Reklamy ostatniego listopadowego wieczoru już od kilku dni bombardowały moje oczy i uszy. Tylko u nas! (tak, akurat). Wieczór andrzejkowy, wróżby i dobra zabawa! Dwie stówy od pary! (a gdzie gwarancja ekscytujących doznań? Za tę kasę, to spodziewam się, że na stole zatańczy półnagi wróżbita). Sprawdź co czeka cię w przyszłym roku! Czy twój wybranek oświadczy się, a ty trafisz szóstkę w totka! (nieprzystojny rechot). Jasnowidz przepowie ci przyszłość! (koszt sms 99,99zł).
Daj porwać się magii tego wyjątkowego wieczoru!
Dałam.
Wzięłam kocyk, kubek z ulubioną herbatą i zaszyłam się w swojej ostoi. Właśnie zaczynałam magicznie odpalać ulubioną grę, kiedy rozległo się cichutkie stukanie do drzwi wejściowych.
Chwilę potem usłyszałam tętent raciczek Gimbusówny pędzącej na złamanie karku w ich stronę. Tu muszę zwrócić uwagę na zadziwiający słuch dziecięcia, które nie słyszy uwag wrednej matki stojącej obok, ale nie umknie jego uwadze ciche pukanie do drzwi dobiegające z drugiego końca mieszkania. Jestem pod wrażeniem zmysłu słuchu, potrafiącego tak doskonale rozróżniać właściwe dźwięki.
Drzwi skrzypnęły – wciąż zapominam je naoliwić – i nastąpiła kakofonia wrzasków powitalnych. Słyszeliście kiedyś w zoo małpy cieszące się, że ktoś rzucił im ciastko? Tak to zawsze wygląda. Łącznie z naśladownictwem dźwięków.
Za ścianką działową mojej ostoi przebiegło stado rozpędzonych koni, najwyraźniej szykujących się do skomplikowanej szarży na wroga, by z głośnym trzaśnięciem zniknąć za drzwiami pokoju Gimbusówny.
Sama zainteresowana pojawiła się na progu mojego zakątka niedługo potem.
- Mamooooo! – zaczęła, odrywając mnie od logowania w grze – Bo przyszli znajomi... – to stado w przedpokoju to jednak byli ludzie? - ... i dzisiaj są andrzejki, i będziemy sobie wróżyć, i zrobisz nam coś do jedzenia i picia, i dasz świeczki na wosk, i jakie są jeszcze wróżby, i mamy w domu coś słodkiego, i... – chyba zapowietrzyła się, bo umilkła niespodziewanie.
Popatrzyła na mnie, coś tam widać w łebku zaświtało, bo odwróciła się na pięcie i powędrowała do kuchni. Rozległ się głuchy łoskot upuszczonego garnka, trzask zamykanych szafek i głośne: „no kurde”.
Najwidoczniej przypomniała sobie ostatnią lekcję, której głównym tematem było: „Masz gości, to obsłuż ich sobie sama”.
W myślach zrobiłam przegląd sklepów, gdzie będzie można uzupełnić stłuczoną zastawę.
- A możemy w kuchni sobie powróżyć? – Gimbusówna pojawiła się na progu ostoi niczym duch.
- Możecie – wyraziłam zgodę, tym razem oddając się rozmyślaniom nad skutecznymi środkami czystości do uporządkowania kuchni po wizycie młodzieży.
- Mamooooo! To my sobie weźmiemy ten garnuszek, z którego nalewa się wodę psu! – poinformował mnie wrzask z kuchni.
- Tylko karmy mu z miski nie wyżerajcie! – odkrzyknęłam, ubijając kolejnego potwora w grze.
Rechot śmiechu młodzieży, zagłuszył cienki pisk padającego stwora, a sama młodzież snuła się pomiędzy kuchnią a pokojem dziecięcia, wydając z siebie dziwne odgłosy.
Spacja i kolejny, spacja i kolejny.
Pociągnęłam nosem.
Coś zaczynało się palić.
- Gimbusówna! – wrzasnęłam, z prędkością światła wyskakując zza biurka i wpadając do kuchni. – Chyba wosk wam się zanadto roztopił! – w ostatniej chwili zdjęłam z palnika poczerniały garnuszek.
Sorry, pies, kupimy nowy.
Młodzież wpadła do kuchni.
- Ale my klucza nie mamy! Ma pani jakiś klucz z dziurką? – posypały się pytania.
O nie, moi drodzy. Tego klucza to wy w swoje łapki nie dostaniecie – przemknęło mi przez głowę. Instynkt samozachowawczy zadziałał.
- Z papieru sobie wytnijcie. Macie bloki, pełno kartek. Wróżba też będzie ważna i... – uśmiechnęłam się lekko – na pewno się spełni – nie odmówiłam sobie małej ironii, wracając do swojej ostoi.
Kolejne potwory padały niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy moich uszu znowu dobiegło wołanie.
- Mamooooo! Chodź zobacz co mi wyszło! – pełen radości głos Gimbusówny sprawił, że podniosłam swoje leniwe cztery litery i powędrowałam w strefę radioaktywną, jaką zwykle stanowi pokój dziecięcia. Z czego też ona może tak się cieszyć?
- No patrz! – wystawiła w moją stronę nieforemny kawałek wosku, gdy tylko wsunęłam głowę przez drzwi.
- Yyyy – nie wiedziałam co powiedzieć. Bryłka niczego mi nie przypominała. No, może poza skamieliną z epoki dinozaurów, albo grudką ziemi. – Ładne? – spytałam, próbując być miłą.
- Mamooooo! Bo mi wyszedł domek z ogródkiem! I kominek! – wywrzeszczało wciąż radośnie dziecię.
- Hm... – zamyśliłam się na krótką chwilę – To chyba już wiem, kto na wiosnę pomoże przekopać ogródek. W komórce stoją szpadle, no wiesz... to ten domek. – oznajmiłam – I w nagrodę może nawet jakieś ognisko będzie można rozpalić. Oczywiście w ramach tego kominka.
- Mamooooo! Ty to wredna jesteś! Idź sobie! – radość Gimbusówny zgasła, a ja przezornie wróciłam do ubijania potworów, ciesząc się, że nikomu wózek dziecięcy się nie ulał.
Spacja i kolejny, spacja i kolejny. W międzyczasie łyk chłodnej już herbaty.
- Mamooooo!
Noż kurde... Zgrzytnęłam zębami.
- Mamooooo! I dasz nam jakieś igły? – Gimbusówna znów stała na progu.
- Skarbie, w andrzejki rytuałów voodoo nie odprawia się – zauważyłam.
- Czego? – dziecię zatrzepotało rzęsami.
- Nic, nic – machnęłam ręką – zobacz przy maszynie – podpowiedziałam jej kierunek poszukiwań.
Najwidoczniej znalazła, bo nie przyszła kolejny raz, a z pokoju wciąż dobiegały odgłosy zabawy.
A to, że jeszcze nic mnie nagle nie zabolało ani zakłuło, świadczyło, że jednak wykorzystała owe igły do czegoś innego. Co za ulga.
Setki ubitych potworów dalej, stado... o przepraszam – znajomi Gimbusówny – zmaterializowali się przy drzwiach wyjściowych. Wrzaski towarzyszące pożegnaniu przypominały teraz te, które wydają małpy w zoo, kiedy ktoś zabierze im rzucone wcześniej ciastko.
Głośny trzask drzwi. Tętent raciczek Gimbusówny zmierzający w stronę jej pokoju. Kolejny trzask drzwi.
I wreszcie nastała upragniona cisza.
Podniosłam się ciężko, postanawiając zrobić kolejną herbatę i powędrowałam do kuchni.
Stojąc na progu, poklepałam psi łeb, który wsunął się odważnie za mną.
- Nie martw się stary – rzuciłam, patrząc na wnętrze jeszcze niedawno czystego pomieszczenia – jutro znajdziemy hurtownię z super, hiper środkami do sprzątania. I może nawet nam powiedzą, czym ściąga się wosk ze ścian.
Daj porwać się magii tego wyjątkowego wieczoru!
Dałam.
Wzięłam kocyk, kubek z ulubioną herbatą i zaszyłam się w swojej ostoi. Właśnie zaczynałam magicznie odpalać ulubioną grę, kiedy rozległo się cichutkie stukanie do drzwi wejściowych.
Chwilę potem usłyszałam tętent raciczek Gimbusówny pędzącej na złamanie karku w ich stronę. Tu muszę zwrócić uwagę na zadziwiający słuch dziecięcia, które nie słyszy uwag wrednej matki stojącej obok, ale nie umknie jego uwadze ciche pukanie do drzwi dobiegające z drugiego końca mieszkania. Jestem pod wrażeniem zmysłu słuchu, potrafiącego tak doskonale rozróżniać właściwe dźwięki.
Drzwi skrzypnęły – wciąż zapominam je naoliwić – i nastąpiła kakofonia wrzasków powitalnych. Słyszeliście kiedyś w zoo małpy cieszące się, że ktoś rzucił im ciastko? Tak to zawsze wygląda. Łącznie z naśladownictwem dźwięków.
Za ścianką działową mojej ostoi przebiegło stado rozpędzonych koni, najwyraźniej szykujących się do skomplikowanej szarży na wroga, by z głośnym trzaśnięciem zniknąć za drzwiami pokoju Gimbusówny.
Sama zainteresowana pojawiła się na progu mojego zakątka niedługo potem.
- Mamooooo! – zaczęła, odrywając mnie od logowania w grze – Bo przyszli znajomi... – to stado w przedpokoju to jednak byli ludzie? - ... i dzisiaj są andrzejki, i będziemy sobie wróżyć, i zrobisz nam coś do jedzenia i picia, i dasz świeczki na wosk, i jakie są jeszcze wróżby, i mamy w domu coś słodkiego, i... – chyba zapowietrzyła się, bo umilkła niespodziewanie.
Popatrzyła na mnie, coś tam widać w łebku zaświtało, bo odwróciła się na pięcie i powędrowała do kuchni. Rozległ się głuchy łoskot upuszczonego garnka, trzask zamykanych szafek i głośne: „no kurde”.
Najwidoczniej przypomniała sobie ostatnią lekcję, której głównym tematem było: „Masz gości, to obsłuż ich sobie sama”.
W myślach zrobiłam przegląd sklepów, gdzie będzie można uzupełnić stłuczoną zastawę.
- A możemy w kuchni sobie powróżyć? – Gimbusówna pojawiła się na progu ostoi niczym duch.
- Możecie – wyraziłam zgodę, tym razem oddając się rozmyślaniom nad skutecznymi środkami czystości do uporządkowania kuchni po wizycie młodzieży.
- Mamooooo! To my sobie weźmiemy ten garnuszek, z którego nalewa się wodę psu! – poinformował mnie wrzask z kuchni.
- Tylko karmy mu z miski nie wyżerajcie! – odkrzyknęłam, ubijając kolejnego potwora w grze.
Rechot śmiechu młodzieży, zagłuszył cienki pisk padającego stwora, a sama młodzież snuła się pomiędzy kuchnią a pokojem dziecięcia, wydając z siebie dziwne odgłosy.
Spacja i kolejny, spacja i kolejny.
Pociągnęłam nosem.
Coś zaczynało się palić.
- Gimbusówna! – wrzasnęłam, z prędkością światła wyskakując zza biurka i wpadając do kuchni. – Chyba wosk wam się zanadto roztopił! – w ostatniej chwili zdjęłam z palnika poczerniały garnuszek.
Sorry, pies, kupimy nowy.
Młodzież wpadła do kuchni.
- Ale my klucza nie mamy! Ma pani jakiś klucz z dziurką? – posypały się pytania.
O nie, moi drodzy. Tego klucza to wy w swoje łapki nie dostaniecie – przemknęło mi przez głowę. Instynkt samozachowawczy zadziałał.
- Z papieru sobie wytnijcie. Macie bloki, pełno kartek. Wróżba też będzie ważna i... – uśmiechnęłam się lekko – na pewno się spełni – nie odmówiłam sobie małej ironii, wracając do swojej ostoi.
Kolejne potwory padały niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy moich uszu znowu dobiegło wołanie.
- Mamooooo! Chodź zobacz co mi wyszło! – pełen radości głos Gimbusówny sprawił, że podniosłam swoje leniwe cztery litery i powędrowałam w strefę radioaktywną, jaką zwykle stanowi pokój dziecięcia. Z czego też ona może tak się cieszyć?
- No patrz! – wystawiła w moją stronę nieforemny kawałek wosku, gdy tylko wsunęłam głowę przez drzwi.
- Yyyy – nie wiedziałam co powiedzieć. Bryłka niczego mi nie przypominała. No, może poza skamieliną z epoki dinozaurów, albo grudką ziemi. – Ładne? – spytałam, próbując być miłą.
- Mamooooo! Bo mi wyszedł domek z ogródkiem! I kominek! – wywrzeszczało wciąż radośnie dziecię.
- Hm... – zamyśliłam się na krótką chwilę – To chyba już wiem, kto na wiosnę pomoże przekopać ogródek. W komórce stoją szpadle, no wiesz... to ten domek. – oznajmiłam – I w nagrodę może nawet jakieś ognisko będzie można rozpalić. Oczywiście w ramach tego kominka.
- Mamooooo! Ty to wredna jesteś! Idź sobie! – radość Gimbusówny zgasła, a ja przezornie wróciłam do ubijania potworów, ciesząc się, że nikomu wózek dziecięcy się nie ulał.
Spacja i kolejny, spacja i kolejny. W międzyczasie łyk chłodnej już herbaty.
- Mamooooo!
Noż kurde... Zgrzytnęłam zębami.
- Mamooooo! I dasz nam jakieś igły? – Gimbusówna znów stała na progu.
- Skarbie, w andrzejki rytuałów voodoo nie odprawia się – zauważyłam.
- Czego? – dziecię zatrzepotało rzęsami.
- Nic, nic – machnęłam ręką – zobacz przy maszynie – podpowiedziałam jej kierunek poszukiwań.
Najwidoczniej znalazła, bo nie przyszła kolejny raz, a z pokoju wciąż dobiegały odgłosy zabawy.
A to, że jeszcze nic mnie nagle nie zabolało ani zakłuło, świadczyło, że jednak wykorzystała owe igły do czegoś innego. Co za ulga.
Setki ubitych potworów dalej, stado... o przepraszam – znajomi Gimbusówny – zmaterializowali się przy drzwiach wyjściowych. Wrzaski towarzyszące pożegnaniu przypominały teraz te, które wydają małpy w zoo, kiedy ktoś zabierze im rzucone wcześniej ciastko.
Głośny trzask drzwi. Tętent raciczek Gimbusówny zmierzający w stronę jej pokoju. Kolejny trzask drzwi.
I wreszcie nastała upragniona cisza.
Podniosłam się ciężko, postanawiając zrobić kolejną herbatę i powędrowałam do kuchni.
Stojąc na progu, poklepałam psi łeb, który wsunął się odważnie za mną.
- Nie martw się stary – rzuciłam, patrząc na wnętrze jeszcze niedawno czystego pomieszczenia – jutro znajdziemy hurtownię z super, hiper środkami do sprzątania. I może nawet nam powiedzą, czym ściąga się wosk ze ścian.