Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Hot Chocolate
#1
Przedpołudnie było leniwe. Choć trattoria funkcjonowała już od prawie trzech godzin, Roberto nie sięgnął dotąd jeszcze po zatknięty za fartuchem skórzany portfel, by wydać komuś resztę. Nie zdradzę wam zbyt wielkiej tajemnicy jeśli powiem, że najchętniej nie wydawałby jej wcale – jego widlasta ósemka pochłaniała galony benzyny w tempie, którego pozazdrościłby nawet miejscowy pijaczyna Billy. Odkąd Wuj George wdał się w irackie tarapaty, paliwo drożało z dnia na dzień i nie było temu widać końca. Przyjdzie chyba uznać, że czasy, gdy napiwki wystarczały na codzienne balangi trwające do rana, papierosy, kolorowe rozkładówki, nawet na butelkę Jacka Danielsa co sobotę, minęły bezpowrotnie. W ogóle cała ta dzielnica zeszła na psy! Klasa średnia (powie mi ktoś, co to jest za cholera? Ta średnia klasa? Czy ktoś w ogóle o niej słyszał?!) A więc klasa średnia, o ile kiedyś pomieszkiwała tutaj, przeniosła się gdzieś w okolice Piątej Alei, pozostawiając opustoszałe mieszkania takim jak on, potomek włoskich emigrantów. Ledwie wiązał teraz koniec z końcem! Chociaż okoliczne kamienice pokryło niewybredne graffiti, czynsz wcale nie zmalał. Co dwa tygodnie płacił za tę zatęchłą budę tyle, że starczyłoby na nowiutkie, tuningowane felgi do jego Mustanga, a prawdopodobnie nawet na opony do nich. Takie, jakie wypatrzył gdzieś za szybą, rozpłaszczając na niej nochal, jakby fasada sklepu z ogumieniem była witryną cukierni, a on małym Roberto w krótkich portkach, wiecznie zasmarkanym
i śliniącym się na widok panettone. Hmmm... Pirelli Zero Rosso... Kiedyś w końcu sprawi je sobie i będzie palił gumę odjeżdżając stąd z piskiem po zamknięciu knajpy. Odjeżdżając tam, gdzie jeszcze nie ma mazgajów na ścianach i obwieszonych tombakiem latynosów.

-Rachunek?
Facet pod oknem płacił tylko za poranną latte. Dwa pięćdziesiąt. Odliczone co do centa, to chyba jasne, nie?
Roberto, wcale tym nie zdziwiony, wprawnym ruchem dłoni zgarnął miedziaki ze stolika. Blat wykonany był ze świetnie wypolerowanej Białej Marianny i zgarnianie z niego bilonu przypominało sztuczkę ekwilibrysty. Miał już życzyć w duchu temu skąpcowi, by wypita kawa nie pozwoliła mu najbliższej nocy zasnąć, gdy napotkał jego spojrzenie. Niech to szlag! Facet nie spał już chyba od tygodnia!
Przekrwione białka rozbieganych oczu nasuwały skojarzenia rodem z taniego horroru.

-Widział pan to? Przeglądał pan już te gówniane gazety?! – mężczyzna po pięćdziesiątce prawie na niego nakrzyczał. Dopiero teraz Roberto spostrzegł, że ze stojaka na prasę zniknęło wszystko. Pomięte, poskładane niedbale dzienniki piętrzyły się na pustym krześle obok, jakby to tam właśnie miały swoje miejsce.

- Świr. Trafił mi się kolejny popapraniec i to już z samego rana – pomyślał. Wzmógł czujność. Postanowił, że tym razem nie da z siebie zrobić popychadła jak przed Bożym Narodzeniem i wyniesie gnojka razem z drzwiami! Nie pozwoli, by jakiś sfrustrowany onanista obrażał go w jego własnym lokalu. I to za jedyne dwa pięćdziesiąt.

-Ani, kurwa, słowa! Nawet wzmianki! A jak sekretarz obrony zmieni krawat, idzie to na pierwsze strony! Nic nie napisali! Powiedz pan, czy oni pozamieniali się na głowy
z własnymi wackami?!

Zaczynało być ciekawie. Zlustrował amatora latte z odrobiną cykorii i z ulgą stwierdził, że jego ocena zaczyna ewoluować. Ten gostek miał niewątpliwie jakiś problem, nie był to jednak problem o podłożu psychicznym. I chyba obejdzie się bez wyciągania bejsbola spod barowej lady... Kilkudniowy zarost i przekrwione z braku snu oczy zasugerowały go chyba przedwcześnie. Na co dzień, mając do czynienia z prawdziwą menażerią ludzkich typów, na ogół klasyfikował swych gości dość precyzyjnie, z rzadka tylko będąc w tym celu zmuszonym do wdawania się z nimi w rozmowę; tu jednak wypróbowane instrumenty zawiodły. Spojrzenie upiornych oczu było nad wyraz przytomne i trzeźwe,
a ubranie pochodziło z butików na Broadway’u, do których on sam nigdy nawet nie ośmielił się zajrzeć. Za cenę samej tylko marynarki sprawiłby sobie te wymarzone, niskoprofilowe opony, o których myślał cały ranek.
Rozmarzył się. Prawie poczuł w nozdrzach swąd palonej gumy.

-No przecież to się, kurwa, może dzisiaj zdarzyć!
Ocknął się błyskawicznie. Z czymkolwiek ma tu do czynienia, da sobie radę. To pewne.
-Wybaczy pan – zaczął z pozoru nieśmiało- co się może zdarzyć dzisiaj?
Spod mankietu koszuli (Dolce Gabbana, albo inny cazzo, warta pewnie z siedem stówek) błysnęła bransoleta złotego Rolexa. To zmieniało obraz rzeczy. Jego posiadacz albo tu zabłądził, albo szukał schronienia. Tacy jak on od dawna unikali tego kwartału ulic jak kot prysznica. I pewnie, gdy już się nieco uspokoi, przestanie kląć tak siarczyście. Rolexy odmierzały czas tak samo precyzyjnie, jak ich podróbki z Tajwanu, ich właściciele jednak nie przeklinali w co drugim słowie. Roberto w każdym razie tak ich sobie wyobrażał.

-Którego dzisiaj mamy? – spytał przeciwnik wręczania napiwków.
-Dwudziestego dziewiątego. A dlaczego pan pyta?
-A miesiąc, kurwa? Jaki mamy miesiąc?!
I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą zaczął do niego odczuwać namiastkę sympatii. Babcia Francesca prała go po pysku mokrą ścierką ilekroć nie przeżegnał się nad talerzem spaghetti. A za każde brzydkie słowo klęczał pod ścianą na niełuskanym grochu. Przez całą godzinę.
I musiał w tym czasie klepać jakiś pacierz. A był już wtedy całkiem dużym chłopcem...

-Styczeń, proszę pana. Dwudziestego dziewiątego stycznia.
-No więc, kurwa, właśnie! A w żadnej z tych pierdolonych gazet nie wspominają nawet
o tym! A ludzie? Czy oni mają naprawdę wszystkich w dupie?!
Roberto przecisnął się za bar i pociągnął za spust umieszczonego tuż pod młynkiem do kawy dozownika. Po chwili wybrał najcięższy ubijak i zaczął prasować miarkę Illy w naparzaczu, jakby znęcał się nad swoim zaprzysięgłym wrogiem. Poczuł, jak drobne krople potu występują mu na czole. Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, nauczył go parzyć kawę i tę sztukę Roberto opanował do perfekcji. Po chwili wąska strużka aromatycznego naparu pociekła leniwie do mikroskopijnej filiżanki. Trwało to pół wieczności, kawa jednak była perfekcyjna. Gdy podał ją bluźniącemu poganiaczowi mułów, wsypany do niej cukier długo utrzymywał się na spienionej powierzchni kremowego naparu, nim zatonął wreszcie.

-Dziękuję. Bardzo dziękuję. Chyba mi tego właśnie trzeba...
I proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Jestem bardzo wzburzony.
-Trzeba być ślepcem, by tego nie zauważyć, proszę pana... – odparł uprzejmie.
Znów zaczynał lubić tego gościa na swój sposób.
W ogóle lubił ludzi artykułujących swoje emocje.
Nawet jeśli efekt bywał tak fatalny.

-Jestem profesorem astrofizyki. Ma pan pojęcie?
Roberto nie miał o tym pojęcia. Umiał za to znakomicie parzyć kawę. Póki co mu to wystarczało.
-W październiku dokonałem znaczącego odkrycia. I to był początek moich kłopotów, również finansowych.
Extra. Trafił się wreszcie jakiś barwny typ! Facet zdobi nadgarstek złotym Rolexem
i przynudza, że dopadła go bieda. A on musi zapłacić kolejny czynsz. I to już pojutrze.

-Słyszał pan kiedykolwiek o NEO?
-No jasne! Nawet polubiłem tego kolesia!
-Nie. Nie chodzi mi o „Matrix” i żadnego z grających w tym filmie aktorów.
NEO to inaczej Near Earth Objects. Obiekty Bliskie Ziemi.
Niebezpiecznie bliskie...
-Rozumiem. Tym się pan zajmuje? – pytając, poczuł że zna odpowiedź.
-Owszem. Kataloguję nowe, wykreślam z rejestrów te, które nie pojawią się już nigdy i śledzę pozostałe. Moim narzędziem pracy jest potężny radioteleskop i jeszcze potężniejsze komputery. Spokojne zajęcie, idealne dla tych, którzy nie lubią użerać się w pracy z całą armią różnej maści psychopatów.
Roberto zrozumiał autoironiczną dygresję i uśmiechnął się kącikiem ust.
Musiał jednak przyznać, że przestał już odczuwać obawę.
Zastąpiła ją ciekawość, chwilami granicząca z zafrapowaniem.
Zrzucił na podłogę stertę gazet zaściełających wolne krzesło i usadowił się na nim. Gdy miał niespełna dziesięć lat przeczytał książkę Juliusza Verne o podróży na srebrny glob i odtąd wszystko, co pozaziemskie, przez jakiś czas fascynowało go niezmiernie.
Nikt niestety nie wytłumaczył mu pojęcia Science Fiction, na czym ucierpiała babcia i jego stosunek do wpajanej mu przez nią religii. Wizja Nieba z przeczytanej książki zbyt mocno odbiegała od tej babcinej. Choć wkrótce potem pojął, że odmalowana przez pisarza koncepcja kosmosu jest wykraczającą poza ówczesną wiedzę fikcją, a nie wspomnieniem
z podróży, nigdy już nie zbliżył się do tej starej, dobrodusznej kobiety na powrót (w sensie emocjonalnym). Jakby to ona oszukała go, nie zaś dziewiętnastowieczny pisarz... Nie czekała na to zbliżenie niestety. Zgasła w jego dziesiąte urodziny.

-Czy jest ich sporo? – spytał, wcale nie przez grzeczność.
Temat zaintrygował go i chociaż nie miał jeszcze całej kwoty czynszu, chwalił sobie, że nikt akurat teraz nie zapragnął nowej porcji tiramisu.
-O tak! Całkiem sporo i dotąd cieszyło mnie to bardzo. Wyglądało na to, że nieprędko zabraknie mi na chleb! – odparł spytany, w chwilę po
tym, jak podniósł do ust filiżankę z aromatycznym espresso.
Jego oczy nagle pojaśniały.
Porządnie przyrządzona kawa naprawdę czyni cuda!
Na szczęście nie przywraca do życia umarłych.
Nie bez ubawu Roberto wyobraził sobie, jak przy jego marmurowym barze, na wysokich barowych stołkach kołyszą się sączący cappuccino zombie.

-Wiele tam zwyczajnych śmieci, które obserwujemy nie w trosce o losy naszej cywilizacji, lecz z myślą o planowaniu orbit satelitów telekomunikacyjnych. I, oczywiście, wojskowych. To cholernie drogie zabawki...
-A co zagraża Ziemi?

-Ziemi zagraża rachunek prawdopodobieństwa. Wielkie Wymieranie zdarzyło się już w jej historii kilkakrotnie, nikt nie obiecywał że się nie powtórzy. Nie obawiamy się jednak tak naprawdę kolosów tej wielkości, co sprawca zagłady wielkich gadów. Sen z oczu spędzają nam drobiazgi, które jak dotąd umknęły naszej uwadze.
-Pańskie październikowe odkrycie to taki właśnie okruch?
-W skali kosmicznej – tak. Jednak kolizja z bryłą o średnicy jednej trzeciej mili mogłaby zmieść pod dywan całe to cholerne miasto!
-Dlaczego przypisuje mu pan swoje tarapaty finansowe? Myślałem, że na odkrywcę czeka raczej premia, niż ubóstwo...
-Żartuje pan? Straciłem prawie wszystko! Nie śledzi pan sytuacji na giełdach? Oszczędności całego mojego życia poszły się pieprzyć! W ciągu niespełna tygodnia!
-Przepraszam, ale co ten kawałek skały może mieć wspólnego z NASDAQ?!
-Aż za wiele, mój synu. Garstka cwaniaków upiekła niezłą pieczeń. Ci naprawdę wielcy, idąc za ich wskazówkami, wyprzedali kluczowe pakiety akcji, zamieniając obligacje na kruszec. Ma pan pojęcie jaka jest dzisiaj cena uncji złota? A papiery wartościowe wzięły w łeb. Mam je sprzedać teraz, gdy warte są jedną czwartą? To dorobek trzech pokoleń!
-Nadal nie pojmuję... – Nie udawał wcale. Meandry giełdy były mu całkowicie obce.

-Zabrali mi tę sprawę. Pozwolili zajmować się setką innych, ale tę mi zabrali. Przyjechali czarnymi lincolnami w czarnych garniturach, zupełnie jak wyjęci z tego pańskiego filmu! Niech pies ich wszystkich trąca!
-Dlaczego nie wolno się już panu tym zajmować??
-To było w połowie stycznia. Nasze maleństwo, nazwijmy je 2007 TU24 od daty odkrycia, miało drobną kolizję z innym kosmicznym śmieciem. Nie ucierpiało, ale zaczęło zachowywać się w sposób odbiegający od przewidywań i obliczeń. Również moich.
-To znaczy?
-Zmieniło trajektorię. Miało minąć Ziemię w odległości jednego i czterech dziesiątych dystansu dzielącego ją od jej księżyca. Dzisiaj.
-A po zmianie kursu?
-Nie wiem. Zabrali mi tę sprawę, już mówiłem. A te pierdolone gazety aż do dzisiaj milczą!
-Niech się pan uspokoi. Niepotrzebnie kojarzy pan krach na giełdzie z tym kawałkiem żużla...
Roberto wyjrzał przez taflę okiennego szkła. Dostrzegł jak kulawy Enzo ze sklepu z owocami morza kuśtyka przez wymalowaną na asfalcie zebrę. Jak co dzień o tej porze wtoczy tu za chwilę swoje wielkie cielsko, ledwie mieszcząc je w dwuskrzydłowych drzwiach.
Enzo uwielbiał, gdy na jego ulubionym miejscu czekała na niego filiżanka gorącej czekolady i poranne wydanie New York Times’a.
Roberto znał upodobania swoich gości, dzięki czemu ciągle jakoś radził sobie z czynszem. Przerwał więc rozmowę i przecisnął się za bar.
W wysokim rondlu z nierdzewnej stali zaczął spieniać świeże, pełnotłuste mleko. Szczodrym gestem dosypał jeszcze trochę czekoladowych wiórków. I jeszcze trochę, po chwili. Miała to być najlepsza czekolada, jaką w swoim życiu wypił ten pocieszny, niemiłosiernie otłuszczony kuternoga. Miała być też zarazem ostatnią.
Nad Wschodnie Wybrzeże, wlokąc za sobą warkocz pomniejszych okruchów, nadciągało właśnie Przeznaczenie.
Odpowiedz
#2
O, Piotrze... Wstrząsnąłeś mną.

Bardzo dobry tekst.
Opisujesz tragedię, tak maleńką w obliczu tej nadchodzącej, a tak wielką dla profesora.
W niesamowity sposób opisujesz, to co dzieje się w głowie Roberto.
Wciągasz do ostatniej kropki.

Gratulacje.
Cytat:Kiedy wypuszczam z papierosa dym
chcę poczuć to znów.
Bo nie wiem gdzie teraz jesteś Ty,
a chciałbym chyba byś była tu.
Odpowiedz
#3
Fajnie napisaneBig Grin Naprawdę niezłe zakończenie, przyznam się, że nie spodziewałem się takiego tekstu w tym dziale, raczej w SF. Teraz będzie troszkę autoreklamy – zerknij na moją Flotę w SF, myślimy podobnie Big Grin Fajnie to opisałeś, tak ksenofobicznie – nie jest to zarzut. Fajnie obrany punkt widzenia. Naprawdę pod tym względem perełka. Smile


A teraz czepianie się, najpierw ogólne potem szczegółowe. Ogólnie mam wrażenie, że czasem używasz jakoś dziwnie (ale to tylko moje zdanie) posklejanych zdań. Dwa przykłady podałem poniżej. To przeszkadzało mi nieco czytać. W paru miejscach miałem też wątpliwości co do interpunkcji ale ponieważ jest to, w języku polskim, nauka niemal tajemna dla mnie, sygnalizuję tylko ten fakt. Poniżej to czego się czepiłem:

„paliwo drożało z dnia na dzień i nie było temu widać końca.” - końcówka jakoś mi tak zgrzytnęła mi końcówka – to „temu”, może i poprawne sformułowanie ale sztucznie brzmi. Może choć bez „widać”?

„Przyjdzie chyba uznać,” - to też sztuczne, może coś w stylu „Czas przyznać” lub w ogóle to usunąć?

„a prawdopodobnie nawet na opony do nich.” - może jednak „a pewnie i opony”? Bo do nich jest tu imho zbędne.

„ma mazgajów na ścianach” - tu chyba jakiś problem „mazgaj” to jednak nie „bagroł”? To jednak narrator czyli nawet jeśli był to zamierzony błąd – zgrzyta.

„Pomięte, poskładane niedbale dzienniki” - jeśli już chcesz użyć tu „poskładane” to jednak odwrotnie, czyli „niedbale poskładane” inaczej był mały dysonans.

„krześle obok, jakby to tam właśnie miały swoje miejsce.” - „było ich miejsce”?

„unikali tego kwartału ulic jak kot prysznica.” - „ulic” tu zbędne, kwartał to kwartał – choć nieco zbyt dokładne określenia jak na unikanie to bez ulic razić nie będzie.

„Znów zaczynał lubić tego gościa na swój sposób.” - przykład tej nienaturalnej konstrukcji o której pisałem – lepiej brzmiałoby jednak „znów zaczynał, na swój sposób, lubić tego gościa”?

„całą armią różnej maści psychopatów.” - kolejny przykład: „całą armią psychopatów różnej maści”?

„Zastąpiła ją ciekawość, chwilami granicząca z zafrapowaniem.” - tego nie rozumiem, czumu się „frapował” bo tu nijak się nie ma to do ciekawości, a na zamierzony kontrast to nie wygląda.

Pozdrawiam, idę dalej kopać w poszukiwaniu takich perełekBig Grin
Just Janko.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości