Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Humanum Regnum
#1
Nad brunatnymi trawami bezkresnego stepu od czasu do czasu unosiły się pojedyncze kłęby pyłu. W górę wyrzucały je podmuchy suchego wiatru, który co kilkanaście sekund przedzierał się między rzadko rozsianymi skarpami. Cała sceneria wydawała się pusta i przygnębiająca: łyse wzniesienia, posępna, brązowa kolorystyka, czasami spotykane ogromne pnie o wyschniętej korze oraz chwilowe wiry pyłu, które jako jedyne zdradzały ruch na tym z pozoru niechcianym terenie – taki właśnie obraz przedstawiała Muria. Choć sceneria małej planety do nadziejnych nie należała, to myliłby się okrutnie ten, kto nazwałby ją martwą. Jak w przypadku wielu z pozoru nieprzyjaznych miejsc, tak i tam cud życia znalazł dla siebie ujście: imponujące ssaki o twardych, doskonale trzymających wodę skórach każdego dnia przemierzały szerokie przestrzenie w poszukiwaniu pożywienia i uzupełniających się nocami wodopojów. Owady o rozmiarach ludzkiej pięści migrowały stale w dużych gromadach, aby móc utrzymać się po nocnej stronie globu. Muria może i nie tętniła bujnym, zielonym życiem, ale w żadnym razie nie należało zaliczać jej do którejś z grup planet-pustkowi. Dla człowieka dwa jeszcze argumenty stanowiły o jej znaczącej wartości: korzystny skład atmosfery i niezwykle bogate złoża kobaltynu. Dlatego, mimo iż planeta znajdowała się poza pasem magnetycznych tuneli, przed prawie czterema setkami lat uległa intensywnej kolonizacji. Od tamtego czasu na jej powierzchni nieprzerwanie funkcjonowały dwa miasta wydobywcze: Tarytia i Sagara.
Murianie żyli pośród ubogich stepów, trwale odcięci od terrańskich dobrodziejstw technologicznych; gwiazdy były dla nich równie niedostępne jak dla wielu innych kolonii znajdujących się daleko od magnetycznych tuneli międzyukładowych. Dowód na potęgę ludzkości otrzymywali jedynie co pięćdziesiąt lat, kiedy to na niebie pojawiały się ogromne transportowce właściciela planety, Korporacji Urnex.

Słońce osiągnęło zenit i gorejąc nad bezgranicznym stepem, zalewało ziemię bezlitosnym żarem. Ta jasnożółta gwiazda wyraźnie królowała na bladobłękitnym sklepieniu i przez bolesny dla oczu blask rzadko kiedy pozwalała na spojrzenie w niebo bez ochronnych gogli.
W tym momencie powietrze między wysokimi skarpami drgało jednostajnym, chropowatym szumem – długi odcinek stepu przecinała linia wznoszącego się pyłu, która z dużą prędkością posuwała się naprzód. Naazin Hope, młody, utalentowany łowca z Sagary, spieszył na spotkanie kolejnego celu.
— Jest za tym wzniesieniem! — zawołał i skierował maszynę na pobliską skarpę.
— Nie mogę się doczekać! — odkrzyknęła siedząca za nim Daraja. Dziewczyna obejmowała go mocno rękami i cały czas pochylała kompletnie osłoniętą materiałem głowę, unikając w ten sposób uderzeń grubych ziarenek piasku.
Gdy popielata korweta osiągnęła podnóże wzniesienia, Naazin na panelu sterowania odciął przyśpieszenie. Głośny szum natychmiast się ulotnił, a wysoki tuman kurzu opadł z powrotem na ziemię. Maszyna teraz przy zwykłej prędkości wspinała się na szczyt szerokiej skarpy, której wierzchołek zapadł się na całym wschodnim zboczu, tworząc tym potężne osuwisko. Naazin jeszcze raz zerknął na wyświetlacz radaru i upewniwszy się położenia celu, odciął napęd. Zaraz po tym korweta osiadła posłusznie na piachu, a pilot zeskoczył z siedzenia i piechotą podążył do skraju wzniesienia. Daraja poprawiła ochronny materiał wokół twarzy i pobiegła za nim.
Młodzieniec kucnął blisko urwiska i rozejrzał się po doskonale widocznym z tej pozycji stepie. Jego towarzyszka dołączyła do niego, lecz gdy spojrzała w dół, natychmiast zrobiła krok w tył.
— Wysoko — spostrzegła nerwowo.
Naazin nie odpowiedział. Obserwował uważnie okolicę i co chwilę przybliżał i oddalał obraz w masywnych, ciemnych goglach, których połyskujące obiektywy przebijały się przez zakrywający twarz materiał.
— Jest — oznajmił z satysfakcją.
Daraja zbliżyła się i zapytała żywo:
— Gdzie? Pokaż mi go.
Naazin wskazał ręką daleko przed siebie, a ona spojrzała w tamtym kierunku i również uniosła dłoń do panelu w goglach.
— Duży — zauważyła z zachwytem. — Podjedziemy do niego?
Naazin pokręcił głową.
— Musimy czekać i obserwować. Wetrony mogą pojawić się w każdej chwili.
— Hee? To będziemy tutaj tak sterczeć? — jęknęła.
— Przecież mówiłem ci, że to wcale nie jest ciekawe.
Jednak Daraja nie podzielała tego zdania.
— Jak dla mnie, to już sama wyprawa w step jest ciekawa — podkreśliła. — A do tego nigdy nie widziałam żywego tugnara. — Ze szczerą radością obserwowała każdy ruch ciemnoszarego stworzenia.
Tugnary osiągały bardzo duże rozmiary. Przemierzały step w pojedynkę, tylko w okresie godowym szukając pokrewnych sobie osobników. Poruszały się na dwóch masywnych nogach, a górnych kończyn używały do podpierania niezgrabnych ciał przy wodopoju lub przed szarżą na drapieżnika. Żywiły się trawą i korą, a przeżuwały je w swych masywnych szczękach. Jedynymi ich wrogami na tej ziemi byli ludzie, którzy wielce cenili sobie ich mięso, oraz wetrony, które zawsze polując w stadzie, zamęczały mało ruchliwego olbrzyma, aby w końcu długimi kłami rozerwać jego twardą skórę. Żadna inna istota nie ważyłaby się zaatakować dwudziestometrowego kolosa, który impetem swej szarży z łatwością potrafił rozbić ludzkie parkany zaporowe.
— Ile jeszcze będziemy czekali? — narzekała Daraja, wyraźnie znudzona ponad godzinną obserwacją przynęty.
— To nie zależy ode mnie. Zrobiłem, co było trzeba. Rana w brzuchu jest spora, więc krew bez problemu powinna przyciągnąć to stado wetron. Jeśli nadal kręcą się po okolicy, nie pogardzą takim zaproszeniem… — Przerwał mu pełen zachwytu pisk Darai.
— Są — zawołała. — Widzę cztery. Zbliżają się od wschodu.
Naazin spojrzał prędko w tamtym kierunku i dostrzegł wolno idące stwory o brązowym zabarwieniu, które z pyskami nisko przy ziemi tropiły źródło nęcącego zapachu. Poruszały się na czterech łapach, a ich lekko spłaszczone łby były niewiele szersze od zwinnych tułowi. Długością dorównywały czworgu dorosłym ludziom, przy czym ich najeżone wystającymi kłami paszcze osiągały wysokość trzech metrów.
Naazin pobiegł do korwety i otworzył luk na szerokim tyle. Wyjął z niego biały miotacz impulsów energetycznych, który choć zadbany, nosił na sobie wiele blizn zużycia. Zarzuciwszy broń na ramię, popędził z powrotem do urwiska, aby rozłożyć ją w dogodnym do tego miejscu. Daraja przyglądała się temu z wyraźną ekscytacją.
— Będziesz strzelał? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Przecież kamieniami rzucać nie będę — zaznaczył uszczypliwie, a po chwili dodał: — Nie przeszkadzaj mi teraz. Muszę się skoncentrować.
Klęknął za miotaczem, po czym na panelu wpisał kilka parametrów. Następnie uniósł dłoń do twarzy i przesunął gogle z oczu na czubek głowy. Odkrył tym tęczówki w barwie jasnych oliwek, głęboką zmarszczkę nad nosem i część cienkiej blizny, która wybiegając od czoła, przecinała prawą brew i ginęła gdzieś na policzku pod szarym materiałem. Na skutek silnego światła słonecznego zmrużył powieki. Położył się prędko na ziemi i przytknął twarz do wizjera miotacza. Odbezpieczył go, a automat wysunął powoli długą lufę. Czekał teraz cierpliwie, aż drapieżniki zbliżą się do zranionego tugnara.
[ p] Wetrony dotarły do kolosa i początkowo utrzymując bezpieczną odległość, oceniały zagrożenie z jego strony; krążyły wokół niego, powoli zacieśniając dystans. Tugnar wydał z siebie odstraszający ryk i potrząsając groźnie tułowiem, schylił się gotowy do szarży. Zaraz po tym dwie wetrony zaatakowały ścięgna jego masywnych nóg. Ofiara, miotając się we wszystkie strony, rozpaczliwie walczyła o przetrwanie.
Naazin na ten właśnie moment czekał. Nakierował celownik na jednego z drapieżników i w przerwie między podmuchami wiatru nacisnął spust. Nad stepem niemal równocześnie rozniosły się dwa głośne dźwięki – pierwszym było przytłumione pyknięcie wystrzału, drugim ostry trzask eksplozji impulsu, który wyrył potężną dziurę w łbie trafionej bestii. Reszta stada, zajęta walką z Tugnarem, nawet na chwilę nie przerwała natarcia; żaden z wystrzałów i żadne z upadających ciał nie odstraszyły reszty. Dopiero ostatnia zaczęła się cofać, dysząc ciężko i uważnie obserwując poranionego olbrzyma. Powietrze nad stepem przeciął ostatni huk impulsu, a zaraz po nim rozbrzmiał zachwycony głos Darai:
— Trafiłeś wszystkie! Jesteś niesamowity! Niech tylko opowiem o tym reszcie. Tak się cieszę, że z tobą tu przyjechałam.
Naazin podniósł się z piachu i natychmiast nasunął gogle na oczy. Wystukując polecenie na panelu, powiedział chłodno:
— I jak obiecałaś, więcej nie będziesz mnie o to prosiła. Nawet nie wiesz, jakie kłopoty by mnie czekały, gdyby dowiedziała się o tym rada. Za narażenie cywila…
— Cofnęliby ci uprawnienia łowcy — przerwała lekceważącym tonem. — Przecież nikt się o tym nie dowie. Co się z tobą stało, Naazin? Przez tę pracę stajesz się strasznie sztywny.
— Raczej odpowiedzialny — odparł sucho i zarzucił złożoną broń na bark. — Wracamy. — Przy chrzęście twardego piachu pod butami ruszył do popielatej korwety.

Sagara była liczącym ponad osiem milionów mieszkańców, centralnym miastem planety. Jej rozległe magazyny z łatwością mieściły owoce długoletnich prac wydobywczych, a liczne przetwórnie zaopatrywały kolonistów w niezbędne do życia produkty. Funkcjonowały tam uczelnie, kolegia, ośrodki rozrywkowe, jednym słowem wszystko, co potrzebne samowystarczalnej społeczności. Dla Naazina to z pozoru chaotyczne, zasypane pyłem miasto było niezastąpione.
Smukła korweta dotarła w końcu do wysokiej ściany pokrytej brunatnym nalotem – masywny parkan zaporowy przecinał cały widoczny odcinek stepu. Naazin doskonale pamiętał dzień, w którym wspólnie z ojcem po raz pierwszy przekroczył próg tej metalowej konstrukcji. Wtedy jawiła mu się jako magiczna granica odcinająca świat ludzki od dzikiego pustkowia, dzisiaj stanowiła jedynie codzienną rutynę.
Na panelu przed sobą wpisał polecenie, a parkan, wydając potworny zgrzyt, rozsunął się powoli na krótkim odcinku. Za nim otwierała się przestrzeń najeżona licznymi oznakami obecności ludzi: z każdej strony gdzie okiem sięgnąć pięły się w górę kominy potężnych rafinerii; od nich do wielopiętrowych elewatorów ciągnęły prymitywne szyny pozwalające na szybki i sprawny załadunek. Każdy z przemysłowych obiektów posiadał własną elektrownię – poustawiane w równe rzędy ogniwa solarne z daleka wyglądały jak bladoniebieska, połyskująca tafla wody. Identyczną barwę przyjmowała opływowa kopuła, która rozpościerała się nad rozległym miastem – spoczywała na potężnych wspornikach wyznaczających granicę dla niskich zabudowań. Dalej biegły wyłącznie te drogi, które z miasta pozwalały dotrzeć do ośrodków przemysłowych czy hal uprawnych.
Popielata korweta przemknęła między inżynieryjnymi gigantami, aby zatrzymać się niedaleko miasta, przy jednym z wlotów do podziemnej zatoki. Naazin wpisał na panelu wymagany kod, a ciężki mechanizm pociągnął stalowe wrota w dół. Zaraz po tym podłużna maszyna ruszyła niespiesznie w głąb półmrocznego hangaru.
Naazin poruszał się wyznaczonym torem, mijając wiele uśpionych maszyn o rozmaitych rozmiarach i zastosowaniu. Dopiero po kilkunastu minutach wolnej jazdy skręcił do właściwego boksu. Odciął moc silnika i zabezpieczył panel. Daraja zdążyła do tego czasu zeskoczyć na metalową rampę i z głuchym jękiem rozciągnąć odrętwiałe ciało. Naazin zaś podszedł do terminala boksu i na konsoli zaczął wklepywać szybkie polecenia. Dziewczyna odwróciła się do niego i z wyraźnym niezadowoleniem skrzyżowała ręce.
— Co ty tam robisz? — zapytała zniecierpliwionym tonem. — Może ją jeszcze umyjesz? — zakpiła.
— Muszę wpisać niezbędne dane. Jak tego nie zrobię, później oberwie mi się od Hursta.
Daraja westchnęła i podniosła dłonie do twarzy.
— Jesteś niemożliwy, Naazin. — Odwinęła szary materiał z ciemnobrązowych, roztrzepanych teraz włosów i ściągnęła gogle. Miała orzechowe, energiczne oczy i garstkę ledwie widocznych piegów na policzkach pod nimi. Choć jej usta były uwydatnione, bezustannie ściągała je tak, że wyglądały na bardzo wąskie i wysokie.
Naazin, wciąż wlepiając wzrok w ekran terminala, mruknął do niej:
— Tylko włóż wszystko z powrotem do szafki…
Lecz ona zwaliła mu się znienacka na plecy, kładąc prawe ramię na jego barkach.
— No skończ to już, ty nudny pracoholiku. Chodźmy się czegoś napić do Twiglaya. Oblejemy twój dzisiejszy sukces — zaproponowała beztrosko.
Naazin ściągnął jej ramię z karku i w najmniejszym stopniu nie podzielając tego podekscytowania, odparł chłodno:
— Muszę zdać raport. Brand mnie zabije, jak go oleję.
Daraja jeszcze mocniej ściągnęła usta.
— W takim razie idę sama. A ty baw się dobrze w tym swoim drogocennym departamencie. — Mocno urażona, ruszyła szybkim krokiem do windy.
Nadal pochylony nad terminalem Naazin rzucił jej przez plecy:
— Dołączę do ciebie, jak tylko tutaj skończę.
W odpowiedzi otrzymał głośne: „Wal się” i zaraz po tym usłyszał szum ruchu automatycznych drzwi. Pokręcił głową i powiedział do siebie:
— Jak zawsze życzliwa.
Kiedy skończył wpisywać dane, wolnym krokiem podążył do szafki. Zdjął z siebie całe wyposażenie i schował je razem z tym, które na metalowej ławie zostawiła Daraja. Aby się odświeżyć przed spotkaniem z radnym Brandem, skierował się do łazienki.
Przez długi czas patrzył w lustro i zastanawiał się poważnie nad słowami przyjaciółki. Faktycznie nie przypominał dawnego siebie. I nie chodziło tu o te sięgające barków, spięte w kucyk włosy, na których piętno swe odcisnęły suche wiatry Murii. Nie chodziło też o młodą bliznę, która przebiegała od czoła do połowy policzka i jego twarzy nadawała rys awanturniczy. Największa zmiana zaszła w oczach, a dokładniej w spojrzeniu. Niegdyś strzelający iskrami, pełen buntu i marzeń wzrok krył teraz w sobie same ponure myśli. Wyglądał zupełnie tak, jak ten, który Naazin doskonale pamiętał z dzieciństwa: blada zieleń, pogrążona w troskach i przygnieciona jakąś bolesną presją.
„To już cztery lata, ojcze” – pomyślał i obmył twarz zimną wodą.

Wyszedł z windy i skierował się do sektora biur. Gdy mijał stanowisko ochrony, gruby mężczyzna siedzący za kontuarem zawołał do niego:
— Hej, Hope. Co tam się stało, że twoja owieczka wyszła taka wściekła?
Naazin machnął dłonią.
— A kiedy ona nie była wściekła? Ale pamiętaj, Kurt, ona wcale stąd nie wychodziła — przypomniał i zniknął w wąskim korytarzu.
Przed automatycznymi drzwiami do biura radnego zastał mężczyznę w szarym kombinezonie z kapturem. Jego twarz przecinało kilka nieznacznych zmarszczek, a spod nosa wyrastały gęste wąsy.
— Naazin, chłopcze — przywitał go z radością. — Udało ci się pozbyć tego stada?
— Bez problemu, panie Refnow — odparł spokojnie. — Radny jest u siebie?
Stary łowca skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na stalowe drzwi otoczone czerwoną diodą.
— Jest, ale teraz rozmawia z jakimś ważniakiem z Tarytii. Kazał mi czekać, chociaż ja mam dla niego zwykły spis zapotrzebowania na ten miesiąc. Nie chce mi się tu siedzieć jak diabli, ale ostatnio zrobił się jakiś nerwowy.
Naazin zmarszczył czoło.
— Czego może chcieć departament z Tarytii? — zapytał.
— Nie mam bladego pojęcia. Może potrzebują od nas ludzi. — W odpowiedzi na pełną obawy minę młodzieńca poklepał go uspokajająco po plecach. — Nie martw się, Naazin, ciebie na pewno nie odda. To byłaby za duża strata dla naszego wydziału.
— Mam nadzieję — powiedział, wcale nieprzekonany.
Refnow spoważniał i pokręcił głową.
— Słuchaj, młody, mówię ci, że nie masz się czego obawiać. Pomijając to, że twoje umiejętności są dla nas niezastąpione, Brand zbyt dużo zawdzięcza twojemu staruszkowi. Nie zrobiłby ci takiego świństwa… — Przerwała mu zmiana koloru obwódki drzwi na zielony. Zaraz po tym rozsunęły się z cichym szumem.
Ze skromnie urządzonego biura wyszedł mężczyzna w granatowym garniturze. Ukłonił się do dwójki łowców przed sobą i pomaszerował korytarzem do wyjścia. Naazin spojrzał na Refnowa, a ten wskazał dłonią na wnętrze pokoju.
— Idź, młody. Przed tobą pewnie dzisiaj zabawa, a ja muszę wracać do żony. Im dłużej tu posiedzę, tym lepiej dla mnie — zażartował.
Naazin uśmiechnął się w podzięce i wkroczył do środka.
— Panie Hope, witam — przemówił siedzący za szerokim biurkiem Brand. — Rozumiem, że zadanie zostało wykonane.
Naazin podszedł do niego i wyciągną dłoń. Gdy jasnowłosy mężczyzna ją uścisnął, usiadł w fotelu przed biurkiem.
— Trafiłem na cztery wetrony. Wszystkie są martwe po precyzyjnych strzałach w głowę. Reszty ciała nie naruszyłem. Zużyłem cztery impulsy i przejechałem łącznie trzysta piętnaście kilometrów. Dokładne dane wpisałem już w terminalu.
Brand z uznaniem pokiwał głową.
— Co z tugnarem?
— Ranny, ale przeżyje.
— To dobrze. Wcale nie uśmiechało mi się wykorzystanie samicy, ale najważniejsze, że pozbyliśmy się tych szkodników. Jest pan pewny, że nie było ich więcej?
Naazin pokręcił głową.
— Jeden chory lub ranny mógł odłączyć się od stada, ale sądzę, że to była pełna liczba. Kiedy wcześniej sprawdzałem truchło martwego tugnara, uznałem, że pożywiało się nim maksymalnie pięć wetron.
— Dobrze. Niech pan jeszcze odznaczy sektor i to będzie wszystko. Resztą zajmie się wydział zbieraczy.
Naazin przesunął dłonią nad czujnikiem w blacie, a jego powierzchnia natychmiast rozjaśniła się zielonkawą barwą i wyświetliła podzieloną na wyraźne sektory mapę. Ruchem ręki przybliżył jeden z opisanych cyferkami prostokątów. Na nim wskazał kolejny wyodrębniony obszar, który po zatwierdzeniu zmienił barwę na czerwoną. Wyszedł z programu, a blat wrócił do swej naturalnej barwy. Nie wstał po tym z fotela, ale zwrócił się do mężczyzny w szarym garniturze:
— Panie Brand, chciałem o coś zapytać przed wyjściem.
Skupiony na pliku arkuszy Brand skierował na niego spojrzenie.
— Śmiało, niech pan pyta.
Naazin zawahał się na moment, ale ostatecznie przemówił, nie patrząc rozmówcy w oczy:
— Ten mężczyzna, który był tu przede mną. Słyszałem, że to jakaś ważna persona z Tarytii. Czy chodziło o…
Przerwał mu spokojny śmiech radnego.
— Boi się pan, że chodziło o umowę transferową? Więc uspokajam: ta kwestia w ogóle nie była poruszana. Zresztą jakby przedstawili mi wniosek o transfer łowcy, pan byłby ostatnią osobą, którą zdecydowałbym się oddać.
Naazin z wyraźną ulgą skinął głową.
— Rozumiem. Dzięki za to. Sagara jest dla mnie wszystkim.
Podnosił się już z fotela, gdy zastopował go poważny głos Branda:
— Usiądź jeszcze na moment, proszę. — Naazin opadł z powrotem na siedzenie, mocno zaskoczony tym nagłym porzuceniem oficjalnego tonu. Brand zaś potarł oczy i przemówił z wyraźnie strapioną miną: — To, o czym z panem Grompem rozmawiałem, może faktycznie dotyczyć ciebie. Na pewno wiesz, co zdarzy się za tydzień?
Naazin potwierdził ruchem głowy.
— Przybędzie flota korporacji — odparł spokojnie.
— Właśnie. Nie wiem, czy koś ci to mówił, ale prócz surowca co pięćdziesiąt lat zabierają jeszcze jeden wartościowy kapitał: naszych najlepszych specjalistów. Za tydzień stracimy wielu medyków, programistów, naukowców. Rozumiesz? Łowcy też są im potrzebni. Na szczęście nie w dużych liczbach, ale zawsze. Radny Gromp przyjechał przedyskutować to ze mną; Tarytia już wybrała swojego łowcę. My, jako wydział miasta centralnego, takiego przywileju nie będziemy mieli – to wysłannik floty wyselekcjonuje kandydatów. Dlatego chciałbym, żebyś się nie wychylał przez jakiś czas. Może dam ci urlop na następne dwa tygodnie.
— Myśli pan, że jestem zagrożony? — zapytał z niekrytą obawą.
— Myślę, że raczej nie powinni zwracać uwagi na zaledwie dwudziesto dwu letniego pracownika, ale gdyby mieli jakiekolwiek rozeznanie… Ujmijmy to w ten sposób: gdybym to ja był wysłannikiem floty, ciebie brałbym pod uwagę jako pierwszego. Dlatego lepiej, żeby uznali cię za zaledwie obiecującego żółtodzioba. Nie mogę zataić przed nimi twoich wyników, ale nikt przecież nie dowie się o wszystkim.
Naazin patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem – takiej groźby nie przeczuwał.
— Dziękuję, panie Brand. Naprawdę, doceniam to.
Radny odchylił się do tyłu i spoglądając w sufit, powiedział:
— Jak już mówimy ze sobą otwarcie, skorzystam z momentu i opowiem ci coś, co bardzo mocno wyryło się w mojej pamięci. Otóż pięćdziesiąt lat temu, podczas ostatniej wizyty floty, twój ojciec również był utalentowanym łowcą. Może nie tak dobrym jak ty, ale bez wątpienia rzucał się w oczy. Przez to flota wystosowała wniosek o jego wydanie. O wojażach kosmicznych marzył jeszcze jako dzieciak, ale teraz wnętrze jego serca zajmowała pewna kobieta, z którą za nic w świecie nie chciał się rozstawać. I dziwnym zbiegiem okoliczności przepadł w głuchym stepie na kilkadziesiąt dni. Na szczęście to ja dowodziłem misją poszukiwawczą i tym sposobem mogłem przemycać mu prowiant i niezbędny sprzęt. Oczywiście prezydium floty uznało, że uchylił się od służby i skazało na śmierć, ale po odlocie tego całego złomu nikt nie był na tyle gorliwy, żeby chociaż wspomnieć o wykonaniu wyroku. Jak tak o tym pomyślę, to były cholernie dobre czasy. — Zamilkł na chwilę i z uśmiechem na ustach przywołał dawne wspomnienia. — No cóż, dalej już wiesz, co miało miejsce. Twoi rodzice się pobrali i po prawie trzydziestu latach doczekali się ciebie.
Naazin przysłuchiwał się temu z kamienną twarzą. W końcu zapytał cicho:
— Dlaczego pan mi to opowiada?
Brand spojrzał na niego z powagą i odrzekł:
— Ponieważ twój ojciec piętnaście lat temu poprosił mnie o ważną rzecz: powiedział, że gdy będziesz już pełnoprawnym łowcą i uwaga floty skupi się na tobie, to właśnie mi w zadaniu przypadnie uczynienie wszystkiego, żeby nie dopuścić do powtórzenia się historii. Zrozum, że na jego nazwisku nadal ciążyła kara śmierci, a tym samym ty mógłbyś stać się obiektem represji z ich strony. Tego Dante obawiał się najbardziej. To wszystko.
Naazin ukłonił się lekko i bez słowa wstał od biurka. Natychmiast ruszył do wyjścia, ale na moment jeszcze zatrzymał go głos Branda:
— Naazin, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz w końcu wziąć się w garść. To już cztery lata. Nie pozwól, żeby żal zawładnął twoim życiem. I pamiętaj, że trank nie jest żadnym rozwiązaniem. Zresztą ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.
Naazin słuchał tego z zaciśniętymi ustami. Jak tylko radny zamilkł, poszedł dalej do drzwi.
Refnow przywitał go ze skrajnym zniecierpliwieniem.
— Co ty tam robiłeś tyle czasu? Byłeś gorszy od tego gościa z depa… — Na widok jego przybitej miny zmieszał się i urwał. — Wszystko w porządku? — zapytał.
Naazin przetarł palcami oczy i wziął głębszy wdech. Po opanowaniu emocji odparł:
— Tak, nic się nie stało. Przepraszam pana za to, ale zeszło nam trochę na drobiazgowych sprawach.
— Dobra, przecież wcale się nie gniewam. Nie od ciebie to zależało. I przestań chodzić taki zaszczuty, bo już myślałem, że jeszcze dzisiaj masz się wynosić do Tarytii.
Naazin wymusił uśmiech i kiwnął na pożegnanie głową. Ruszył po tym przed siebie.
Wyszedł przez automatyczne drzwi na zewnątrz. Stał jeszcze chwilę przed okazałym gmachem departamentu bezpieczeństwa i przyglądał się tłumom, które w głośnych godzinach szczytu przemierzały obszerny deptak miejski. Pustym środkiem co chwilę przejeżdżały nieduże skutery, zaś wysoko nad nimi sunęły towarowe lub osobowe wagony kolejki linowej. Wszystkie zabudowania osiągały wysokość kilku pięter, a ich ściany bez wyjątków pokrywał brązowy pył. Nad płaskimi dachami majaczyło jasnobłękitne sklepienie, na którym wyraźnie rysowały się kontury mobilnych ogniw solarnych.
Naazin włożył ręce do kieszeni kurtki i z natłokiem prześcigających się myśli zszedł po szerokich schodach na chodnik. Nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, ze wzrokiem wbitym w ziemię przedzierał się między ludźmi do stacji kolejki. Dotarł do celu i metalowymi schodami wszedł na niższe z pięter. Czekał kilka minut, aż przy platformie pojawił się opływowy wagon. Automat rozsunął drzwi i na zewnątrz wysypało się kilkanaście osób. Naazin wszedł do środka i zajął miejsce przy szybie. Jadąc, obserwował ruchliwą zbieraninę głów pod sobą, przy czym zastanawiał się nad słowami Branda i perspektywą dwutygodniowego urlopu. Nie miał najmniejszego pojęcia, czym przez tak długi czas się zajmie – do głowy prędko przyszła mu Daraja i myśl, że przyjaciółka bez większych problemów znajdzie mu tysiąc zabijających nudę zajęć, jednak zaraz rozmyślania te przerwał sygnał oznajmiający dotarcie do stacji.

W rodzinnej dzielnicy Naazina ulice były o wiele mniej zatłoczone niż te w centrum i prócz dźwięcznego buczenia podziemnych generatorów panowała w niej przyjemna dla ucha cisza. Wszystkie jej zakamarki trwale tkwiły w pamięci młodzieńca: kiedyś każda skrzynka rozdzielcza mogła być doskonałą osłoną w trakcie osiedlowej wojny na niby, stalowy wiadukt ciężkiej kolei ratował całą populację dzieciaków przed atakami z orbity, zaś nudne sklepy pełne były nieopisanych skarbów. Dzisiaj Naazin wszystko to mijał obojętnie i bezrefleksyjnie. Z czasów dziecięcej beztroski pozostały mu jedynie mgliste wspomnienia.
Zatrzymał się przy lokalu z dużym neonem za szybą, który mówił, że: „U Twiglaya od świtu do nocy”. Otworzył skrzydłowe drzwi i wszedł do środka.
Wnętrze zapełnione było stolikami i wygodnymi, ciemnymi sofami. Dodatkowe miejsca gwarantowała szeroka antresola połączona z lokalem metalowymi schodami i zabezpieczona przeźroczystą balustradą. Z jej szczytu doskonale widać było parkiet, który poza gibającymi się ludźmi wolny był od jakichkolwiek obiektów. Naazin skierował się do podłużnego baru, któremu barwę nadawały liczne diody w zimnych tonach. Usiadł na wysokim hokerze i dotykając palcem czujnik, wyświetlił na blacie tabelę menu. Wybrał drinka o błękitnym zabarwieniu, po czym sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Wyjął kartę osobistą i przycisnął ją do pola czytnika. Natychmiast pojawiła się informacja o przelewie siedmiu kredytów. Zaakceptował i zamknął okno. Wyprostował się po tym i czekając na zamówienie, rozejrzał się dokładniej po lokalu. Nikogo znajomego nie dostrzegł, więc zawiesił wzrok na rozświetlonej antresoli. Po krótkiej chwili usłyszał głos:
— Dzisiaj tylko drink?
Spojrzał na barmana i podał mu dłoń.
— Nie mam mocy na więcej. Widziałeś może Daraję? — spytał i chwycił za wysoki kieliszek.
Łysy mężczyzna pokiwał głową.
— Była tu jeszcze jakieś pół godziny temu. Opowiadała o waszych dzisiejszych łowach. — Zaśmiał się. — Jak cię znam, Naazin, byłem pewny, że nie dasz się jej przekonać. Czym cię w końcu złamała?
Naazin przełknął słodkawy płyn.
— Wytrwałością. Albo raczej upartością. Od niedawna cenię sobie spokój, a ona skutecznie potrafi go zburzyć.
Twiglay zaśmiał się głośno.
— Cała Daraja — stwierdził rozbawiony. — Od zawsze taka była. Ale ty się zmieniłeś, Naazin. Widzę w tobie to samo, co widziałem w twoim ojcu. Co ten step w sobie ma, że robi z człowiekiem takie rzeczy?
Naazin opróżnił kieliszek do połowy i po chwili namysłu odrzekł ponuro:
— Może obraz tego, jak obcy tutaj jesteśmy. Sagara tętni życiem, jest pełna ludzi, ale za parkanem widzisz, że bez tej mechaniki nie ma dla nas przetrwania. Codziennie nawiedza mnie myśl, jak niewiele brakuje, żeby to wszystko się skończyło. Jedna awaria…
Twiglay przerwał mu ruchem ręki.
— Chyba troszeczkę przesadzasz, Naazin — powiedział ze zmrużonym okiem, ale wyczuć się dało, że słowa rozmówcy trochę go przelękły. — Rozumiem, że świat za parkanem jest mało przyjazny, ale żyjemy tu od czterech pokoleń. Nie sądzę, żeby coś się mogło stać…
— Widziałeś kiedyś wetronę? — przerwał mu.
— Na projektorze, ale co to ma do rzeczy?
— Jedna taka kreatura w mieście i giną dziesiątki ludzi — odparł ze wzrokiem wbitym w błękit drinka. — O ile uda nam się ją szybko ubić, oczywiście. A do tego wystarczy jedna awaria parkanów. Albo wyobraź sobie sytuację, w której psują się filtry – w krótkim czasie piasek niszczy większość maszyn od środka; pompy przestają działać…
Ten fatalizm wyraźnie poirytował barmana.
— Przecież nikt o takich rzeczach nie myśli — powiedział z goryczą. — Nigdy coś takiego nie miało miejsca. A do tego mamy Tarytię. W ogóle nie mam pojęcia, dlaczego zaprzątasz sobie tym głowę.
Naazin wyprostował się i spojrzał mu w oczy.
— Ale teraz rozumiesz, co takiego ma w sobie step, że robi z nas refleksyjnych ludzi. To przytulne miasto trzeba zobaczyć od zewnątrz, żeby poczuć to samo, co my. Trzeba zmierzyć się ze światem, przed którym ta cała technologia ma nas ochronić…
— Naazin, bandyto! — przerwał mu wesoły głos zza pleców. — Znowu narzekasz ludziom na system?
Młody mężczyzna objął go przyjacielsko ramieniem i skinął głową do barmana. Jego chudy kompan nachylił się nad blatem baru.
— Twiglay, jak idzie interes bez nas? — zapytał, przeglądając spis trunków.
— Całkiem nieźle — odparł. — Teraz samotne kobiety nie boją się o własną cnotę.
Naazin spojrzał w twarz uwieszającego się na nim bruneta.
— Griks, miło cię widzieć, ale zabieraj ze mnie tę rękę.
Przyjaciel dostosował się do prośby, ale po drodze potargał jeszcze jego spięte w kucyk włosy.
— Rozchmurz się, Naazin. Przez ciebie stracę ochotę do picia.
Grzebiący w menu mężczyzna stwierdził spokojnie:
— To jest akurat jedyna rzecz, której nie możesz stracić, Griks.
— Pytał cię ktoś o zdanie? — odparł z teatralnym oburzeniem. — Zamawiaj tam trzy butelki tranku i zamilknij na wieki. — Dłońmi uczynił gest, jakby zaklinał kompana czarem.
Ten spojrzał na niego z politowaniem.
— I może myślisz, że ci dzisiaj postawię? — zakpił. — Jeśli chcesz pić, dawaj swoją kartę. Nie dla obiboków kredyty.
Griks wskazał na niego dłonią i zwrócił się do barmana:
— Przemówił wielki Tejryn Klaustrom – mistrz energetyki i transformatorów. To, że ja nie jestem stworzony do pracy, wcale nie oznacza, że ty możesz się wywyższać. Postaw mi lepiej z dwie kolejki i będziemy kwita.
— Kwita? — powtórzył kpiąco. — A za co niby mielibyśmy być kwita?
Griks uniósł wskazujący palec i odrzekł z miną mędrca:
— Za ponad dwunastoletnią przyjaźń.
Tejryn zaśmiał się bezwzględnie.
— Nie ma mowy. Tym razem mnie nie przekonasz. Dawaj kartę, albo siedź o suchym pysku. — Powiedział na tyle przekonująco, że ratunku Griks musiał szukać u Naazina:
— Widzisz, jak mnie traktują? Przynajmniej ty nie jesteś bez serca i postawisz mi coś do picia, prawda?
Naazin pokręcił głową.
— Niestety, Griks. Dzisiaj nie mam ochoty się truć.
Griks chciał powiedzieć: „A kto ci karze pić?”, ale ugryzł się w język i postawił na bardziej okrzesaną taktykę – zamęczył Naazina tyloma nic nieznaczącymi argumentami, że ten musiał w końcu ustąpić. Gdy wyłożył kartę na blat, Griks wykonał zamówienie i cała trójka ruszyła do stolika pod antresolą. Wkrótce pojawiła się przy nich kelnerka z czterema niemal przeźroczystymi butelkami na tacy.
Naazin z każdą szklanką robił się coraz weselszy i z coraz większym zaangażowaniem uczestniczył we wspominkach z dziecięcych lat. Prym wiódł Griks, który z żywiołową gestykulacją rąk przywoływał kolejne sceny przeszłości, co wywoływało częste wybuchy śmiechu. Po więcej niż godzinie Tejryn oparł się na wygodnej sofie i spojrzał na ostatnią butelkę.
— Panowie, kończy nam się prowiant, więc proponuję pomyśleć o zaopatrzeniu — zauważył.
Griks spojrzał na niego z lekkim zezem i podnosząc wskazujący palec, przytaknął gorliwie:
— Ja zawsze lubię te twoje propozycje.
Naazin opróżnił szklankę i sięgnął po kartę.
— Na mój koszt — mruknął.
Tejryn uniósł dłoń i zmarszczył gniewnie brwi.
— Naazin, ty już kupiłeś. Ja teraz płacę.
Griks patrzył to na jednego, to na drugiego i wtrącił w końcu:
— Panowie, nie kłóćcie się, obaj przecież możecie wziąć po butelce. — Oni spojrzeli na niego i pochyliwszy się nad blatem, parsknęli zgodnie śmiechem. — No co? — zapytał niezadowolony. — Złe rozwiązanie?
Naazin uspokoił się i włączył menu. Wybrał jeszcze dwie butelki tranku, po czym uiścił należność. Schował kartę, a siedzący niedaleko Griks poklepał go po plecach.
— Zuch chłopak — pochwalił.
Tejryn rozlał każdemu z ostatniej butelki i chwyciwszy szklankę, wzniósł sarkastyczny toast:
— Za matkę korporację, dzięki której żyje Muria!
Kompani zawtórowali i wlali do gardeł po parę łyków. Griks charknął po tym i z hukiem postawił naczynie na blacie.
— Naazin — rzekł, patrząc przed siebie. — A jak to z tobą? Dalej nie możesz się doczekać przylotu floty?
Naazin oparł głowę o dłoń i mruknął z jednym otwartym okiem:
— Jak cholera.
Griks zaśmiał się i powiedział:
— Kiedyś odliczałeś lata do tego zdarzenia… Dziękuję pani ślicznie — wtrącił do kelnerki, która przyniosła zamówienie. Gdy jej pośladki zniknęły mu z oczu, kontynuował: — Tak się chwaliłeś, że na pewno odlecisz na tę… Jak się ta planeta nazywała? — zwrócił się do Tejryna.
— Daktria, nieuku — odparł obojętnie.
— Daktria — potwierdził. — Miałeś tam lecieć, pamiętasz?
— Nie pamiętam — skłamał.
— Pamiętasz — powtórzył dobitnie ze zmarszczonymi brwiami. — I co, plany się posypały? Wydoroślałeś nagle?
— Zamknij się — warknął. — Przez tę pieprzoną flotę będę miał dwa tygodnie urlopu. Nie mam ochoty o niej gadać.
Oczy Griksa zaświeciły okazją, a usta mimowolnie rozszerzyły się w uśmiechu.
— Dwa tygodnie bez pracy? Nie wiem jak ty, ale ja bym to wykorzystał na odwiedziny w kilku lokach.
Naazin prychnął głośno i rozwiał jego nadzieje:
— Niedoczekanie twoje. Na pewno nie znajdziesz we mnie sponsora.
Atmosfera z rozmownej i roześmianej przechodziła powoli w niemrawą i kontemplacyjną. Każda kolejna szklanka wydawała się pojemniejsza, a każda kolejna minuta dłuższa. Przy stoliku zapanowała cisza i nawet z żywiołowego Griksa wyraźnie zeszło powietrze.
Naazin z pierwszym ziewnięciem pomyślał o ciepłym łóżku. Siedział z przyjaciółmi jeszcze kilkanaście minut i w końcu zwlekł się z twardej sofy. Pożegnał się skąpo i ruszył chwiejnie do wyjścia. Świeże powietrze na zewnątrz okazało się zbawienne, ale nawet ono nie mogło zmniejszyć ciężaru zamroczonej głowy. Na szczęście drogę z lokalu do mieszkania miał już w nawyku, więc mógł ją pokonać intuicyjnie.
Odpowiedz
#2
Tongue 
Wyjątkowość zbliżającego się wydarzenia unaoczniała się z dnia na dzień: do pracy w magazynach zatrudniono dwukrotnie większą liczbę ludzi, transportowce naziemne bezustannie kursowały między przetwórniami i wysokimi elewatorami, w życie zaś weszły procedury, które co pięćdziesiąt lat pozwalały na szybki i płynny załadunek perseusa floty. O przylocie korporacji się mówiło i pisało się o nim w prasie. Choć wielu kolonistów pamiętało poprzednią wizytę, a nawet tę sprzed wieku, dla reszty była to zupełna nowość i niemała sensacja. W tym właśnie gronie znajdował się Naazin Hope.
Tego ranka nie obudził go automat, ale wszechobecne drgania, które zawładnęły całym metalem wkoło. Otworzył oczy i przez chwilę przysłuchiwał się dźwięcznym wibracjom, które nasilały się bardzo powoli i nieznośnie ciążyły zamroczonej głowie. W końcu zrzucił z siebie przykrycie i usiadł na skraju materaca. Przetarł dłońmi twarz i spojrzał na wyświetlacz. Była za dziesięć czwarta. Wydał głośne polecenie:
— Automat, włącz oświetlenie i anuluj budzik.
Odpowiedział mu syntetyczny głos:
— Przyjęłam.
Pogrążona w mroku sypialnia natychmiast rozświetliła się licznymi diodami halogenowymi. Naazin siedział na białym łóżku z twarzą skrytą w dłoniach. Otaczającą go ścianę pokrywały soczyście zielone holoobrazy, które zmieniały się na wzór kwitnących łodyg. Przy biurku wbudowanym w ścianę stał wygodny fotel, a na nim w nieładzie leżał komplet ubrań. Naazin spojrzał w tamtym kierunku i zapytał z lekką chrypką:
— Automat, o której godzinie wczoraj wróciłem?
— Powrót do domu: godzina jedenasta dwadzieścia trzy wieczorem — odparł głos spod sufitu.
Naazin potargał roztrzepane włosy i podniósł się w końcu na równe nogi. Ziewnął szeroko i wyciągnął mocno kości. Ruszył do kuchni, a automatyczne drzwi rozsunęły się, gdy tylko przed nimi stanął.
W niewielkim pomieszczeniu znajdował się stół z czterema krzesłami i długi aneks, na którym jasnozieloną barwą lśniło kilka wyświetlaczy. Naazin zbliżył się do jednego z nich i na panelu napojów odznaczył kawę. Gdy pojawiła się informacja o czasie przygotowania, okręcił się i skierował do łazienki, aby wziąć prysznic. W trakcie przyjemnego masażu wodnego ponowie zwrócił się do automatycznej obsługi mieszkania:
— Automat, odtwórz wczorajsze wiadomości.
— Przysłano dwie wiadomości. Wiadomość pierwsza: apel rady miasta do mieszkańców Sagary. — Głos zmienił się na ludzki z urzędowym akcentem. — Z uwagi na jutrzejszy przylot floty korporacji od wszystkich mieszkańców oczekuje się cierpliwości i opanowania. Odczuwalne drgania magnetyczne nie będą stanowiły niebezpieczeństwa i miną zaraz po zamrożeniu silników perseusa. W razie jakichkolwiek anomalii w funkcjonowaniu instalacji domowych należy bezzwłocznie powiadomić pogotowie techniczne. Informujemy również, iż na czas pobytu floty otwarte zostaną wszystkie ogniwa solarne miasta, czemu towarzyszyć mogą nieznaczne spadki energii. Dziękujemy za uwagę. — Po wiadomości ponownie rozbrzmiał automat: — Druga wiadomość: pani Freya Traunt, sekretariat Departamentu Bezpieczeństwa. Panie Hope, przypominam o rozpoczynającym się jutro urlopie. Pański dzień pracy został skrócony do czterech godzin i skończy się w samo południe. Po wykonaniu obowiązków proszę się udać do gabinetu radnego Nathilusa Branda. Pozdrawiam.
Naazin odciął dopływ wody w kabinie i włączył ciepłe nawiewy. Po wysuszeniu ciała poszedł pokrzepić się przygotowaną przez automat kawą. Zauważył szybko, że drgania nasiliły się poważnie i teraz niemal wstrząsały metalowymi ścianami mieszkania.

Mimo niewielkiego zakresu pracy Naazin nigdy nie był tak podekscytowany jak w tym dniu – obraz perseusa floty przyćmił wszystko, co widział do tej pory. Nie musiał nakładać ochronnych gogli, bowiem ta gigantyczna struktura w całości zakryła niebo, nie dopuszczając do ziemi najmniejszych promieni białego karła. Poza miastem panował półmrok, a silny wiatr kotłował się szaleńczo, jakby niezdecydowany na jeden kierunek ruchu. Metaliczne sklepienie było nieregularne, najeżone wieloma wypustami i długimi zagłębieniami. Z uwagi na bezpieczeństwo kolonistów zamrożono większość silników, lecz utrzymanie się nad powierzchnią planety wymagało zaangażowania kilku z nich. Długie wąwozy emitowały więc jasnoniebieskie światło, które jako jedyne rozjaśniało pogrążony w ciemnościach step.
Zanim naziemna korweta osiągnęła skraj kosmicznego kolosa, musiała przeć w głąb stepu przez ponad pół godziny. Naazin zatrzymywał się kilkukrotnie, aby spojrzeć na niesamowitą konstrukcję, która powoli rozpoczynała pokaz swych możliwości – co chwilę od jej powierzchni odrywały się ogromne transportowce, w celu przejęcia z ziemi elewatorów zapełnionych gotowym surowcem. Wyglądało to tak, jakby perseus rozpadał się na znikome w stosunku do całości kawałeczki, lecz proces ten nie przebiegał chaotycznie, ale strefowo i systematycznie. Naazin, siedząc na wysokiej skarpie, długi czas obserwował, jak imponujące transportowce wylatują poza obręb perseusa. Napędzane wielosegmentowymi silnikami mknęły do skraju okrętu-matki, kierując się na wschód, gdzie leżała Tarytia. Dopiero gdy osiągnęły jasnobłękitne niebo, Naazin mógł przyjrzeć się lepiej ich konturom i od razu spostrzegł, że dźwigają po kilka wymiennych elewatorów. Cały rój ciemnych maszyn powodował ogromny hałas, który ostrym szumem wypełniał cichy z natury step.
Zbliżało się południe, więc popielata korweta ruszyła z powrotem do miasta. Monumentalny widok tworu ludzkich rąk, który przysłaniał całe niebo, dał Naazinowi sporo do myślenia. Młody łowca zastanawiał się nad przestrzenią kosmiczną i nad miejscem, jakie zajmuje w niej człowiek. Jego wyobraźnia pogalopowała do odległych systemów, na ludzkie planety, których szczegółowe projekcje widział w czasach szkolnych. Myślał o wielkich konstrukcjach stacji kosmicznych i o szaroskórych Kariadach, którzy to od zawsze wzbudzali w nim ciekawość. Jego zafascynowanie przyjęło rozmiar porównywalny z tym z dzieciństwa. Złapał się nawet na tym, że wizja ujrzenia perseusa od środka i wyruszenia w nieznaną przestrzeń powoduje w nim niecierpliwe podniecenie. Ostatecznie otrząsnął się i z obłoków marzeń powrócił na twardą ziemię. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bliskie rzeczywistości były te fantazje.
W budynku departamentu panowało niezwykłe ożywienie. Naazin podszedł do pracownika ochrony, który za szerokim kontuarem przeglądał kolorowe czasopismo.
— Co się dzieje, Kurt?
Mężczyzna uniósł znad blatu pulchną twarz i spojrzał na niego.
— O, Hope — zauważył. — Miałeś wrócić przed południem. Spóźniłeś się czterdzieści minut.
Naazin potargał w zakłopotaniu włosy.
— Trochę się zapatrzyłem na perseusa. Mam nadzieję, że nie będę miał przez to problemów.
— Jak dla mnie, to możesz wracać, kiedy chcesz. To Brand może się zdenerwować — zaznaczył, celując w niego palcem. — Chciał się z tobą spotkać, ale teraz jest zajęty rozmową z wysłannikiem floty.
Oczy Naazina rozszerzyły się.
— Wysłannik floty już tu jest?
Kurt pokiwał głową.
— Zaraz go zobaczysz. I mówię ci, dziwak to mało powiedziane. Wiesz, że przyszedł tu w skafandrze ochronnym? Zupełnie jakby się nami brzydził. Tym ludziom z floty naprawdę zdrowo odbiło.
Naazin słuchał tego ze wzrokiem skupionym na korytarzu do gabinetu Branda. W końcu bez słowa ruszył w tamtą stronę. Kurt zawołał za nim:
— Teraz cię nie przyjmie… — Widząc jednak, że młodzieniec go nie słucha, machnął ręką i wrócił wzrokiem do czasopisma.
Naazin dotarł do pokoju radnego i spostrzegł, że drzwi są rozsunięte. Zajrzał do środka i od razu w oczy rzucił mu się człowiek w eleganckim, jednoczęściowym kombinezonie. Stał przed biurkiem Branda i przemawiał do niego zniekształconym przez filtry głosem. Ciemnosrebrny materiał skafandra przylegał do jego ciała i odbijał niewyraźne refleksy światła. Hełm w całości zasłaniał głowę, a przyciemniana szybka z przodu nie pozwalała na spojrzenie w oczy.
Brand zauważył Naazina i przywołał go machnięciem dłoni. Młodzieniec wkroczył do środka i ukłonił się do przybysza. Radny przemówił ze swego fotela:
— Nareszcie, panie Hope. Pan Ornett miał już wychodzić, a chciał z panem o czymś pomówić.
Naazin z niepokojem spojrzał na mężczyznę, a ten przemówił zdeformowanym głosem:
— Czytałem pańskie akta i wynika z nich, że jest pan bardzo obiecującym łowcą.
Naazin kiwnął niepewnie głową i zerknął prędko na Branda, jednak uśmiech radnego trochę go uspokoił.
— Pan Ornett potrzebuje kogoś do jednodniowego zlecenia — wyjaśnił Brand. —Dowiedział się, że od jutra rozpoczyna pan urlop i uznał, że to korzystny zbieg okoliczności dla obu stron. Oczywiście może pan odmówić, ale myślę, że jest to całkiem atrakcyjna oferta.
Naazin przyjął tę wiadomość z ulgą i zwrócił się do przybysza:
— Czego pan ode mnie oczekuje?
Mężczyzna podszedł do niego tak blisko, że Naazin w szybce hełmu mógł zobaczyć swoje spłaszczone odbicie.
— Chciałbym, żeby na jeden dzień zagrał pan rolę przewodnika. Nie powinno być to uciążliwe – posiadamy wysokiej klasy sprzęt, który zagwarantuje bezpieczeństwo i dokładną nawigację. Pana zadaniem będzie umilenie czasu rozmową i w miarę możliwości pokierowanie pilotów w interesujące rejony planety.
— Wciąż nie wiem, dla kogo to wszystko...
— To nie jest istotne — przerwał mu. — Kilka osób z wyższych szczebli urzędniczych traktuje takie wypady jako stałą rozrywkę. Pańskie zadania zostały sprecyzowane i tylko to się liczy. Oczywiście nie oczekujemy od pana darmowego wysiłku – za ten jeden dzień otrzyma pan trzy tysiące kredytów. Więc, jaka jest pańska odpowiedź?
Na dźwięk sumy usta Naazina rozwarły się mimowolnie; było to więcej, niż mógł zarobić przez miesiąc. W końcu zdołał wymamrotać:
— Musiałbym być idiotą, żeby nie przyjąć takiej oferty.
Przybysz zaśmiał się i odparł:
— W takim razie mamy to ustalone. Dalsze informacje przekaże panu radny Brand. Tymczasem żegnam. — Ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę i zwrócił do Naazina: — Zapomniałem o jednej rzeczy. Ludzie, których pan jutro spotka, mają wysokie wyczucie gustu, dlatego wymagam od pana skrajnej schludności. Uniform otrzyma pan od nas, ale z tymi włosami proszę zrobić porządek we własnym zakresie.
Naazin zmarszczył brwi.
— Nie rozumiem — odparł szczerze.
— Proszę się ostrzyc — wyjaśnił dobitnie. — Przecież nie może pan wyglądać jak jakiś dzikus. Jest to raczej niewielkie poświęcenie, jeśli w grę wchodzi trzy tysiące kredytów, prawda? — Jeszcze raz ukłonił się na pożegnanie i wyszedł na korytarz.
Naazin spojrzał Brandowi w oczy.
— Mam się ostrzyc? — Zapytał z krzywą miną. — Bo wyglądam jak dzikus? Oni naprawdę mają nie po kolei w głowach.
Radny odpowiedział mu z szerokim uśmiechem:
— Niech pan nie narzeka, panie Hope. Lepsza rzecz nie mogła nam się trafić. Jeśli pozostawi pan po sobie dobre wrażenie, nie ma szans, żeby zabrali pana wbrew woli.
Naazin pokiwał głową i pomacał włosy.
— Jeśli ma mi to zagwarantować spokój, to mogę się nawet ogolić na łyso.
Brand zaśmiał się głośno.
— Ze skrajności w skrajność? — zapytał rozbawiony. — Wątpię, żeby takie rozwiązanie spodobało się Ornettowi.
Naazin na myśl o reakcji urzędnika na takie potraktowanie polecenia również wybuchnął śmiechem. Przetarł palcem załzawione oko i przemówił poważniej:
— Czego się mogę spodziewać, panie Brand?
— Myślę, że wielu rzeczy, jak to z ludźmi bywa. Na pewno będą to osoby wysoko postawione, może nawet sam admirał floty, ale nie ma się czego obawiać. Opowie im pan trochę o życiu w kolonii, pokaże coś ciekawego w stepie i powinni być zadowoleni. Trzeba tylko uważać, żeby ich przypadkiem nie urazić – ludzie tego pokroju zawsze są niezwykle dumni i snobistyczni, więc łatwo popełnić jakiś nietakt. Ale jeśli ograniczy się pan do uprzejmych odpowiedzi na pytania, nie powinno być problemu.
Naazin zatarł ręce.
— Wygląda to na łatwe trzy tysiące. Kiedy i gdzie mam się jutro stawić?
— Ornett przyleci do departamentu około siódmej rano. Wyjaśni szczegóły i razem udacie się we właściwe miejsce. I niech pan potraktuje poważnie tę wzmiankę o fryzurze.
Naazin kiwnął głową i uścisnąwszy dłoń radnego, ruszył do wyjścia.

Tej nocy długo nie mógł zasnąć, myśląc wciąż o pracy, która go czekała. Nie miał pojęcia, czy uda mu się opowiedzieć coś ciekawego o kolonii, a tym bardziej wskazać na monotonnej planecie miejsca warte większej uwagi. Ten brak pomysłów nie dawał mu spokoju do pierwszej nad ranem, przez co wstał mocno niewyspany.
Patrząc w lustrzane odbicie, czuł się dosyć nieswojo – choć z krótkimi włosami faktycznie wyglądał o wiele lepiej, to do poprzedniej fryzury był na tyle przyzwyczajony, że teraz miał nieodparte wrażenie, jakby czegoś mu brakowało. Włosy w kolorze grafitu kręciły się lekko przy końcówkach i nieznacznie połyskiwały w intensywnym świetle diod halogenowych. Oliwkowe oczy i cienka, lekko ukośna blizna wydawały się teraz bardziej podkreślone i jako pierwsze zwracały na siebie uwagę. Naazin z rozbawieniem wyobraził sobie reakcję Darai, która to już od dawna narzekała na jego uczesanie i na różne sposoby próbowała nakłonić go do zrobienia z tym porządku. Był pewien, że zmianę przyjmie z wielkim entuzjazmem, któremu da upust w sobie tylko znanym stylu.
Po sycącym śniadaniu wyszedł z mieszkania. Z niezadowoleniem zauważył, że przez całą drogę do departamentu rośnie w nim trema. Chociaż poprzedniego dnia niespodziewane zlecenie traktował lekko i nie poczytywał za żadne wyzwanie, teraz opanowywał go obijający się o wnętrzności niepokój. Najwięcej szkód czyniła niepewność co do ludzi, dla których miał pracować – w końcu nigdy nie spotkał nikogo spoza Murii i nie wiedział, czego po kimś takim się spodziewać.
W budynku departamentu zjawił się jako jeden z pierwszych. Ruszył od razu do gabinetu Branda, lecz musiał czekać tam jeszcze ponad pół godziny, zanim zjawił się wysłannik floty. Miał na sobie ten sam skafander co w dniu poprzednim, przez co Naazin znów nie mógł ujrzeć jego twarzy. Na widok siedzącego w fotelu młodzieńca pokiwał z aprobatą głową.
— Widzę, że moje zalecenie wyszło panu na dobre. Jest pan gotowy do drogi?
— Dokąd idziemy? — zapytał z wyraźną ciekawością w głosie.
— Na dach — odparł z palcem skierowanym w sufit. — Promem polecimy do stacji medycznej i tam się pan przygotuje.
— Do stacji medycznej? — powtórzył zaskoczony.
— Tak, musi pan przejść rutynową kontrolę. W aktach wyczytałem, że pański stan zdrowia oceniony jest na bardzo dobry, ale musimy być pewni, czy nie przemyci pan przypadkiem jakiejś choroby na fregatę. Możemy ruszać?
Naazin pokiwał głową, po czym pożegnał się z Brandem i wstał od biurka. Razem z Ornettem ruszył do windy, aby dostać się na dach budynku. Po drodze zadał nasuwające się od dłuższego czasu pytanie:
— Przepraszam za ciekawość, ale po co panu ten skafander ochronny? Przecież warunki są tutaj dogodne.
— A po co zabieram pana do stacji medycznej? Musi pan zrozumieć, że nieznane zarazki stanowią ogromne niebezpieczeństwo dla całej populacji floty. Nawet te, które dla waszych organizmów są nieszkodliwe, dla naszych mogą być zabójcze. Dlatego lepiej nie ryzykować kontaktu fizycznego. W pana przypadku po podstawowych badaniach niezbędny będzie zabieg odkażania.
Słowo „zabieg” w zestawieniu ze stacją medyczną wzbudziło w nim nieprzyjemne skojarzenie.
— Na czym polega ten zabieg? — zapytał z niekrytą obawą.
— Wszystkiego się pan dowie w stacji medycznej. Zapewniam, że nie jest to bolesne. Co prawda przez kilkadziesiąt minut może swędzieć skóra, ale nic ponad to.
Dalszą drogę przeszli w milczeniu. Dotarli na dach, a tam czekał opływowy prom z dużym logiem korporacji na chromowanej powłoce. Statek utrzymywał się na mobilnych, trzymetrowych wspornikach, dzięki czemu można było spokojnie pod nim przejść. W tym momencie korzystał z tego człowiek w ciemnopomarańczowym skafandrze – stał na niewielkim podnośniku i sprawdzał z bliska jeden z owalnych silosów silników przeciwgrawitacyjnych; po włączeniu silniki te odpychały maszynę od powierzchni planety, aby wynieść ją na wysokość odpowiednią do uruchomienia napędu pulsacyjnego.
Ornett zawołał do mechanika:
— Pani Frost, zbieramy się do odlotu.
Kobieta wpisała na panelu polecenie, a niezwykle giętkie ramię podnośnika zniżyło ją do poziomu ziemi. Naazin wszedł za Ornettem na kładkę prowadzącą do półowalnego luku i po uformowanych przez nią schodach wspiął się do wnętrza maszyny.
Prom pasażerski odpowiadał za transport ludzi między okrętami kosmicznymi, toteż jego wygląd w całości podporządkowano temu celowi: rzędy ciemnoczerwonych foteli gwarantowały wysoki komfort lotu, a izolowane ściany nie posiadały najmniejszego prześwitu. Mostek z przodu i kabina mechaników z tyłu maszyny były oddzielone od przestronnego pomieszczenia stalowymi drzwiami, które bez odpowiedniej przepustki nie miały prawa się rozsunąć. Naazin zajął miejsce na jednym z wygodnych foteli i rozejrzał się po jasnobrązowym, lśniącym poszyciu wnętrza. Duży wyświetlacz nad wejściem na mostek oznajmił gotowość do startu i wkrótce rozbrzmiał głośny syk szczelnie zamykanego włazu. Zaraz po tym zaszumiały dolne silniki, co oznaczało, że maszyna odrywa się od ziemi, chociaż na pokładzie zupełnie się tego nie odczuwało. Leciutkie szarpnięcie powstało dopiero przy uruchomieniu napędu pulsacyjnego, który mimo skutecznego wyciszenia dawał o sobie znać następującymi po sobie, niewyraźnymi eksplozjami.
Podróż do perseusa trwała niedługo, zaledwie kilka minut. Kolejne kilkanaście wymagał proces dokowania do hangaru, gdzie maszynę przechwyciły kleszcze potężnego ramienia, które wciągnęło ją do odpowiedniego boksu. Naazina, gdy wyszedł kładką na rampę, mocno przytłoczył ogrom miejsca, w którym się znalazł: tak góra, jak i dół ginęły gdzieś daleko w mroku, a ściany na wielu piętrach zajmowały zakleszczone promy. Czasami w oczy rzuciły się ciemnopomarańczowe uniformy mechaników, którzy stojąc na mobilnych platformach, majstrowali przy unieruchomionych maszynach i z tej pozycji wyglądali jak małe, niewyraźne punkciki. Każdy dźwięk był spotęgowany i odbijał się wielokrotnym echem od metalowych ścian, choć jego zasięg zależał od natężenia – odgłosy kroków wypełniały jedynie okolice rampy, zaś potworne zgrzytnięcia mechanicznych ramion roznosiły się po całym hangarze.
Naazin kroczył za Ornettem i starał się nie patrzeć na kolosalną przestrzeń, która rozpościerała się po jego prawej ręce. Kiedy tylko w nią spojrzał, jego żołądek zdawał się obracać wokół własnej osi, a umysł opanowywał niezrozumiały lęk. Jakby tego było mało, wszechobecny chłód przenikał skórę, a powodowane przez mechaników stuknięcia niby huk obijały się o wnętrze czaszki. Mimo nadzwyczajności obrazu, Naazin w żadnym razie tego doświadczenia nie mógł zaliczyć do przyjemnych.
Ornett, widząc wyraz jego twarzy, zapytał z niepokojem:
— Dobrze się pan czuje? Strasznie pan pobladł.
Naazin przełknął ślinę i spróbował wziąć się w garść.
— Nic mi nie jest — odparł z wysiłkiem. — Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takiego widoku.
— Aaa, lęk przed przestrzenią — zauważył. — Proszę się nie martwić, to jest normalne.
Naazin pokręcił głową.
— Z otwartą przestrzenią mam do czynienia codziennie w stepie, ale to jest coś innego. — Jeszcze raz spojrzał w bok. — To jest takie… nienaturalne.
— Do wszystkiego można się przyzwyczaić — pocieszył. — Zaraz wejdziemy do windy, więc nie będzie pan musiał na to patrzeć. Stacja medyczna jest niedaleko; przy hangarze promów funkcjonują trzy takie placówki.
Przeszli przez automatyczne drzwi i Ornett na schemacie tej części perseusa wybrał punkt docelowy. Kabina ruszyła w górę, ale po chwili dało się odczuć, że zmienia tor ruchu na poziomy. W krótkim czasie zatrzymała się i rozsunęła drzwi do szerokiego korytarza, którego ściany pokrywały jasne oznaczenia wskazujące na bliskość stacji medycznej. W wielu miejscach w oczy rzucały się barwne, statyczne reklamy, które promowały produkty związane ze zdrowiem. Naazin, podążając za Ornettem, czytał poszczególne hasła, które przykładowo mówiły, że „Tylko protezy VG6 zastąpią Ci ramiona” albo „Nanoimplanty Urnex dla silnego bicia serca”. Kolejna reklama przedstawiała matkę z niemowlęciem na rękach i zapewniała o zwiększeniu płodności, a obok dozownik płynu do płukania zębów niszczył bezwzględnie próchnicę. To wszystko skończyło się wraz z drzwiami do sali rejestracji.
Okazało się, iż Ornett jest osobą wysoko postawioną, bowiem pracownik za szybką bezzwłocznie zaakceptował przyjęcie, omijając wszelkie procedury. Naazin wszedł do jednego z pokoi lekarskich i instruowany przez mężczyznę z przeźroczystą maską na twarzy podchodził do kilku automatów, które zbierały odczyty z jego organizmu. Jeden z nich wymagał próbki śliny, inny zbliżenia siatkówki oka, jeszcze inny sterylną igłą pobrał z przedramienia krew. Po tych badaniach musiał się Naazin rozebrać do naga i wejść do komory odkażającej. Jego wcześniejsze obawy okazały się bezpodstawne, bowiem zabieg polegał jedynie na spryskaniu szybko skraplającą się substancją, która choć lekko gryzła w gardle, na skórze pozostawiała przyjemną świeżość. Mówiąc ściślej Naazin nie zaobserwował nawet wspomnianego przez Ornetta swędzenia.
Na analizę wyników nie trzeba było czekać długo – młodzieniec bez żadnych niespodzianek okazał się przykładem dobrego zdrowia. Ubrał się i opuścił placówkę medyczną tą samą windą, którą do niej przybył.
Tym razem wyszli na stację kolejki próżniowej, która rozległym kompleksem tuneli docierała w każdy rejon perseusa. Ornett zdjął wreszcie z głowy hełm ochronny, odkrywając tym szaroniebieskie, lekko podkrążone oczy i krótko przycięte włosy na jajowatej czaszce; płytkie zmarszczki, które przecinały jego czoło i promieniowały od kancików oczu do skroni wskazywały na mocno zaawansowany wiek. Naazin przyjrzał się również innym pasażerom kolejki, którzy poza dziwnymi strojami niczym nie różnili się od mieszkańców Murii. No może ich karnacja była wiele bledsza niż u żyjących w promieniach białego karła kolonistów, ale zachowanie wcale nie odbiegało od znanego mu z rodzinnej planety: tak samo się śmiali, prowadzili podobne rozmowy o pracy czy rodzinie, jeden chłopak popisywał się przed śliczną koleżanką, a dwaj przyjaciele dogadywali sobie niczym Tejryn i Griks. Jak zwykle ludzie okazali się sobie podobni, choć paradoksalnie byli tak od siebie różni.
Końcowym przystankiem dla Naazina okazał się hangar zajęty przez trzy wielkie fregaty. W przeciwieństwie do małych promów okręty te odznaczały się bardziej urozmaiconym kształtem i mocniejszą powłoką. Każdy posiadał silniki termojądrowe, których silosy układały się w trzech poziomych segmentach na szerokim tyle. Dwie maszyny były niemal identyczne – przed modułami silnikowymi zwężały się, aby rozciągnąć się ponownie z przodu, gdzie całość chroniły potężne tarcze antykolizyjne. Ostatni z okrętów był niemal dwukrotnie mniejszy od pozostałych i przyjmował kształt spłaszczonego półkola. Jego powierzchnia wyróżniała się jasną barwą i wysokim poziomem estetyki – powłoka nie była matowa, ale płynna i mieniąca się odbitym światłem halogenów. Do luku wejściowego prowadził długi pomost, na który dostęp zagradzała bramka strzeżona przez oficera sił porządkowych. Ornett, aby postawić na nim stopę, musiał rozpiąć skafander i przyłożyć do czytnika nadgarstek z przeźroczystą opaską. Dopiero gdy automat potwierdził jego tożsamość, zabezpieczenia bramki zwolniły się, pozwalając na jej przekroczenie.
Wnętrze okrętu okazało się niezwykle dopieszczone. Poszycie w zależności od pomieszczenia przyjmowało miłe dla oka kolory, które zestawiono z prawdziwym wyrafinowaniem. Nie sposób było znaleźć miejsca z odkrytymi przewodami czy jasnymi ekranami terminali technicznych, które z reguły stanowiły o wyglądzie korytarzy podobnych maszyn. Tutaj przejścia lśniły schludnością i cieszyły pięknymi ozdobami. Najczęściej prowadziły do przestronnych sal, których wystrój dyktowała pełniona przez nie funkcja. Naazin po raz pierwszy w życiu ujrzał zielone rośliny o dużym listowiu, które okazały się najbardziej powtarzalnym elementem dekoracyjnym. Dodając do tego niezwykłe holoobrazy i rzeźbione wykończenia, nie sposób było uniknąć wniosku, że okręt przeznaczono dla ludzi o bardzo wysokiej pozycji społecznej.
— I jak, robi wrażenie? — zagadnął Ornett.
Szczerze olśniony tym wszystkim Naazin zdołał tylko pokiwać głową. Ornett wprowadził go do niewielkiego pomieszczenia dla personelu. Tam zamienił kilka słów z kobietą o jasnych włosach i odebrał od niej przygotowane wcześniej ubranie. Naazin wziął je do ręki i spostrzegł, że materiał jest bardzo przyjemny w dotyku i niezwykle rozciągliwy; nigdy wcześniej z podobnym się nie spotkał. Uniform składał się z dwóch części: czarnych spodni i marynarki w tej samej barwie, którą przy krawędziach kołnierza i wzdłuż ukrytego zapięcia urozmaicono białymi akcentami. Udał się w odosobnione miejsce i wrócił do Ornetta już w pełni gotowy.
— Świetnie — pochwalił go mężczyzna. — Możemy zaczynać. — Ruszył do wyjścia i po drodze wytłumaczył szczegóły: — Zanim pójdziemy do sali bankietowej, porozmawia pan z pilotami, żeby wiedzieli, w który rejon planety się kierować.
— Niestety, z tym może być mały problem — zauważył z żalem. — Nie wiem, czy w stepie jest coś, co mogłoby was zainteresować.
Ornett uspokoił go ruchem dłoni.
— Niech pan się tym nie martwi. Proszę mi wierzyć, że dla ludzi, którzy latami żyją zamknięci w okrętach floty, sama planeta stanowi niemałą atrakcję. Zresztą i tak najważniejszy jest bankiet; reszta to tylko tło dla spotkania towarzyskiego. Ale dodatkowe smaczki zawsze są mile widziane.
Naazin pomyślał chwilę.
— W sumie to na północy jest spory krater. Zawsze to jakaś odskocznia od stepu.
Ornett z zadowoleniem uniósł dłoń.
— No właśnie. Mamy więc punkt zaczepienia.
Rozochocony tą deklaracją młodzieniec dodał:
— Możemy też spróbować odnaleźć jakieś zwierzęta. Większość wędruje na zachód, żeby uciec przed promieniami słońca.
— Tak, fauna może być ciekawa — potwierdził. — W końcu życie przyjmuje tak rozmaite formy. Myślę, że jeśli to się uda, moi przełożeni będą w pełni usatysfakcjonowani.
Dalej szli w ciszy, ale po chwili Ornett zatrzymał się i przemówił z niespodziewanie poważną miną:
— Przyznam, że jest pan bardzo sympatyczną osobą, więc dam panu przyjacielską radę; albo raczej ostrzeżenie. — Naazin zmarszczył brwi, mocno zdumiony tą nagłą zmianą tonu. — Spotka pan dziś kilka naprawdę wysoko postawionych person, a przy takich ludziach trzeba się mieć na baczności. Duże wpływy oznaczają duże możliwości zaszkodzenia komuś, więc musi pan uważać na słowa. Widzę, że jest pan człowiekiem wyważonym i rozsądnym, a do tego radny Brand wypowiadał się o panu z wielkim uznaniem, ale każdy może popełnić nieświadomy błąd. Dlatego powtarzam: proszę uważać na każdy gest i słowo. Nawet wyraz twarzy wchodzi tutaj w grę. I najważniejsze – niech pan trzyma się jak najdalej od panienki Gradii. Proszę jej nie unikać otwarcie, bo może ją to urazić, ale w żadnym wypadku niech pan nie ulega jej słowom. Najlepszym sposobem będzie kierowanie rozmowy na jej matkę. Rozumie pan? — Gdy to mówił, w jego wzroku rosła determinacja.
Naazin pokiwał głową i odparł:
— Proszę się nie martwić, będę uważał. Ale kim jest ta Gradia, jeśli mogę spytać?
— Córką admirała i jedną z najbardziej wpływowych tutaj osób. Do tego jest rozpieszczona, samolubna i nie szanuje innych ludzi. Bez wątpienia będzie traktowała pana jak nową zabawkę. Jedyną obroną przed tym jest wzbudzenie sympatii u jej matki; Gradia z panią Vorlaną musi się liczyć bezwzględnie.
Naazin nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób rozpieszczona dziewczyna może być dla niego zagrożeniem, ale radę Ornetta przyjął z powagą i postanowił postępować z nią w zgodzie. Ruszyli dalej, a Naazin znów poczuł, że ogarnia go stres. Nie dał tego po sobie poznać i posłusznie kroczył za dumnie wyprostowanym Ornettem. W końcu dotarli na mostek kapitański, gdzie przy szerokich panelach nawigacyjnych pracowało kilku pilotów. Następną godzinę Naazin spędził na udzielaniu wskazówek, które wpisane w system nawigacji, miały pomóc w zaplanowanym rejsie.

Sala bankietowa stanowiła esencję dobrego gustu: sufit spływał mieniącymi się w świetle ornamentami, w tle rozbrzmiewała muzyka skomponowana w oparciu o klasyczne instrumenty, a podświetlane, długie lady oferowały całe mnóstwo potraw, których apetyczny wygląd podkreślało niemal artystyczne ułożenie. Wytwornie ubrani ludzie najczęściej stali w małych grupkach, pijąc wielobarwne drinki i prowadząc przyciszone rozmowy. Niektórzy zajmowali wygodne sofy pod ścianami i omiatali salę wyniosłym wzrokiem. Nikt nie zauważył momentu zwolnienia magnezów uziemiających, po których okręt wystartował nad powierzchnię planety. Otaczająca zebranych maszyna dała o sobie znać dopiero po kilkudziesięciu minutach spokojnego lotu, kiedy dolna warstwa podłogi rozsunęła się na całej długości, czego efekt był doskonale widoczny przez przeźroczystą posadzkę. W krótkim czasie pod nogami zebranych rozpostarł się brunatny step i jego posępne wzniesienia. Na ścianach powstały rzuty holograficzne horyzontów planety, co stworzyło nieodparte wrażenie, że wytworny bankiet odbywa się nie na pokładzie fregaty, ale w powietrzu, prawie pięćset metrów ponad powierzchnią Murii.
Mężczyzna, który przez większy czas lotu przemawiał z podium o korporacji i jej misji dla ludzkości, podał teraz kilka informacji o planecie i kolonii. Swój wywód zakończył zwróceniem uwagi na Naazina:
— Mamy przyjemność gościć wśród nas dzielnego łowcę z Sagary, który każdego dnia stawia czoła tym dzikim i nieprzyjaznym terenom.
Ornett co prawda wspomniał, że poproszą go o mowę, ale Naazin i tak odczuł ogromną tremę, która skręcała się boleśnie w żołądku. Czując na sobie ciężar wzroku zebranych, podszedł do ubranego w smoking mówcy i wymienił z nim uścisk dłoni. Rozległy się wyważone oklaski, a malutki bot, który do tej pory unosił się przy twarzy konferansjera, podleciał teraz do niego.
Naazin, mając w głowie wszystkie wskazówki Ornetta, przemówił z lekkim zająknięciem:
— Nazywam się Naazin Hope i jestem pracownikiem Departamentu Bezpieczeństwa Sagary. Moja praca polega głównie na tropieniu, monitorowaniu i w miarę potrzeby unieszkodliwianiu żyjących tu stworzeń. — Spojrzał na rozpościerającą się pod stopami przestrzeń. — Wiem, że Muria wygląda na bezbarwną, a do tego niebezpieczną planetę, ale wierzcie mi, że kocham ją całym swoim sercem. Jestem pewien, że tak samo myśli każdy Murianin. — Zamilkł na chwilę i ze wzrokiem skupionym na brunatnych skarpach zastanowił się nad sensem własnych słów. Opanował go wielki sentyment i dalsze zdania wypowiedział z dużo bardziej zaangażowanym tonem: — Po raz pierwszy w step zabrał mnie ojciec, kiedy miałem siedem lat. Chociaż to było tak dawno, pamiętam ten dzień wyraźniej niż jakikolwiek inny. Łowcy zawsze byli uważani za bohaterów, którzy strzegą miasto przed groźnymi bestiami, dlatego każdy dzieciak chciał zostać jednym z nich. Ja oczywiście nie stanowiłem wyjątku. Kiedy po raz pierwszy usiadłem na korwetę ojca i pomknęliśmy razem poza chroniący kolonię parkan, czułem się jak we śnie. Od momentu, kiedy zobaczyłem, jak tropi te wspaniałe zwierzęta, opanował mnie jeden cel: stać się taki jak on. Od tamtego dnia minęło piętnaście lat i jestem pewien, że przez ten czas udało mi się tego dokonać. Teraz wiem, że łowcy nie są żadnymi bohaterami, ale ludźmi, którzy wykonują odpowiedzialną pracę i to w naszych rękach spoczywa bezpieczeństwo kolonistów. Jakby na to nie patrzeć, jestem przekonany, że nie mogłem w życiu trafić lepiej.
Zakończył, a goście długo milczeli, do głębi zaskoczeni jego przemową. W ich mniemaniu życie na nieprzyjaznej, nudnej planecie, z dala od ludzkich systemów gwiezdnych, było najgorszym koszmarem z możliwych. Przedstawianie tego w korzystnym świetle, a tym bardziej uznanie za najlepszą rzecz, jaka mogła się przytrafić w życiu, było dla nich równie szalone, jak godne podziwu.
Naazin na widok ich niezdecydowanej reakcji pomyślał z obawą, że nieopatrznie powiedział coś niestosownego. Jednak ich zdumienie ulotniło się w okamgnieniu i rozległy się pierwsze oklaski. Naazin skinął machinalnie głową, ale nie wiedział, co robić dalej. Na szczęście z tego niezręcznego położenia wyratował go stojący obok mężczyzna, który przejął bota i podsumował jego wypowiedź kilkoma pochlebnymi słowami. Naazin, korzystając z okazji, czmychnął ukradkiem do czekającego niedaleko Ornetta i przyjął od niego szczere gratulacje:
— Naprawdę, świetnie się pan spisał; nie spodziewałem się, że usłyszę taką pasję w pańskich słowach. Na wszystkich zrobiło to bardzo dobre wrażenie.
Naazin, ściskając jego dłoń, oznajmił z wyraźną ulgą:
— Ale cieszę się, że mam to już za sobą. Mówiąc szczerze mocno się tego bałem. — Rozejrzał się po sali i zapytał: — Co mam robić teraz?
Ornett płynnym ruchem ręki wskazał na stojące przed nimi towarzystwo.
— Wtopić się w tłum. Proszę w pełni korzystać z bankietu. Niech pan coś zje i poprosi o drinka. Jeśli ktoś będzie chciał porozmawiać, podejdzie do pana i wtedy wystarczy odpowiadać na pytania. W razie potrzeby będę w pobliżu.
Naazin kiwnął głową, i choć z początku niepewnie, zabrał się za aktywne uczestniczenie w przyjęciu. Zjadł dziwną potrawę z ciemnoniebieskiego skorupiaka, którego żywy okaz wyeksponowano w akwarium za półmiskami. Z fascynacją spostrzegł, że mięso stworzenia jest niespotykanie smaczne, jak zresztą wszystko, co oferowały obficie zastawione lady. Po kilku ciekawych drinkach, w których ciecz przyjmowała kilka nieprzenikających się kolorów, zyskał na pewności siebie i co chwilę wdawał się w uprzejme rozmowy. Niektórzy pytali go o miasto, inni o sposoby walki z bestiami, ale największe zainteresowanie powstało w momencie, gdy fregata natknęła się na nieduże stado wolno kroczących stworzeń. Ich spiczaste, szarozielone grzbiety przecinały step pod stopami zafascynowanych widzów, a długie ogony kołysały się nad ziemią w rytm powolnych stąpnięć. Naazin musiał tłumaczyć, że to spotykane w tej części planety ligramy, które potrzebują bardziej wilgotnego powietrza i żywią się zarówno padliną, jak i porastającą step trawą. Podobne dysputy trwały bardzo długo, ale w końcu podszedł do niego mężczyzna z czarną muszką pod szyją i przemówił uprzejmym tonem:
— Przepraszam, czy mógłbym zająć panu chwilkę? Pani Vorlana Gladstone prosi do siebie.
Naazin potwierdził ruchem głowy i dał się poprowadzić w drugi koniec sali. Tam na pięknych sofach siedziały dwie wyniosłe kobiety otoczone licznym towarzystwem pochlebców. Admirałowa nosiła wspaniałą biżuterię, a jej ciemne włosy w wysoką fryzurę spinała srebrna klamra. Miała uwydatnione kości policzkowe i usta lśniące barwą jasnych pereł, niemal identyczną jak barwa jej bogatej sukni. Gradia prezentowała się mniej ozdobnie, ale równie olśniewająco: jej włosy spływały harmonijnie na ramiona i w zależności od kąta padania światła przyjmowały ciemnofioletowy lub czarny odcień. Jej twarz dobitnie wskazywała na arogancję i brak jakichkolwiek trosk życia. W tej chwili wyjątkową przyjemność czerpała z bycia w centrum uwagi zgromadzonych przy niej mężczyzn – łasa na komplementy i różnego rodzaju adoracje wysłuchiwała płaszczących się przed nią gości i czasami ich nieudolne dowcipy kwitowała wybuchami sztucznego śmiechu.
Gdy do rozgadanego towarzystwa dotarł Naazin, rozmowy prędko ucichły, a cała uwaga skupiła się wyłącznie na nim. Jako pierwsza przemówiła dumna admirałowa:
— Witam, młodzieńcze. Cieszy mnie, że zgodziłeś się do nas dołączyć — powiedziała grzecznym tonem, z lekkim skinięciem głowy.
Naazin ukłonił się przed nią o wiele głębiej i odparł śmiało, niesiony mocą alkoholu:
— Cała przyjemność po mojej stronie.
— Ledwo się znamy, a ty już przechodzisz do przyjemności? — Wtrąciła uszczypliwie Gradia. Po tych słowach uniosła do ust ciemną oliwkę, a zuchwały uśmiech udekorował jej policzki głębokimi dołkami.
Naazin nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, ale na szczęście uratował go śmiech admirałowej.
— Ty zawsze musisz stawiać sprawy konfrontacyjnie, moja droga. Proszę jej wybaczyć — zwróciła się do Naazina. — Za każdym razem, kiedy widzi przystojnego młodzieńca, nie może się powstrzymać od zaczepek.
Gradia pozostawiła to bez komentarza, trzymając wciąż oliwkę między wargami i świdrując Naazina napastliwym wzrokiem. Jej matka, wyraźnie rozbawiona, ponownie zwróciła się do niego:
— Jako że widzisz nas po raz pierwszy, może zgodzisz się na pewien test? — zapytała z uśmiechem.
— Jeśli będę w stanie zaliczyć — odparł bez zastanowienia.
Gradia parsknęła cichym śmiechem, a admirałowa pokręciła głową.
— Nie wiem czy celowo, czy przypadkowo, ale serwujesz więcej dwuznaczności niż kelnerzy drinków na tym przyjęciu. Ale wracając do testu, mam dla ciebie niełatwą zagadkę. Uwielbiam patrzeć, jak mężczyźni starają się z niej wybrnąć, więc proszę, potraktuj to poważnie. Jak sądzisz, która z nas jest młodsza – ja, czy ta pożerająca cię wzrokiem niewiasta? — Płynnym ruchem ręki wskazała na córkę.
Naazin zastanowił się nad tym głęboko. Wiedział, że odpowiedź jest oczywista i nie jej sens, ale styl gra tu najważniejszą rolę. Była to jawna pułapka, która niejednokrotnie pozbawiała odwagi nawet najbardziej doświadczonych adoratorów, jednak nie rozochoconego drinkami Naazina. Młodzieniec wyprostował się i zawyrokował bez wahania:
— Bez wątpienia pani jest młodsza. — Ukłonił się w stronę Gradii.
Rozczarowana odpowiedzią admirałowa zapytała:
— Dlaczego tak myślisz?
Naazin nie zdradził najmniejszego zażenowania i odrzekł szczerze:
— Obie panie wyglądacie bardzo młodo, ale w pani wzroku jest dojrzałość, a w zachowaniu obycie, jakimi nie mogłaby się pochwalić niedoświadczona kobieta. Według mnie jest to o wiele większa zaleta niż sam młody wygląd.
Admirałowa zaśmiała się głośno i udobruchana takim przedstawieniem sprawy przemówiła do zebranych:
— Odpowiedź oceniam na celujący. Mało kto zdaje ten sprawdzian, więc należą ci się specjalne względy. — Spojrzała na Gradię i oznajmiła w żarcie: — Dlatego uroczyście zabraniam mojej córce bawić się kosztem naszego dzielnego łowcy.
Ona, podtrzymując teatralność gestów, odpowiedziała z potulnym ukłonem:
— Niech się stanie wola mej matki. Ale chciałabym otrzymać zgodę na zadawanie naszemu łowcy pytań, bo bardzo mnie interesuje ta seksowna blizna na jego twarzy. — Mówiąc to, przejechała palcem po policzku.
Ornett radził, żeby w razie tego pytania Naazin nie mówił prawdy, ale wymyślił jakąś fascynującą historię. Czując teraz, że tego właśnie od niego oczekują, skłamał:
— Mam ją od niedawna. Niecałe dwa lata temu zaatakował mnie rój nurmów.
— Rój „nurmów”? — ze wtrętem zapytała Gradia. — A co to jest? Jakiś rodzaj owadów?
Naazin pokiwał głową.
— Tak, nurmy to owady – żeby uciec od słońca przemierzają planetę całymi rojami.
Dziewczyna prychnęła kpiąco i stwierdziła z zawodem:
— Nasz dzielny łowca uległ owadom? Miałam nadzieję, że to jakaś groźna bestia zaatakowała swymi ostrymi szponami…
— Gdyby zaatakowało mnie coś większego, to bez opancerzonego sprzętu nie miałbym szans na przeżycie — odparł ozięble. — Za to tutejsze owady są wielkości otwartej dłoni, a ich żądła potrafią przebić skórę dwudziestometrowego tugnara. Dodając do tego, że spotyka się je wyłącznie w rojach, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że są one groźnymi bestiami.
Ta chłodna riposta nie uraziła wyniosłej dziewczyny – wręcz przeciwnie, niezmiernie ją ucieszyła. Była zbyt znudzona uległymi wobec niej postawami, aby nie docenić tak zdecydowanego przejawu oporu.
Swoje pytanie wtrąciła zaintrygowana admirałowa:
— Jak ci się udało wyjść z tego cało?
Podchmielony Naazin dał się ponieść fantazji:
— Miałem ze sobą miotacz ognia. Odbezpieczyłem go szybko i posłałem na rój dużą chmurę płomieni. Wiele nurmów spłonęło, a reszta po prostu uciekła.
— Niesamowite — skwitowała. — Musisz być niezwykle opanowany w takich sytuacjach. Jak w takim razie rozprawiasz się z większymi bestiami?
— Z pomocą miotacza impulsów energetycznych. Jestem snajperem — oznajmił z dumą.
Vorlana w uznaniu pokiwała głową, a jej córka oświadczyła z wyraźnym podnieceniem:
— Chętnie bym zobaczyła, jak zabijasz którąś z nich.
— Chyba nie myślisz, że pozwolę ci postawić stopę na powierzchni! — zgromiła ją matka. — Jak chcesz popatrzeć na strzelaniny, to obejrzyj sobie jakieś holofilmny.
Gradia przewróciła oczami i odparła poirytowanym tonem:
— Przecież mówię tak ogólnie, a ty już się denerwujesz. Zupełnie jakbym miała już zaraz wyskakiwać z okrętu.
— Bo dobrze cię znam — ukróciła z powagą.
Rozmowę przerwał komunikat konferansjera, który oznajmił zbliżający się powrót do perseusa. Vorlana ochłonęła i zwróciła się do Naazina:
— Dziękuję ci za towarzystwo, dzielny łowco. Nawet nie zauważyłam, że dzień tak szybko minął. Chyba nigdy nie przywyknę do długości minut w tych wszystkich koloniach. Dla przykładu u was są zbyt krótkie, jak na mój gust. Tak więc żegnam cię i życzę powodzenia w łowach.
Naazin ukłonił się głęboko i podziękował za gościnę. Gdy to samo chciał uczynić w stosunku do Gradii, ona, wiedziona nagłym kaprysem, wstała z sofy i bez słowa zbliżyła się do niego. Podała mu w poufałym geście dłoń, a on uścisnął ją delikatnie z głębokim zdumieniem na twarzy. Dziewczyna, nie puszczając jego ręki, nachyliła się lekko i zapytała z uśmiechem:
— Powiesz mi, jak się nazywasz?
— Naazin Hope — odparł niepewnie.
— Zapamiętam — szepnęła i zwolniła uścisk; cofając dłoń, przejechała wymownie palcami po jego skórze.
Naazin stał w miejscu jak osłupiały, a Gradia odwróciła się i ruszyła do sofy. Gdy spojrzała na niego ponownie, ruchem głowy dała do zrozumienia, że powinien się oddalić. Naazin posłusznie dostosował się do polecenia i skierował się do długich, podświetlanych lad, aby złapać jeszcze jednego kelnera z drinkiem.

W przededniu odlotu floty z układu solarnego Murii, kiedy Naazin pozbył się już wszelkich obaw, a w jego pamięci pozostały jedynie miłe wspomnienia związane z pobytem na perseusie, automatyczna obsługa mieszkania zakomunikowała połączenie, którego treść na zawsze zmieniła jego życie:
— Uwaga. Prośba o połączenie z sekretariatu Departamentu Bezpieczeństwa.
Naazin od kilkunastu minut trenował na ruchomej bieżni, więc odpowiedział mocno zasapanym głosem:
— Automat, połącz.
— Przyjęłam — odpowiedział pogram.
Naazin zastopował taśmę, po której truchtał i przetarł ręcznikiem zapocone czoło. Sądząc, że połączenie dotyczy kończącego się właśnie urlopu, czekał na nie z małym zainteresowaniem. Oparł się o sofę i zwilżył gardło napojem energetyzującym. Przejął się dopiero wtedy, gdy w przestronnym salonie rozbrzmiał roztrzęsiony głos Branda:
— Naazin, słuchasz mnie?
— Tak, panie Brand — odparł ze zmarszczonym czołem.
— Nie wiem… — Urwał na moment, głęboko czymś poruszony. — Nie wiem jak ci to powiedzieć. Naprawdę, nie mogłem nic zrobić… Próbowałem skontaktować się z urzędnikami, ale…
Przepełniona boleścią wypowiedź radnego ścisnęła Naazina za gardło. Zapytał z rosnącą obawą:
— Panie Brand, co się stało?
Brand przez chwilę nic nie mówił, ale w końcu odrzekł z ogromnym żalem:
— Naazin, otrzymałem wniosek o wydanie cię na służbę flocie. Jutro musisz się stawić na odprawę.
Naazin niemal stracił oddech i znów oparł się o sofę, jednak tym razem zamroczony ciężarem wiadomości. Jego czoło oblał zimny pot, a usta zadrżały. Mógł teraz tylko patrzeć przed siebie nieruchomym, lecz jakże wstrząśniętym wzrokiem.
— Naazin, wszystko z tobą w porządku? — zapytał z lękiem Brand.
Naazin otrząsną się i wymamrotał:
— Panie Brand, dlaczego?
W pokoju rozległo się głośne westchnięcie.
— Naprawdę nie mam pojęcia, Naazin. Byłem pewien, że wszystko jest w porządku – przecież pobór zakończył się trzy dni temu. Coś się musiało stać. To nie była zwykła decyzja. Co więcej zostałeś przydzielony do ekskluzywnego sektora perseusa, a coś takiego nie powinno w ogóle mieć miejsca. Miałem nadzieję, że to zwykła pomyłka, ale urząd werbunkowy floty potwierdził ten wniosek. Nie wiem, co się stało, Naazin, ale przepraszam cię za to. Naprawdę, nie masz pojęcia, jak mi przykro. Zawiodłem ciebie i twojego ojca. Nic nie mogłem zrobić…
— Niech pan nie przeprasza. To nie pana wina — przerwał mu bezbarwnie. — Ja… ja chyba wiem, kto za tym wszystkim stoi. — Usiadł na sofie i zamilkł na dłuższą chwilę.
Po kilkudziesięciu sekundach ciszy ponownie przemówił Brand:
— Naazin, przyjedź do departamentu. Teraz samotność przyniesie ci tylko więcej cierpienia.
— Później, panie Brand — odparł z twarzą skrytą w dłoniach. — Na razie potrzebuję chwili spokoju.
— Dobrze, rozłączam się. Ale Naazin, nie zrób niczego głupiego. I jeszcze raz przepraszam.
Radny zamilkł, a zaraz po tym rozbrzmiał kobiecy głos automatu:
— Koniec połączenia.
Naazin nie mógł o niczym myśleć. W głowie miał kompletną pustkę, a jego klatkę piersiową rozsadzał ogromny żal. Najchętniej krzyknąłby na pełne gardło, ale był tak otępiały, że ostatecznie nie wydał z siebie nawet cichego jęku. Choć świadomość tego, że niedługo znajdzie się z daleka od wszystkiego, co zna i kocha, wdarła się z impetem w jego serce, wciąż nie mógł w to uwierzyć. Gdzieś z tyłu głowy rozbrzmiewał cichy głos, który łudził się, że to nieprawda, brutalny żart Branda lub bolesna pomyłka jakiegoś urzędnika, lecz zdrowy rozsądek z całą siłą odrzucał te naiwne myśli, pozostawiając jedynie uczucie bezradności. Nic już nie mogło uratować go przed wyrwaniem z rodzinnej kolonii i zanurzeniem w przestrzeń nieznanego świata. Pozostawała tylko bezsilna rozpacz.

Odpowiedz
#3
Jest troszkę niezgrabności, "nadziejny" - takiego przymiotnika nie słyszałam, a paszcza wysoka na trzy metry brzmi intrygująco, nie wiem, czy stwór nie miałby problemów z równowagą Wink (może chodziło o długie szyje?). Blizny zużycia, eee.
Cytat: Na skutek silnego światła słonecznego zmrużył powieki.
no dobra, trochę więcej niż troszkę.

Skoro były tylko dwa miasta, to jak Sagara mogła być centralnym?

Jak dla mnie całkiem dobrze, najgorsze braki to te językowe, stylistyczne niezgrabności czy niekiedy błąd w interpunkcji lub literówka. Trudno mi w tej chwili napisać coś więcej, póki co nie mam zastrzeżeń poza wymienionymi. Zaraz zabieram się za drugą część, może nawet dzisiaj skończę (byłoby nieźle, gdyby były w jednym wątku, myślę, że w takich przypadkach można pozwolić na post pod postem (;, a lepiej by się czytało).
EDIT: połączono.
(po doczytaniu) było częściowo do przewidzenia Tongue
Nadal nie mam większych zastrzeżeń, chociaż ta kompletna "bezradność" miasta wobec zachcianek "tych z góry" trochę mnie dziwi - i to, że tak bez niczego zabierają im najlepszych ludzi - w końcu zabierają najlepszych obrońców i specjalistów, a gdyby coś się posypało, odbudowa takiego miasta byłaby dość kosztowna, nie wspominając o śmierci tylu ludzi, to pewnie niewielka cena (;
Z oceną wstrzymam się do końca (czy to już? choć mi to na początek wygląda), kolejne części proponuję wrzucać w tym wątku.
Odpowiedz
#4
Z początku przestraszyłem się długości, lecz już po pierwszych akapitach całkowicie zanurzyłem się w treści. Czyta się szybko i przyjemnie, masz niezwykle dobry styl pisania, a Twoje opisy pozwalają idealnie wyobrazić sobie cały świat, maszyny i tak dalej. Fabuła jest bardzo ciekawa, może w pewnym momencie zacząłem nieco tracić cierpliwość, lecz chwilkę po tym nareszcie zaczęło coś się dziać. Postacie stworzone są bardzo dobrze, są realistyczne i różnorodne. Najbardziej przypadł mi do gustu główny bohater, tylko pozazdrości takiego w innych tekstach - spokojny, niezbyt przekoksany, zdawałoby się, że obrywa bardziej niż powinien, a to tym bardziej nadaje mu realizmu i zasługuje na sympatię czytelnika.
Technicznie wypada jak dla mnie wzorowo. Nie zauważyłem jakichś większych błędów, może w paru miejscach detale nie mające praktycznie żadnego wpływu na tempo czytania, nawet już nie potrafiłbym ich znaleźć Jedyne co rzuciło mi się w oczy to:
Autor napisał(a):O przylocie korporacji się mówiło i pisało się o nim w prasie.
To zdanie trochę dziwnie brzmi Wink


Ocena: 10/10


Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na dalszą część ^^
Odpowiedz
#5
Dzięki za dobre słowa. Niestety, ten tekst poczeka trochę na kontynuację, ale mogę zapewnić, że zamierzam włożyć w niego dużo pracy. Myślę o czymś dłuższym niż opowiadanie, ponieważ skonstruowałem sobie całkiem rozbudowany świat. Każdy zamknięty epizod wrzucę na forum. Pozdrawiam.
Odpowiedz
#6
na razie tylko pierwsza cześć

Cytat:Choć sceneria małej planety do nadziejnych nie należała
co to znaczy?

Cytat:i uzupełniających się nocami wodopojów
wiem o co ci chodzi, ale chyba można by to napisać zgrabniej

Ładny wstęp.

Cytat:Dowód na potęgę ludzkości
zabawnie to brzmi

strasznie długie zdania

Naazin – prawi jak nazizm

O co chodziło z tym polowaniem to ja nadal nie wiem. Taktyka polowania jest zabawna według mnie. Uważam, że ekosystem półpustynny nie wytworzyłby taki wielkich stworów. Co jedzą te wielkie roślinożerne?

Przyznam, że pomysł ze specjalistami zabawny. Jakaś wielka superkorporacja traktuje wyskowykwalifikowanych specjalistów jak niewolników? Trzeba dbać o morale wysokiej klasy specjalistów, inaczej będą nic nie warci.

Cytat:Zrozum, że na jego nazwisku nadal ciążyła kara śmierci, a tym samym ty mógłbyś stać się obiektem represji z ich strony.
hehe, nie ma to jak nowoczesny HR.

Mam rozumieć, że Naazi urodził się gdy jego ojciec miał 50 lat? czyli teraz ojciec Naziego (jeśli żyje) ma 70 lat.

Cytat:kiedyś każda skrzynka rozdzielcza mogła być doskonałą osłoną w trakcie osiedlowej wojny na niby, stalowy wiadukt ciężkiej kolei ratował całą populację dzieciaków przed atakami z orbity, zaś nudne sklepy pełne były nieopisanych skarbów.
ładny kawałek

Cytat:potargał jeszcze jego spięte w kucyk włosy
jak można potargać spięte w kucyk włosy?

Cytat:Pożegnał się skąpo
czyli jak?

Umiesz pisać, piszesz nawet zgrabnie, choć kawałki zgrabne są nietykane naprawdę nieudanymi. Według mnie pomysł ci nie wyszedł (nie chcę się narzucać, ale gdyby miejsce akcji to była jakaś planeta więzienna to fabularnie było by zgrabniej).

Więcej będzie później.
natural born killer
Odpowiedz
#7
Odnotowane. Jak już napisałem, na razie nie mam czasu na ten tekst, ale jak już się za niego zabiorę, to uczynię to z pełną parą. Jest to wstępny epizod, więc zawarłem w nim bardzo mało informacji o układzie świata przedstawionego. Odniosę się jedynie do tych specjalistów, bo widzę, że przedstawiłem to najmniej zrozumiale: otóż wydostanie się z kolonii jest nagrodą, nie karą. Bohater jako dziecko marzył o podobnej podróży. Ale faktycznie mamy do czynienia z totalnym dyktatem korporacji (w świecie przedstawionym funkcjonuje ich wiele, a zastępują one układ państwo - państwo). Dlaczego jednak koloniści się nie buntują? Z tej samej przyczyny, co Północni Koreańczycy. Ludzie to ludzie. Często bezdyskusyjnie przyjmują narzuconą im rzeczywistość. Nawet gdy dyskutują (jak u nas), niewiele to zmienia. W każdym bądź razie dzięki za komenty i zapewniam, że wezmę sobie je do serca. Tylko to porównanie do nazizmu mi się nie podoba. Dajmy już sobie spokój z takimi skojarzeniami. Swastyka to znany na całym świecie symbol szczęścia, a wyciągnięta ręka to stare dobre pozdrowienie legionów rzymskich. Jeżeli moje inicjały brzmiałyby SS, niekoniecznie oznaczałoby to SS-mana. Po co ma się za nami ciągnąć smród hitleryzmu? Aha, jeszcze sformułowanie "nadziejny". Użyłem go z pełną premedytacją i nie zmienię, choćbym miał od tego wyłysieć. Mógłbym oczywiście użyć zamiennika np. obiecujący, ale słówko mi się podoba i jak może być beznadziejny, to dla mnie musi też być nadziejny. Lepszego słowa na określenie tej myśli nie znajdę. A wszelkie wyrazy istnieją dla mojego użytku i na potrzeby komunikacji z innymi, a nie odwrotnie. Bo pomimo niepoprawności, chyba każdy zrozumiał, o co w nim chodzi? Gdyby nie spontaniczne słowotwórstwo, nie istniałby żaden żargon czy gryps. Pozdrawiam.
Odpowiedz
#8
miałem przeczytać to czytam

Północni Koreańczycy z kilku powodów się nie buntują - są głodni, zindoktrynowani, armia ich mocno ciśnie. Jakoś nie widać tego na planecie. Powiem szczerze mi się planeta wydaje bardzo spokojna. A jeśli mówisz, że wyjazd to awans to mi się bardziej kojarzy z jakąś kolonią z której wyrwanie jest awansem.

Z nazizmem to mi tylko o imię chodziło, Naazim, brzmi prawie jak Nazizm.

Cytat:Otaczającą go ścianę pokrywały soczyście zielone holoobrazy, które zmieniały się na wzór kwitnących łodyg.
a) nie rozumiem porównania
b) jak łodygi mogą kwitnąć?

Cytat:Mimo niewielkiego zakresu pracy Naazin nigdy nie był tak podekscytowany jak w tym dniu...
ta znaczy, że gdyby miał szeroki zakres pracy to w ogóle nie był by podekscytowany?

Cytat:Naazin zatrzymywał się kilkukrotnie, aby spojrzeć na niesamowitą konstrukcję
Smile miał aż tak słabą podzielność uwagi? jaki z niego łowca

Cytat:Wyglądało to tak, jakby perseus rozpadał się na znikome w stosunku do całości kawałeczki, lecz proces ten nie przebiegał chaotycznie, ale strefowo i systematycznie.
odpuścił by sobie to. czego się spodziewał? że wielka korporacja będzie działać chaotycznie

według mnie za dużo wstawiasz wstawek, takich dzięki którym robisz z zdania prostego złożone

Według mnie nadużywasz słowa „radny”. Dla Naazina Brand jest szefem. Nie powinien myśleć o nim jak o radnym. Mój sąsiad był kiedyś radnym, ale myślałem o nim „sąsiad,” nie „radny”. I Nawet jeśli Naazin pracuje dla miasta, to i tak uważam, że tytułowanie szefa radnym to zbędna kokieteria. Mam nadzieję, że wysłowiłem się jasno. No, chyba, że ja się gubię. No i przypominam, że radny to funkcja wybieralna i na dodatek kadencyjna.

Cytat:Jeśli pozostawi pan po sobie dobre wrażenie, nie ma szans, żeby zabrali pana wbrew woli.
tego to nie rozumiem. to w końcu odlot na perseuszu uważa się za karę czy awans?

a poza tym, w ogóle to mnie śmieszy, że bycie najlepszym łowcom to kwalifikacja, by uczynić człowieka dobrym przewodnikiem

Ornett jest urzędnikiem, i to chyba ważnym, czemu on chodzi sam?

Cytat:Najlepszym sposobem będzie kierowanie rozmowy na jej matkę.
Smile przyznam, że zabawne. Poznaję dziewczynę i pytam ją o matkęSmile

- Cześć, jestem Gradia. A ty?
- Cześć, jestem Predator. Co słychać u twojej matki?

- Jaką lubisz muzykę?
- Taką jak twoja matka.

Nie ogarniam intrygiSmile

Podoba mi się koncepcja miast na odludziu, miast nie do końca bezpiecznych i tej siły, która czyha na miasta. Idea łowcy tez mi się podoba. Łowcy, który zapewnia bezpieczeństwo miastu.

Szkoda mi tej Gradii, musi ciągle rywalizować z matka. Nie dziwię się, że stała się taka jak się stała.

Cytat:Obie panie wyglądacie bardzo młodo, ale w pani wzroku jest dojrzałość, a w zachowaniu obycie, jakimi nie mogłaby się pochwalić niedoświadczona kobieta. Według mnie jest to o wiele większa zaleta niż sam młody wygląd.
czyli w ten sposób powiedział po prostu, że admirałowa jest stara dupa. Nie widzę tu nic przewrotnego.

Cytat:Niecałe dwa lata temu zaatakował mnie rój nurmów.
rój nurmów? owady? czy owady aby nie są małe (nawet na innych planetach)? Ja się nie znam na nurmach. Nie widziałem nurma. Ale jak!? Wiem, że klasa wyższa to banda idiotów, ale chyba nawet wiedzą, że blizna od ukąszenia owada wygląda specyficznie.

Ale mnie bohater nudzi – Mary Suj – mistrz ciętych ripost, zdobywca niewieścich serc, über pro i w ogóle

BTW: zamieniłbym korwetą na ścigacz albo cuś (bo, jeśli już stosujemy analogię do marynarki, to korweta to większy okręt) (ale to to tylko mój prywatny, subiektywny czep)

Ogólnie to tak:

STYL: według mnie tworzysz rozwlekłe zdania, zbyt przydługie. Opisy tez mi jakoś nie podchodzą - z jednej strony zbyt niekonkretne, z drugiej zbyt barokowe, a czasami ich nie rozumiem.
PS. Nie wiem czy tytuł nie na wyrost, jakbyś sobie rościł prawo do napisania wielkiej uniwersalnej historii mówiącej całą prawdę o ludzkości.

FABUŁA: nie wiem jak traktować wypad z planety jak karę czy nagrodę, a to chyba jest ważne dla fabuły. Ale Świat mi się podoba i koncepcja porządku tez.

BOHATEROWI: "och, jaki ja jestem zajebisty, jak życie mnie skrzywdziło, nikt mnie nie rozumie. Gdybym nie był tak zajebisty pociąłbym się żyletką"

Pisałeś lepsze rzeczy.
natural born killer
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości