego dziecina może chcieć. I tak zawsze chce kasę. Na co? Nie wiem, nie daję jej przecież. A przynajmniej nie daję dobrowolnie.
- Mamoooooo! – piskliwe, wysokie tony zbliżały się do mojej jedynej ostoi w mieszkaniu, czyli mojego pokoiku.
- Nie mam! – odkrzyknęłam, pragnąc w duchu zatkać czymś otwór gębowy Gimbusówny, z którego wydobywały się świdrujące przestrzeń, dźwięki.
- Mamoooooo! – zawyło mi nad uchem, zmuszając mnie do przeniesienia wzroku znad klawiatury na latorośl. – A te klawisze na szafie to twoje?
- Nooo – mruknęłam mało grzecznie.
- To ja je sobie pożyczę – oznajmiło dziecię, wprawiając mnie tymi słowy w zdumienie.
Naprawdę nie wzięło samo bez pozwolenia?
Zaraz, zaraz!
To moje klawisze. MOJE. I dlaczego niby mam je oddawać w chciwe łapki Gimbusówny? Jak zabierze je do siebie do pokoju, to zginą. Przepadną w otchłani bałaganu. Mimo swojej wielkości. Całe cztery gamy. A może pięć? Nie pamiętam. Lata już leżą schowane.
- Nie ma zasilacza – przypomniało mi się, dlaczego już dawno na nich nie grałam – przepadł, spalił się, ufo go porwało.
- Ja mam zasilacz! – wypaliła radośnie Gimbusówna.
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
- Dobra. Bierz i spadaj – zgodziłam się, wracając do swoich tekstów.
Dziecię z gracją pijanej łani z plączącymi się nogami, pognało do siebie, targając ze sobą pudło z keyboardem.
Będzie chwila spokoju. Zasilacz, który Gimbusówna skądś wytrzasnęła na pewno nie będzie działał. No bo niby dlaczego miałoby działać coś, co kiedyś było ładowarką? Zacznie szukać po fejsie, allegro, tablicy czy innych portalach, podobnego. Na pewno nie znajdzie, ale będzie miała zajęcie na jakiś czas. A ja spokój. I ciszę.
Nie doceniłam inteligencji producentów.
O tym, że dało się do klawiszy podłączyć starą ładowarkę telefoniczną, a może to był stary zasilacz modemu, przekonał mnie piskliwy dźwięk dobywający się z pokoju dziecięcia. Tym razem nie ono piszczało, a klawisze, kiedy sprawdzana była różnorodność wydawanych przez nie dźwięków.
Na usta cisnęło mi się w tej chwili to, co zwykle w komiksach zastąpione jest znaczkami: !@#$%^&.
Spokój i cisza odeszły w zapomnienie.
A ja stanęłam w obliczu wizji stukających do drzwi policjantów, których wezwali sąsiedzi oburzeni zakłócaniem ciszy nocnej. Bo do diaska dawno już było po dwudziestej drugiej! Gmbusówna! Ty już powinnaś spać! A przynajmniej udawać, że śpisz, abym miała spokój.
I upragnioną ciszę.
Musiałam ruszyć swoje leniwe cztery literki i wejść w strefę radioaktywną, jaką zwykle stanowi pokój Gimbusówny.
Przywitałam się w drzwiach z zastępem bakterii (czyt. poślizgnęłam się na pięciodniowej kanapce, która wypełzała spod tapczanu), wyjaśniłam cel swojej wizyty (przekrzykując hałas udało mi się oznajmić, że jest zdecydowanie za głośno) i przedarłam się przez ostre ciernie porastających podłogę chaszczy (udało mi się nie poślizgnąć na batoniku, opakowaniach po chrupkach, a nawet pięknym slalomem ominęłam stertę ręczników, bluzek i czegoś, co kiedyś było skarpetkami).
Dotarłam do keyboardu.
Volume. Na minimum. Od razu. Szybkim, zdecydowanym ruchem.
- Gimbusówna – pokazałam jej ów suwak – To jest jeden z najważniejszych przycisków na tym sprzęcie – zaczęłam wyjaśniać. – Zaraz po Off – pokazałam palcem – wskazane, abyś korzystała z nich jak najczęściej.
Pokazałam jak to zrobić, w efekcie czego zapadła upragniona cisza.
- Mamoooo! – znowu wycie. Będzie czegoś chciała. – A nauczysz mnie grać?
Tym pytaniem wprawiła mnie w osłupienie. Przysiadłam z wrażenia na tapczanie. To znaczy zamierzałam przysiąść, ale w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że mogłabym już nie odkleić się od niego. A pozostanie na dłużej w strefie radioaktywnej, bez specjalnego kombinezonu i maski, stanowiło czynność wielce heroiczną. Skłonności do nieuzasadnionego bohaterstwa nie miałam nigdy.
- Yyyy.... Eeeee – wyartykułowałam z trudem.
- Bo ty kiedyś grałaś, to umiesz! I widziałam, że śpiewniki masz! I sama kiedyś mówiłaś, że umiesz! I że mi pokażesz!
Całkiem możliwe, że kiedyś takie słowa padły z moich ust. Tyle, że to było jeszcze wtedy, kiedy wierzyłam, że Gimbus to zagubiony nastolatek, a nie stan umysłu.
- To ja ci dam książeczkę z nutami, podręcznik do nauki gry itp. – zamierzałam się ewakuować.
- I ja to mam przeczytać? – zdziwiło się dziecię.
Nie skarbie. Możesz tam pooglądać wyłącznie obrazki.
- Wygląda na to, że tak – odparłam, wprawiając Gimbusównę w przyspieszoną depresję.
- I może jeszcze nauczyć się tych nut? – spytała, ze strachem malującym się na twarzyczce.
Ależ nie... skarbie... Nuty same się zagrają. A jeśli nie będziesz rozróżniała „Do” od „Sol” to naprawdę nie sprawi to nikomu wielkiej różnicy. Zresztą, skoro w szkole od tylu lat nie sprawiało to twojej pani od muzyki...
- A jak inaczej chcesz cokolwiek zagrać?
- No nie wiem – mruknęło dziecię.
Przytargałam podręczniki, pokazałam co i jak, prosząc o ściszenie dźwięku, a najlepiej założenie słuchawek. Niestety producent słuchawek nie był tak inteligentny jak ten od ładowarko-zasilacza i wejście nie pasowało.
Gimbusówna miała zajęcie.
A ja zyskałam pewność, że siedząc w domu nie rozrabia na podwórku, czy imprezie.
I nawet skłonna byłam złożyć na ołtarzu ulubiony spokój i ciszę, by trwało to jak najdłużej.
Czyli w przypadku dziecięca – może z jakieś dwie godziny.
Dziecię szybko się nudzi.
Nie przewidziałam jednego.
Gimbusównie nauka gry spodobała się.
Do tego stopnia, że po kilku dniach katowania moich uszu melodyjkami znalezionymi w necie, ja sama, osobiście miałam ochotę wywalić keyboard przez okno.
Pozostawało nałożyć słuchawki, włączyć ulubioną muzykę i spróbować skupić się na pisaniu, co też uczyniłam.
Tyle, że nawet muzyka w słuchawkach nie zagłuszała wrzasków z pokoju Gimbusówny.
- Mamooooo! A gdzie jest nuta „Si”?
- Mamooooo! A mi to nie wychodzi!
- Mamooooo! A znasz ten kawałek?
- Mamooooo! A dlaczego tu jest inaczej niż w necie?
- Mamooooo! Mamooooo! Mamooooo!
Popatrzyłam smętnie na monitor.
Spokój i cisza. Tylko tyle. Spokój i cisza.
- Gimbusówna, może wyjdziesz na podwórko spotkać się ze znajomymi? – zaproponowałam.
- Gram! – odparło dziecię, kolejny raz męcząc niemiłosiernie soundtrack Harry Pottera.
Cóż jednym palcem, to sobie można w nosie podłubać, a nie skakać po klawiszach.
Skoro przeżyłam odgłosy pewnej klockowej gry, to pewnie i to przeżyję.
Tyle, że moja psychika po tygodniu miała zupełnie inne zdanie. I zaprotestowała. Ostro.
- !@#$%^& ! Wyłącz to wreszcie! Przestań grać! – wrzasnęłam ze swojego pokoju, słysząc po raz tysięczny, a może milionowy, początek Harryego P.
- Ale ja film włączyłam. Z płytki. Sama mi ją kupiłaś – wyjaśniła Gimbusówna.
Nigdy już nie obejrzę tego filmu, mimo sympatii do Snape.
http://www.youtube.com/watch?v=_XyOqJ_E9_0