Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Harfa i Miecz - "Całkiem szczęśliwy wypadek"
#1
Przez świat fantasy chciałem przybliżyć wam przekonanie, że objawienia boskie są możliwe w naszym świecie. Bóg może uratować nas uratować. Jak w tej opowieści Bogini Smile.


Harfa i Miecz
„Bardzo szczęśliwy wypadek”

- Wiesz? Wolałbym mieć te winogrona w kielichu…
-A do tego całkiem sporo alkoholu? – dokończył twórczą myśl mężczyzna o długich kasztanowych włosach. Obaj wybuchli długim, głośnym śmiechem. Jego towarzysz poklepał go po plecach, dłużej nie mogąc powstrzymać przypływu wesołości. Wrócili do skubania winogron.
- Jakbym cię nie znał pomyślałbym, że umiesz czytać w myślach.
- No, a nie?- chłopak w jasnoniebieskich spodniach i żółtej koszuli z guzikami pod kołnierzem, zmarszczył brwi.
Drugi z, na oko, dwudziestoparolatków uniósł ręce w geście uznania swojej pomyłki. W prawej ściskał kiść małych fioletowych kulek, wyglądających prześwietnie w, pilnującym porządku na bezchmurnym niebie, prażącym mocno słońcu. Nosił ciemne ubrania, nieźle kontrastujące z jego srebrną delikatnie skórą. Nie oceniłby negatywnie wyglądu kolegi. Żółć koszulki miała się idealnie do złotawej twarzy i rąk.
- Ja sylwanów słońca znam bardzo dobrze, a jakoś nigdzie nie znalazłem niczego o czytaniu w myślach – usilnie bronił swego stanowiska.
-Przecież wiem, że jesteśmy spokrewnieni – odparł Kilian przeciągając sylaby jak dziecko. Spokojnie redukował ilość winogron na swojej kiści.
Lubił droczyć się z Will’em. Sylwan księżyca ochoczo to odwzajemniał. Chwilowo zamilkli, dalej spacerując po mieście.
Słoneczny przyjechał do Twierdzy Dwublasku, by pomagać kapłanom światłości.
Szczerze mówiąc, to była łatwa robota. Duchowni Arteny uchodzili słusznie za wzorowych obywateli i tacy pragnęli być. No, ale Kilianowi brązowowłosemu nic nie brakowało.
Sylwanie. Dzieci żywiołów. Absolwent magicznej szkółki kapłanów to jeden z całej masy promieni słońca, które uzyskały ludzkie ciało. Will zaś pochodził od księżyca. Sylwana można poznać po kolorze skóry. Wodni są niebiescy, powietrzni bladzi i tak dalej i tak dalej…
Każdy sylwan perfekcyjnie włada magią natury, ale tylko ze swojej poddziedziny. Oczywiście mógłby ogarnąć inną, jednak wtedy musiałby…
Się Naprawdę Uczyć.
Ani Will, ani Kilian nie znali rasy, która samowolnie by się na to narażała.
Kilian był poetą. Tylko, że sztuka daje akurat przyjemność. Nauka jej mu pasowała.
Rynek raz świecił pustkami, raz złośliwie błyszczał przepychem. Nocami słuchacze muzyki ciszy chodzili tu na naprawdę przebojowe koncerty. Handlarze nigdy nie rozbierali kolorowych straganów. Co najwyżej zabierali najważniejsze z tych rzeczy, które się nie sprzedały. Cały świat uważał Ysanaarczyków za praworządnych ludzi. Mimo to Twierdza Dwublasku była sporym miastem, odwiedzanym przez tysiące, istot, lecz tutejsi i tak nie uważali na swoje rzeczy. Gdyby działo się coś nie tak to sylwanie, stróże harmonii świata, nawróciliby ze złej drogi sprawcę zdarzenia. Obojętnie jak. Chociaż niekoniecznie… bardzo nie lubili zabijać.
Wapienne ścieżki świetnie pasowały do wysokich białych murów i strzelistych wierz. Po bramie głównej i wokół miasta wspinały się kolorowe pnącza – od ciemnozielonych, po naznaczone barwą słońca. Taka Ysanaarska moda z tym obsadzaniem budynków winoroślą i innymi odnóżami natury, które, jak się czasem zdawało, żyły własnym życiem. Nic dziwnego, iż takie coś się tu przyjęło.
Gdybyś żył na wyspie gdzie na każdym wzgórzu czy nizinie rosną całe armie tylu gatunków roślinności, że najlepszy matematyk dostałby migreny od liczenia, sam zacząłbyś się uważać za część tej przyrody. A sylwanie byli jej częścią.
- Jak ci się układa z Samantą? Słyszałem, że szkoli łuczników i kuszników równie dobrze, jak ty szermierzy. – zagadnął Kilian.
- Aa… a wiesz, że nieźle? – odparł Will. – Coś ty! Nie ukrywajmy, że ludzie są lepszymi wojakami od nas. Do nas należy bardziej magia, albo sztuka – głos mu drgał z zawstydzenia. Wzrok utkwił w płytkach drogi. Gdyby był człowiekiem, rumieńce zajęłyby całą jego twarz. Na co dzień unikał jakiejś tam przesadnej skromności. Kiedy jednakże mówił o czarnoskórej piękności z długimi włosami, zyskiwał te skłonności. – Poza tym to tylko koleżanka… - skończył.
Poeta wykrzesał na swej twarzy uśmiech. Wstrzymał się od odpowiedzi. Wiedział, że przyjaciel za chwilę na nowo podejmie wątek.
- Wiem, że mało ją znasz, bo niedawno przypłynęła z południa, z Sicheradu. W… wiesz ten kontynent pustynny pod nami - i podjął. Widocznie się zakłopotał. Kilian zachichotał. Willy już zaczynał gadać co popadnie. – Ach, wybacz, wiem, że wiesz – przyznał i odetchnął głęboko. – Ogólnie niezła jest. Zawsze trafia strzałami w środki tarcz – kolejne odetchnięcie z ulgą. Księżycowy miał nadzieję, że słoneczny da temu tematowi spokój. Sam zmienił temat. – A ja miałem dzisiaj ciekawego ucznia. Pokonał mnie sylwan ziemi! Ale dałem mu oczywiście fory – od razu znalazł usprawiedliwienie. – Chwilę uderzaliśmy się o te drewniane miecze, po czym użył magii i ziemia złapała mnie za nogi! Zachwiałem się i upadłem...
- Zaraz, zaraz. Mówiłeś, że na treningach unikacie stosowania magii… - zauważył pomocnik kapłanów.
- Tak, ale wiesz, to tylko sport – zripostował z uśmiechem trener szermierki. – Podstawowej zasady nie złamał i nie zostałem zraniony. – A, że nie ogarnął, iż to tylko walka na broń, bez magicznych sztuczek, nie szkodzi. Nowy, jeszcze się nauczy – zrehabilitował swojego ucznia. – Nazywa się Gord.
- I będzie z niego świetny wojownik – dokończył młody artysta.
- Na pewno nie umiesz czytać w myślach?
Przeszli już przez rynek, minąwszy dość znaczącą gęstwinę istot różnych ras i narodowości. Przed nimi otwierała się dzielnica mieszkalna. Minęli parę domów. Przeważnie drewnianych. Piętrowych lub nie. Każdy na podwórku coś hodował.
Słoneczny oglądał domostwa rozciągające się po obu stronach ulicy. W końcu przystanęli przed żelaznym, czarnym płotem. Will uchylił czarną furtkę i wszedł na podwórko całe w zielonej trawie. Za nim stał dwupiętrowy dom z czerwonych cegieł. Światło dostawało się przez średniej wielkości okna. Słońce nieco rozjaśniło ciemnoszary, dwuspadowy dach. Przed sporymi, brązowymi drzwiami rozciągał się taras, ogrodzony niskim drewnianym płotkiem. Nad nim równie spory balkon obsadzony zielonymi roślinami.
- Będzie obiad. Wejdziesz? – spytał i wykonał zamaszysty gest w stronę drzwi.
Kilian przez moment myślał nad przyjęciem propozycji.
- Dobra.
Weszli do domu. Drzwi były uchylone, by nałapać więcej powietrza w ten gorący dzień. Sylwanom księżyca nie przeszkadzało słońce, ale nocą czuli się zdecydowanie lepiej. Will szedł do pracy najwcześniej wieczorem, dlatego krótko widywał Samantę. Trochę nad tym bolał. Księżycowi, zwani inaczej po prostu nocnymi, rzadko wychodzili na dwór wcześniej. Willy akurat był w niezłej formie.
Weszli w długi, oświecony szeregiem świec dębowy korytarz. Na ścianach wisiały obrazy. Impresjonistyczna martwa natura. Chociaż Kilianowi, gdy ocenił jasne kolory składające dzieła, wydawała się całkiem żywa. Skręcili Jesionowe schody na końcu korytarza prowadziły na wyższe piętro. Spośród wielu drzwi wybrali jedne, blisko wyjścia z domu. Will lekko je pchnął. Ustąpiwszy, pokazały czystą, zadbaną jadalnię. Wieczorami oświetlał ją kryształowy żyrandol, napędzany księżycową magią. Nie narzekał na dostawy energii, gdyż wszyscy domownicy byli sylwanami księżyca. Na dużym talerzu, zajmującym niemal cały szeroki, prostokątny stół, leżała smakowicie wyglądająca pieczeń. Kucharz doprowadził ją do ciekawej, ciemnobrązowej barwy. Potrawa ociekała tłuszczem. Przed dwoma ławach z oparciem stojącymi naprzeciw siebie nic jeszcze nie stało, ale Will zaraz napełnił dwie, wysokie szklanki sokiem z jagód i postawił je przed Kilianem, który spoczął wygodnie na miejscu. Do tego po chwili, patrząc ciągle na wprost, ujrzał dwa białe talerze, napełnione starannie odkrojonymi kawałkami mięsa. Ni stąd ni zowąd na obu talerzykach pieczeni poczęła dotrzymywać towarzystwa zielona sałata. Przypomniały o sobie nóż i widelec, które ułożył William między miskami. On też przysiadł się opodal przyjaciela. Zaczęli zajadać swe porcje.
Pierwszy gryz był najlepszy. Jedzenie miękko dawało się rozgryźć. A najmilsze było to ciepłe uczucie, jakie dawała pieczeń, kiedy już dostała się do żołądka. Za to sok dawał trochę chłodu. To dobrze, kiedy się mieszka na często bardzo ciepłej wyspie. Pokarm znikał dość prędko, aż zniknął całkowicie.
Will pozbierał talerze i dolał sobie oraz Kilianowi kolejną porcję soku. Postawił dzban z nim na stole, co by sobie mogli go dolewać, gdy pragnienie zawoła. Pili w ciszy, aż przerwały ją czyjeś kroki. Dołożył się do nich stukot laski, która zaraz wyłoniła się zza rogu.
- Aa, witajcie chłopcy – odezwał się łamliwy, chrapliwy trochę głos.
Należał do brodatego staruszka ubranego w srebrną szatę z naszytymi na niej gwiazdkami, czarne budy, oraz szpiczastą czapkę koloru szaty.
- Dzień dobry – grzecznie powitał go słoneczny.
- Może zjesz z nami, dziadku? – proponował nocny, wskazując dłonią na interesująco wyglądające mięso.
- Niee, ja tylko się napić – wyciągnął nieduży kubek z szafki niedaleko wejścia i wlał sobie do niego soku. Emerytowany strażnik dokumentów o magii, spisów wiedzy o kontynencie ysanaarskim, innych encyklopedii i w ogóle literatury dla dorosłych w wieży magów prowadził teraz życie staruszka, właściwie nie mając nic do roboty. Uwielbiał teraz dzielić się wspomnieniami z życia wielkiego maga.
- A wiecie… - podjął. Will chciał go powstrzymać. Wiedział, iż czeka ich kolejna opowieść, których wiele starzec powtarzał niemal co chwilę. Nawet nie rozstawał się ze swoim starym kostiumem czarodzieja. W sumie wymaga to szacunku, uznali koledzy. – Macie szczęście, że mieszkacie tu akurat w tych czasach – młodzieńcy spojrzeli na niego pytająco. – Przypomniałem sobie o starej historii. Mianowicie, kiedy jeszcze pracowałem w jednej z naszych białych wież, grasowało tu jeszcze parę grup przestępczych. Właściwie to jedna pod wodzą… - zamyśliwszy się poskubał gęstwinę swej brody. Następnie podrapał skrawek skóry nad potylicą. Młodsi mężczyźni lekko się już niecierpliwili – n…nie pamiętam. W każdym razie mieli bladoniebieskie skóry. Nieumarli, tak. Porywali gdzieś ludzi, albo też zabijali na miejscu. Opętani przez jakieś złe bóstwo. Posługiwali się nożami. Trudno było ich złapać. Głęboko pod ziemią, w jaskini oddalonej od miasta o kilometry, w końcu znaleźliśmy obozowisko tych łotrów. Kto tam szedł, nie wychodził. Nie musieliśmy. Sprytny Casandes skonstruował ciekawą rzecz. Wielka skrzynia złota, powiedziałby niewtajemniczony. Z zewnątrz nią faktycznie była. Pudła jednak złotem nie wypełniono. W środku było pełno takich śmiesznych, czerwonych lasek. Nawsadzał tam różnych proszków czy czegoś. Nieumarli otworzyli skrzynię, bo i na złoto też byli łasi, i… BUM!! – krzycząc wykonał zamaszysty gest rękami. Prawie upadł, ale w ostatniej chwili chwycił upuszczony kij. – Dopracował eksperyment prostą magią. Sylwan ognia w końcu – zachichotał cicho.
- I co, przeżyli, czy nie? – wyrwało się Kilianowi.
- Przeżyli i zostali wygnani. Już nigdy więcej nie zechcieli nas zaatakować. Dobrze im tak! – Wiwatował.
- Dobrze, cieszę się, że się cieszysz – zakończył Will. Wstał i odprowadził dziadka do innego pokoju, zapewne tam, gdzie spał. Wrócił i usiadł tam gdzie wcześniej. Kilian znieruchomiał, wlepiwszy wzrok gdziekolwiek.
- Co się tak zamyśliłeś? Tylko nie mów, że się tym przejąłeś – wyśmiał kolegę Willy.
- A jaką masz pewność, że nie wrócą?! – chwilę popatrzyli po sobie. Nocny wzruszył ramionami. – No właśnie.
- Ee, tam – machnął ręką Will. – Już tyle razy to opowiadał i nic się nie stało.
Słoneczny pogodniał.
- W sumie… skoro już tyle lat minęło, to pewnie już z nimi spokój mamy – ostatecznie zadecydował. Zamilkli. – Dobra, muszę jeszcze skoczyć do kaplicy. Bywaj – ścisnęli sobie ręce. Poeta wyszedł.


„Nie no, przecież to się nie powtórzy – myślał brązowowłosy idąc ogarniętą chłodem późnego wieczora aleją. Chociaż z drugiej strony, po co starzec miałby snuć takie opowieści młodym. Niebyli małymi dziećmi. Dawno pokonali strach przed tymi opowiastkami, które miały być przestrogami dla łobuziaków. Jeden z kapłanów powiedział mu kiedyś:
- Ten wielki głaz na cmentarzu upamiętnia istoty, które trwale wpisały się w nasze umysły. Wyryły sobie w nich niezłą kwaterę.
Wtedy Kilianowi nie chciało się szukać sensu tych słów. Teraz wiedział o co chodziło.
Wiele sposobów było na wpisanie swego imienia na kartach historii. Miecz był tu całkiem popularny.
Kilian zwiesił głowę i powłóczywszy nogami szedł na wprost. W końcu stres ustąpił. Ci źli odeszli! Dawno! Ciągłe banie się ich było nonsensem. Tym bardziej, że artysta ich nie znał.
Popatrzył na niebo i uśmiechnął się do armii gwiazd. Księżyc świetnie pełnił swą zmianę tam na górze.
W końcu przybył gdzie chciał.
Jasny płot formował okrąg w którym stało parę ławek z drewna. Miejsce usłano sporymi wazonami pełnymi kwiatów. Barwnych tak, że kolory ciężko było zliczyć. Z ławek wierni, których o tej porze nie było na miejscach, patrzyli na altanę również okrągłą – no prawie, występowały w niej kąty – zakończoną dachem, który piął się wysoko w górę. Został udekorowany malutkimi kwiatkami. Ściany zaś były wymalowane impresjami natury, na jednej namalowano wielką rozwartą księgę, długą latorośl… freski wskazywało na religijność miejsca.
Kilian zaczął podlewać rośliny ze sporej, szarej konewki, którą wcześniej pożyczył ze świątyni. Pochodzący z południa Ysanaaru miał takie zadania w centrum kontynentu. Pomaganie. Ale to było w naturze sylwinów, także nie wnerwiało słonecznego.
Chodził od donicy do donicy i lał krople świeżej wody na spragnione rośliny. Uśmiechał się. Uznawał tę robotę za bardzo relaksującą.
Skończywszy pracę postawił konewkę na ziemi, a potem zajął miejsce w ławce. Klęknął na klęczniku. Złączonymi dłońmi zakrył usta. Tak, tak było wygodnie. Myślał a kilku sprawach, a przy okazji chciał zmówić kilka modlitw.
Posłał modły za siebie. Artena, patronka Ysanaaru i okolicznych wysp, w świecie bogów otrzymywała duże uznanie. Matka bardów, minstreli, twórców sprawiła, że na kontynencie uprawianie sztuki nie tylko umilało czas, ale i stanowiło święty obowiązek. Sprawę ułatwiał fakt, że tutaj sztuką nazywano wszystko. W Magicznej Przystani – sierocińcu, gdzie od lat dom znajdują dzieci żywiołów, ale i, na przykład, strudzeni życiem – sylwan odnalazł swój talent… albo raczej od wtedy ciągnęło go do tworzenia, a zdolności zyskał ciężką pracą.
Modlił się, by pomogła mu rozwinąć jego miłość do tworzenia. Na pewno było warto. Boże interwencje na świecie to nie tylko mity. Kilian marzył o dostąpieniu takiej…
- Ładny wieczór, nieprawdaż?
Spojrzał za siebie. Pusto. Wrócił do rozmyślań.
Pytanie się powtórzyło.
Reakcja się powtórzyła.
Cisza.
Przerwał ją jaskrawy, złoty błysk, który ogarnął wszystko dookoła. Kilian rzucił się między ławy, zasłaniając rękami oczy.
- Czego się boisz Kilianie? Czy się nie spodziewasz, że to ja jestem? – błysk zaniknął.
Złotoskóry powoli i ostrożnie wychylił głowę z ukrycia. Potem wrócił na klęczki.
- P… pani, a skąd ja miałem wiedzieć?... – odparł, drżąc na całym ciele.
- Posłuchaj. Będziesz świadectwem dla swego ludu. Tym, który odszyfruje zagadkę.
- A dokładniej? – wyrwało się poecie. Zakneblował sobie usta dłońmi.
- Cierpliwości – podsumował łagodny, żeński głos. Zniknął.
Młodzieniec nie myślał o tym. Nie wiedział co. Za to coś natchnęło jego nogi do wstania.
Wkrótce zasnął w swoim mieszkaniu.

Lata temu wybudowano t, przy południowym murze, opactwo mnichów Matki bardów. Można tu było zjeść i wypić. Ów dom oferował kwatery i wyżywienie głównie dla przyjezdnych. Często i tym, którzy po prostu pragnęli wsparcia. Duchowni i medycy sprawowali nad nimi opiekę.
Gości, za niewysoki murek z czarnych, a to znowu białych, kamieni wpuszczała drewniana brama w kształcie szerokiego „X”, wpisanego w prostokąt. Plac świecił zielenią, przystrzyżony starannie. Z ziemi wyrosło kilka wysokich drzew i wiele różnych kwiatów, skupionych w kępki. Szeroki, jasnoszary budynek wypełniały okna. Wieńczył go podobnego koloru jednospadowy dach. Chylił się w stronę ulicy. Niebo przysłoniła delikatna szarość chmur. Prawdopodobnie, dzisiaj to natura podleje rośliny. Wiatr słabo dął w drzewa.
Kilian, wciąż ospały, usiadł na jednoosobowym łóżku, nakrytym czerwonym prześcieradłem. Sięgnął po drewniany talerz, leżący na brązowym stoliczku obok. Świeży chleb i ser. Wsunął trzy kanapki i popił mlekiem. Kubek, z tego samego miejsca co naczynie, powróciły tam razem, a poeta wrócił do leżakowania.
Mały pokoik, z czerwonym dywanem na podłodze z drewnianych płytek, wyposażono w dębową szafę na ubrania i barek, pełny nalewek, produkowanych przez tutejszych mnichów. Stał on na szafce. Obok artysta widział jeszcze jedną. Po ich otworzeniu wiedział, że są pełne takich przedmiotów jak, na przykład: ręczniki, parę paczek tabletek przeciwbólowych, plik żółtych kartek, kałamarz oraz pióro. Na barku spoczywał szereg kubków.
Ściany pomalowano kolorem zielonym, oprócz jakichś dwóch centymetrów pod sufitem. Te pozostały białe. Słoneczny polubił ten pokój. Lubił małe przestrzenie.
Zauważył, iż nie zmienił ubrania przed snem.
Musiał wrócić bardzo zmęczony. A do tego to pieczenie w lewej nodze. Czuł, jakby ktoś przejechał mu po niej puginałem zostawiwszy na pamiątkę wbite narzędzie zbrodni. Pomacał nogę obiema rękami. Wiele mógł o tej kończynie powiedzieć, ale na pewno nie to, że aktualnie tkwił w niej nóż. Zrzucił kołdrę z łóżka. Podwinął wysoko nogawkę i aż cały drgnął, rozchylając usta i powieki. Rana składała się na kilka poziomych i pionowych krech. Dziwiła tym bardziej, iż nie miał ostatnio gdzie odnieść takiego uszczerbku. Macał czerwone blizny, jakby próbując je zbadać. Okno obok łóżka ładnie ją oświetlało. Poeta już polubił zabawę w lekarza, kiedy usłyszał pukanie do brązowych drzwi. Prędko zakrył ranki, ignorując ból po tym jak nogawka je obtarła.
- Proszę! – zawołał mrużąc oczy, gdyż nieprzyjemne uczucie trafiło go dopiero teraz.
W pokoju stanęła Samanta, ta, która pracowała z Will’em na polu treningowym. Ubrała zielone spodnie i koszulę. Jeszcze buty – podobne do tych noszonych przez dworskich błaznów. Tylko bez dzwonków. Na smukłą dziewczynę i słoneczny patrzył zafascynowanym wzrokiem. Wiedział, że pochodzi z Venasy, wielkiego miasta z pustynnego kontynentu Sicherad. Na południe stąd. Uśmiechnęła się, dygnąwszy lekko i postawiła na szafie mały koszyk. Zawierał kilka kolorowych fiolek.
- Witaj – dostał drugi uśmiech. – Przyniosłam ci leki od zielarki…
- Dziękuję! – szybko odpowiedział. Zechciał szybko zbyć dziewczynę, by przypadkiem nie odkryła jego rany.
Zachichotała.
- Ależ nic wielkiego się nie stało. Czy o tej porze nie powinieneś już być na nogach? – usiadła na łóżku.
-Aargh! – ryknął.
Czarnoskóra wstała energicznie.
- CO!?
- N… nic takiego!... – urwał.
- A ja widzę, że coś. Masz mi pokazać co cię boli.
Ostatnio faktycznie trochę chorował. Mógłby coś wymyślić, ale Samanta nie należała do osób lubiących kłamstewka.
Spuścił wzrok i podwinął nogawkę.
Ujrzała nietypowe szramy, składające się z siebie być może jakiś napis w dawnym języku.
- Wiesz co? To chyba grubsza sprawa – zaopiniowała.

Dawno nie miał tylu gości. Grupka lekarzy nietypowego przypadku. Dziewczyna pozostała w pokoju. Bardzo chciała towarzyszyć Kilianowi w nietypowej sytuacji.
Wyścig w stawianiu diagnoz wystartował około pół godziny temu, kiedy sylwan został namówiony na pokazanie ran. Prawdopodobnie przez jakiś czas będzie w centrum uwagi. Myśląc o tym czuł dyskomfort. Pytali go: jak nabyłeś te rany? Odpowiedział spokojnie. Jednak za piątym zapytaniem złapały go delikatne nerwy. Przez to wszystko w pokoju zaczęło brakować powietrza. Jak zawsze, myślał jednak pozytywnie. Lubił lekarzy, o ile nie straszyli go amputacją którejś z kończyn.
Mimo, iż różnie nazywali przypadek który przypadł poecie, pracowali zupełnie zgodnie. Dotykali jego nogi różnymi narzędziami. Szczypcami i takimi różnymi… ale żadnych tasaków nie mieli. Ten fakt załagodził napięcie, które nie tyczyło się tylko pacjenta. Najmłodszemu z lekarzy, który był naprawdę młokosem, dygotały dłonie. Pewnie pierwszy raz widział taką ranę, o ile w ogóle oglądał kiedyś jakąkolwiek.
Do mieszkanka wtargnął Will, a za nim człapał jego dziadek. Ten też mocno chciał zobaczyć co dzieje się z tym, jak to określił, „miłym chłopcem”.
- Kto Ci to zrobił?! – wrzasnął księżycowy. Podbiegł do kolegi, jakby nie zauważył blokujących drogę lekarzy.
- No właśnie nikt. Gdyby to był ktoś, to sprawa już byłaby załatwiona, a tak to siedzę tutaj jak… - burknął.
- Niech się pacjent uspokoi, wszystko będzie jak trzeba – uspokajał łysawy doktor w białym fartuchu.
- Dobrze mówią. Będzie o wiele szybciej, kiedy się uspokoisz – Will dopiero teraz rozpoznał głos venasyjki. Popatrzył na nią. Potem zmieszany spojrzał w dół.
- Dobrze, dobrze – wyrazili słowami tę samą myśl. – Tylko nie było to nic poważne…
- Strzeżcie się, bowiem południe pięścią grozi – wyrecytował głośno emerytowany magik. Wyprostował się dumnie przed oknem i patrzył w niebo. Wzrokiem wyniosłym, jakby przed chwilą odkrył antidotum na śmierć.
- Co?! – wszyscy popatrzyli na niego zadziwieni.
Dłonią pokazał na nogę sylwana słońca.
- Tam tak napisano – podniosły głos przedłużał moment samo zachwytu.
- Dziadku, nie…
- Wolałbym mu uwierzyć – Wyraził swoją opinię artysta.
- Ja też – poparła czarnoskóra.
Lekarze zrobili to samo. Każdy wiedział, że staruszek pracował w wieży magów. To gwarantowało znajomość dawnych języków. A rany… były jak jakiś kod.
- Powiadomcie straże, by rozstawiły się po murach. Trzeba działać – próbował poderwać się z łóżka. Medyk powstrzymał go ręką.
- Ty nie. Ty odpoczywasz.
Zamilkli. Nagle Wiliam wpadł na pewien plan.
- Południe tak? W takim razie wcale nie musimy na nich czekać.

- Mam nadzieję, że teraz nic nie spartaczycie! – ci chwilę karcił swoją bandę Akunah.
- Tttak szefie –odparł jeden z bladoniebieskich człekokształtnych. Odczuwał strach przed akolitą. – Myślę, że nasz pan będzie naprawdę dumny…
- Nie będzie, jeśli znowu robotę szlag trafi!
To on był tym bandytą, o którym wspominał dziadek Will’a. W rzeczywistości kapłan jakiegoś nieumarłego bóstwa, kroczył w poszarpanej szacie, a dziesięciu wojaków za nim również miało niezbyt dobrej jakości skórzane odzienia. Dowódca miał w dłoni długi sztylet o falowanym ostrzu. Reszta delikatnie przyrdzewiałe tasaki. W lesie zmierzchało. Drzewa i krzewy obfite w owoce były tu niesamowicie liczne. Ysanaarski klimat podkreślał żywy koncert sów.
- Co, do!!!... – wykrzyknął,, kiedy ziemia rozstąpiła się pod trzema łucznikami. Nikt już nigdy ich nie widział.
Strzała przebiła pierś kusznika kiedy na piasku wylądowały trzy postacie. Upadli na nieumarłych, którym od razu podcięli gardła. Wstali. Ostrza poczęły ze sobą tańczyć, uderzając o siebie raz po raz. Spokojne wcześniej ptaki pouciekały z miejsca zdarzenia. Gleba chwyciła czarownika za łydki. Nie zauważywszy tego, runął na ziemię. Przewaga liczebna nieumarłych błyskawicznie zniknęła. Oślepiał ich momentalnie srebrzysty błysk, który płynął do nich z naprzeciwka. Ziemia chwyciła ręce akolity.
Bezbronny magik pozostał już sam.
- Czy to wy kiedyś terroryzowaliście Ysanaar?! – zapytał piorunującym tonem Will, obryzgany zieloną krwią.
- Tak! Znowu nie wyszło! – Chciał uderzyć pięściami o trawiastą powierzchnię.
- Masz stąd odejść. I obiecaj, że już nigdy nie zabijesz niewinnego- nakazał Gord, po czym zdjął naturalny kajdan z jego ręki. Samanta uważnie obserwowała ruchy nieumarłego, który ciągle miał w dłoni broń.
- Wybieram inną opcję – wycharczał i podciął sobie gardło. Właściwie tyle mu pozostało.
Sylwan ziemi zamachał rękami w górę w i dół. Wyznawcy mrocznego bóstwa zapadli się pod ziemię. Trójka uznała, że i im należał się pochówek. Wpatrzyli się w Wiliama. Ten spojrzał na jaśniejący w górze księżyc. Było mu przykro, iż musiał zabić. Ale gdyby nie to, wrogowie wróciliby do miasta. Klęknąwszy, zmówił pokutną modlitwę do Arteny. Wstał.
- Wracamy? – Zapytał najmłodszy.
- Dobrze – rzekli zgodnie księżycowy i Samanta.

Wyzdrowiałem. Rany zniknęły. Pani znowu nas uratowała. Jestem dumny, że mogłem się tak przysłużyć. Miałem sen w którym widziałem czyjąś uśmiechniętą twarz. Zapewne bogini.
Gord, bogatszy o nowe doświadczenia, trenuje więcej. Już niedługo będzie mógł częściej brać udział w walkach. Taki mag, a zarazem wojownik, może przejmie po Will’u posadę trenera?
Co do Wiliama… coraz częściej widuje Samantę. Zbliżyli się do siebie od czasu pamiętnej walki.
Szkoda, że nie mam kogoś takiego, kim dla Wiliama jest owa czarnoskóra piękność.
Ale to się jeszcze zmieni.
Odpowiedz
#2
Cytat:wyglądających prześwietnie w[,] pilnującym porządku na bezchmurnym niebie
Cytat:Żółć koszulki miała się idealnie do złotawej twarzy i rąk.
"pasowała idealnie"?
Cytat:Piętrowych lub nie.
po co to zdanie?
Cytat:Szczerze mówiąc, to była łatwa robota. Duchowni Arteny uchodzili słusznie za wzorowych obywateli i tacy pragnęli być. No, ale Kilianowi brązowowłosemu nic nie brakowało.
Sylwanie. Dzieci żywiołów. Absolwent magicznej szkółki kapłanów to jeden z całej masy promieni słońca, które uzyskały ludzkie ciało. Will zaś pochodził od księżyca. Sylwana można poznać po kolorze skóry. Wodni są niebiescy, powietrzni bladzi i tak dalej i tak dalej…
Każdy sylwan perfekcyjnie włada magią natury, ale tylko ze swojej poddziedziny. Oczywiście mógłby ogarnąć inną, jednak wtedy musiałby…
Się Naprawdę Uczyć.
cały ten fragment nie podoba mi się.
Cytat: Ciągłe banie się ich było nonsensem.
"ciągły strach przed nimi"?
Cytat: Z ławek wierni, których o tej porze nie było na miejscach, patrzyli na altanę również okrągłą – no prawie, występowały w niej kąty – zakończoną dachem, który piął się wysoko w górę.
to zdanie to jakaś kwadratura koła. Wiernych nie było, ale patrzyli? Okrągła altana z kątami? Btw, nie okrągła, chyba, że rzeczywiście miała bryłę w kształcie kuli, a na planie koła, czy centralnym.
Cytat:na jednej namalowano wielką rozwartą księgę, długą latorośl…
zawsze myślałam, że latorośl to inaczej dziecko.
Cytat:Złotoskóry powoli i ostrożnie wychylił głowę z ukrycia. Potem wrócił na klęczki.
- P… pani, a skąd ja miałem wiedzieć?... – odparł, drżąc na całym ciele.
- Posłuchaj. Będziesz świadectwem dla swego ludu. Tym, który odszyfruje zagadkę.
- A dokładniej? – wyrwało się poecie. Zakneblował sobie usta dłońmi.
- Cierpliwości – podsumował łagodny, żeński głos. Zniknął.
ten dialog jest nawet zabawny.
Cytat:Lata temu wybudowano t
nie wiem, co to jest "t".
Cytat:Gości, za niewysoki murek z czarnych, a to znowu białych, kamieni wpuszczała drewniana brama w kształcie szerokiego „X”, wpisanego w prostokąt.
interpunkcja.
Cytat:Z ziemi wyrosło kilka wysokich drzew i wiele różnych kwiatów
na pewno z ziemi?
Cytat:Szeroki, jasnoszary budynek wypełniały okna.
budynek wypełniony oknami. A jak się mieścili jego użytkownicy?
Cytat: Wieńczył go podobnego koloru jednospadowy dach. Chylił się w stronę ulicy.
chylił się dach, budynek, czy co?
Cytat:Pytali go: jak nabyłeś te rany? Odpowiedział spokojnie: - Za siedem pięćdziesiąt w Tesco.
xD
Cytat: Reszta delikatnie przyrdzewiałe tasaki.
o żesz. To mi się podoba. Serio, nie żartuję teraz.
Cytat:W lesie zmierzchało.
a poza lasem już nie?
Cytat: Co, do!!!...
"Co, do...!"
Cytat:Spokojne wcześniej ptaki pouciekały z miejsca zdarzenia.
raport policyjny?
Cytat:- Czy to wy kiedyś terroryzowaliście Ysanaar?! – zapytał piorunującym tonem Will, obryzgany zieloną krwią.
- Tak! Znowu nie wyszło! – Chciał uderzyć pięściami o trawiastą powierzchnię.
xD, to też jest zabawne Smile
Cytat:zdjął naturalny kajdan
mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kajdany nie mają liczby pojedynczej.
Cytat:może przejmie po Will’u obsadę trenera?


Z czym masz problem: interpunkcja (nie wymieniałam wszystkich błędów), dobór słów, opisy. Czyli tekst generalnie w całości do poprawy. ale było kilka miejsc, gdzie się roześmiałam, więc jeśli to ma być zabawny kawałek, to zaczynasz iść w dobrą stronę. Na temat fabuły się nie wypowiadam.
Odpowiedz
#3
Szkoda, że nie mam szansy wypowiedzenia się na temat tej zacnej opinii Smile.
Pozdrawiam Wink.
Odpowiedz
#4
Musisz popracować nad konstrukcją zdań. Bo czasami masz albo zbyt rozwidlone zdania, które tak się zakręcają, że nie wiadomo w którą stronę idą. Albo, w trakcie czytania ma się wrażenie, że czegoś im tam brak.
Co do koncepcji to się nie czepiam. Każdy ma swą inwencję twórczą. Cieszy mnie, że masz swoją wizję. Jak popracujesz nad estetyką i tą budową zdań będzie całkiem nieźle.

Ocena:

3/10
Nie wszyscy mogą być aniołami, ale każdy może być człowiekiem.

Odpowiedz
#5
Wiem, mówiono mi, że łatwiej jest budować krótkie zdania.
Rozszczepić np. jedno długie na dwa krótkie itd. Wtedy się tak nie pogubię ponoć Smile.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości