Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Hybryda
#1
 
     — Mamy Profesora. — Zapinała na sobie szelki stabilizujące, aby siła odrzutu nie zmiotła jej na drugi koniec wagonu. — Czekamy na dalsze instrukcje.
Inni obserwowali ją w napięciu. Wreszcie zaszumiało im w uszach z komunikatorów:
      — Zero-Pięć-Cztery-Zero-Dwa. Dyspozycja wydana. Zasób dostarczyć do najbliższego posterunku. Nie zwlekać.
      — To się pospieszcie i zabierzcie nas stąd! Zanim wychwycą naszą obecność.
     Gdy tylko maszyna wyrwała tunelem niczym torpeda, żołnierze odetchnęli z ulgą. Niektórzy, wtuleni plecami w ścianę, na oczy zaciągali przesłony hełmów, aby zaznać nieco wytchnienia. Ona, wciąż zapięta w ażurowy kokon, wychyliła się do więźnia.
      — Nie czeka cię nic dobrego, rządowy psie.
      — Hau, hau. — Wytrzeszczone, przekrwione oczy starca zabłysły na moment ironią. — Raz nawet osobiście uczłowieczyłem psa. Miał po tym problemy z psychiką i popełnił samobójstwo. Ostatecznie zmiany embrionalne są o wiele spójniejsze. Nie ma po nich takiego… bałaganu.
      — Jesteś świrem. Wiesz o tym? — syknęła. — Brzydzę się tobą. Brzydzę się wami wszystkimi.
     Starzec, uprowadzony ze strzeżonej kwatery w samych klapkach, szarym swetrze oraz krótkich, nylonowych spodenkach, zmienił nagle ton głosu na płaczliwy, jakby w pomieszaniu zmysłów:
      — Proszę, gdzie mnie zabieracie? Czemu nas tak nienawidzicie? Buntownicy. Zdrajcy. Dokąd jedziemy?
       — Ty na pewno do piekła. Nawet nie łudź się, że będzie inaczej.
        — Co… Co… Co ja wam uczyniłem? Czego ode mnie chcecie?
       — Oni — głową wskazała w sufit — chcą od ciebie informacji. My sprawiedliwości.
      Profesor po raz kolejny diametralnie zmienił mimikę twarzy.
      — Sprawiedliwości? — zawołał w radosnym ożywieniu. — Informacji? Sprawiedliwość to informacja! Wszystko to informacja! Two-twoje geny, jak wyglądasz i reagujesz, to zapisana na nośniku informacja! Nasza rozmowa tutaj, moje życie czy śmierć, odcisk kajdanek na nadgarstkach – to-to wszystko jednostki informacji zapisane w czasie i przestrzeni! A gdy tylko zdejmiecie mi te bransolety, m-moja skóra wróci do poprzedniego stanu, bo zawiera w sobie informację o właściwym sobie kształcie! Czyż to nie fascynujące!
      — Najlepszą dla mnie informacją jest to, że już wkrótce inaczej zaśpiewasz. Nie będziesz odstawiał takich teatrzyków tam, dokąd cię zabieramy.
      — Teatrzyków? — Nagle spoważniał, oczy jego z dziecięco okrągłych zwęziły się w jaszczurze. — Raczy pani żartować albo wykazywać się ignorancją. Mój moduł wieloosobowościowy przerasta wszystko, co mógłby wyprodukować pani bezużyteczny intelekt.
       — Znalazł się…
     — Zawsze miałem najgorsze zdanie o wstępujących do armii indywiduach, bo jest to atawizm godny największych prymitywów. A wy sami dowiedliście, że jak zwykle się nie omyliłem.
     — Ty pozbawiony moralności gnoju.
     — Moralności? Znów próbuje mnie pani obrazić. Rozum gardzi frazesami, on podpowiada wyłącznie rozwiązania zgodne z logiką oraz potrzebą chwili. Taka na przykład natura… To dopiero bezlitosna suka. Ją również zakułaby pani w kajdany?
     — To, co robicie, jest sprzeczne z naturą! Jest sprzeczne z ludzkim sumieniem!
     Wytrzeszczył na nią oczy, zmarszczył usta w dzióbek i wydał przez nie nieprzyzwoity odgłos pierdnięcia.
     Rozkazała pozbawić go przytomności. Usłyszeli już zresztą sygnał półminutowy, zwiastujący rychłe dotarcie do celu.
     Chciała to zakończyć jak najprędzej. Przed akcją dowódca dał jej gwarancję, że stanie na czele plutonu egzekucyjnego, jak już skończą grzebać Profesorowi w mózgu. A miała z nim własne porachunki. Bo kochała nad życie jedną z jego ofiar.
      Więźnia w głównym bunkrze przejęli agenci wewnętrznej policji. Oni podlegali bezpośrednio generałowi frontu. Milczący, o obliczach zastygłych w grymasie, prowadzili półprzytomnego starca metalową klatką schodową głębiej pod ziemię. Wlókł się między nimi bosy na jedną stopę, bo po drodze zgubił prawy klapek. Powoli wracał do zmysłów. Obraz betonowych ścian i wkutych w nie, metalowych schodów, choć zamazany, docierał już do mózgu. Profesor wychwycił nawet moment, w którym spadł mu klapek lewy.
    Wepchnęli go do izolatki z ciężkim powietrzem, gdzie po zaryglowaniu drzwi zrobiło się kompletnie ciemno. Nie zdjęli mu kajdan, także mógł tylko klęczeć w ciemności i czekać na nieuchronne.
    — Wpadliśmy jak śliwka w kompot — zaczął mówić do siebie. — Tak to jest, jak się zdaje na rządowych najemników. Mówiłem, że trzeba zostać w cytadeli…
   — Zamknij się! — rozbrzmiało w klaustrofobicznej ciemności innym już tonem, histerycznym. —  Zamknij się! Zamknij się! Ja nie chcę… Oni…
   — Ciii… Już, spokój, spokój. Nie ma potrzeby się emocjonować. Złapali nas, będą torturowali, zabiją, to pewne. Więc prosiłbym, aby te ostatnie chwile przeżyć w spokoju…
   — Będą nas szukać?...
   — A mamy na to środki?...
   — Mówiłem: jak śliwka w kompot…
    — Może jednak kobieta miała rację? Podejrzewaliśmy, że kiedyś dopadnie nas sprawiedliwość...
     — Phi! Zwykły zbieg okoliczności. Wypadkowa zdarzeń. Trafiło na nas. Trudno…
     — Torturowaliśmy i teraz będziemy torturowani…
    — Nie torturowaliśmy, tylko wypełnialiśmy swój obowiązek! Konieczność to jedyne bóstwo. Konieczność i idący za nią postęp…
    — Przesadziliśmy. Teraz to widzę…
      — Przestańcie zaburzać chemię organizmu! Koniec! Ma być cisza! Chcę się zastanowić przed śmiercią…
     — A niby nad czym będziesz myślał? Obchodzi nas w ogóle coś jeszcze? Nic już nie osiągniemy…
     — A byliśmy tak blisko! Jeszcze rok, a udałoby się stworzyć rasę alfa! Odporną…
    — Przepiękną…
      — Dominującą!...
      — A teraz wszystko jak krew w piach. Cały dorobek…
     — Pragnę nadmienić, iż dzieje postępu nie kończą się na naszej osobie. Nastąpi kontynuacja i prędzej czy później ludzkość zostanie zastąpiona przez rasę alfa…
      — Fiu, fiu! Zazdroszczę optymizmu. Gdyby nie konflikt zbrojny, może przyznałbym rację, ale w tych okolicznościach muszę wyprowadzić z błędu. Wystarczy jeden wybuch jądrowy nad enklawą, a cała nasza cywilizacja zakończy się w kilka miesięcy. Choć im się wydaje, że przetrwają jakoś pod ziemią…
     — Jak larwy…
      — Gdyby tylko jeden rok…
      — Halo! Zaznam w końcu chwili ciszy? To są ostatnie godziny…
       — Całe życie na marne!...
    — Nie całe, nie całe…
      — Pst! Ktoś idzie!...
      — Przecież słyszymy…
     Śmiejącego się pod nosem jak wariat, wyciągnęli brutalnie na korytarz. Wlekli go we czterech na salę operacyjną. Nie opierał się. Przyglądał się ciekawie ich stężałym twarzom.
      — Panowie bardzo się śpieszą — stwierdził, ledwo dotykając stopami lodowatej posadzki. — A przecież tak nam ze sobą miło.
       Nie odpowiedzieli, nie spojrzeli na niego, maszerowali z oczami wbitymi w rażące światło na końcu tunelu.
     W sali operacyjnej prócz wojskowych medyków obecna była również grupa wyższych oficerów oraz pojedynczych cywili. W tych warunkach nie mogli liczyć na zaawansowaną technologię, przy próbie wydobycia informacji musieli zdać się na maksymalizację bólu. Niecierpliwili się tego momentu, rozkuwanego Profesora obserwowali z niepohamowanym pragnieniem zemsty.
      Rozkucie przyniosło mu wyraźną ulgę, ale już popychali go brutalnie na operacyjny stół, gdzie jeden z medyków szykował pasy. W tej krótkiej chwili twarz Profesora przyjmowała skrajnie różne odcienie. Od ciekawości do przerażenia, przez kpinę po rozpacz; lewa jego ręka trzęsła się w sposób niekontrolowany, prawa ze stanowczością przybijała ją do biodra.
Nim spięli pas na jego głowie, zbliżyła się krótko strzyżona kobieta, jako jedyna tutaj w kombinezonie bojowym.
     Profesor rozpoznał ją i się szeroko uśmiechnął.
     — Pani sukces — stwierdził beztrosko. — Jak się pani czuje? Ulżyło?
      — Jeszcze nie, ale możliwe, że zaraz ulży — odparła napiętym głosem. — Po wszystkim zostanie z ciebie jarzyna, już nawet nie wiem, czy chcę przyglądać się twojej egzekucji. To, co zaraz ciebie tutaj spotka, powinno mi wystarczyć.
    — Cieszę się, że mogłem pomóc.
Przydusiła go przedramieniem.
    — Przestań ze mnie drwić — wycedziła, zaś stojący w pobliżu medyk odciągnął ją od więźnia. — Powiedz mi tylko, zwyrodnialcu, czy cokolwiek czułeś! Czy moja córka cokolwiek ci zrobiła!
      Oczy Profesora rozszerzyły się z nagłym błyskiem.
     — Ach! Więc o to chodzi… Tak. Skończyły się zasoby i zaczęli dostarczać nam dzieci z rządowych placówek wychowawczych. Ja twierdziłem, zresztą słusznie, że są grupy, których lepiej w ten sposób nie drażnić, bo może to się skończyć katastrofą dla całego systemu, ale rozumiecie, potrzeba chwili. Konieczny był dobór najsilniejszych w populacji genów…
    — Skurwysynu! — Szalała tak, że musiał ją teraz przytrzymywać sam dowódca.
     — Ja się nie usprawiedliwiam, proszę mnie źle nie zrozumieć. Po prostu referuję pani ciąg wydarzeń. Słońce jeszcze bardziej zachciało nas zabić, zagroziło rubieżom enklawy, należało więc przyspieszyć prace, pozyskać materiał badawczy, przedłużyć szansę przetrwania naszej cywilizacji… Pani płacze? Proszę nie płakać. Jeszcze nam się uda…
     — Zacznijcie ciąć tego śmiecia!! Nie miejcie dla niego litości!! Ma cierpieć!! Ma cierpieć bardzo długo!!
     — Szuka pani zemsty, rozumiem. Ale muszę panią zmartwić. Ja nie prowadziłem badań z dziećmi. Mnie bardziej pasjonuje praca nad zwierzętami. Jestem zwolennikiem tezy, że to je powinniśmy ubogacać ludzkimi genami, nie na odwrót, bo one uodporniły się w drodze naturalnej. Oczywiście, można się na mnie zemścić – choćby symbolicznie. Bardzo proszę. Ale to raczej nie powinno zadowolić pani najgłębszych pragnień.
     Uspokoiła się, więc interweniujący dali jej więcej swobody.
      — O czym on mówi? — Spojrzała na dowódcę, który przepraszająco rozkładał ręce.
     — Informacje przyszły z pewnego źródła — tłumaczył w zakłopotaniu. — Przysięgam, że podali mi jego nazwisko. Bierzesz w ogóle pod uwagę, że może kłamać?
      Dobiegł ich śmiech Profesora.
      — Kłamać? A po cóż miałbym kłamać na łożu śmierci?
      — Kto? — szepnęła, nie unosząc głowy. — Kto!! — Rzuciła się na Profesora. — Kto ją zabił!!
      Próbowali ją odciągnąć, ale z całych sił trzymała się jego swetra, gdy ten zanosił się maniackim śmiechem.
       — Rozalinda Hohmeier! — zawołał, kiedy wreszcie oderwali ją od stołu. — Moja droga przyjaciółka i powierniczka tajemnic. Chcesz, to ganiaj za nią. Właśnie ofiarowałem twojej egzystencji nowy sens. Inaczej palnij sobie w łeb, bo i tak zapewne cię to czeka.
       Dowódca odprowadził  podkomendną na bok, w drodze robił wielkie oczy.
      — Przepraszam — wymamrotała, gdy się zatrzymali.
     Lecz pułkownik miał coś innego do powiedzenia.
     — Znam to nazwisko. Słuchaj, rozumiem twój ból i go z tobą dzielę, wiesz o tym doskonale, więc chcę, abyś… Nikomu o tym nie mów, bo… Ja nie powinienem…
    — Powiedz wreszcie, o co chodzi!
    Ściszył głos do szeptu.
     — Właśnie, gdy tutaj rozmawiamy, w decydującą fazę wchodzą działania pod kryptonimem Operacja Kawka. Zgrupowania północ-wschód mają zabezpieczać front, więc nas to nie dotyczy. Ale od strony oceanu idzie pozorowane natarcie pięcioma dywizjami na okręg rządowy…
    — Atakujemy enklawę?
      — Ciszej! Nie atakujemy. Wycofamy się na lotniskowce jeszcze przed linią brzegową. Ważne, że oni nad enklawą ogłoszą zagrożenie rakietowe i skierują tam wszystkie systemy przechwytujące. Głównym celem jest zniszczenie ośrodka Bio-Vigo na południowym wybrzeżu, wedle źródeł centrali ich najbardziej zaawansowanych badań. Obecnie cztery pułki komandosów neutralizują obronę ziemia-powietrze. Po wykonaniu zadania będą mieli pół godziny na ewakuację, zanim nastąpi uderzenie jądrowe. Chyba rozumiesz, że trzeba się spieszyć.
    — Dlaczego mi to mówisz?
     — Placówkę prowadzi Rozalinda Hohmeier, prezes rządowej kolumny badawczo-rozwojowej. Na pewno zdążą ją ewakuować.
      Stała już na baczność.
     — Jak się tam dostanę?
    — Autonomicznym transporterem powietrznym. Wytyczne będą w systemie. Później jakoś się z tego wytłumaczę.
      — Naprawdę… Nie wiem, jak ci dziękować.
     — Po prostu załatw tę sprawę jak należy. I nie trać czasu.
        Zasalutowała. Zanim odeszła, usłyszała jeszcze przesycone bólem pytanie:
      — Wiesz, że grozi ci za to sąd wojenny?
     — Trudno.
       — Możesz zabrać wyłącznie ochotników. I… Postaraj się wrócić żywa.
     Odmaszerowała.
      Za chwilę już biegła. Chciała jak najprędzej zebrać ludzi i uzbrojenie. Nie mogła zdradzić szczegółów misji, a musiała przestrzec, że należy do tych samobójczych, więc tylko najbardziej zaufani ruszyli przy jej boku na powierzchnię.
     Niewielkim oddziałem pokonali tunele zewnętrzne, zakuci w szczelne pancerze z filtrami antyjonowymi. Gdy przekroczyli ostatnią gródź, natychmiast oślepił ich blask słoneczny. Niemal jednocześnie opuścili przesłony hełmów; teraz widzieli słońce jako pionowe, wibrujące pęknięcie nieba.
      Z chrzęstem piachu pod butami, z bronią przy ramieniu, dwójkami dźwigając większe zasobniki, wspinali się ku lądowisku. Trochę trwało, zanim usunęli z maszyny płachty maskujące, rozprzęgli zaczepy, załadowali luki amunicją. Uzupełnili zapas baterii wspomagających i po sprawdzeniu wszystkich awaryjnych funkcji uruchomili silniki.
   Wirniki wyrzuciły w powietrze tuman kurzu, gdy maszyna  dźwignęła się stabilnie w pionie, a zaraz po tym z hukiem wystrzeliła pod rozbielone niebo.
     Nie ulecieli pięciu kilometrów, a szarpnęło nimi gwałtownie. Za szybami błysnęło, aż przepuściły to filtry. Sekundy po tym rozległ się potworny ryk. W tył transportera z impetem uderzył kolosalny podmuch wiatru.
    — Jasna cholera!
      — Co to było?!
    — Spokój! Spokój!
     Wszystkie kontrolki wariowały, trwała nawałnica świateł oraz dźwięków, maszyna powoli wychodziła z turbulencji.
    — Widzicie to?
    — Boże Święty…
    — Walnęli. Walnęli atomową. Skąd oni?... Pani major…
      Razem ze wszystkimi przyparła do tylnych lufcików we włazie, przez które widać było krwiście czerwoną łunę, a na jej tle ogromy grzyb atomowej eksplozji. Dokładnie w miejscu, z którego przed momentem wylecieli. Dlatego każdy oddychał tak, jakby właśnie wrócił życiem znad przepaści.
       — Pani major…
       — Kontynuujemy misję — rzekła schryple, niezdolna przełknąć śliny. — Wracać na stanowiska. Wykorzystajmy to, co właśnie oddał nam los.
     — Ale jak? Przecież sprawdziliśmy wszystko. Nie był w żaden sposób naznaczony.
      — Nie wiem, poruczniku, naprawdę nie wiem. On miał coś dziwnego w głowie. Gdybym choć przeczuwała…
      — …jeżeli zrzucili bez kotwic, to może bunkier…
       — Wy tam! Dosyć tych dyskusji. Wracać na stanowiska. Ty też, poruczniku. Na żałobę przyjdzie czas.
       Nikt już nie odezwał się słowem, choć widać było, że mocno to przeżyli.
      Po czterdziestu minutach ponurego lotu rozległ się sygnał z kokpitu. Maszyna wyraźnie zwolniła, skanowała teraz teren w poszukiwaniu dogodnego lądowiska. Do ośrodka rządowego pozostawała jeszcze znaczna odległość, którą trzeba było pokonać marszem. Gdyby nie pancerze wspomagane z filtrami, nie byłoby na to szans.
     Maszyna osiadła na płaskowyżu z widokiem na oceaniczne wybrzeże. Były to dwa niekończące się pasy: bladobłękitnej wody oraz bujnej roślinności.
    Rośliny jako pierwsze przystosowały się do nowych warunków na planecie, potem niektóre gatunki zwierząt. W ten sposób światowy pomór nie tylko zatrzymał się, ale otworzył bramę dla nowej eksplozji życia. Wyłącznie ludzie, pozamykani w swych muszlach oraz schronach, ukryci przed słońcem, istnieli jeszcze jako ciało obce, bombardowane promieniowaniem w dawce większej niż dla nich zabójcza.
    Już dawno rzucili wyzwanie temu piekłu, ale w rzeczywistości kroczek za kroczkiem cofali się do podziemnych nor oraz pojedynczych enklaw. Niewiele było takich miejsc jak południowy ośrodek kompanii farmaceutycznej Bio-Vigo, zamknięty pod bezpieczną, opalizującą kopułą. Była to ważna, rządowa placówka, wobec czego i obrona musiała stać na najwyższym poziomie.
      W tej chwili ze strategicznych zabudowań unosiły się czarne słupy dymu. Odległym echem pobrzmiewały jeszcze sporadyczne eksplozje.
Zrozumiawszy, że tylko momenty dzielą ich od odpalenia głowicy jądrowej, major wydała krótkie instrukcje i nakazała wymarsz. Ciężki sprzęt pozostawili za sobą, tylko jedna wyrzutnia rakiet, dźwigana przez potężnego niczym tur żołnierza, miała zapewnić destruktywne moce w razie potrzeby. Poza tym wszyscy uzbrojeni byli w karabiny oraz ręczne granaty.
       Szli przez ciemny, iglasty las, przedzierając się między sięgającymi kolan liśćmi. Tempo marszu było dramatycznie wolne, zaczęło się robić nerwowo.
      Raptem huknęły dwa strzały ostrzegawcze, tuż nad ich hełmami.
        Wszyscy padli na ziemię. Doczołgali się do skupisk liści i ukryli się w nich z bronią gotową do starcia.
      Poniosło się z koron drzew:
     — Kto idzie?
      — Kto pyta? — zawołała major; przez lunetę karabinu wypatrywała snajpera. — Nasz czy rządowy?
    — Myślisz, że tak łatwo dam się nabrać? Hasło!
       — Operacja Kawka.
    — To nie hasło! Ale skąd znasz kryptonim operacji?
     — Jesteśmy z armii wschodniej. Nasza placówka na froncie została właśnie zniszczona.
     — Słyszeliśmy. Tamtędy miała przebiegać trasa naszej ewakuacji. Z jakim stopniem rozmawiam?
      — Major. — Wstała spomiędzy liści, co za nią uczyniła również reszta oddziału. — Mam swoje rozkazy.
        Zaszeleściło. Na lince zjechał uzbrojony po zęby komandos, nieco dalej następny.
      Podszedł i zasalutował.
    — Nic nie słyszałem o innej ekipie. O co chodzi? Dlaczego was zbombardowali?
     — Pojmaliśmy rządowego naukowca. Najwyraźniej wynaleźli nowy, niewykrywalny sposób detekcji. Ledwo uszliśmy z życiem.
     — Ale dlaczego przylecieliście tutaj? I skąd wiecie o Operacji Kawka?
     — Nastąpiły wyjątkowe okoliczności. Otrzymaliśmy rozkaz, by uniemożliwić ewakuację szefowej tej placówki.
     — Wiecie, że za chwilę…
      — Wiemy. Ile nam zostało?
     — Jakieś dwadzieścia minut do odpalenia. Grupy Fleming, Piorun i Nawałnica szykują się właśnie do dywersji na główne wrota. Tam skupi się większość obrony. W tym czasie dwie trójki wejdą od wschodu i zachodu, aby sabotować wewnętrzne działa. Mamy już przygotowane tunele w przyziemiu kopuły. Po odpaleniu ładunków nastąpi ewakuacja.
      — Cholera, nie zdążymy.
      — Jeśli to ważne, mogę was podrzucić. Tutaj i tak nic istotnego już się nie wydarzy.
      Rozkazał towarzyszowi przejąć posterunek, po czym zniknął za najbliższymi drzewami. Wkrótce zabrzmiał stamtąd ryk silnika, buchnęły dwa reflektory. Leśną roślinność zaczęły miażdżyć z potwornym trzaskiem koła wozu bojowego.
Zapakowali się do środka za pomocą metalowych schodków w nadwoziu. Silnik znów zaryczał, gdy opancerzony wóz zaczął przedzierać się w kierunku głównej drogi.
     Na płytach jezdni maszyna rozwinęła maksymalną prędkość. Przy pierwszej stacji kontroli, teraz zdemolowanej wybuchem, zjechała na wyboiste pobocze.
      Komandos dowiózł żołnierzy pod wycięty plazmą tunel; wybrali wyłom wschodni, skąd było najbliżej do centralnego wieżowca. Oznajmił im, że zaczeka na nich jedynie kwadrans, po tym czasie wróci do własnej jednostki.
      Pod kopułę placówki wchodzili z pełną koncentracją bojową, w nienagannym szyku. Major prowadziła, chłopcy zabezpieczali skrzydła, formację zamykał ogniomiot z wyrzutnią rakiet.
    Wdzierali się błyskawicznie, parli naprzód jak nakręcona maszyna. Problemy zaczęły się dopiero przy wejściu do pionu serwisowego. Tam przywitały ich zza osłon trzy samonaprowadzane działka. Ledwo je spostrzegli, a zaczął się bezwzględny ostrzał.
    Na szczęście ogniomiot wykazał się refleksem.
    Syknęło, gwizdnęło, a sylwetka żołnierza utonęła w smudze białego dymu. Na krótko, bowiem fala uderzeniowa zdmuchnęła to wszystko z samym ogniomiotem na czele.
     Wszyscy członkowie oddziału leżeli na ziemi, mocno oszołomieni, ale w nienaruszonej kondycji. Najważniejsze, że wrogie działka umilkły.       Podnieśli się i spojrzeli przez tumany pyłu na budynek.
       Spory fragmentem ściany po prostu wyparował. Kapało jeszcze rozgrzanym do czerwoności metalem, intensywnie dymiło z płonącego wyposażenia najniższych pięter.
        Major upewniła się, że wszyscy są cali, pochwaliła ogniomiota za szybką reakcję.
       — Został nam tylko jeden strzał. A do ewakuacji — spojrzała na stoper — siedem i pół minuty. Nie przebijemy się dalej. Nie wystarczy nam czasu. — Zagryzła wargę, po czym westchnęła. — Żołnierze — zwróciła się do całego oddziału — nasza misja tutaj się kończy. Wracajcie do pojazdu. Poruczniku, przejmujesz dowodzenie. — Podniosły się głośne protesty. — To jest rozkaz! Bez dyskusji!
Żołnierze spoglądali po sobie niepewnie, ale rozkaz był jasny. Porucznik ze łzami w oczach krzyczał na wymarsz powrotny.
     Nad hełmem major zadudnił głos ogniomiota:
       — Ja pójdę z panią. Ta jedna rakieta może się jeszcze przydać.
     — To pewna śmierć, kapralu.
      — Jestem gotów.
       Zgodziła się i poklepała żołnierza po tęgim ramieniu. Reszta oddziału truchtała już w kierunku wyjścia.
     Oni ruszyli w stronę przeciwną.
      Zanim jeszcze przeszli przez dymiący wyłom w ścianie, ziemią wstrząsnęły dwie niemal równoczesne eksplozje. Był to znak, że działa portowe zostały unieszkodliwione, zaś komandosi właśnie zaczynają się wycofywać.
     Na niebie od strony oceanu zaroiło się od małych punkcików, słychać już było ich narastający hałas. To rządowa kawaleria powietrzna parła z odsieczą. Niezdolna była co prawda zapobiec uderzeniu jądrowemu, ale mogła przeprowadzić skuteczną ewakuację personelu.
     Tak więc nie tracili czasu. Przedzierali się przez dobrze oświetlone korytarze, mijając przerażonych, kryjących się w biurach i laboratoriach ludzi. Wydobycie z nich informacji było dziecinnie proste. Sikający ze strachu cywile opisywali dokładnie, jak dotrzeć do biura pani prezes i jakie zabezpieczenia czekają po drodze. Z ich słów wynikało, że po alarmie terrorystycznym biuro zostało zaplombowane, zaś wejścia do niego chroniły automaty z amunicją rozpryskową.
     — W ciasnym korytarzu to pewna śmierć. Za pomocą rakiety teoretycznie można się przebić, ale odpalenie jej w takich warunkach…
     — Pani major — rzekł pochylony ku niej ogniomiot. — I tak przyjdzie nam tutaj umrzeć. Proszę się tylko trzymać z tyłu.
     Kiwnęła głową. Pobiegli ku ostatnim schodom.
     Rozdzielili się dopiero przed właściwym piętrem. Major obiecała na pożegnanie:
     — Wkrótce do ciebie dołączę.
     Kapral zasalutował.
     Kiedy zniknął, prawie natychmiast rozbrzmiały po sobie dwa ogłuszające dźwięki: nagły ostrzał karabinków oraz potężna eksplozja rakiety.      Na końcu słychać już było jedynie chrzęst topiącego się metalu. Z górnego piętra spłynął tuman czarnego jak sadza dymu.
     Major początkowo przedzierała się po omacku, tak gęste były wyziewy, ale na samym piętrze odzyskała widoczność, ponieważ niesłychany żar zdominował tam powietrze. Widziała przed sobą kompletnie zrujnowany korytarz, w wielu miejscach topiący się jeszcze w ogniu. Próba przejścia zdawała się szaleństwem.
     Gdyby nie kombinezon bojowy, major z pewnością przypłaciłaby to życiem. Jednak dzięki niemu oraz własnej determinacji przedostała się na drugą stronę w jednym kawałku.
     Udało się, choć na granicy życia oraz śmierci. Ostatecznie musiała zrzucić z siebie pancerz; nie było to łatwe, ponieważ materiał mocno się zniekształcił pod wpływem temperatury, sam zresztą parzył teraz w skórę. Po drodze straciła również karabin.
     Uzbrojona jedynie w pistolet, mokra od tryskającej z sufitu wody, bosa i w samym podszyciu ochronnym, szła przed siebie, walcząc z ochrypłym kaszlem. Po zdjęciu pancerza poczuła ten nieopisany zapach spalenizny, gryzące w nozdrza powietrze. Celując jedną ręką, drugą starała się zatkać nos oraz usta. Śpieszyła się, by przypadkiem nie stracić przytomności.
     Pokonała kilka podświetlonych schodów i zrobiło się o wiele znośniej. Teraz szła bezpośrednio do biura, ale przed samym wejściem musiała się zatrzymać. W rezygnacji niemal padła na kolana.
     Na jej drodze stanęła biała, zatrzaśnięta przegroda, zaś spod sufitu mierzyły lufy dwóch automatycznych karabinków.
     To był koniec. Jedyne, czemu się dziwiła, to że jeszcze nie podziurawiły jej jak sito.
     Wkrótce jednak nadeszło prawdziwe zdumienie, bo lufy przestały celować, zaś przegroda zaczęła rozsuwać się ze zgrzytem.
     Nie tracąc tej szansy, błyskawicznie wyskoczyła naprzód. Po drugiej stronie dopadła do panelu manualnego i zamknęła z powrotem przegrodę. Odsunęła się, wycelowała, oddała dwa strzały.
     Panel zaiskrzył i zadymił, jednocześnie w tym odcinku korytarza zgasły wszystkie iluminacje.
     Dobiegł ją kobiecy śmiech z wnętrza biura. Podążyła za nim, między pięknymi meblami i zdobieniami. Celowała w każdy kąt przestronnego pomieszczenia, otoczonego wysokim przeszkleniem, za którym rozpościerał się niesamowity widok na ocean.
     — Jesteś doprawdy nieszablonowa, żołnierzu — rozległo się z niewielkiego podestu; głos był zniekształcony opuszczoną przesłoną. — Zablokowałaś się tutaj ze mną i myślisz, że coś ci z tego przyjdzie. Że teraz nie ucieknę. Choć tak naprawdę to ty jesteś w potrzasku, a ja… — Popukała knykciami we wnętrze przesłony. — Mogę spokojnie czekać i obserwować.
     — Jesteś tego pewna?
     — Odłóż, złotko, ten pistolet, bo do niczego ci się nie przyda.
     Stanęła przed nią, aby spojrzeć w oczy.
     W fotelu siedziała kobieta z włosami farbowanymi na czerwono, wysoko podgolonymi. Nie była młoda, ale do starości brakowało jej co najmniej dekadę. Przyglądała się intruzowi z ciekawością, jednocześnie z jawną pogardą. Zdawała się zrelaksowana – jedną nogę miała założoną na drugą i opierała się wygodnie w fotelu, kiedy major do niej mierzyła.
     — Nie chcesz odłożyć? Twoja wola. Zresztą wszystko mi jedno…
     — Ty jesteś Rozalinda Hohmeier?
     — Czemu tak niegrzecznie? Chcesz odpowiedzi, to może sama się przedstawisz… Nie? Będziesz zgrywać nieprzejednaną? Niech ci będzie. — Zaśmiała się i odpaliła papierosa. — Przecież to ja cię tutaj wpuściłam, złotko, nie kto inny. Chciałam zobaczyć tych waszych egzekutorów.      Naprawdę, jesteście zabawni. Robić taką dywersję, żeby dostać się do mnie i mnie zabić? Pochlebiacie mi.
     — Nie ty jesteś celem tej operacji.
     — Och tak? To po co tutaj przyszłaś?
     — To jest osobista sprawa.
     — A od kiedy żołnierze mają osobiste sprawy? — Wstała i po raz pierwszy się ożywiła. — Zanim straciliśmy łączność, przyszedł do nas komunikat o zmasowanym ataku na enklawę. Czy to prawda?
     — Kto wie…
     Usiadła z powrotem w fotelu, choć teraz nerwowo tupała podeszwą o podest.
     — Jesteście zakałą ludzkości, to o was sądzę. W momencie, kiedy nasza cywilizacja stoi na skraju upadku, wy…
     — Cywilizacja?! — wściekła się major. — O jakiej cywilizacji ty mówisz? Mordujecie dzieci dla tych chorych eksperymentów!
     — A więc to tak. — Westchnęła i znów oparła się wygodnie. — Krwawa wendetta. Nie oczekuję po tobie zrozumienia. W końcu jesteś przeżartym przez emocje stworzonkiem, które nie uświadamia sobie całokształtu. A całokształt wygląda tak, że wyginiemy wszyscy, jeśli natychmiast nie znajdziemy sposobu na przetrwanie. Myślisz, że nam to sprawia przyjemność? My walczymy o przyszłość ludzkości. A wy dopełniacie dzieła destrukcji, atakując naszą enklawę!
     — Taka ludzkość nie zasługuje na istnienie.
     — To proszę się zastrzelić. Z przyjemnością na to popatrzę. Jesteście po prostu głupcami, którzy sami nie wiedzą, co mówią. Nie wam decydować o losie ludzkości, gdy sama biologia domaga się, abyśmy zachowali nasze geny. Przetrwamy za wszelką cenę. Nie pozwolimy na upadek budowanej przez tysiąclecia cywilizacji.
     — Już przegraliście — stwierdziła z jadem, wciąż nie opuszczając broni.
     — Doprawdy? W jaki niby sposób? — Wskazała na przeszklenia ścian, za którymi masowo lądowały rządowe maszyny. — Bitwa o enklawę najwyraźniej skończyła się zwycięstwem, inaczej nie byłoby tutaj tak wiele rządowych sił. Ty, owszem, dotarłaś do celu, ale nic nie możesz uczynić, jesteś tu uwięziona. Chyba jednak wygrywamy.
     — Nigdy nie zrealizujecie własnych planów. Natura, o której tyle gadasz, na pewno wam na to nie pozwoli.
     — Tylko nie bądź zdziwiona, kochanieńka. I lepiej obejrzyj się za siebie…
     Jak on się tam znalazł? Nic nie słyszała, niczego nie poczuła, a teraz, gdy tylko obróciła głowę, zrozumiała, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
     Chciała strzelać, ale potworna siła zmiotła ją jak słomianą kukłę, łamiąc rękę, kilka żeber i powodując wewnętrzny krwotok. Pistolet upadł z trzaskiem na podłogę.
     Major leżała na brzuchu, trzęsąc się i z trudem łapiąc oddech, w kaszlu plując krwią. Przez cały ten czas nie ustawał śmiech kobiety chroniącej się za przesłoną.
     — Poznaj samca alfa! — zawołała. — Właśnie pracujemy nad samicą…
     Leżała w paraliżującym bólu, niezdolna ruszyć choćby szyją, obrazy docierały do niej zamazane, tylko chwilami przybierały na ostrości. Nadal z trudem chwytała oddech. Jedynie słuch pozostał w pełni sprawny.
     To coś podeszło do niej i się przyglądało. Rozległ się dźwięk otwieranej przesłony.
     — Zostaw ją, kochany, może się jeszcze przydać. Ważne, że już nam nie zagrozi.
     Major jak przez mgłę widziała kobietę, która podchodzi do dwunożnego monstrum i dotyka się jego cielska. Nie mogła dostrzec szczegółów, ale stwór był ciemnoszary, chyba pokryty sierścią, z wielkim, przerażającym łbem.
     — Tak się kończy twoja historia. — Pochyliła się nad zgruchotaną major. — Mogłabym nakazać mu zrobić z tobą różne bolesne rzeczy, ale, jak widzisz, wcale nie jestem sadystką. Co? Chciałabyś coś powiedzieć? No, no. Uważaj. Bo udławisz się własną krwią. Z pewnością zadziwia cię samiec alfa, masz wiele związanych z nim pytań, ale to już ci się do niczego nie przyda. Ciesz się, że przed śmiercią mogłaś go ujrzeć. To jest nasz najlepszy okaz. Silny, sprawny, a przede wszystkim odporny. I na swój sposób inteligentny. Kluczem jest teraz udany proces rozpłodowy. Na tym się obecnie skupiamy…
Wstała i przez moment przyglądała się sytuacji na zewnątrz.
     — Czemu oni odlatują? — mruknęła, ale zaraz wróciła do major, bo ta doznała jakiegoś nagłego ataku, od którego obficiej zakaszlała krwią. — Oburza cię to, co mówię? Ja w przeciwieństwie do większości moich kolegów rozumiem emocje pospólstwa, wiem, że dla was trudno jest posługiwać się logiką. Coś ci zdradzę. Już dekady temu jako kolumna rządowa pozyskaliśmy niezbite dowody, że miliony lat przed nami na Ziemi istniały rozwinięte cywilizacje, inteligentne gatunki, których nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Pozostawili po sobie nieliczne, zagrzebane pod ziemią ślady. Zapytasz się, kim więc jesteśmy my, ludzie? Kontynuacją. Tamte rasy wyginęły, bo nie przystosowały się do zmian w ziemskiej atmosferze. Ci przez nas odkryci wymarli z powodu nagłej redukcji tlenu. Logika podpowiada, że wraz z nimi powinna zniknąć także inteligencja, a jednak przetrwała. W jaki sposób? Czy to antyczna inżynieria na genach, czy może naturalny proces rozwoju dominującego gatunku? Pomyśl, co pozostanie po nas, kiedy wyginiemy. Psy? One bardzo szybko zaadaptowały się do nowych warunków, w trzecim pokoleniu są już zupełnie odporne. Do tego ich ewolucja w całości przebiegała w oparciu o człowieka. One na pewno nas przeżyją i być może za milion lat… Pomyślałaś w ogóle kiedyś, że my sami możemy być wychowankami wyższego gatunku? Wytresowanymi małpami, w sposób naturalny popchniętymi ku rozwojowi inteligencji… To, co robimy, to próba skrócenia procesu. Chcemy już teraz pozyskać rasę alfa, dzięki której ludzkość mogłaby przetrwać. Ale nie. Ty tego nie zrozumiesz. Dla was wszystkich jest to zbrodnia przeciw Bogu oraz naturze. A je cię zapytam: czy Bóg albo natura zostawili nam jakiś wybór? Halo? Słuchasz ty mnie jeszcze? Czy już umarłaś?
     Major faktycznie słyszała coraz słabiej. Jej oddech stał się płytki, jakby anielsko spokojny. Oczy z ostatnim błyskiem wpatrywały się w niebo za przeszkleniem ściany. Ciągnęła się tam biała smuga wychodząca spoza orbity.
     Dotarło do niej jeszcze, jak kobieta wydziera się w panice na widok spadającej z nieba zagłady. Jak ponaglane monstrum bije w zamkniętą przegrodę z niewyobrażalną siłą. Jak niebo za oknami raptownie czerwienieje.
     Chciała mrugnąć, ale jej powieki już nie opadły. Chwilę później wyparowały wraz ze wszystkim dookoła.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości