Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Izolacja
#1
Jako że poprzedni temat z tym opowiadaniem gdzieś zniknął (?), najprawdopodobniej podczas robienia porządków z działem Bestsellery, wrzucam je jeszcze raz.
Tekst został napisany na wystawę artystyczną, której hasłem przewodnim była szeroko rozumiana izolacja właśnie. Niestety, z braku czasu i środków nie udało nam się jej zorganizować, ale tekst został.
Tych, którzy mieli przyjemność (?) je przeczytać, zapraszam do odświeżenia, a pozostałych do lektury - serdecznie.
Autor.




IZOLACJA



Poniedziałek. Wyjątkowo obudziłem się tuż przed budzikiem. Zdążyłem wyłączyć, zanim zaatakował nieznośną melodyjką Zuzę, śpiącą obok mnie sprawiedliwym snem kury domowej. Zamrugałem powiekami, starając się zrzucić z nich resztki koszmaru, który dręczył mnie całą noc. …siedziałem w wielkiej żelaznej klatce, wiszącej na potężnych łańcuchach. Ich końce ginęły gdzieś w mroku wysoko nade mną, wokół panowała ciemność. Wszystko, co widziałem to kraty mojego więzienia. Mimo to zdawałem sobie jakoś podświadomie sprawę, że znajduję się w ogromnej jaskini. Zimnej, wilgotnej i przerażająco pustej. Klatka kołysała się z boku na bok sprawiając, że chwiałem się lekko na nogach. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby swobodnie stać i zrobić jakieś pięć, sześć kroków w każdą stronę. Pręty klatki były przeraźliwie zimne w dotyku, dłonie natychmiast lekko przymarzały do żelaza. Mimo wytężania wzroku, nic nie było widać. Było również tak cicho, że dało się słyszeć miarowe uderzenia kropel wody gdzieś w oddali. Po chwili zauważyłem, że klatka kołysze się w rytm tego kapania. Nagle jego częstotliwość nasiliła się i klatka zaczęła kołysać się szybciej. Zdawało mi się, że jest też trochę mniejsza niż była. Znowu zaczęło kołysać szybciej. I szybciej. Straciłem równowagę, upadłem na zimną podłogę i potoczyłem bezwładnie, zatrzymując się na lodowatych prętach. Lód parzył mój policzek, czułem jak przymarzam do żelaza. Czy sufit jest o wiele niżej niż był? Na pewno, przeciwległa ściana jest teraz na wyciągnięcie ręki! Nie tylko coraz mocniej kołysze, ale też klatka kurczy się w zastraszającym tempie! Kapanie zamienia się w szum rzeki, później w huk wodospadu, jest coraz głośniej. Kolejne szarpnięcie odrywa mi kawałek twarzy – część zostaje przymrożona do żelaza. Lecę na drugą stronę, tym razem przyklejając się barkiem. Moje więzienie ciągle się zmniejsza, nie mam już miejsca; Klatka zaczyna miażdżyć moje ciało, lód parzy, wodospad ryczy, a ja czuję że zaczyna brakować mi powietrza. Każdy nerw płonie temperaturą zera absolutnego. Otwieram usta, ale krzyk zamarza w połowie drogi i już tylko oczy nie są pod lodem, nie czuję nic, prócz pierwotnego bólu. Chaos ogarnia świat, nie ma już klatki – spadam rozerwany na kawałki, ale ciągle żywy, zmrożony w bryle lodu. Ryk wodospadu cichnie, jest tylko wrażenie lotu w dół i czarna bezdenna otchłań pode mną…



Poniedziałek. Wyjątkowo obudziłem się tuż przed budzikiem, zdążyłem wyłączyć, zanim zaatakował nieznośną melodyjką, Zuzę śpiącą obok sprawiedliwym snem kury domowej. Zamrugałem powiekami, starając się zrzucić z nich resztki koszmaru, który mnie dręczył całą noc. Z cichym westchnięciem wróciłem do rzeczywistości. Moja żona oddychała miarowo, jej pewnie śniły się zakupy w ogromnym markecie i nieograniczona żadnym limitem złota karta kredytowa lub coś podobnego. Blond włosy z fioletowo–czerwonymi pasemkami w kształcie piorunów (bardzo trendy w tym tygodniu!) opadały falą na poduszkę. Na szafce nocnej leżało pudełko z kolorowymi soczewkami do oczu. Wczoraj miała błękitne. Dzisiejszy kolor będzie zależał od tego, co wyczyta w swoich internetowych fashion–newsach. Gdyby napisali tam, że teraz w modzie jest brak oczu, jestem pewien ze wyłupałaby je sobie łyżeczką do herbaty i kupiła psa przewodnika.
Zsunąłem się z łóżka, przeciągnąłem i poczłapałem do łazienki. Zanim odkręciłem wodę pod prysznicem, stanąłem przed lustrem i dokładnie obejrzałem swoją twarz. Po nocnej przygodzie nie było śladu. Z lustra patrzył na mnie trochę zmęczony życiem trzydziestolatek o niemal fluorescencyjnie zielonych oczach (to mój naturalny kolor, którego Zuza zawsze mi zazdrościła… dopóki nie sprawiła sobie swojego tęczowego zestawu) i czarnej czuprynie, gdzieniegdzie przerzedzonej pierwszymi siwymi włosami. Westchnąłem ponownie. To efekt stresu w pracy – jestem starszym administratorem kont w firmie zajmującej się inwestycjami na giełdzie papierów wartościowych. Świat maklerów, akcji i wahań rynku. Świat dużych inwestycji i małych ludzików obracających cudzymi milionami. Świat wymuszonych uśmiechów, zebrań pod krawatem i firmowych imprez w drogich hotelach. A wszystko napędzane przez krwiożerczą maszynę kapitalizmu oraz niekończącą się ludzką chciwość i pragnienie posiadania jeszcze jednego zera więcej przy numerku na koncie. Moja praca polega na zarządzaniu kontami i dbaniu, żeby żaden z klientów nie złamał zasad podatkowych, które narzuciło Her Majesty Revenue And Customs. Wszelki dochód, który klienci czerpią z tych kont, jest zwolniony od podatku od wzbogacenia. Taki prezent od miłościwie panującej królowej Elżbiety. Oczywiście jeśli ma się pieniądze, które można zainwestować. Co biedniejsi obywatele nie mają szans na zwolnienie od podatku, bo nie mają czego inwestować. Nie sądzę, żeby to królową cokolwiek obchodziło. Nie sądzę, żeby obchodziło ją cokolwiek, poza odpowiednią temperaturą popołudniowej herbatki w ogrodach Pałacu Buckingham.
Przesunąłem otwartą dłonią po powierzchni lustra, zostawiając tłuste smugi. To nic, Zuza zmyje, gdy wstanie. Wszedłem do kabiny prysznicowej i włączyłem wodę. Pozwoliłem, by oblewała moje ciało z góry przez kilka minut, później włączyłem bicze wodne na plecy. Zamruczałem z zadowoleniem. Nie ma to jak luksus nowoczesnych, malutkich mieszkań–klatek, w sięgających nieba smukłych wieżowcach. Czterysta osiemdziesiąt mieszkań na osiemdziesięciu piętrach. Ludzie stłoczeni w tej przestrzeni, za to z szerokim oknem internetu na cały świat. Dostęp do wszystkiego gwarantowany. Wolność wyboru tak nieograniczona, że staje się więzieniem. Przykuwa do monitora na godziny, dni, tygodnie, miesiące. Każdy znajdzie coś dla siebie. Amatorzy zakupów, sportu, niemieckich filmów schaisse–porno, moda, wiadomości. Kłamane, prawdziwe, z lewej, z prawej, z przodu, od tylu, oko i ucho – wszyscy jesteśmy gwałceni na różne sposoby przez globalną sieć elektronicznych powiązań międzyludzkich, które tracą jakąkolwiek głębię i wartość. Dotykamy martwych klawiszy, zamiast podać rękę znajomym; wstukujemy numer karty kredytowej, zamiast odebrać resztę od sprzedawcy i powiedzieć "Dziękuję"; bierzemy w usta wielkiego, martwego, elektronicznego kutasa, smakujemy spermę zer i jedynek, dławimy się i wypluwamy codziennie. Stąd te przyklejone każdego ranka niesmaczne uśmiechy w autobusie. Stąd ta znieczulica, brak świadomości i zrozumienia, i wielkie globalne zagubienie. Ludzie poruszają się w ciemności uczuciowej, rozświetlanej jedynie zieloną diodą komputera i bladym światłem wyświetlacza telefonu komórkowego.



Śniadanie zjadłem w pośpiechu, zalewając półtłustym mlekiem miskę płatków śniadaniowych. Smak czekoladowy, z orzeszkami ziemnymi i suszonymi winogronami. Porcja owoców, jedna z pięciu dziennie, zalecanych przez lekarzy. Staramy się z Zuzą zdrowo odżywiać – jemy tylko organiczne produkty w ściśle określonych proporcjach. Nasz lekarz rodzinny wypisał nam odpowiednią dietę na każdy dzień tygodnia. Oboje jesteśmy wegetarianami. Na święta Bożego Narodzenia nie jemy karpia. Jemy zdrowe sojowe paluszki o smaku ryby. Czasem, przed Wigilią, wpuszczamy je do wanny z wodą. Unoszą się na wodzie przez dwa dni, po czym lądują w koszu na odpadki. Żałosna imitacja świątecznej atmosfery. Sojowe paluszki rybne nie potrafią bezbronnie otwierać i zamykać pyszczka, kiedy leżą na desce do krojenia. To chyba psuje cały efekt.
Przed wyjściem obudziłem jeszcze Zuzę, pocałowałem ją w nos i wybiegłem z mieszkania. Zjechałem windą do garażu w podziemiach i wsiadłem do samochodu. Trzyletnie cacko z podgrzewanymi fotelami, automatyczną skrzynią i wbudowaną nawigacją satelitarną z dokładnością do jednego metra. Spłata kredytu, który zaciągnąłem na ten samochód zajmie nam jeszcze 10 lat, ale warto było. Choćby po to, żeby usłyszeć głęboki bas odpalonego silnika. Muzyka dla moich uszu! Włączyłem radio i wyjechałem z garażu. Droga do pracy zajmuje mi jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu minut, zależnie od natężenia ruchu. Zanim zdążyłem wyjechać z wewnętrznej drogi, która prowadziła przez strzeżone tereny kompleksu wieżowców, zaczęły się wiadomości. Odczuwam jakąś chorą przyjemność, słuchając codziennie tej papki. Wiem ze to brzmi niedorzecznie, ale informacje o kolejnych zamachach, zawiejach, zawirowaniach politycznych, zamknięciach zakładów pracy, zabójstwach, zabawach gwiazd na lodzie, na parkiecie, na scenie, w kuchni, przed kamerą, przeprowadzonych operacjach wojskowych, przekupionych dygnitarzach, przejętych punktach strategicznych w newralgicznych miejscach stref wojennych, gdzie każdego dnia giną setki ludzi, czego większość z nas nie rejestruje, mimo że liczba zabranych istnień ludzkich zwiększa się każdego dnia wprost proporcjonalnie do kosztów tych wojen liczonych w miliardach dolarów, wszystko to sprawia, że czuję się tak cholernie bezpieczny w moim małym samochodzie, jadąc dwupasmową obwodnicą w kierunku centrum. Z zamyślenia wyrwała mnie syrena samochodu policyjnego, który nadjeżdżał z tylu. Zjechałem na bok i zwolniłem, pozwalając stróżom narzuconego wszystkim prawa przejechać obok i popędzić na miejsce zbrodni – gdziekolwiek jechali i kogokolwiek ścigali.
Po około dziesięciu minutach zjechałem z obwodnicy. Miasto było zatłoczone jak zwykle o tak wczesnej porze, kiedy ludzie spieszą do pracy nie zważając na innych. Jechałem powoli, co chwila przystając. Setki autobusów, tysiące samochodów, dziesiątki tysięcy litrów paliwa, miliony przekleństw. Co się dzisiaj dzieje? Jest gorzej niż zazwyczaj. To jak reakcja łańcuchowa – samochód przed tobą się zatrzymuje, wiec i ty się zatrzymujesz (cały w nerwach, bo musisz znowu czekać zanim przejedziesz kolejne kilka metrów). Samochód za tobą też się zatrzymuje, a kierowca jest jeszcze bardziej zły, i tak dalej, aż do punktu zapalnego – ostatniego samochodu w kolejce, z którego wysiada zasuszona staruszka, kipiąca złością jak mleko zostawione zbyt długo na dużym ogniu. Mleczna piana bulgocze na ustach, jej oczy płoną nienawiścią do wszystkiego wokół, cała aż się trzęsie. To cud, że jej ciało nie rozpada się na kawałki. Musiała widzieć co najmniej osiemdziesiąt wiosen w swoim życiu, ale nie ma w niej nic z wiekowej mądrości. Jest za to wiekowa frustracja, nagromadzona przez te wszystkie lata. I nagle kobieta krzyczy głosem tak wielkim, że z wysokiego biurowca wznoszącego się obok sypią się wszystkie szyby. Deszcz szklanych odłamków spada na chodnik, raniąc przechodzących ludzi. Leje się krew. Krzyk kobiety jest tak mocny, że niektórym pękają bębenki w uszach i cieknie z nich szarawa gęsta ciecz, wiele osób kładzie się na ziemi i zaczyna rzucać jak w padaczce. Wszyscy wokół przestają kontrolować swe odruchy. Ludzie wysiadają z samochodów i wymiotują albo klękają na asfalcie i zakrywają głowy rękoma, albo tłuką pięściami w szyby i lusterka, albo biegną na oślep, wpadając na siebie. Przewracają się latarnie i słupy telefoniczne, a światła ruchu drogowego wariują i wpadają w czerwono– żółto–zielony stroboskopowy chaos. Staruszka krzyczy, ziemia drży i pęka od tego krzyku, ludzie zsuwają się w szczelinę, która powiększa się i powiększa. Zapadają się w nią budynki, ulice, samochody, całe miasto znika w bezdennej czeluści, która zasysa z siłą odkurzacza najnowszej generacji. Planeta Ziemia zapada się w sobie i znika. Zapadają się gwiazdy, planety, całe galaktyki giną w tej czarnej dziurze. Implozja doskonała, anty–wielki–wybuch. Wszystko znika, jest już tylko wielka, niekończąca się przezroczystość, totalna pustka, spróbujcie to sobie wyobrazić, nie ma n i c, tylko nieustający dźwięk klaksonu…
…kierowca za mną trąbił i trąbił, aż w końcu wyrwałem się z dziwnego transu, który mnie opanował. Oczywiście nie było żadnej czarnej dziury, deszczu szklanych odłamków ani krzyczącej staruszki, trochę poniosła mnie wyobraźnia. Światło przede mną znów zmieniło się na czerwone, widziałem w lusterku jak facet w samochodzie z tyłu wściekał się, wygrażał mi pięścią i przewracał oczami – pewnie spóźni się do pracy. Zamrugałem światłami awaryjnymi i przepraszająco podniosłem rękę. Zapaliło się zielone i ruszyłem wreszcie. Ten żółwi pochód do niczego nie prowadził. Włączyłem nawigację, wstukałem kod pocztowy mojej firmy i skręciłem w boczne uliczki, licząc na to, że uda mi się nadrobić trochę czasu.
Do pracy dotarłem z półgodzinnym spóźnieniem. Wbiegłem do budynku i machnąłem strażnikowi identyfikatorem przed nosem. Nie czekając na windę ruszyłem po schodach na piąte piętro, gdzie mieściło się moje biuro. Znajdowało się ono na końcu dość dużego i przestronnego pomieszczenia. Wzdłuż okien dwoma równymi rzędami ciągnęło się około pięćdziesięciu biurek z jasnego drewna. Pod przeciwległą ścianą stały drukarki, kopiarki, skanery, niszczarki do papieru oraz kosze na recykling. Żółte na papier, zielone na aluminium i czerwone na plastik. Na końcu znajdowały się wejścia do indywidualnych biur managerów, kierowników i starszych stopniem urzędników. Całe pomieszczenie było utrzymane w pastelowej, jasnozielonej tonacji, co prawdopodobnie miało wpływać kojąco na pracowników. Światło słoneczne wlewało się przez duże okna wychodzące na pobliski park, położony nad otaczającym centrum miasta kanałem, którym często przepływały barki z turystami zdumionymi przepychem srebrnych stalowo–szklanych biurowców i robiącymi zdjęcie za zdjęciem.
Pozdrowiłem krótkim "Hi" kolegów, z którymi współpracuję, po czym wpadłem do biura szefa. Nick siedział za biurkiem i zawzięcie stukał w klawiaturę komputera. Kiedy wszedłem podniósł na sekundę wzrok i wrócił do klepania w klawisze.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Sorry za spóźnienie, straszne korki dziś w mieście. Szyby wylatują z okien. – Dodałem, gdyż szef w ogóle mnie nie słuchał.
– Co? – Powiedział w końcu. – Jakie szyby?
– Nieważne, sorry za spóźnienie.
W porządku, U. Zrobisz coś dla mnie? Potrzebuję na już raportu. Konta z ujemnym bilansem. Zebranie. Wiesz, comiesięczne statystyki i całe to gówno. – Wzruszyłem ramionami:
– Nie wiem, nigdy nie byłem. Daj mi dziesięć minut, prześlę mailem – powiedziałem i poszedłem do siebie. Zrzuciłem płaszcz na wieszak stojący w kącie i włączyłem komputer. W czasie, gdy startował system, wypakowałem ze skórzanej aktówki laptopa i podłączyłem go do gniazdka w ścianie. Nalałem sobie kubek zimnej wody z dyspensera pomysłowo wbudowanego w biurko i wychyliłem duszkiem. Rozległo się pukanie i przez uchylone drzwi wsadził głowę Adam – jeden z administratorów.
– Cześć U. Idę do kantyny, chcesz coś?
– Kawę, jeśli możesz. Dzięki Adam. – U. Tak nazywali mnie moi angielscy koledzy. Naprawdę mam na imię Euzebiusz. Po angielsku brzmi to jak "Juzibiusz", stad U, które po angielsku wymawia się ‘Ju’. Czasem nazywają mnie też Uzi. Nie mam nic przeciwko żadnemu z tych przezwisk. Euzebiusz wymawiany przez Anglików brzmi strasznie.
Przyjechałem do Anglii ponad osiem lat temu. Szukałem pracy i lepszego życia. W Polsce, gdzie się urodziłem, panowało wtedy okrutne bezrobocie, a każdy kolejny rząd poprzestawał na obietnicach lepszego kraju, mlekiem, miodem i piwem płynącego. Rzesze wyborców dawały się na to nabrać latami. Ja nie. Byłem na wyborach raz w życiu, kiedy ukończyłem osiemnaście lat, od tamtej pory ani razu. Przynajmniej miałem czyste sumienie. Gdyby było na kogo głosować, poleciałbym do urny bez wahania. Nie było. Każdy rząd wiele obiecywał i nigdy tych obietnic nie dotrzymywał. Ludzie później narzekali i złorzeczyli. Sami głosowali! Ja nie. W pewnym momencie miałem dość. Czułem się moralnie i psychicznie zgwałcony. Spakowałem walizkę, rozbiłem świnkę–skarbonkę, pożegnałem się z rodzicami, siostrą, dwoma psami i kotem i wsiadłem w autobus. Zamaskowany jako turysta przekroczyłem granice magicznego Zachodu z zamiarem zostania nielegalnym imigrantem. Przez pierwsze kilka lat imałem się różnych prac, od sprzątania toalet do kucharzenia na budowie. Wszystko na czarno. Życie w ciągłym strachu przed policją i Home Officem – urzędem imigracyjnym. Dobrze przynajmniej, że znałem język. Wielu ludzi, których poznałem w ciągu lat tu spędzonych kończyła na bruku, bez możliwości powrotu do kraju, z prostej przyczyny – nie potrafili się porozumieć w najprostszych sprawach.
Później Polska została przyjęta do Unii Europejskiej i wszystko się zmieniło. Praca była legalna, zasiłki i zapomogi były legalne, legalne było także około półtora miliona rodaków, którzy tu przyjechali po zniesieniu wiz. Oraz około milion ujawnionych, nielegalnych jak ja, którzy żyli tu już od jakiegoś czasu. Liczba Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii pozostaje wielką niewiadomą. Niektóre źródła podają kilkaset tysięcy, niektóre trzy i pół miliona. Szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi.
Zalogowałem się do systemu, wygenerowałem i wysłałem raport dla Nicka. Po chwili wrócił Adam z kawą.
– Dzięki, Adam. Co słychać?
– W porządku, mam lekkiego kaca po weekendzie. U ciebie?
– Nic nowego, korki w mieście, żona w domu, hipoteka w banku – uśmiechnąłem się.
– Mów mi jeszcze – westchnął Adam. – Dobra, spadam do pracy, mam tony papierów na biurku. Na razie U.
– Cześć. – Zostałem sam. Wstałem zza biurka, podszedłem do okna wychodzącego na resztę biura i zamknąłem żaluzje. Chciałem zostać sam. Dużo myśli kłębiło mi się ostatnio w głowie. Cały czas miałem dziwne wrażenie, że czegoś mi brakuje. Bardzo czegoś pragnąłem, ale nie za bardzo wiedziałem czego. Nie mówiłem Zuzie, nie chciałem zaprzątać jej głowy. Niezbyt często rozmawialiśmy o tym, co nas boli, czego chcemy i dokąd zmierzamy. Mieliśmy swoje plany i marzenia, ale nie różniły się one zbytnio od idealnego modelu rodziny zalecanego przez psychologów. Dwa plus dwa, plus dom z ogrodem w przyzwoitej dzielnicy. Dwa samochody, pies, akwarium z rybkami, w które można się pogapić dla ukojenia nerwów. Spacer w parku po obiedzie, co niedzielę. Wieczorem wiadomości i jakaś cukierkowa romantyczna komedia, żeby wyprać mózg i zasłonić oczy na prawdziwy obraz tego świata… To dziwne, często o tym ostatnio myślałem, takie rzeczy same przychodziły mi do głowy. Czułem się przez to zagubiony, na wszystko zaczynałem spoglądać inaczej. Zaczynałem widzieć brud, który pokrywał wszystko. I ludzi taplających się w tym brudzie, osamotnionych i zagubionych w grząskich piaskach pustyni emocjonalnej dwudziestego pierwszego wieku. Ziemi przyszłości z futurystycznej wizji, którą sami sobie wyśniliśmy. Stała ona się rzeczywistością tak naturalnie, płynnie i obok nas, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy staliśmy się częścią tego przereklamowanego wszędzie snu na jawie.
Po południu wylali Claire. Nikt się tym specjalnie nie przejął poza mną i Adamem. Pewnie dlatego, że nikt oprócz nas jej nie lubił. Claire była karlicą. Mierzyła jakiś metr dwadzieścia i nie grzeszyła urodą. Miała wiecznie przetłuszczone, brązowawo–szare włosy i wąsik, który goliła raz w tygodniu, a który odrastał nieubłaganie. Claire potrafiła spieprzyć każdą robotę, którą się jej zleciło. Przelać tysiąc funtów na konto klienta? Jasne, tylko że pieniądze kończyły swą elektroniczną drogę na koncie żony, z którą klient akurat brał rozwód. Zamknąć konto nieużywane od dwóch lat? Nie ma sprawy. Oczywiście wpisywała jedną cyfrę źle i zamykała konto klienta, wartego ponad dwa miliony funtów, co owocowało sporą skargą i pieniężną rekompensatą. Zmienić adres? Jak najbardziej, tylko ze delikwent nigdy więcej nie otrzymał żadnego listu. To była Claire. Nie sądzę żeby robiła to celowo. Po prostu nie nadawała się do tej pracy, mimo że naprawdę starała się uważać. Takie rzeczy po prostu przydarzały się jej i już. Pech był integralną częścią jej życia i myślę, że przez to wszystko – kim była, jak wyglądała i co robiła – ludzie nie przepadali za nią. Oczywiście nikt nigdy nie powiedział jej tego wprost, ale też nikt nawet nie starał się być sztucznie miły, tą udawaną sympatią biurową, uśmiechem grubymi nićmi przyszytym do uszu, wyuczonymi "Jak się masz?" i "Wszystko ok?", i jeszcze "Jak ci minął weekend?". Pseudo–przyjacielskim poklepywaniem po plecach, przepuszczaniem się w drzwiach do toalety i do windy oraz pustymi rozmowami o telewizyjnych reality shows. Tu pozwolę sobie na małą dygresję: reality shows to perfekcyjny przykład prania mózgów. Dopiero teraz mnie to uderzyło. Pokazać, starannie dobraną pod względem charaktero–psychologicznym (musi być mieszanka wybuchowa, żeby było ciekawie), grupę obcych sobie ludzi, zamkniętych w jednym domu przez miesiąc. Bez możliwości wyjścia czy kontaktu ze światem. Społeczeństwo będą to oglądać z zapartym tchem, ponieważ jest to o wiele ciekawsze niż ich nudne życie od poniedziałku do poniedziałku, urozmaicone czasem jakąś weekendową zdradą małżeńską. Tyczy się to również wszelkich gazet czy stron internetowych z plotkami o gwiazdach i innych meteorytach showbiznesu. Wszelkie skandale, ciąże chciane i niechciane, śluby zawarte pod wpływem przedawkowania różnego rodzaju używek, wybryki i tragedie znanych osób wypełniają nudną, codzienną przestrzeń szaraczków. Zbyt leniwych i ogłupionych żeby samemu zrobić coś, co urozmaici ich egzystencję. Tym sposobem są pod kontrolą, zbyt słabi, żeby wyrwać się z matni. Wydaje im się, że wypełniając czas rozmowami o kimś, kogo codziennie widzą na ekranie telewizora, sami są interesujący. Pozbawiono ich myślenia, wkładając w mózg knebel uzależnienia od błyszczącego sztucznym światłem życia ludzi, którzy trudnią się głównie byciem sławnymi; sprzedają swoje dni, godziny i minuty, pozwalając innym obserwować się codziennie. Przez to tracą swoje życie, które należy od tej pory do społeczeństwa.
Ale wróćmy do Claire. Tak jak powiedziałem, nikt za bardzo nie przejął się jej zwolnieniem. Ludzie uśmiechali się pod nosem, prawdopodobnie mrucząc, ze należało się jej. Dziewczyna ze łzami w oczach pozbierała swoje rzeczy z biurka (zdjęcie psa, kilka pluszowych maskotek, figurkę Marge Simpson). Wrzuciła je do szarej, skórzanej torby, narzuciła szary płaszcz, po czym wybiegła z biura. Wszyscy patrzyli. Nikt nie spuścił wzroku. Westchnąłem, spojrzałem na Adama i wyszedłem również. Znalazłem ją po dziesięciu minutach na parterze. Oczy miała już suche, tylko żyłki pokrywające białka czerwoną siecią świadczyły o tym, że ryczała w toalecie. Oddawała właśnie identyfikator strażnikowi, który groźnie łypał na nią. Chciałem coś powiedzieć, ale stałem tylko i patrzyłem. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Karlica podniosła wzrok.
– Dzięki U.
– Za co, Claire?
– Za to, że nie byłam sama w biurze, mimo że ty siedziałeś zawsze odizolowany w tym swoim pokoiku. Wiem, że ludzie tam mnie nie lubili, niektórzy chyba nienawidzili. Tylko ty i Adam traktowaliście mnie normalnie. – Widziałem jak łzy znowu zbierają się jej w oczach. – Podziękuj mu też proszę. –
– Trzymaj się, Claire. – Tylko tyle wydusiłem z siebie. Łapa wstydu złapała mnie za gardło i nie pozwalała mówić.
– Ty też U. Powodzenia. – Claire złapała za torbę i wyszła z budynku. Stałem i patrzyłem jak znika za rogiem. Znika z życia firmy, departamentu, znika z życia w ogóle. Wyobraziłem sobie ją jak idzie teraz wąską uliczką prowadzącą do kładki nad pobliska wielopasmówką. Jej myśli krążą wokół faktu, że prawdopodobnie nie znajdzie teraz pracy, że ma kłopoty finansowe, że pożyczka w banku, pies do wykarmienia. Przechodząc nad szosą myśli przez chwilę, żeby rzucić się w dół – jej świat się zawalił, jest do niczego, nigdy nic nie potrafiła zrobić porządnie. Niezależnie od tego gdzie będzie, jej pech zawsze będzie obok, gotowy żeby podłożyć kolejną kłodę pod nogi w najmniej odpowiednim momencie… Ale nie – jej myśli wracają do psa – przecież nie może go zostawić, jest jej całym światem. Dostała go wiele lat temu od rodziców, którzy już odeszli (byliśmy z Adamem na pogrzebie, jako jedyni z pracy, oprócz nas jeszcze jakieś dziesięć osób). Zwierzę jest jej jedynym przyjacielem. Jedynym żywym przyjacielem. Ma jeszcze znajomych w internecie, nad którym siedzi codziennie przez kilka godzin po przyjściu z pracy, wysyłając maile, umawiając się w internetowych chat–roomach na pogawędki przy kawie, którą samotnie pije z białego kubka w kwiatki. Zamknięta w wynajmowanym jednopokojowym mieszkaniu, szczelnie odgrodzona od świata, nieprzyjaznych ludzi i pecha towarzyszącego jej odkąd pamięta. Claire bezpiecznie przechodzi na druga stronę ulicy i znika pochłonięta przez żywy organizm miasta, wepchnięta w niemy tumult. Kłębowisko ludzi, odciętych od rzeczywistości słuchawkami I–podów w uszach, zmierzających wszędzie i nigdzie jednocześnie, zagubionych w krętych żyłach ulic, chodników, deptaków, kładek, bram, podziemnych przejść, ruchomych schodów i klatek wind. Ludzi udających życie – samotny mnogi tłum w wielkim mieście, w konwulsjach bytu, skonfudowany, bez żadnych konkluzji.
Uh! Z kolejnego dziwnego transu wyrwał mnie cios w plecy – to Nick rąbnął mnie tak, że mi oddech zabrało.
– Co jest U, już tęsknisz za Claire? Szukam cię od pół godziny! – Zabrało mi oddech! Nick kontynuował. – Przykro mi U, to była trudna decyzja, ale z biznesowego punktu widzenia Claire przynosiła straty i jeszcze jej za to płaciliśmy. Nie kalkulowało się to… – Oddech! Nick urwał i patrzył na mnie dziwnie. – Wszystko OK, U? – Nie, kurwa, nic nie jest okay. Już wiedziałem, czego mi brakowało, za czym tak tęskniłem w głębi duszy. P o w i e t r z a ! Brakowało mi głębokiego oddechu, izolacji od tego wszystkiego, od kalkulacji, biznesplanów, promocji, rabatów, zniżek, wyprzedaży, billboardów, bannerów, ofert, cukierkowych komedii romantycznych, przerywanych co piętnaście minut reklamą miękkiego i różowego papieru toaletowego o zapachu lilii, pesymistycznych wiadomości w radio nadawanych w przerwach między pustymi i niemającymi w sobie nic z prawdy piosenkami o miłości, śpiewnymi przez bogatych nastolatków i nastolatki, z których każde miało swojego alfonsa–agenta, handlującego nimi jak prostytutkami, bogatych tak, że chciało się rzygać. Popatrzyłem na Nicka i powiedziałem:
– Nie, Nick. Nic nie jest OK. Wszystko jest nie–OK. Nie mogę oddychać i rzygać mi się chce. – Po czym zacisnąłem pięść i przywaliłem mu z całej siły w twarz, jego wargi pękły jak dojrzale czereśnie, jak coś przed chwilą we mnie. Perfekcyjny nos (dwie operacje plastyczne) rozpłaszczył się na idealnie gładkiej twarzy (cotygodniowe wizyty u kosmetyczki), słodko pachnąca krew bryznęła na nieskazitelnie białą (najdroższa pralnia w mieście) koszulę od Armaniego. Nick zatoczył się do tyłu i poleciał na biurko strażnika, który stał i gapił się na to wszystko. Na swojej twarzy czułem ciepłe krople. Nie wiedziałem czy to łzy, czy krew.
– Odchodzę – rzuciłem jeszcze i pobiegłem na górę, zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować. Wpadłem do biura jak burza. Ludzie oglądali się za mną. Krew (a może łzy) miałem chyba też na koszuli. Ściągnąłem ją w biegu razem z krawatem i rzuciłem na drukarkę wypluwającą jakiś wielostronicowy raport. Trzasnąłem drzwiami, urywając w połowie rozpaczliwe "Heeeeeeeej!" wyjęczane przez właściciela raportu. Porwałem z szafki białego t–shirta i trampki. Adam wpadł do mnie kilka sekund później.
– Jeez, co się stało, Uzi? Co robisz, stary?
– Żyję Adam, żyję i oddycham! Będę w kontakcie! – Ruszyłem biegiem przez biuro. Dopadłem windy, z której wysiedli strażnik i Nick. Strażnik rzucił się na mnie. Zanurkowałem pod jego ramieniem, odepchnąłem do tyłu i rzuciłem się w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie na raz. Po drodze przez hall trzasnąłem z otwartej dłoni w monitor, który stał na biurku strażnika, zwalił się z hukiem na ziemię. Wybiegłem z budynku i nie oglądając się, dopadłem samochodu. Zdążyłem wsiąść i odpalić silnik, zanim strażnik wybiegł za mną. Ruszyłem ostro, opony zapiszczały w głośnym proteście. Nie obchodziło mnie już nic, strażnik uskoczył sprzed maski w ostatniej chwili i pobiegł z powrotem do środka, pewnie zaraz zadzwoni na policję.
Pędząc jak szalony lawirowałem pustymi i wąskimi uliczkami. Samochód porzuciłem na jednej z nich, niedaleko zejścia do metra, upewniwszy się wcześniej, że nie ma tu kamer policyjnych. Pojechałem do odległego o dwie dzielnice wielkiego parku. Spędziłem tam resztę popołudnia, włócząc się betonowymi uliczkami, wzdłuż perfekcyjnie przyciętych trawników i żywopłotów, nie myśląc o zbyt wielu rzeczach. Oczyszczałem umysł, głęboko wdychając namiastkę świeżego powietrza i słuchając odległych głosów miasta. Kilka razy minąłem patrole policji, częste o tej porze. Im później, tym więcej ich będzie – czas wracać do domu, do Zuzy. Policja prawdopodobnie już tam była, pozostaje pytanie czy czekają na mnie…
Dotarłem na miejsce w ciągu godziny. Nigdzie nie widziałem radiowozu, więc chyba nie czekała na mnie żadna niespodzianka. Lekko drżała mi ręka, gdy naciskałem przycisk w windzie. Stanąłem pod drzwiami, wziąłem głęboki oddech (czyż nie tego właśnie chciałem?) i wszedłem do mieszkania. Zuza siedziała w kuchni, na stole stał pusty dzbanek po kawie i do połowy opróżniona filiżanka.
– Co się stało, Zebek? – Spytała, gdy tylko pojawiłem się w środku. – Była policja, pytali o ciebie. Zostawili jakiś papier, masz się zgłosić na komendę w ciągu dwudziestu czterech godzin. Co jest grane? Podobno pobiłeś się z kimś w pracy? –
– Wszystko w porządku kochanie. Z nikim się nie pobiłem, tylko przywaliłem Nickowi – odparłem i poczułem w środku ulgę, że nie czekają na mnie. Zresztą co sobie wyobrażałem, że zrobią na mnie jakąś obławę? Tak naprawdę nie zrobiłem nic poważnego. Zuza stała z otwartymi ustami i gapiła się na mnie. – I rzuciłem pracę.
– Co…? Jak to: rzuciłem pracę? Jak to: przywaliłem Nickowi? O czym ty mówisz? –
– Normalnie, rzuciłem prace i przywaliłem mu. To znaczy najpierw przywaliłem a później rzuciłem. Wylali Claire – dodałem, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Wyraz twarzy Zuzy nie zmienił się, aczkolwiek niebezpiecznie zaczęła jej drgać dolna warga – oznaka nadchodzącej wściekłości. Pozwoliłem by słowa płynęły ze mnie, nie za bardzo kontrolowałem to, co mówię:
– Chcę wyjechać, Zuza. Chcę rzucić to całe gówno i wyjechać gdzieś. Mam dość tego kraju, tych ludzi, tego miasta, tego kultu konsumpcji ponad miarę, sztucznych uśmiechów, regulacji, podatków. Rzygam telewizją, wszechobecnymi reklamami, promocjami i ludźmi izolującymi się w tłumie! Nie chcę jeździć po lewej stronie i nie chcę mieszkać w tej klatce! Mamy odłożone sporo kasy, możemy gdzieś zacząć nowe życie, wolni od tego wszystkiego. Kupimy trochę ziemi i dom w jakimś zapomnianym zakątku świata, gdzieś gdzie nie ma znieczulicy, będziemy sobie spokojnie żyć. Wiem, że to brzmi jak jakaś idealistyczna utopia, ale pomyśl: własny ogródek, gdzie będziesz uprawiać zdrowe warzywa i owoce, zagroda, kozy, krowy, własne mleko i tak dalej… Ja mogę jakoś przez sieć pracować, na utrzymanie zawsze będzie, ty będziesz…
– O czym ty do cholery mówisz? Co ja będę? – Zuza patrzyła na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy w życiu. Chyba puściły jej nerwy – O czym ty kurwa mówisz?! Ćpałeś coś? Ćpałeś? Bo nie czuję alkoholu! Jakie wyjechać?! Jaka ziemia, jakie krowy?! Zebek! – Coś w niej pękło, bo nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem, zanosiła się jak dziecko. Wyciągnąłem ręce żeby ją przytulić, ale odepchnęła mnie mocno i wybiegła z kuchni. Wpadła do łazienki i zamknęła się. Słyszałem jak płacze. Usiadłem przy stole i dokończyłem jej kawę. Musiałem o tym wszystkim pomyśleć. Czy naprawdę chciałem wyjechać? Skąd nagle taki słowotok i taki pomysł? Porzucić to wszystko? Przypomniałem sobie, o czym dzisiaj myślałem, od momentu przebudzenia się… Na pewno nie chcę żyć w takim świecie, tylko nie byłem pewien decyzji o wyjeździe. Gdzie mógłbym pojechać? Może jakiś archipelag na Pacyfiku, jakiś zakątek gdzieś w Indiach? Nagle drzwi od łazienki otwarły się z hukiem, odbijając się od ściany i do kuchni weszła moja żona. Już nie płakała. Rozmazany makijaż nadawał jej upiorny wygląd. Dolna warga drżała w nieustającym staccato, pioruny we włosach iskrzyły niebezpiecznie.
– Oddaj mi wszystkie karty – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Jutro przeleję całą kasę na swoje konto oszczędnościowe. Wtedy możesz sobie jechać gdzie chcesz. – Ton jej głosu wzrastał w miarę, jak mówiła. – Bo ja nigdzie nie jadę! Nie zostawię tego wszystkiego, żeby… żeby co? Grzebać w ogródku gdzieś, gdzie? Gdzieś! To koniec, Zebek! – Teraz już krzyczała – Nie myślisz o mnie w ogóle! Mam spracować sobie ręce w jakiejś dziurze na końcu świata?! Bo co, bo ty masz dość?! A moja kosmetyczka, a mój fryzjer, nie ma sklepów, nic? Nic! Dawaj karty! – Nagle podbiegła do mnie i zaczęła bić pięściami w klatkę piersiową. Nie bolało. Nie tak jak gdzieś w środku. Zuza? Wiedziałem, że jest materialistką, ale żeby tak? I jakie swoje konto oszczędnościowe? Myślałem, że mamy jedno, wspólne! Czułem się zdradzony. Odepchnąłem ją gwałtownie, poleciała na krzesła, upadła. Rozpłakała się ponownie i chyba opadła z sił, bo została już na podłodze. Drżała, a łzy ciekły po jej policzkach.
– Nic nie dostaniesz – powiedziałem cicho. Decyzja zapadła sama gdzieś we mnie, w ciągu tych kilku ostatnich minut. Całkowicie niezależnie od mojej woli. Poszedłem do sypialni i z szafy wyciągnąłem małą sportową torbę. Spakowałem trochę ciuchów, zabrałem kilka książek z półki. Nagle dobiegł mnie głos Zuzy:
– Halo?… Tak, numer konta czterdzieści osiem… dwadzieścia pięć… – wrzuciłem jeszcze zdjęcie rodziców, które stało na mojej szafce nocnej i wróciłem do kuchni. Siedziała przytulona do nogi od stołu, jej włosy były w nieładzie, twarz umazana w tuszu. Mówiła do słuchawki urywanymi zdaniami, pochlipując w przerwach:
– Chciałam zablokować… obydwa konta… Proszę? Na mnie i mojego męża… Zuzanna, zet–u–zet–a–en–en–a i Euzeb…– podszedłem do niej i trzasnąłem słuchawkę, która potoczyła się po podłodze. Zuza zamilkła, już tylko chicho chlipała pod nosem. Poszedłem do przedpokoju, ubrałem buty, po czym wróciłem do kuchni i zdeptałem słuchawkę. Rozpękła się w drzazgi. Założyłem kurtkę i nie oglądając się na Zuzę wyszedłem z domu. Gdy zamknęły się za mną drzwi klatki schodowej i poczułem bezruch późnowieczornego powietrza, zdałem sobie sprawę, że trzęsę się nie z zimna, tylko z napięcia. Musiałem jakoś to rozładować, więc puściłem się biegiem w kierunku głównej drogi. Powoli zapadała noc. W powietrzu było czuć tragedię.



Nick jechał jak szalony. Był zdenerwowany wszystkim, co się dziś wydarzyło. Zwolnienie Claire, zachowanie Euzebiusza i złamany nos. Cholernie spieprzony dzień. Mieli iść z żoną na wystawną kolację do Harriganow. Liczył, że poogląda sobie Sophię Harrigan i jej silikonowy tyłek w jakiejś obcisłej wieczorowej kreacji. Teraz już nic z tego nie wyjdzie, przecież nie pokaże się z bandażem na twarzy. Poza tym jest już za późno. Spędził cały wieczór w szpitalu, najpierw czekając na lekarza, później przechodząc różne badania i cały proces nastawienia nosa oraz założenia opatrunku. Wracał teraz do domu, zdrowo przeklinając i grubo przekraczając limit prędkości.



Biegłem. To było jak mantra, jak katharsis. Czułem jak z każdym krokiem uchodzi ze mnie napięcie. Z każdym oddechem uspokajałem się coraz bardziej. Mój umysł wszedł w jakiś dziwny trans, nie liczyło się nic poza biegiem. Przede mną rysowała się ciemna wstęga głównej ulicy, latarnie musiały wysiąść. Biegłem.



Nick przyspieszył. Chciał być w domu jak najszybciej. Rozsiąść się w fotelu, włączyć telewizor i upić samotnie. Janey pewnie położyła dzieciaki do łóżka. Zanim pojechał do szpitala zadzwonił do niej i powiedział, że nici z kolacji. Wyjaśnił pokrótce co się stało i poprosił żeby nie czekała na niego, bo nie wie ile mu zejdzie. Janey jest zazwyczaj posłuszna, musi być, inaczej nie miałaby tego wszystkiego, co ma, za jego pieniądze. Nagle wjechał w ciemność, rozświetloną jedynie łuną kompleksu wieżowców, który wznosił się po lewej stronie. Latarnie musiały wysiąść, pomyślał.



Biegłem. Niemal leciałem. Dotarłem do głównej drogi i wpadłem na asfalt. Z prawej z zawrotną prędkością nadjeżdżał samochód. Czułem w sobie wolność i siłę. Byłem pewien, że bez trudu przeskoczę nad nim, nad całą dwupasmową drogą, przelecę na drugą stronę i pobiegnę dalej. Bez końca, bez celu, dopóki nie opuszczą mnie siły, będę biegł, mantra będzie trwać. Samochód zaczął gwałtownie hamować.



Nick włączył radio, nadawali nocną jazzową audycję. Lubił jazz. Przypominał mu lata, które spędził na uniwerku jako student marketingu i zarządzania, włócząc się wieczorami po nocnych klubach, paląc trawkę i podrywając chętne do zabawy studentki. Wyobrażał sobie wtedy, że jedna z takich wyedukowanych, a zarazem ładnych i kształtnych studentek będzie jego żoną, a on będzie bogatym właścicielem dużej firmy marketingowej. Pomylił się tylko co do posiadania własnej firmy i stopnia edukacji żony – Janey była po szkole kosmetycznej. Kiedy podniósł wzrok znad wyświetlacza, zobaczył jakiegoś faceta wbiegającego przed maskę. Światła samochodu omiotły jeansowe spodnie i lekką kurtkę. Na jego ramieniu kołysała się mała sportowa torba. Nick wdusił pedał hamulca w podłogę i samochód wpadł w niekontrolowany poślizg.



Czas zwolnił. To dziwne, wybiłem się do góry, będąc tak cholernie pewien, że po prostu przelecę na druga stronę drogi. Nic takiego się nie zdarzyło. Po prostu wskoczyłem bezpośrednio przed samochód. Widziałem jak ślizga się powoli po asfalcie, obracając się w prawą stronę. Zatrzymałem się. Jakaś dziwna siła nie pozwalała mi się ruszyć. Pojazd sunął odwrócony bokiem prosto na mnie. Widziałem kierowcę z obandażowanym nosem i jego przerażone oczy. Na ułamek sekundy przed uderzeniem poznałem go. I on chyba poznał mnie, otworzył usta, bezgłośny krzyk wypełnił przestrzeń. Ja nie krzyczałem. Po prostu patrzyłem w te oczy, patrzyłem do samego końca, uśmiechając się szczerze.



Lecę. Unoszę się powoli w górę, moje ciało wiruje. Pod sobą widzę obracający się samochód, który zatrzymuje się kilkanaście metrów dalej, tyłem do kierunku jazdy. Ślimaczym tempem okręcam się w powietrzu. Przed oczyma mam rozgwieżdżone niebo. Nagle wszystko zamarza, wiszę w powietrzu, nie mogę się ruszyć. Dostojna cisza świata i doskonały bezruch mnie. Teraz to gwiazdy zaczynają się obracać. Najpierw powoli, później coraz szybciej i szybciej, aż cale pole widzenia to wielki świetlny wir. Nie słychać żadnego dźwięku, wszystko jest nieme. Już nie wiem czy to ja wiruję, czy całe niebo obraca się z prędkością światła nade mną. Gwiezdna otchłań zaczyna mnie wsysać, nic nie mogę zrobić. Jest tylko wir i ja, alfa i omega, początek i koniec. Nic innego nie istnieje ani nie ma znaczenia. Moje ciało wiotczeje. Środkiem wiru i okiem cyklonu jest wielka czarna przestrzeń, jak ekran telewizora pozostawionego na stand–by. Koniec filmu, już po napisach, nie ma nawet reklam, tylko nieskończona głębia cyfrowej czerni w High–Definition. Zapadam się w nią jak w miękkie puchowe poduchy z czarnego aksamitu, a moje oczy owiewa pustka. Po chwili nie ma już nic.



Nick stał w szpitalu nad łóżkiem Euzebiusza i patrzył na niego. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Okrutny los sprawił, że potrącił go wczoraj na tej cholernej ciemnej drodze. Euzebiusz przeżył, ale zapadł w śpiączkę. Lekarze powiedzieli, że jego organy pracują, ale mózg nie wykazuje zbyt wiele aktywności. Tylko czasem jakiś samotny impuls elektryczny toruje sobie drogę przez zwoje szarej materii, aby zaraz umrzeć pośród pustki. Nick nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, to wszystko było jak jakiś koszmarny sen. Przeżegnał się i po raz pierwszy od czasu, kiedy miał dziesięć lat zaczął się modlić przez łzy, które nagle pojawiły się w jego oczach.



Obudziłem się. Było mi straszliwie zimno. Otwarłem oczy, ale wokół panowała ciemność. Po chwili mój wzrok się do niej przyzwyczaił. Opanowało mnie dziwne uczucie, że skądś znam miejsce, w którym się znajdowałem… Siedziałem w wielkiej żelaznej klatce, wiszącej na czterech potężnych łańcuchach. Ich końce ginęły gdzieś w mroku wysoko nade mną. Zdawałem sobie jakoś podświadomie sprawę, że znajduję się w ogromnej jaskini, zimnej, wilgotnej i przerażająco pustej. Klatka kołysała się z boku na bok. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby swobodnie stać i zrobić jakieś pięć, sześć kroków w każdą stronę. Pręty klatki były przeraźliwie zimne w dotyku, dłonie natychmiast lekko przymarzały do żelaza. Na podłodze leżało jakieś złote podłużne urządzenie. Luneta. Uniosłem ją do oczu i rozejrzałem się wokół. W polu widzenia przestrzeń wokół mnie rozjaśniała się nieco tak, że można było dostrzec zarysy mnóstwa podobnych klatek, zwisających na łańcuchach wszędzie wokół. W każdej z nich znajdował się człowiek, ale ludzie ci stali po prostu bez ruchu i patrzyli w pustkę. Dostrzegłem kobietę z koszmarnie rozmazanym czarnym makijażem, jej twarz otoczona była falami blond włosów, z fioletowo–czerwonymi pasemkami w kształcie piorunów. W innej klatce ujrzałem pomarszczoną i zgarbioną wiekową staruszkę, która stała z przymkniętymi lekko oczami i otwartymi ustami, jakby zamarzł na nich krzyk. W kolejnej mężczyznę, ze złożonymi jak do modlitwy rękoma. Jego oczy i nos owinięte były bandażem, spod którego ciekły łzy. Zamarzając w locie spadały na podłogę jego klatki, błyszczące kryształki lodu. Gdzie indziej facet w błękitnym mundurze strażnika stał i patrzył w pustkę, nieobecny. Kolejna klatka, a w niej brzydka karlica z przeraźliwie smutną twarzą. Ta jako jedyna miała towarzysza: stare psisko, ledwo trzymające się na nogach. Zwierzę drzemało u jej stóp. Było jeszcze mnóstwo innych klatek, każda z lokatorem środku. Znajdowały się one jednak zbyt daleko, by dostrzec jakieś szczegóły. Nie wiedziałem, kim są ci wszyscy ludzie ani jak się tutaj znaleźli. Nie wiedziałem, co ja tu robię ani jak się tutaj znalazłem. Odjąłem lunetę od oczu i wokół mnie znowu zapadła ciemność. Wstałem. Z oddali dobiegł mnie odgłos, coś jakby nasilające się kapanie kropel. Moja klatka zaczęła się powoli kołysać w jego rytm.



Grudzień 2008 – luty 2009


You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#2
Przeczytałam tekst jakąś godzinę wcześniej, ale komentarz popełniam dopiero teraz.
Z jednej prostej przyczyny.
Wtedy było mnie stać tylko na napisanie WOW okraszonego stadem głupiutkich emotek.
Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego to opowiadanie jest tak niedopieszczone pod względem komentarzy ??? Tłumaczę ten fakt, skasowaniem poprzedniego tekstu. Być może zawiniła także sama długość tekstu, ale IMO warto poświęcić czas, bo Izolacja dosłownie zwala z nóg.
Nie będę się rozwodzić nad warstwą techniczną, wspominałam o niej już przy okazji innego twojego opowiadania - mocna piątka. Nawet moja czepialska natura nie znalazła nic, do czego mogłaby się przyczepić, ledwo kilka drobnych usterek, ale o nich na razie zapomnijmy...
Łapanka będzie na końcu. Tu zasygnalizuję, że czepiłam się tylko tych powtórzeń, których nie uznałam za zabieg celowy albo po prostu mi się nie spodobały.
Zastosowanie narracji pierwszoosobowej okazało się wspaniałym pomyłem. Dzięki temu otrzymujemy kompleksowy portret duszy głównego bohatera, a przy okazji świetną charakterystykę świata, w którym żyje. Powiem szczerze, że w moim przekonaniu najlepsze są momenty, gdzie charakteryzujesz rzeczywistość, przy okazji bardzo ładnie wplatając wątki emigracyjne.
Więc co tu mamy? Małżeństwo, które żyje nie z sobą, ale obok siebie i świat, który jest do tego stopnia zafiksowany, że paradoksalnie jedyną szansą na złapanie oddechu i odnalezienie się w pustym konsumpcjonistycznym pędzie, jest właśnie szaleństwo, a wszystko osadzone w dobrze skonstruowanej bliżej nieokreślonej przyszłości <tak zakładam, opierając się na modzie i technice> Klimatem przypominało mi to trochę Nowy wspaniały świat i inne twory z podobnej bajki.
Od początku czekałam na moment, w którym główny bohater pęknie. Powiem szczerze, że nawet gdyby historia urwała się w tym momencie byłaby świetna. Moje przewidywania dotyczące zakończenia zmieniały się kilkakrotnie. Dobrze, że akcja pociągnęła się dalej. Dzięki temu obraz beznadziejności małżeństwa Euzebiusza stał się pełny. Nawiasem mówiąc, bohaterowie są mocną stroną tej historii. Są prawdziwi, przez to czytelnik może się z nimi zżyć.
Jedyne do czego mam ale, to początkowy opis snu. Brakowało mi w nim klimatu. Nie miał w sobie takiego kopa, jak ten z zakończenia, który IMO dosadnie oddaje przesłanie opowiadania.

A teraz łapanka:

Cytat:Zamrugałem powiekami, starając się zrzucić z nich resztki koszmaru, który dręczył mnie całą noc.
Skoro zdanie kończy kropka, trzykropek jest zbędny. Niby rozumem, co chciałeś osiągnąć, ale IMO to jest zbędne.

Cytat:Klatka kołysała się z boku na bok, sprawiając, że chwiałem się lekko na nogach.
Przecinka zabrakło.

Cytat:Pręty klatki były przeraźliwie zimne w dotyku, dłonie natychmiast lekko przymarzały do żelaza.
Tu sygnalizuję, że słowo klatka powtarza się w opisie za często. Być może to zabieg celowy, ale myślę, że kilka dobitniejszych porównań odniosłoby większy sukces.

Cytat:Nagle jego częstotliwość nasiliła się i klatka zaczęła kołysać się szybciej. Zdawało mi się, że jest też trochę mniejsza niż była. Znowu zaczęło kołysać szybciej.
To powtórzenie mi się nie podoba.

Cytat:[...] jestem starszym administratorem kont w firmie zajmującej się inwestycjami na giełdzie papierów wartościowych. Świat maklerów, akcji i wahań rynku. Świat dużych inwestycji i małych ludzików obracających cudzymi milionami.

Cytat:Spłata kredytu, który zaciągnąłem na ten samochód, zajmie nam jeszcze 10 lat, ale warto było.
Poza brakującym przecinkiem skłaniam się ku słownemu zapisowi liczby.

Cytat:Miasto było zatłoczone jak zwykle o tak wczesnej porze, kiedy ludzie spieszą do pracy, nie zważając na innych.

Cytat:To jak reakcja łańcuchowa – samochód przed tobą się zatrzymuje, wiec i ty się zatrzymujesz (cały w nerwach, bo musisz znowu czekać zanim przejedziesz kolejne kilka metrów).
Literówka.

Cytat:Ludzie wysiadają z samochodów i wymiotują albo klękają na asfalcie i zakrywają głowy rękoma, albo tłuką pięściami w szyby i lusterka, albo biegną na oślep, wpadając na siebie.

Cytat:kierowca za mną trąbił i trąbił, aż w końcu wyrwałem się z dziwnego transu, który mnie opanował.
To też bym wyrzuciła.

Cytat:Nie czekając na windę, ruszyłem po schodach na piąte piętro, gdzie mieściło się moje biuro.


Cytat:– Dzień dobry – powiedziałem. – Sorry za spóźnienie, straszne korki dziś w mieście. Szyby wylatują z okien. – Dodałem, gdyż szef w ogóle mnie nie słuchał.
IMO zły zapis dialogu.

Cytat:Czułem się przez to zagubiony, na wszystko zaczynałem spoglądać inaczej. Zaczynałem widzieć brud, który pokrywał wszystko.


Cytat:Podziękuj mu też proszę.
Nie wiem skąd to się wzięło.

Cytat:Stałem i patrzyłem, jak znika za rogiem.

Za ten przecinek głowy nie dam.

Cytat:Uh! Z kolejnego dziwnego transu wyrwał mnie cios w plecy – to Nick rąbnął mnie tak, że mi oddech zabrało.

Cytat:Pędząc jak szalony, lawirowałem pustymi i wąskimi uliczkami.

Cytat:Policja prawdopodobnie już tam była, pozostaje pytanie czy czekają na mnie
Dotarłem na miejsce w ciągu godziny. Nigdzie nie widziałem radiowozu, więc chyba nie czekała na mnie żadna niespodzianka.

Cytat:– Co się stało, Zebek? – Spytała, gdy tylko pojawiłem się w środku.
Zły zapis dialogu.

Cytat:Co jest grane? Podobno pobiłeś się z kimś w pracy?

O czym ty mówisz?
Tego też nie za bardzo rozumiem.

Cytat:Mieli iść z żoną na wystawną kolację do Harriganow. Liczył, że poogląda sobie Sophię Harrigan i jej silikonowy tyłek w jakiejś obcisłej wieczorowej kreacji.
A tak przy okazji... Nie powinno być Harriganów?

Cytat:Zamarzając w locie, spadały na podłogę jego klatki, błyszczące kryształki lodu.
A to zdanie ma lekko Yodową składnię i bym je przeredagowała.

No to na koniec mogę powiedzieć, że te wszystkie zachwyty nad tekstem, które i tak w pełni nie oddają mojej opinii, były po to, żeby uargumentować:


*werble*
że to najlepszy tekst, jaki przeczytałam w mojej Ink'owej karierze.
*werble milkną*


Od początku miałeś pomysł i gotowe przesłanie, a każde zapisane zdanie konsekwentnie dążyło, by je pokazać.
Takie tekst po prostu uwielbiam.

To tyle ode mnie.
Mam nadzieję, że nie zrobiło Ci się niedobrze od nadmiaru słodzenia, ale rzadko wpadam w taki zachwyt.

Pozdrawiam, mając nadzieję, że moja pisanina się na coś przydała.
Odpowiedz
#3
Kass,

serdecznie dziękuję za tak ciepłe słowa. Szczególnie, że to pierwsze opowiadanie, jakie napisałem - nie licząc kilku naiwnych tekścików w zamierzchłych czasach (kiedy: chodziłem do podstawówki, potrafiłem wejść pod dywan na stojąco, a na muchy mówiłem "tjapty"). Bardzo jestem wdzięczny za wyłapanie literówek, powtórzeń etc., bo te zawsze się znajdą - nawet po setnej korekcie!

Nie ukrywam, że bardzo mile połechtałaś moją literacką próżność, ale wyglądam teraz tak: Blush

Pozdrawiam
-r-
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#4
Znasz, autorze moje zdanie.Smile

Z tym do krawca, spruć fastrygi i dopasować lepiej i będzie świetne.

7/10
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
Jeśli tylko znajdzie się czas...
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości