Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Historia pewnej wizyty
#1



Czysto logiczne rozumowanie nie da nam
żadnej wiedzy o realnym świecie.
(Albert Einstein)



Pozwolicie, że coś wam opowiem?
Jest szaro i zimno na dworze, więc pomyślałem sobie, że to odpowiednia pora na ciekawą i intrygującą opowieść, której jak dotąd, nikomu nie opowiadałem.
Może nie czułem takiej potrzeby?
Może trzeba czasu, by do tego dojrzeć?
Skoro zatem milczycie, musi to znaczyć, że chcecie posłuchać.
Zaczynam:

Było to bardzo dawno temu, kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem, beztroskim, zwariowanym i wierzącym tylko w to, co widzą moje oczy, słyszą uszy, i akceptuje umysł, który pomimo młodego wieku miałem już dość światły, bowiem od dzieciństwa lubiłem dużo czytać i odczuwałem coś na kształt wiecznie niezaspokojonego głodu wiedzy na każdy temat, który akurat uznałem za godny mej uwagi.
Kierowałem się zawsze tzw. racjonalnym myśleniem, co z góry kategorycznie wykluczało w nim jakiekolwiek przesłanki metafizyczne i inne, podejrzane „naloty”, które odrzucałem natychmiast jako wyssane z palca bzdury, namiętnie tworzone przez nawiedzonych myślicieli, oderwanych od rzeczywistości i dryfujących zapamiętale po „innych wymiarach”, i jako jaskrawo niedorzeczne i absurdalne, nie mogły, rzecz jasna, znaleźć u mnie bodaj cienia szacunku, nie mówiąc już o daniu im szczerej wiary.

Studiowałem w tamtym okresie na politechnice i ten prosty fakt dość wymownie mógłby określić mój światopogląd jako z gruntu rozumowy i oparty na logiczno-wymiernych przesłankach, z czego byłem wtenczas bardzo dumny, czując wewnętrznie ogromną radość, że należę do licznego grona ludzi intelektu, nauki i racjonalizmu. Próbowałem, jak wielu mi podobnych, za pomocą przeróżnych aksjomatów oraz dalej za pomocą dedukcji, wywodzić kompletny obraz świata i tego, co go tworzy, przenika i co stanowi o tym, że coś dzieje się w dany, pewny i konkretny sposób, zamiast, jakby to chętnie krzyknęli piewcy wszelakich odmian romantyzmu i modernizmu, przyjąć na wiarę, że najwyższą wartość w poznawaniu rzeczywistości mają pozarozumowe środki poznawcze, takie jak instynkt, intuicja czy emocje, a wokół nas istnieją przeróżne, niewidzialne siły i bezcielesne byty, które potrafią zamanifestować swą obecność, poprzez wpływanie na bieg wydarzeń i życie człowieka.
Wcale to do mnie nie docierało i jako myślenie magiczno-zabobonne, było mi dziko obce.
Starałem się także unikać towarzystwa osób, co do których miałem niezachwianą pewność, iż hołdują tego typu „światopoglądowi”, uważając ich za dziwaków i odmieńców, z którymi jakikolwiek kontakt byłby jak próba połączenia oleju z wodą, a więc pierwiastków z natury swej krańcowo różnych, co wiązało się z nieuchronną porażką w przypadku takiej znajomości i perspektywą niekończących się sporów, kłótni i jałowych dyskusji, kończących się w końcu na wzajemnym pogniewaniem się „na śmierć i życie” czyli narodzinami nienawiści.
Nigdy nie byłem młodzieńcem nerwowym ani wybuchowym, zatem oznaczało to, że starałem trzymać się z daleka od tego, co mogłoby mnie ewentualnie narazić na ostre zwarcie z kimś o odmiennych poglądach i niepotrzebnie poruszyć moją pokojową, bezkonfliktową duszę.
Wybierałem sobie takich znajomych i przyjaciół, którzy niczym nie różnili się ode mnie, a więc posiadali podobne do moich cechy charakteru i myśleli w sposób, w jaki jak sam myślałem.
To nieprawda, że przeciwności się przyciągają.
Lub też, że zły początek wróży dobry koniec.
Wolę powiedzenie Eurypidesa, że „zły początek zły koniec przynosi” i dostrzegam w nim wielką prawdę, mówiącą jasno, że coś wynika z czegoś, drogą pewnej ewolucji, stawania się i zdążania do nieuniknionego finału, nie będąc dziełem przypadku ani działania bliżej nieokreślonych sił pozaziemskich.
W stwierdzeniu wielkiego Greka, ukryta jest żelazna logika i niepodważalna wynikowość – czyż podpalony, drewniany dom nie spłonie, czyż wrzucony do wody nieumiejący pływać człowiek nie pójdzie na dno, czyż w końcu jeden, spory kamień, tocząc się z wielkiej góry, nie stanie się w mig początkiem lawiny, która niczym innym będzie, jak tylko skutkiem pewnej przyczyny?
Tak postrzegałem świat od najmłodszych mych lat – jako niezliczoną i niepoliczalną ilość zbiorów, których wzajemne oddziaływanie jest zawsze uwarunkowane prawami logiki…
I do dziś tak poniekąd uważam…choć może nie do końca.
Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta.
Chętnie jej wam udzielę.
Mianowicie po drodze, w okresie, o którym mowa, miał miejsce pewien przedziwny wypadek, o którym zamierzam wam zaraz opowiedzieć, a który mocno wstrząsnął posadami mego racjonalno-rozumowego myślenia o świecie i tym, czym nam się może pozornie wydawać.
Świadomie mówię „wydawać”, gdyż zawsze istnieć będzie jakaś „ciemna strefa, mroczna przestrzeń”, której ludzka logika nigdy nie spenetruje i na tym polu wnet polegnie, bowiem nie okiem, ani nie uchem należałoby ją badać – może zmysłami i intuicją?
Skoro nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, może ów rozsądek nie do końca jest taki zdrowy i jako taki, nie może być wiecznie traktowany jak nieomylna wskazówka lub sztywny pewnik, którego nic nigdy nie obali…
Przykro mi to oznajmić, ale owa osobliwa historia, którą za chwilę opowiem, uświadomiła mi wyraźnie i kategorycznie, że świat, który widziałem dotąd, to za mało, to nie wszystko, aby powiedzieć z dumą, że się go zna i przejrzało chłodnym rozumem na wylot, gdyż niestety składa się na niego tak wiele elementów, że niemożliwością jest poznać je do końca, każdy z osobna przeniknąć i rozgryźć, i co gorsza, zdać sobie sprawę z istnienia rzeczy, które jawnie przeczą logice, zadając jej kłam, a człowiekowi pozostawiając zamęt w umyśle po kres jego żywota…
Jak mnie…
Jak mnie po tym, w czym przyszło mi całkiem przypadkowo wziąć udział.
Mogłem być wtedy w każdym, innym miejscu i robić zupełnie, co innego.
Niewiele brakowało, a tak by było.
Stało się jednak inaczej.

Ponieważ zaliczyłem pomyślnie rok i właśnie nadeszło upalne lato, postanowiłem wyruszyć w nieznane, nad morze i w góry, i w sposób ciekawy i urozmaicony spędzić wolne od nauki miesiące.
W mych planach musiałem przewidzieć pewną okoliczność – mianowicie moja ciotka, leciwa już wdowa po dyrektorze tartaku w miejscowości J., który „fiknął koziołka”, jak to potem żartobliwie mówiła o dniu, w którym opuścił ziemski padół (ciotka miała zawsze dość „specyficzne”, by nie powiedzieć, demoniczne poczucie humoru), napisała do mnie kilka słów o tym, co ogólnie u niej słychać i poinformowała mnie z niekrytym zachwytem, że jej wnuczka, ładna i przyjemna dziewczyna, którą zawsze lubiłem, niebawem wychodzi za mąż i jest to dla niej ogromna radość, pomimo tego, iż panna młoda całkiem niedawno skończyła dopiero osiemnaście lat. Oznajmiła mi także w dość bezpośrednim i przewrotnym tonie, żebym chyżo szykował się na wesele, albowiem Dona właśnie wysłała mi zaproszenie na ślub i ona, moja ciotka, chce mnie na nim widzieć i basta – nie mam nic do gadania!
Wszak w dzieciństwie, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w tym samym mieście, nieraz opiekowała się mną, gdy rodzice byli w pracy, chodziła ze mną na spacery, kupowała prezenty, grała ze mną w bierki, odprowadzała na religię i w ogóle powinienem pamiętać, ile dobrego dla mnie uczyniła, jak choćby to, że była pierwszą osobą, która zaznajomiła mnie z rozkoszą picia kawy w wieku lat…siedmiu!
Cóż, nie mogłem jej odmówić – poczułbym potem wyrzuty sumienia.
Mógłbym odmówić wszystkim, ale nie tej oryginalnej, nietuzinkowej kobiecie, którą zawsze darzyłem wielką sympatią i która nieprzerwanie kojarzyła mi się ze szczęśliwym, beztroskim dzieciństwem, którego inni mogli mi tylko pozazdrościć, gdyż, jak wiadomo, nie każdy rodzi się ze złotą łyżeczką w ustach i okres, kiedy był dzieckiem, może wspominać potem niechętnie jak zły sen i najgorszy z koszmarów, jaki mu się przytrafił…
Mnie to nie dotyczyło i kiedy byłem już młodym mężczyzną, często zastanawiałem się, czy tak piękny czas jeszcze się powtórzy, czy możliwym będzie przeżyć w życiu chwile tak cudowne, jak tamte, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, któremu po prostu się udało.
Ciotka Adela kojarzyła mi się ze wszystkim, co najlepsze.
I z brązowym napojem bogów!
Miłość do kawy przeważyła – zdecydowałem się być na ślubie jej wnuczki.

Uroczystość miała się odbyć w połowie lipca w wielkim pensjonacie, którym od wielu lat kierowała moja ciotka, a który był budynkiem zabytkowym, zbudowanym jeszcze w osiemnastym wieku, nabytym kiedyś niezbyt uczciwą drogą przez jej męża nieboszczyka.
Był to imponujących rozmiarów budynek, stworzony według koncepcji klasycznego „muru pruskiego”, który stał się później protoplastą współczesnych konstrukcji szkieletowych, posiadający trzy piętra i gigantyczny strych oraz przylegający do niego spory kompleks parkowo-leśny, składający się z imponującej mieszaniny drzew liściastych i iglastych, małych, ozdobnych krzewów i wysokich, strzelistych jałowców.
Całość robiła ogromne wrażenie i dawała przedziwne złudzenie przeniesienia się w czasie do innej epoki, kiedy to podobnych domów było więcej i przedstawiciele wyższych sfer zamieszkiwali je licznie w każdym zakątku Europy.
Ale zanim miałem pojawić się u mej ciotki, z niecierpliwością oczekiwałem na wakacje.
Pierwsze dwa tygodnie zamierzałem spędzić wśród lasów i jezior, pod namiotem, z dwoma kolegami, z którymi planowałem całymi dniami łowić ryby i zaszywszy się gdzieś w leśnej głuszy, odciąć się na chwilę od zgiełkliwego świata i przykrych hałasów, jakie zazwyczaj wytwarza wokół siebie głośny z natury człowiek, który już dawno temu przestał cenić sobie ów bezcenny skarb, jakim jest zwykła, kojąca nerwy cisza.
I tak też się stało – wraz z mymi towarzyszami uciekliśmy pewnego dnia od ogłupiającej, miejskiej rzeczywistości i spędziliśmy niezwykłe chwile na małej, obrośniętej gęsto sitowiem, wyspie, która znajdowała się na środku przepięknego jeziora, dokąd jeden z wieśniaków zawiózł nas swą drewnianą łodzią i potem po nas przypłynął, gdy mieliśmy już zamiar wracać do domu.
Były to dni spędzone jakby poza światem, poza jego ograniczeniami i przewidywalną rutyną, która każdy dzień znaczyła tym samym piętnem rzeczy pospolitych, szarych i pozbawionych kolorytu niezwykłości, który spotkać można obecnie tylko w kontakcie z naturą, kiedy jedynym odgłosem, realnym i rzeczywistym, jest śpiew ptaków, i kiedy pojawia się nagła refleksja, że człowiek nigdy nie osiągnie wewnętrznej harmonii, jeśli nie będzie osadzony w pierwotnym i zdrowym świecie przyrody i nie posłucha szumu drzew i tego, jak szepcze wieczorami jezioro, oświetlone blaskiem księżyca i gwiazd.
Myślałem wtedy często o tym, że rozum w konfrontacji z siłą wód, lasów, powietrza i ognia, wydaje się czymś nie do końca dopracowanym, jakby zabrakło mu potęgi, która drzemie we wszechświecie, i której nie sposób ująć w karby ludzkich praw i nakazów, bowiem to, co chciałby człowiek, to jedynie małe, marne marzenie w porównaniu z pierwotnymi żywiołami, które uświadamiają nam szybko i skutecznie, że jesteśmy tylko marzycielami, nawet jeśli uważamy się za trzeźwych realistów, walczących na co dzień z romantycznymi mrzonkami.
Woda, ziemia, powietrze i ogień – czyż nie miały nas w ręku od zawsze?
Czy można mówić, nie narażając się na śmieszność, że podporządkowaliśmy sobie to wszystko, co w każdej chwili mogłoby podporządkować nas sobie, w mgnieniu oka wyprowadzając nas z błędu, że świat jest nasz i do nas należy ostatnie słowo.
Każdy wie, co to huragan.
Każdy wie, czym kończy się powódź.
Każdy potrafi przewidzieć skutki trzęsienia ziemi.
To wszystko zobaczyć można gołym okiem.
Wielu to widziało i wielu to zobaczy.
To fizyczna strona życia – świat żywiołów, które są częścią naszej rzeczywistości.
Istnieje jednak coś poza tym – coś, o czym zamierzam właśnie opowiedzieć.
Gdybym nie przeżył tego osobiście i nie doświadczył tego na własnej skórze, wyśmiałbym całą tę sprawę i nie uwierzyłbym, że podobne rzeczy są możliwe i mają wciąż miejsce, bowiem historie, które opowiadały nasze babki i od których robiło się zimno niejednemu śmiałkowi wiele lat temu, wcale nie są durnymi bujdami – wręcz przeciwnie – lubią się powtarzać, kiedy nadarzy się ku temu odpowiedni moment i sposobność, kiedy na zegarze przeznaczenia wybije ta jedna, konkretna godzina i żadna, ludzka moc nie powstrzyma już tego, co niebawem stanie się rzeczywistością.
Gdy nadszedł czas, pojechałem do mej ciotki.
Jechałem tam tak, jak jedzie się na podobne uroczystości – spokojny i zrelaksowany.
Czasem robi się coś, co trzeba zrobić, aby wszyscy byli zadowoleni i to był właśnie taki czas.
Nadal była mi bliską osobą i nie chciałem jej zawieść.
Pomyślałem, że przyjemnie będzie spotkać się znów po latach niewidzenia i spędzić ze sobą trochę czasu w miłej, rodzinnej atmosferze.
Ponieważ w swym liście prosiła mnie, abym spędził u niej kilka dni, byłem tam na dzień wcześniej przed ślubem jej wnuczki Dony i w mgnieniu oka zorientowałem się, że szykuje się tu ogromne, huczne wesele na ponad dwieście osób, jeśli nie więcej, i grać będzie jakaś ognista kapela z piekła rodem, która ćwiczyła bez przerwy skoczne, rytmiczne kawałki, mogące poderwać do tańca nawet omszałych, zbutwiałych nieboszczyków, pochowanych na pobliskim cmentarzu, zanim urodziła się moja ciotka, a może i wcześniej.
Zanosiło się na poważne wydarzenie.
Czuło się to w powietrzu.
Nie miałem co do tego wątpliwości.
Gdy zbliżałem się do pensjonatu ciotki, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, była owa zabójcza muzyka, płynąca w przestrzeń, po łąkach i lasach.
- Będzie gorąco… - pomyślałem.
Na mój widok Adela wydała z siebie krótki, ostry okrzyk, klasnęła w dłonie dość głośno, po czym skoczyła ku mnie jakbym miał za chwilę rozpłynąć się w niebycie, i chwyciwszy mą głowę oburącz, złożyła na mych ustach siarczysty, ułański pocałunek.
- Ach, ty gadzie jeden! W końcu cię przywiało do starej ciotki! Lepiej późno, niż wcale!
Grzech wcale, niż późno! Ale urosłeś! Masz pewnie jakąś, co cię kocha na zabój, co?
- Jeszcze nie – wystękałem z trudem łapiąc oddech. – Nie śpieszy mi się z tym jakoś…
- A pewnie! Co ma być, będzie i samo cię znajdzie! Pić, jeść, czego ci trza, synu?
- Jadłem w pociągu.
- To cud, że się nie zatrułeś! Chodź, ciotka da ci porządne żarcie! Grunt, że nie pada. Że pogoda się ustaliła i w radio mówią, że będzie tak ponad tydzień.
- Lato w tym roku całkiem, całkiem…
- To ważne. Dla ślubu, oczywiście.
- Czemu?
- Bo jak deszcz pada w taki dzień, to całe życie będzie smutne i żałosne.
- Słyszałem coś o tym. Ale to przesądy i ciemnota…
- No nie wiem. Za mojego życia, a trwa już ono trochę, widziałam parę takich przypadków.
Źle to się skończyło. Marnie, że tak powiem… Ludzie wiedzą, że pewne rzeczy rządzą się swoimi prawami… Lepiej taki ślub odłożyć na później, niż brać go w deszcz. Pamiętaj, żeby nigdy nie popełnić tego błędu!
- Będę.
- To dobrze. To bardzo dobrze!
- Goście już się zjeżdżają, co? – zapytałem.
- A żebyś wiedział! Jest już ich trochę w pokojach. Niektórzy z dalekich stron, to trzeba ich przenocować. Trzeba mieć fason i ogładę. Jak cię widzą, tak cię piszą, synu! O swój wizerunek należy zawsze dbać!
- Wiem.
Gdy już porozmawialiśmy o wszystkim i niczym i zjadłem to, co ciotka we mnie wmusiła, ni stąd, ni zowąd, rzekła do mnie z nagła głosem nieco poważniejszym:
- Nie obrazisz się?
- A za co niby? – pytam ją wtenczas.
- Chodzi o to, że przygotowałam ci spanie na strychu… Tamtych to nie wypada tam lokować, a ty swój, więc sobie pomyślałam…
- Nie ma sprawy. Ja lubię spartańskie warunki. Ostatnio dwa tygodnie mieszkałem pod namiotem i mam się dobrze. Chętnie pozostanę na twoim strychu.
- Poważnie?
- Pewnie. Nie jestem jakiś tam „french dog”.
- To mi kamień spadł z serca! Złoty chłopak z ciebie! Zrozum, że tamtych to…
- Skończ się tłumaczyć. Po co? Mnie to nie przeszkadza.
- Kapitalnie!
- No.
- Zaraz tam pójdziemy i pokażę ci twoje „mieszkanie”. Trochę ogromne, ale przynajmniej nie będziesz odczuwać ciasnoty. To bardzo stary dom, pewnie wiesz. Na strychu nigdy nic nie robiliśmy. Nie wiem sama, czemu. Skoro mam prawie trzydzieści pokoi, nie ruszałam go wcale – czasem tylko, zimową porą, albo, kiedy pada, wieszam tam pranie. Tak stoi niezamieszkały odkąd mam ten pensjonat. Pewnie będziesz pierwszym, który spędzi tam noc. To ekscytujące, nieprawdaż?
- Mam nadzieję, że tak będzie.
Wkrótce poszliśmy tam.
Na strych wiodły długie, kamienne schody, które zdawały się nie mieć końca.
Ciotka szła przede mną, ja za nią, niosąc walizkę.
Stanęliśmy na małym podeście, który był początkiem tego piętra, przed wielkimi, czarnymi drzwiami, wykonanymi z grubych desek, za którymi miała mieścić się ogromna powierzchnia mego tymczasowego „miejsca zamieszkania”.
Kiedy drzwi stanęły otworem, poczułem dwie rzeczy jednocześnie: pierwszą był lekki zaduch, wynikający z nieużywania przez dłuższy czas owego pomieszczenia, drugą zaś, nie zawaham się użyć tego określenia, oszołomienie, jakie gwałtownie wywołał niespodziewany widok gigantycznych wprost rozmiarów sali, która musiała mieć dobrych kilkaset metrów kwadratowych i była większa niż niejedna sala gimnastyczna. Zapewne tyle właśnie miała, bowiem zauważyłem „na oko”, że taka była podstawa całego budynku, który wciąż budził me żywe zainteresowanie i mocno mnie intrygował…
W odległym rogu stało wielkie łoże i był to jedyny przedmiot, jaki znajdował się w tym niezwykłym pomieszczeniu…
Pensjonat mej ciotki nie mógł pozostawić nikogo obojętnym.
Wszakże nie każdego dnia widuje się podobne perły architektury.
Nie często w obecnych czasach spotkać można dom, o którym można potem rzec śmiało, iż posiada własną duszę…
Ten bez wątpienia takową posiadał…
Zapytałem więc:
- Co tu było, zanim to kupiliście?
- A bo ja wiem! – palnęła wesoło ciotka. – Różne rzeczy się słyszało…
- Jakie?
- A takie tam! Szkoda gadać. Ludzie plotą trzy po trzy, bo sami nic nie wiedzą. Nie będę ci powtarzać jakichś bzdurnych andronów czy innych bujd na resorach. Prawda jest taka, że nikt jej nie zna i basta! Dajmy temu spokój… - rzekła tak, jakbym poruszył nagle niewygodny i kłopotliwy temat, o którym nie chciała rozmawiać i który wolała omijać.
Wyczułem to wyraźnie…
Było to w jej głosie i w oczach…
Nie nalegałem…
Nie chciałem być nachalny i wścibski.
Aż tak bardzo nie zależało mi na poznaniu historii jej pensjonatu.
Do tematu więcej nie wróciłem.
Ponieważ pora była już popołudniowa, ciotka poleciła kucharkom, aby przygotowały co tchu kolację dla gości, którzy zamieszkiwali od rana w pokojach i których należało godnie i gościnnie przyjąć, gdyż większość z nich, tak jak ja, przybyła tu z daleka, mając za sobą męczącą podróż w warunkach często nie do końca komfortowych.

Rychło zasiedliśmy za suto zastawionym stołem, który uginał się pod ciężarem przeróżnych, wykwintnych i apetycznie wyglądających potraw oraz sporej ilość przedniego wina, wybornych wódek oraz doskonałego piwa.
Było to w sali na dole, która służyła ciotce jako coś w rodzaju restauracji, gdzie zapewne jadali jej goście, którzy wykupili wcześniej wyżywienie.
- No to jutro wielki dzień! – zawołał nagle jakiś pucołowaty osobnik w żółtych spodniach i koszulce polo, o gęstych, krzaczastych brwiach, którymi bez przerwy nerwowo „strzygł”.
- Potańczymy, potańczymy! – wtórował mu szczupły jegomość z cienkim, długim nosem i burzą rudych włosów na podłużnej, końskiej czaszce.
- Niech żyje miłość! – zapiała radośnie pulchna, potężnie wymalowana niewiasta o podwójnym podbródku, której mąż ukradkiem zezował w moim kierunku, uśmiechając się pod nosem.
- Będzie weselisko jak się patrzy! – dołączył się do chóru podnieconych głosów tęgi dżentelmen w zielonej koszuli z podwiniętymi rękawami i z od dawna niegolonymi, kwadratowymi szczękami.
- Ślub jutro o godzinie siedemnastej w naszym kościele – rzekła ciotka. – Zobaczycie, jak ona pięknie wygląda! Jak aktorka z tych filmów, w których pojawiają się śniadzi bruneci!
Cud miód! Palce lizać! Dziewczę jak z obrazka! A i ten jej chłopak też niczego sobie!
Ale to jutro! Co się z lekka odwlecze, to nie uciecze! Teraz zapraszam do jedzenia! Do biegu, gotowi, start!
Zdziwiła mnie jedna rzecz – wcale nie znałem tych ludzi.
Pewnie była to rodzina narzeczonego.
Dość dziwaczne towarzystwo, co by nie mówić…
Rubaszne i ekscentryczne.
Jednak co mnie to mogło obchodzić?
Byłem jednym z gości i to wszystko.
Najważniejsze, że zapanowała wesoła, przyjemna atmosfera, która zawsze ma to do siebie, że pojawia się prawie natychmiast w chwili, gdy dogadza się z lubością podniebieniu i popija wyszukane alkohole z najwyższej półki, rozmawiając beztrosko o tym i owym, z tym lub owym, nie martwiąc się o nic, albowiem nie czas na to - kiedy zanosi się na porządną zabawę do białego świtu, która już wszystkim majaczy w wyobraźni, nikt nie dyskutuje o polityce, trzęsieniach ziemi czy przeróżnych odmianach znanych chorób, które wciąż atakują ludzkość i będą to czynić dalej, czy komuś się to podoba, czy też nie…
- PIKO – PAKO, PAKO – PIKO! – zawołało ponownie indywiduum o krzaczastych brwiach.
- PAM – POM – PIM! – wypaliła jak z armaty pulchna kobieta o okrutnym makijażu.
- BZZ – PZZ – DZZ! – zabrzęczał niczym trzmiel, rudzielec, mogący uchodzić za konia.
- TRA – TA – TA – TA! – z gardzieli nieogolonego dżentelmena wydobył się potok rytmicznych dźwięków.
Ciotka zaśmiała się zdrowo, ukazując garnitur śnieżno-białych, porcelanowych zębów, po czym odezwała się do mnie rozbawiona:
- Oni tak zawsze. To bardzo wesoła rodzina…
- Ach tak. Rozumiem. Humor rzecz święta! – odparłem natychmiast.
- Mają to w genach!
- No tak, to widać. Mają to na pewno…
- Znam ich już trochę i nigdy w całym mym życiu nie widziałam tak zabójczego towarzystwa!
- Musieli mieć jakiegoś zabawnego przodka…
- Śmiech to zdrowie! Niech żyje śmiech! Niech żyje moja wnuczka! – zawołała nagle ciotka.
- Niech żyje nasz chłopak! – odezwał się chór podchmielonych, jowialnych głosów.
- Niech żyje młoda para! – wyrwało się nieoczekiwanie z mej piersi.
- Sto lat, niech żyją, żyją nam!!!
Tego wieczora wiele zjedliśmy i wiele wypiliśmy.
Nie mogło być inaczej.
Jednakże nie doszło w ani jednym przypadku do tzw. upojenia alkoholowego, co dobrze świadczyło o gościach i ich wyczuciu chwili oraz takcie.
Wesoła rodzina narzeczonego powoli poczęła podnosić się z krzeseł, albowiem godzina była już późna i niebawem miała wybić północ…
Nadszedł czas, aby udać się na zasłużony spoczynek – następnego dnia trzeba było być wszak w doskonałej formie, jako że szykowała się przednia, pierwszorzędna zabawa, która miała trwać, jak to zwykle w takich razach bywa, do wczesnych godzin porannych.
- Trafisz? – spytała mnie ciotka, widząc, że zbieram się do odejścia od stołu.
- Ma się rozumieć – odparłem beztrosko.
- Kapitalnie!
- Też tak myślę.
- To trzymaj się, synu!
- Dobranoc, ciociu…
- Pamiętaj, że sny w nowym miejscu podobno się sprawdzają!
- Nie wierzę w takie bzdury…
- Tak powiadają.
- Ciemnogród!
- Nigdy nic nie wiadomo…
- Ludzka fantazja nie zna granic.
- Na razie.
- Na razie.

Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedziałem tego wieczora.
Natychmiast udałem się na strych, aby w końcu porządnie się wyspać.
Teraz dopiero, po sutej kolacji, zakrapianej winem, poczułem, że głowa ciąży mi do poduszki.
Szybko rozebrawszy się, runąłem na łoże i po chwili, wydłużywszy się rozkosznie na posłaniu, byłem już w objęciach Morfeusza.
Ze stanu przedsennych marzeń, które stanowią wymiar pośredni między jawą a snem, począłem płynąć na pierwszych falach snu, pogrążając się w jego odmęcie…
Wtedy porwany sennym nurtem znalazłem się raptem w jakimś nowym zgoła otoczeniu, choć chyba nie do końca mi obcym, bo wydało mi się nagle dziwnie znajome, jakby już gdzieś widziane, lecz w nieco innym „wydaniu…”
Było w tym coś, co mógłbym śmiało określić jako przedziwne, niewytłumaczalne deja vu – jak sen we śnie, który śnimy, jednocześnie wiedząc, że może okazać się iluminacją rzeczywistości.
Stałem nieruchomo wśród nieznanych mi ludzi, osobliwie odzianych i dziwacznie zachowujących się.
Pierwszą postacią, która rzuciła mi się natychmiast w oczy był…kat, w czarnym uniformie, z trójkątną, żółtą czapą na głowie, opadającą na ramiona, w której wykonano dwa otwory na oczy i w czerwonych butach z zadartymi ku górze czubami.
Stał pod ścianą, w której zamocowany był spory, metalowy pałąk ze skórzaną rączką.
Z sufitu zwisała szubienica…
Wokoło stali jacyś ludzie, w strojach z innej epoki, i coś między sobą szemrali.
Widać było po ich twarzach, że spala ich przedziwne oczekiwanie.
Była w nich też jakaś ciekawość – ni to dobra, ni to próżna i głupia.
Choć ich ubrania wyglądały na staromodne i od dawna już stojące w opozycji do najnowszych trendów, rychło poznałem w nich z pewną trudnością…wesołą rodzinę narzeczonego…
Nagle otworzyły się z łoskotem ciężkie, czarne drzwi i wprowadzono młodą dziewczynę, ubraną…w suknię ślubną.
Ku memu bezgranicznemu przerażeniu poznałem w niej Donę, wnuczkę mej ciotki…
Była smutna i zdruzgotana…
Jej twarz pozbawiona była zdrowego, radosnego wyrazu.
Była szara i blada.
Dwóch mężczyzn w ubraniach, jakie zazwyczaj noszą grabarze prowadziło ją pod rękę po prawej i po lewej jej stronie.
Kiedy doprowadzono ją w miejsce, w którym z sufitu zwisał powróz, kat podszedł wolno do niej i założył jej pętlę na szyję.
Mocno zacisnął…
Potem zbliżył się do ściany i chwyciwszy metalowy pałąk, wystający z niej, stanowczym ruchem pchnął go ku ziemi…
Pod dziewczyną otworzyła się zapadnia w podłodze.
Sznur napiął się pod ciężarem ofiary.
Ciało wyprężyło się w śmiertelnym spazmie.
Ostatnie drgawki stóp potwierdziły zgon.
Wtedy kat zdjął swoją żółtą czapkę i oczom mym ukazał się jakiś obcy mi, nieznany młody mężczyzna, który patrzył pustym, bezosobowym wzrokiem na swe makabryczne dzieło.
Wtedy obudziłem się z krzykiem.
Przez chwilę szamotałem się, zaplątany w pościel, by po chwili zrzucić ją na podłogę i zerwać się na równe nogi w poszukiwaniu przycisku na ścianie.
Od razu zauważyłem, że spociłem się jak szczur.
Biegałem wzdłuż niekończących się ścian dość długo, aż go w końcu namacałem i natychmiast zapaliłem światło.
Na moment oślepił mnie jego błysk.
Jeszcze senny i oszołomiony tym, co przed chwilą widziałem, szybko poczyniłem straszliwe odkrycie – owym ponurym miejscem, w którym powieszono Donę był…strych – miejsce mego noclegu…
Zgadzało się wszystko – teraz to dopiero pojąłem!
Już we śnie czułem dziwne uczucie, jakbym widział tę salę wcześniej…
Podszedłem szybko do ściany, w której tkwił ów pałąk do opuszczania upiornej zapadni i wnet spostrzegłem, że w miejscu, w którym widziałem go w mym śnie, jest jakieś dziwne zgrubienie muru, jakby wypukłość, coś na kształt wybrzuszenia…
Ktoś najprawdopodobniej usunął go stamtąd, na tyle, na ile było to możliwe.
Spojrzałem na sufit…
Nic na nim niestety nie zauważyłem.
Wydawał się gładki jak tafla zamarzniętego jeziora.
I wtedy nadszedł ostateczny, najważniejszy wniosek – trzeba zajrzeć pod wykładzinę, która pokrywała szczelnie całą podłogę strychu.
Koniecznie, bezzwłocznie, natychmiast!
Musiałem mieć absolutną pewność, choć w tamtej chwili sam nie mogłem jeszcze wiedzieć, na jakie pytanie szukam tak usilnie odpowiedzi.
Podbiegłem do jednej ze ścian i gwałtownie chwyciłem kant owej wykładziny i już po chwili zwijałem ją szybko w kierunku środka sali.
Nie musiałem tego długo robić.
Gdy dotarłem do drugiego metra podłogi, nagle ujrzałem kwadratową klapę.
A więc odnalazłem zapadnię!
Pewnie ją jakoś unieruchomiono, aby się sama nie otworzyła pod ciężarem przypadkowej osoby.
Może usuwając pałąk ze ściany, zablokowano cały ten, morderczy mechanizm?
Pewnie tak właśnie było…
Ta hipoteza wydała mi się wiarygodna.
Do rana nie zmrużyłem już oka…
Rozumiecie, dlaczego…
Czy wam udałoby się ponownie zasnąć?
Wątpię.
Wpatrywałem się z uporem maniaka w sufit, podłogę i drzwi, widząc na jawie całą tę, koszmarną scenę, która tej nocy przyśniła mi się w sposób tak naturalistyczny i plastyczny, jakbym tam rzeczywiście był obecny ciałem, i wspomnienia, której za nic nie potrafiłem wyrzucić z mego oszołomionego umysłu, bowiem oszołomienie owo wypływało z nader prostego faktu, iż z czymś podobnym nigdy jeszcze się nie zetknąłem…
Wypełnił mnie jakiś nieokreślony lęk i gardło me dławiło ciężko osobliwe poczucie nieznanego zagrożenia, którego nie umiałem ująć w konkretne kształty…
Kiedy odkryłem, że drżą mi ręce, pojąłem, że jest ze mną naprawdę źle…
Już świtało, kiedy wyjrzałem przez okno.
Ktoś chodził pod nim i rozmawiał wesoło, jakby nigdy nic.
Pewnie jakiś gość, który tej nocy miał dobre sny lub wcale.
Inni jak widać, nie mieli takich problemów, jak ja.

Ubrałem się i raz jeszcze odwinąłem wykładzinę, aby upewnić się, że oczy mnie nie mylą.
Klapa była tam nadal – nie była więc moją halucynacją ani żadnym, innym wytworem mej wyobraźni lub obrazem, powstałym w zmienionym snem stanie świadomości…
Zbadałem ponownie ścianę – wybrzuszenie jak było, tak było…
Miałem to, co chciałem – absolutną pewność!
Nadal nic nie rozumiałem.
Nic a nic…
Wszystko się zgadzało, wszystko było na swoim miejscu, wszystko, jeśli chodzi o owe „detale”, okazało się prawdą…
Lecz cóż ona miała oznaczać?
Po co przyśnił mi się ten ponury obraz?
Nie był do końca tylko snem i to mnie martwiło.

Odpowiedź miała nadejść następnego dnia.
W chwili najmniej ku temu odpowiedniej.
W trakcie tańca…

O tym, co przeżyłem tej nocy, nie pisnąłem nikomu ani słowa.
To wesele nie mogło być jak inne – wszyscy oczekiwali czegoś niezwykłego i szalonego.
Miało być wyjątkowe i niepowtarzalne, o czym mówiono ciągle wokoło i na co liczono, bowiem zawsze jest tak samo – ludzie chcą rozrywki i to rozrywki na wysokim poziomie, i przyjeżdżając do kogoś na ślub w skrytości ducha mają nadzieję na to, że zostaną w miły sposób czymś zaskoczeni i przeżyją zupełnie nową przygodę, którą będę potem wspominać długo i namiętnie.
Nie muszę chyba mówić wam, po co jeździ się na wesela.
Goście, którzy przyjechali do wnuczki ciotki Adeli byli tacy sami, jak tysiące innych im podobnych gości, którzy zjeżdżają się pewnego dnia w pewne miejsce, ponieważ ktoś się żeni…
Szykowali się na porządną zabawę do białego rana – czyż mogło być inaczej?
Gdybym zaczął rozpowiadać o tym, co mi się przyśniło, wszyscy uznaliby mnie natychmiast za wariata lub kogoś, kto chce zasiać negatyw i zepsuć przyjemną, familiarną atmosferę, która zapanowała wśród przybyłych.
Nie zdradziłem się niczym.
Moja ciotka myślała, że spało mi się doskonale i wypocząłem jak młody bóg…
Zawsze byłem bardzo skryty i tym razem nie było inaczej.
Rychło przybrałem maskę spokoju i opanowania, aby nie zwracać na siebie uwagi.
Uśmiechałem się do każdego, a w duchu myślałem bez przerwy o mym złowieszczym śnie…
Stałem z boku i patrzyłem na ostatnie przygotowania i na wnuczkę ciotki Adeli, Donę.
Pomimo dość młodego wieku wyglądała już jak prawdziwa kobieta, która rozkwitła jednej nocy, niczym orientalny kwiat o tysiącu kolorów, i na którą wielu mężczyzn spoglądało ze smutkiem w oczach, myśląc ponuro i dość depresyjnie, że ich żony już dawno mają to za sobą i zatrute jadem rutyny, przestały wyglądać tak, aby się komukolwiek podobać, co z kolei stawiało je w pozycji „nieruchomości”, za którą trzeba płacić podatek w postaci własnego życia, które zamienione na „kolejną młodość”, mogłoby jeszcze coś znaczyć (wszak kobieta podobno ozdobą mężczyzny jest…), lecz skoro tak się nie stało, pozostawało coś jeszcze, jako ostatnia deska ratunku - oglądanie się za innymi, młodszymi i bardziej soczystymi, i marzenia, że jest się znów młodym, pięknym i umięśnionym…
To właśnie widziałem w oczach zebranych – niemy podziw…
Wokoło tylko słychać były szepty zachwytu i dziesiątki komplementów, wypowiadanych szczerze i z przejęciem…
Nad tymi głosami górował oczywiście głos mej ciotki Adeli, doskonale czującej się w roli reżysera całej uroczystości (rodzice narzeczonych zdawali się grać przy niej „drugie skrzypce”), która z niezwykłą pieczołowitością doglądała ostatnich przygotowań i wyjątkowo sprawnie oraz rzetelnie koordynowała każdą, małą rzecz i każde działanie, aby wszystko prezentowało się idealnie i było perfect, czyli dopięte na ostatni guzik…
Jak wyglądają wielkie, huczne wesela chyba nie muszę wam mówić.
Są zazwyczaj organizowane według tych samych, stereotypowych szablonów i mając na ogół identyczny przebieg, niczym nie zaskakują ani niczego nowego nie prezentują.
Wszystkie są do siebie podobne, co oznacza, że być na jednym, to być na wszystkich…
W związku z tym nie będę rozwodził się nad opisem uroczystości kościelnej ani tym, co ją poprzedzało i tym, co było wkrótce potem.
Są to rzeczy wiadome i każdy je choć raz w życiu widział na własne oczy, więc doskonale wie, jak wyglądają.
Postanowiłem więc pominąć elementy powszechnie znane i dla tej historii nieistotne.
Zatem nie będę skupiał się na tym, co uważam za mało ważne i przejdę od razu do tego, co stało się później…
Do rzeczy najważniejszej i będącej kulminacją mej opowieści…
Jednak zanim to uczynię, powiem o dość osobliwym i niesamowitym odkryciu, które poczyniłem w chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzałem narzeczonego Dony…
Choć nigdy nie poznaliśmy się osobiście, jednak nie był mi „na swój sposób” obcy…
Miałem okazję go raz widzieć – gdzie i kiedy – chwilowo, dla dobra mej historii, przemilczę ten bardzo istotny fakt, aby wrócić do niego raz jeszcze w odpowiednim momencie…

Zabawa ruszyła z kopyta.
Jak to na weselu: jedzono, pito, rozmawiano, żartowano, wznoszono hałaśliwie toasty, śpiewano, wychodzono na dwór celem zaczerpnięcia świeżego powietrza, patrzono, jak ktoś jest ubrany i czy ma wiele zmarszczek, snuto przeróżne historie prywatne, brano udział w śmiesznych konkursach, palono papierosy, luzowano pod szyjami krawaty, zdejmowano marynarki, śmiano się do rozpuku, umawiano się na to i owo, przemieszczano się po sali, wypuszczano ustami oddechy, wyciągano spomiędzy zębów resztki jedzenia, przez nieuwagę wylewano płyny na obrusy, bekano i wypuszczano gazy, dłubano w nosach, bełkotano, zbierano się w okolicy toalety, chwiano się, opierano o ściany, pytano, która godzina, chwalono piękne lato, piękną pannę młodą i pana młodego, ich ubiory, fryzury i wygląd, w końcu tańczono.
Tak – tańczono – i to jak!
Taniec na weselach to podstawa!
Na tym przygrywała kapela z piekła rodem, która w mig rozkręciła towarzystwo skocznymi wiązankami znanych przebojów, i nie wiadomo kiedy, cały parkiet zaludnił się gęsto tłumem tańczących gości…
I ja znalazłem się wśród nich z nieznaną mi absolutnie młodą pięknością, z którą wirowałem w przeróżnych pozach dobre kilkadziesiąt minut, aż poczułem, że trzeba chwilę odpocząć, coś zjeść, uzupełnić płyny, i nabrać sił do dalszej zabawy.
Wielu poszło w moje ślady i usiadło na swych miejscach, sięgając po wódkę i jedzenie.
Moja towarzyszka oddaliła się do swego mężczyzny, a ja, nałożywszy sobie nieco ryby po grecku i napełniwszy mój kieliszek alkoholem, oddałem się spokojnej konsumpcji.
Nie wiem, ile zazwyczaj trwa zjedzenie w średnim tempie talerza ryby po grecku z dodatkiem dwóch, małych bułek, lecz czas ten miał w zupełności wystarczyć, aby w międzyczasie wydarzyło się coś, co miało definitywnie zmienić wygląd tej nocy i zakończyć ją w sposób, o którym za chwilę powiem.
Otóż na parkiecie pozostało parę osób.
Mimochodem rozpoznałem w nich ową wesołą część rodziny pana młodego, z którą miałem okazję jeść dzień przed ślubem kolację i których specyficzne poczucie humoru tak żywo odpowiadało mojej ciotce.
Nagle zespół zagrał wyjątkowo szybki kawałek i nieliczni tancerze, jakby porażeni prądem, nagle ochoczo drgnęli i zaczęli spontanicznie podrygiwać w takt dzikiej muzyki, wykonując dość niekonwencjonalne ruchy na zasadzie „każdy tańczy, jak mu się podoba” i po chwili bawiono się znów w najlepsze.
Zauważyłem także, że Dona wraz ze swym mężem wmieszała się w grupkę pląsających zawzięcie ludzi i wnet w zabójczych piruetach, skłonach, przysiadach i skokach mknęła już po parkiecie, niczym przepiękny ptak, który właśnie rozwinął swe skrzydła, aby wzbić się w powietrze do lotu swego życia…
Wtem dostrzegam, jak mąż chwyta ją za obie dłonie i zaczyna kręcić jej ciałem w opętańczym obrocie, coraz szybciej i szybciej…
Wirują tak przez chwilę, zapatrzeni w siebie, szaleni radością i tańcem…
Właśnie miałem zamiar zakończyć mą rybę, kiedy nieoczekiwanie spostrzegłem, że ich ręce nagle rozłączyły się, zapewne na skutek spocenia i tym samym ich nadmiernej śliskości, i oboje polecieli gwałtownie do tyłu, na łeb, na szyję…
Małżonek Dony upadł ciężko na ścianę, kilka metrów od rżnącej w najlepsze, ognistej kapeli, lecz jego żona miała mniej szczęścia…
Prawdę mówiąc – nie miała go wcale…
Miała potwornego pecha.
Ogromna siła rzuciła ją na najbliższy stół, a dokładnie na jego kant, w który z potężnym impetem uderzyła jej skroń…
Nagle zrobiło się cicho jak w grobie.
Wszyscy zamilkli i poderwali się z krzeseł.
Podbiegli do leżącej w kałuży krwi dziewczyny.
- Jestem lekarzem! – krzyknął ktoś, przedzierając się przez przerażony tłum.
Kiedy już zbadał to, co należało zbadać, rzekł z dziką grozą w oczach:
- Ona nie żyje…
Ciotka usłyszawszy te koszmarne słowa, zemdlała.
Owdowiały małżonek stał i tępo patrzył na zwłoki swej żony.
Patrzył tak, jakby go tam nie było – jego wzrok był ślepy.
Twarz kamienna, spięta, niewiele wyrażała.
Nie odezwał się nawet słowem.
Choć nigdy nie poznaliśmy się osobiście, jednak nie był mi „na swój sposób” obcy.
Miałem okazję go raz widzieć – gdzie i kiedy – teraz wam powiem.
To on był katem z mego snu…
Człowiekiem w żółtej czapce i czerwonych butach, który powiesił Donę.
Tak jak wtedy, tak i teraz stał w otoczeniu swej wesołej, beztroskiej rodziny.
Stał i gapił się…
Odwróciłem wzrok ze wstrętem.
Przez chwilę chciałem wgnieść go w ziemię, lecz opanowałem się.
To był przecież wypadek…
Zwykły, nieszczęśliwy wypadek…
To mogło spotkać każdego z gości, ze mną włącznie…
Jednak spotkało tę młodą, piękną dziewczynę, która nie musiała umierać w dniu swego ślubu.
Co było potem – nie trudno się domyśleć…
Pozostawię tę część mej historii wyobraźni czytelnika…
Temat to przykry i niewdzięczny…
Źle się wyraziłem – wprost tragiczny i koszmarny!
Nie będę o nim zatem pisał.
Wystarczy, że do dziś pamiętam całe to wydarzenie, jakby miało miejsce zaledwie wczoraj…
Choć minęło wiele lat, jest nadal bardzo jaskrawe i takim, niestety, już pozostanie…
Gdy następnego dnia ostatni goście opuszczali bezszelestnie ten upiorny dom smutku, siedziałem na dworze i w milczeniu obserwowałem, jak moja ciotka, próbując trzymać się twardo, żegna się z każdym i sili się na kwaśny, bolesny uśmiech, który odzwierciedlał wyraźnie to, co musiała wtedy czuć.
Nie wiem, gdzie podziali się rodzice niefortunnego męża i on sam, nie mogłem także nigdzie dostrzec rodziców Dony…
Może wrócili do swych domów?
Może byli nadal w swych pokojach?
Nie miało to już żadnego znaczenia…
Jakże mało trzeba, by ze szczęścia uczynić nieszczęście.
Czasem mała chwila zamienia się w nieskończoną wieczność.

Tego dnia niewiele rozmawiałem z mą ciotką, jednak mając w perspektywie spędzenie kolejnej nocy na niesamowitym, budzącym dreszcz grozy, strychu (w noc weselną, rzecz jasna, nie spałem tam – wcale nie spałem), postanowiłem stanowczo poprosić ją o przeniesienie mnie do bardziej „przyjaznego” miejsca, w którym w końcu zaznam spokój.
Miałem w zamiarze pozostać z nią jeszcze kilka dni i bodaj w niewielkim stopniu pocieszyć ją po tym, co się stało i podtrzymać ją na duchu, na ile to będzie możliwe.
Tego wymagała sytuacja…
Poczułem, że to mój obowiązek i szczera chęć.
Gdy w końcu powiedziałem jej, że nie chcę tam wracać za żadne skarby świata, spojrzała na mnie, jak ktoś, kto ma coś ważnego do oznajmienia i rzekła dziwnym, podobnym to ciężkiego westchnienia, głosem:
- Dobrze.
- Teraz, kiedy masz tyle wolnych pokoi… To chyba nie kłopot…
- Dobrze, powiedziałam… - powtórzyła jeszcze bardziej nienaturalnie.
- Chcę ci coś opowiedzieć… – powiedziałem wtedy zdecydowanie.
- To ja mam ci coś do powiedzenia. Posłuchasz?
- Tak.
- TAM COŚ CI SIĘ ŚNIŁO… COŚ BARDZO ZŁEGO I STRASZNEGO. TAK BYŁO, PRAWDA?
- Prawda, ale skąd to wiesz?
- TAK JEST ZAWSZE – ZA KAŻDYM RAZEM…
- Ale…
- ŚNI CI SIĘ POWIESZENIE. TYLKO TO. POWIESZENIE I NIC INNEGO…
- Ale…
- TO NIE JEST PRZYPADEK… - spojrzała mi głęboko w oczy, jak jeszcze nigdy nie spoglądała.
- Jak to? To każdej nocy ma się tam takie same sny?! – przez chwilę obleciał mnie strach.
- TAK. I TO SIĘ NIGDY NIE ZMIENI…
- Czemu?
- BO TEN STRYCH JEST BARDZO ZŁY. DUŻO WIDZIAŁ. DUŻO STRASZNYCH RZECZY. TO CIĄGLE WRACA I TAK JUŻ POZOSTANIE…
- Okłamałaś mnie, prawda? Wtedy, kiedy mówiłaś, że nie wiesz, co było w twoim domu, zanim go kupiłaś. Wiedziałaś to od samego początku…
- Tak. Wiedziałam.
- Potrafisz być skryta…
- Potrafię, jak trzeba. Wiedziałam, że będziesz miał ten sen…
- Teraz to już nie ma znaczenia…
- Ten dom i jego historia nie jest dla mnie tajemnicą…
- Ja też to muszę wiedzieć! Muszę! Należy mi się to od ciebie! Tej nocy, kiedy miałem ten sen, nigdy już nie zapomnę. Nie zapomnę tego, jak się wtedy bałem… Dotąd nie miałem pojęcia, co to znaczy…
Ciotka spojrzała na mnie wzrokiem kogoś, kto godzi się na wszystko i rzekła:
- DAWNO TEMU, JESZCZE W DZIEWIĘTNASTYM WIEKU, WYKONYWANO TU WYROKI ŚMIERCI PRZEZ POWIESZENIE. BYŁ TO BUDYNEK WOJSKOWY. NIKT NIE WIE, ILU LUDZI ODESZŁO Z TEGO ŚWIATA NA TYM STRYCHU. NA PEWNO BYŁO ICH BARDZO WIELU. TYM ODDYCHAJĄ TAM ŚCIANY, TO JEST CO NOC W SNACH…
- Ale mnie się przyśniło… - i mówiąc to, opowiedziałem jej dokładnie mój proroczy sen, w którym widziałem śmierć Dony i tego, który się do niej bezpośrednio przyczynił…
- To pierwszy raz. Sama spałam tam trzy razy z ciekawości. Mój mąż nieboszczyk pięć. Byliśmy głupi, decydując się na noc tam. Ale nie umieliśmy się temu oprzeć…
Nigdy potem już nie odważyliśmy się na to… Zawsze śniło się nam to powieszenie, jakiś kat, jacyś obcy ludzie… Nikt, kogo byśmy znali. Snów proroczych nie mieliśmy. Twój był jak widać, wyjątkiem…
- Czemu?
- Nikt ci nie odpowie na to pytanie. BO STRYCH TAK CHCIAŁ. MIAŁEŚ TO WIDOCZNIE ZOBACZYĆ I ZOBACZYŁEŚ. PEWNIE GDYBYM POŁOŻYŁA TAM ZAMIAST CIEBIE KOGOŚ INNEGO, JEMU PRZYŚNIŁOBY SIĘ TO, CO TOBIE…
- Pewnie tak…
- Nie gniewaj się na starą ciotkę. Naraziłam cię na coś takiego… Ale naprawdę wszystkie pokoje były już zajęte… Tak się złożyło. Tylu ich się tu najechało…
- Nie gniewam się. Nie o to chodzi. Boli mnie to, że nie zdobyłem się na to, żeby ją ostrzec…
- Jeśli twój sen wieszczył prawdę, to od przeznaczenia nie można było już uciec…To już się stało, zanim się stało.
- Mogłem przecież…
- Nie sądzę, synu. Nie sądzę.
- Gdybym stanął w poprzek temu całemu weselu, to może…
- GDYBYŚ STANĄŁ NA DRODZE TEMU, CO I TAK MIAŁO SIĘ WYDARZYĆ, PEWNIE TWOJA PRÓBA NIE UDAŁABY SIĘ I NIE POWSTRZYMAŁBYŚ BIEGU WYDARZEŃ. ONI I TAK MIELIBY TEN ŚLUB I TĘ TRAGEDIĘ…
- Więc tak miało być?!
- Widocznie tak… Widocznie tak właśnie miało być.
- Nie do wiary…
- Tak, tak…
- Zamknij ten strych i więcej nikogo tam nie wpuszczaj – powiedziałem do niej twardo i po męsku jak ojciec do córki, której trzeba wydać polecenie, popychając ją do działania, które ostatecznie wyjdzie jej na dobre.
Ona zerknęła na mnie i pokiwała ze zrozumieniem głową:
- Taki mam zamiar. Już się z niego nie wycofam. Byłeś ostatnią osobą, która tam spała… Trzeba z tym skończyć. Raz na zawsze. Nawet święcona woda nie pomogła… Nawet to.
Był tu kiedyś taki ksiądz i poświęcił nam ten przeklęty strych. Nie pomogło…
- Sama widzisz.
- Wystarczy mi świadomość, że mam „to coś” w moim, własnym domu… - westchnęła.
- To rzeczywiście niezbyt miłe… - odpowiedziałem.
- I że jestem już za stara, aby się przeprowadzić w inne miejsce… Muszę tu pozostać i tak właśnie będzie…
Zrozumiałem wtenczas, że muszę zweryfikować moje rozumowo-logiczne podejście do rzeczywistości – po takiej lekcji nie mogłem pozostać dalej ślepcem.
Martwa litera i cyfry to za mało.
Jednak Einstein miał rację – nie logiką poznaje się świat, bo ta dać może jedynie wiedzę pozorną i niekompletną, poznaje się go często drogą irracjonalną i pozazmysłową…
Intuicją, emocjami i instynktem, który płynie wprost z serca i duszy.
To, co nas otacza, jest bowiem zbyt skomplikowanym mechanizmem, aby można było go określić i zdefiniować serią bezdusznych wzorów, aksjomatów i praw, wymyślonych przez zarozumiałego człowieka.
To zawsze zawodzi tam, gdzie świat realny miesza się z tym, czego oko ludzkie nigdy nie dostrzeże, a co istnieje obok nas i istnieć będzie aż do końca świata – to inny wymiar rzeczywistości, zamieszkały przez byty bezcielesne, tajemnicze energie i bezosobowe świadomości, które najprościej byłoby nazwać duszami zmarłych, których jaźń żyje dalej w oderwaniu od ciała, gdyż tylko ciało umiera – dusza pozostaje nieśmiertelna i ma zdolność przenikania do świata żyjących w sposób, którego my nigdy nie poznamy…

Gdyby nie wizyta w pensjonacie ciotki Adeli, nadal żyłbym w niewiedzy.
Od początku czułem, że ten przedziwny dom miał swą własną, niezwykłą duszę, ale nie przyszło mi do głowy nawet przez krótką chwilę, że jest ona aż tak mroczna i złowieszcza…
Pamięć dawnych, upiornych wydarzeń pozostała w ścianach, suficie, podłodze i w każdej cząsteczce powietrza, która wypełniała ów ponury strych – wrosła weń na zawsze, impregnując go makabryczną beznadziejnością, stając się w efekcie jego złowrogą jaźnią…
Tragedie, jakie się tu wydarzyły, odcisnęły swe niezatarte piętno na pomieszczeniu, w którym śmierć gościła niezwykle często i z którego zapewne nikt żywy nie wyszedł, tym samym oddając część swego żegnającego ten świat jestestwa tym złym murom, które obecnie, od lat, spaczone i skażone bólem ostatnich chwil, udzielały się ładunkiem jakiejś, nieokreślonej, sprężonej energii tym, którzy zamierzali spędzić tu w swej nieświadomości noc…
Za dnia strych wyglądał zwyczajnie i mógł, co najwyżej, przytłaczać swą ogromną powierzchnią i brakiem jakichkolwiek sprzętów domowych…
Swe „życie” rozpoczynał nocą, kiedy z jawy przechodziło się do krainy snu…
Tam ujawniał swą mroczną, zatrutą duszę…
Lecz i to się miało zmienić…
Nic nie trwa wiecznie, nieprawdaż?

* * *

Kiedy po dwóch latach odwiedziłem znów moją szanowną ciotkę, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła widząc mnie w drzwiach swego pensjonatu, poza gorącym i żywiołowym przywitaniem się ze mną, było natychmiastowe zabranie mnie…na strych.
To, co tam ujrzałem, bardzo uradowało me serce – nie było już wielkich, czarnych, ponurych drzwi, wiodących do krainy umarłych…
Zostały usunięte…
Była tylko gładka, biała ściana.
Wnękę ciotka poleciła zamurować i w poprzek zamontować trzy ciężkie, metalowe sztaby, przymocowane na stałe do muru…
- Już po wszystkim – rzekła z dumą w głosie. – Miarka się przebrała!
- Doskonale! – odrzekłem z ulgą i zadowoleniem.
- Nikt tam już nie będzie wchodził. Nikt nie będzie tam spał… Co za dużo, to niezdrowo!
- Oczywiście po mnie nie wpuściłaś już…
- Nie wpuściłam. Ten temat zamknęłam na zawsze. Jak amen w pacierzu! Zaraz po twoim wyjeździe robotnicy zrobili to, co teraz widzisz… – mówiąc te słowa, raz jeszcze, bardzo dumna ze swej decyzji, wskazała na biały mur i metalowe sztaby.
- Byłem więc ostatnim, który spędził tu noc…
- Tak. I na zawsze nim pozostaniesz… - zakończyła ciotka. – Ja tu rządzę i ma być tak, jak ja zechcę! Nie może być dwóch kapitanów na jednym okręcie! Chodźmy na dół, zaraz podadzą obiad. Czujesz te zapachy? Mam dziś pstrąga z rusztu w bukiecie warzyw. Na pewno jesteś głodny po podróży.
- Jak wilk.
- Jak już zjesz, pokaże ci twój pokój.
- Dobrze.
- Jest na pierwszym piętrze, z widokiem na las.
- Dziękuję. Najważniejsze, że nie na strychu… - uśmiechnąłem się pod nosem i wziąwszy ją pod ramię, ruszyliśmy schodami w dół do jadalni, wesoło rozmawiając.






29 stycznia 2010
Odpowiedz
#2
(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): W stwierdzeniu wielkiego Greka, ukryta jest żelazna logika i niepodważalna wynikowość

Niepotrzebny przecinek i zdanie troszkę jak z wypracowania szkolnego.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Wcale to do mnie nie docierało i jako myślenie magiczno-zabobonne, było mi dziko obce.

To mi się bardzo podoba, stwierdzenie dziko obce wyjątkowo tu pasuje.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Mianowicie po drodze, w okresie, o którym mowa, miał miejsce pewien przedziwny wypadek, o którym zamierzam wam zaraz opowiedzieć,

Rozumiem konwencję gawędziarstwa, ale zwroty do czytelników trochę jednak rozpraszają.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): ale owa osobliwa historia, którą za chwilę opowiem,

Już wiemy, że opowiesz, naprawdę!

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): ciotka miała zawsze dość „specyficzne”, by nie powiedzieć, demoniczne poczucie humoru)
(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): ile dobrego dla mnie uczyniła, jak choćby to, że była pierwszą osobą, która zaznajomiła mnie z rozkoszą picia kawy w wieku lat…siedmiu!

Zacna postać Big Grin

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Był to imponujących rozmiarów budynek, stworzony według koncepcji klasycznego „muru pruskiego”, który stał się później protoplastą współczesnych konstrukcji szkieletowych, posiadający trzy piętra i gigantyczny strych oraz przylegający do niego spory kompleks parkowo-leśny, składający się z imponującej mieszaniny drzew liściastych i iglastych, małych, ozdobnych krzewów i wysokich, strzelistych jałowców.

Opis szczegółowy, ale nie przegadany, chociaż można odnieść wrażenie, że kompleks parkowy przylega do strychu.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Woda, ziemia, powietrze i ogień – czyż nie miały nas w ręku od zawsze?
Czy można mówić, nie narażając się na śmieszność, że podporządkowaliśmy sobie to wszystko, co w każdej chwili mogłoby podporządkować nas sobie, w mgnieniu oka wyprowadzając nas z błędu, że świat jest nasz i do nas należy ostatnie słowo.

Bardzo ładne przejście od opisu wypoczynku do refleksji, widziałam wiele tekstów, gdzie takie wstawki wchodziły ni stąd, ni zowąd.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): i grać będzie jakaś ognista kapela z piekła rodem, która ćwiczyła bez przerwy skoczne, rytmiczne kawałki, mogące poderwać do tańca nawet omszałych, zbutwiałych nieboszczyków

Big Grin

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Mocno zacisnął…
Potem zbliżył się do ściany i chwyciwszy metalowy pałąk, wystający z niej, stanowczym ruchem pchnął go ku ziemi…
Pod dziewczyną otworzyła się zapadnia w podłodze…
Sznur napiął się pod ciężarem ofiary…
Ciało wyprężyło się w śmiertelnym spazmie…
Ostatnie drgawki stóp potwierdziły zgon…
Wtedy kat zdjął swoją żółtą czapkę i oczom mym ukazał się jakiś obcy mi, nieznany młody mężczyzna, który patrzył pustym, bezosobowym wzrokiem na swe makabryczne dzieło…


Zlikwidowałabym połowę wielokropków, no ale to ja, ja nie lubię wielokropków, po prostu. Zawsze mi się wydawało, że dodają niepotrzebnego patosu, albo że są trochę sztuczne.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Podszedłem szybko do ściany, w której tkwił ów pałąk do opuszczania upiornej zapadni i wnet spostrzegłem, że w miejscu, w którym widziałem go w mym śnie, jest jakieś dziwne zgrubienie muru, jakby wypukłość, coś na kształt wybrzuszenia…

Informacja, że narrator widział go we śnie przydałaby się wcześniej, bo początkowo myślałam, że jednak jest tam realnie.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): zablokowano cały ten, morderczy mechanizm?

Bez przecinka, przecież to nie wyliczenie. Ani inna potrzebna okoliczność.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Postanowiłem więc pominąć elementy powszechnie znane i dla tej historii nieistotne.

To już zostało wyjaśnione w kilku poprzednich zdaniach, to podkreślenie jest zbędne.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Zatem nie będę skupiał się na tym, co uważam za mało ważne i przejdę od razu do tego, co stało się później…

Poprosimy.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Miałem okazję go raz widzieć – gdzie i kiedy – chwilowo, dla dobra mej historii, przemilczę ten bardzo istotny fakt, aby wrócić do niego raz jeszcze w odpowiednim momencie…

Ciekawe, czy się dobrze domyślam. Jeśli tak, to sygnalizacja przemilczenia chyba nie jest wskazana.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): brano udział w śmiesznych konkursach, (...) wypuszczano ustami oddechy, wyciągano spomiędzy zębów resztki jedzenia, przez nieuwagę wylewano płyny na obrusy, bekano i wypuszczano gazy, dłubano w nosach, bełkotano, zbierano się w okolicy toalety, chwiano się, opierano o ściany, pytano, która godzina,

Smutny naturalizm Big Grin

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Na tym przygrywała kapela z piekła rodem,

To wyrażenie już było użyte i zwróciło uwagę (przynajmniej moją), chyba ładniej by brzmiało, gdyby przybrać to w ton podkreślający, że czytelnik wie, że mowa o tamtej kapeli z piekła rodem Big Grin Poprawiłabym na Kapela z piekła rodem w mig rozkręciła towarzystwo...

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): aby w międzyczasie wydarzyło się coś, co miało definitywnie zmienić wygląd tej nocy i zakończyć ją w sposób, o którym za chwilę powiem…

Zmienić wygląd tej nocy. Kropka. Skoro już tyle czasu opowiada, to można się spodziewać, że dokończy i dalej będzie tak samo dokładny Smile

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Owdowiały małżonek stał i tępo patrzył na zwłoki swej żony.

Nikt nie zdążył jeszcze pomyśleć, że jest owdowiały, dosłowne przypomnienie. Na plus.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Miałem okazję go raz widzieć – gdzie i kiedy – teraz wam powiem.
To on był katem z mego snu…

Wiedziałam ;] No to usunęłabym tamtą wcześniejszą sygnalizację.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Co było potem – nie trudno się domyśleć…

Nietrudno łącznie.

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): Nie będę o nim zatem pisał.

To samo, co już kilka razy - już zostało pozostawione wyobraźni

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): - TAK. I TO SIĘ NIGDY NIE ZMIENI…

Te wielkie litery utrudniają czytanie, nie wiem, czy są niezbędne, w każdym razie utrudniają na pewno ;]

(15-03-2011, 12:45)mike napisał(a): - DAWNO TEMU, JESZCZE W DZIEWIĘTNASTYM WIEKU, WYKONYWANO TU WYROKI ŚMIERCI PRZEZ POWIESZENIE. BYŁ TO BUDYNEK WOJSKOWY…
NIKT NIE WIE, ILU LUDZI ODESZŁO Z TEGO ŚWIATA NA TYM STRYCHU…
NA PEWNO BYŁO ICH BARDZO WIELU… TYM ODDYCHAJĄ TAM ŚCIANY, TO JEST CO NOC W SNACH…

O ile wcześniej to mogło być nacechowanie emocjonalne i były to krótkie wypowiedzi, to już trudno, ale tutaj stanowczo nie.







Gramatycznie prawie bez zarzutu, czytało się z przyjemnością, tyle moich skromnych uwag, już i tak ich było za dużo Smile

Mężczyźni mówiący ordynarne rzeczy milkli, gdy wchodził Dorian Gray.
Odpowiedz
#3
Dzięki, Venus, za lekturę w imieniu własnym oraz mego bohatera!
Niektóre twoje sugestie są zacne (wielokropki i parę innych), niektóre nie.
Wybacz mi pismo drukowane, ale tak chciałem oddać powagę opowieści ciotkiSmile
Taki zabieg literacki.
Pozdrawiam!
Odpowiedz
#4
A Ty co, Sienkiewicz? :) Nie będę Ci tu wytykać błędów, bo po komentarzach widzę, że nie chcesz żadnych poprawiać, więc napiszę tylko ogólnie - historia mnie nie porwała, maniera owijania każdego zdania w plątaninę napuszonego, intelektualizowanego szumu, powtarzania tego samego na pięć różnych sposobów i ogólnego mędrkowania porządnie zmęczyła, a krygowanie się narratora i ciągłe zapowiadanie, że zaraz rozpocznie opowieść, zaraz dotrze do sedna, zaraz mnie zaskoczy, gdzie to zaraz zwykle oznaczało kolejną dawkę mętnych dygresji, nieźle zniechęciło. Chłopie, nawet, kiedy stwierdzasz, że nie będziesz opisywał ceremonii ślubu, bo każdy wie, jak wygląda, robisz to w siedmiu zdaniach! Ale przebrnęłam i naukę z lektury wyciągnęłam taką: Twój narrator po prostu uwielbia słuchać samego siebie - on opowiada sam sobie, sam ze sobą dyskutuje, sam stawia tezy i sam wyciąga wnioski, ja jako czytelnik nie mam tu nic do roboty.

I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#5
Nie wiem czy czytałaś, że biorę pod uwagę konstruktywną krytykę, jak ta przed twoim postem, i dokonałem niezbędnych poprawek, które uznałem za uzasadnione i które ów post mi podsunął.
Nie rozumiem twego agresywnego tonu.
Masz prawo do własnego zdania, ale po co tyle emocji?
Nic nie wniosłaś do mego utworu, jedynie coś, czego nie powinnaś.
Jeśli krytyka jest zasadna, zawsze pójdę tym torem, jeśli jest jedynie niezadowoleniem lub jakąś formą atakowania autora, wtenczas jest to niezasadne i nie podlega kwestii.
PozdroSmile

Sugeruję zejście z tonu, więcej pokory, samokrytyki i szacunku dla pracy innych.
Pan Kracy
Odpowiedz
#6
Ależ rób sobie z tym, co chcesz :)
I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#7
DziękiSmile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości