Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Grill (II)
#1
Poniższe opowiadanie grozy to wynik trafnych uwag Hanzo i writeraPiotra. Radykalnie skróciłem i uprościłem pierwszą część, w drugiej pojawił się krótki nowy fragment oraz tu i ówdzie kosmetyczne poprawki. Całość jest teraz bardziej spójna i dużo lepsza.

Poprzednią wersję niechaj moderatorzy będą łaskawi wrzucić do Zsypu lub do internetowego Niebytu.




Dwa lata temu Robert, młody inżynier, kupił po okazyjnej cenie nieduży kawałek ziemi. Korzystna oferta wynikała zapewne stąd, że tereny nie należały do atrakcyjnych turystycznie ani szczególnie urokliwych. W lekko pofałdowanym krajobrazie dominowały pola, wzdłuż ich granic rosły krzewy, większe skupiska drzew uchowały się jedynie w obniżeniach, gdzie i tak trudno byłoby uprawiać cokolwiek. Stanowiły schroniska dla drobnej zwierzyny, sporadycznie pojawiały się sarny.

Na działce nie było niczego poza małym domkiem bez piwnicy, posiadającym tylko parter i niski stryszek. Góra służyła do spania, na dole miał do dyspozycji jedno główne pomieszczenie z umywalką oraz ubikację, ale z wejściem od zewnątrz.

By uprzyjemnić pobyt w czasie ciepłej pogody, Robert zmontował wiatę, kupując odpowiednio docięte belki w pobliskim tartaku. Nawet osiem osób mogło, nie tłocząc się, zasiąść do wspólnego posiłku lub po prostu porozmawiać na świeżym powietrzu. Przypominała turystyczne schronienie, jakich wiele na górskich szlakach. Solidna ława, wzdłuż niej miejsca do siedzenia, wszystko pod zadaszeniem chroniącym przed słońcem lub deszczem.

Nadeszła wiosna, temperatura rozpieszczała, media trąbiły o suszy po mało śnieżnej zimie a Robert zacierał ręce radośnie, bo miał w firmie mniej pracy i bez trudu dostał tydzień urlopu. Zadzwonił do kilku znajomych, których nie widział od lat. Postanowił zorganizować spotkanie, odświeżyć przyjaźnie z czasów szkolnych. Planował dwudniowe dyskusje przy potrawach prosto z grilla i dobrym piwie.

Koledzy nie zawiedli. Rozklekotanym Tico przyjechał Karol. Jak on się zmieścił w środku? W szkole średniej ważył półtora raza więcej od rówieśników, wyglądało na to że proporcja nie uległa zmianie, chyba że w górę. Jak zwykle bezpośredni, uściskał serdecznie Roberta, wyjął dwa czteropaki i mały plecak.

- Masz lodówkę? - zapytał.

- Jest prawie pełna. Zgodnie z umową, nie przywiozłeś żarcia? - zapytał Robert – Tego na pewno nie zabraknie.

- Oczywiście, jasne, spoko chłopie – odparł grubasek. Uśmiechał się szeroko. Był urodzonym optymistą i w równym stopniu niereformowalnym blagierem, który rozbrajał przyjaciół opowiadając niestworzone historie, przekonując wszystkich, że są prawdziwe.

Jak się okazało, Karol pracował w jakimś gminnym urzędzie gdzie, jak sam to określił, „obijał się na maksa”. Głównie przeglądał strony internetowe poświęcone militariom, jego pasji, oraz aukcje przedmiotów związanych z wojskiem. Co ciekawe, nigdy nie odbył służby wojskowej, mimo że dorastał w czasach, kiedy była obowiązkowa.

Niedługo po grubasku przyjechał Mały, zgodnie z przezwiskiem nieduży chłopak, teraz już mężczyzna. Jak na ironię przybył samochodem sporo większym od pojazdu Karola, choć też wysłużonym. Mały, kiedy chodzili razem do szkoły, nie był prymusem, zdawał z klasy do klasy ze średnią nie większą niż trzy i pół. Teraz pracował na produkcji, jako frezer, nie narzekał jednak. Wypłata wpływała regularnie i często była wyższa od zarobków szeregowego pracownika biurowego.

Mały był tyleż niewysoki co ruchliwy a jego główka kręciła się na wszystkie strony jak u wróbla. Pewnie ta nadpobudliwość przyczyniła się do kłopotów w szkole. Podwoja technikum opuszczał z opinią lekkoducha i dowcipnisia, na pewno nie zdolnego ucznia. Do matury nie przystąpił.

Zatem trzech przyjaciół z czasów szkoły, dzieciństwa i młodości, obecnie zapracowany inżynier, wyluzowany urzędnik i wesoły frezer, zasiadło przy drewnianej ławie. Delikatne, wiosenne słońce świeciło wysoko na niebie, grill stał w pobliżu, Robert wcześniej wsypał węgla drzewnego i zapalił pokruszoną białą podpałkę. Zapowiadało się przyjemne popołudnie i wieczór. W pobliżu kilka innych osób też miało działki, lecz tego dnia panował spokój i w promieniu wieluset metrów nie było nikogo.

- Zimny sok na początek? - zaproponował Robert.

- Może być – zgodził się Mały.

- Ja poproszę cappuccino z dwoma łyżeczkami cukru – rzekł Karol - Oczywiście jeśli masz na stanie. Może też być...

- Jest cappuccino i jest cukier. Na szczęście nie wziąłem batonów, żarłoku.

- Rozumie się, że tak powiem: ze słodyczy najbardziej lubię kiełbasę – powiedział z przekonaniem Karol a Robert poszedł nastawić wodę i nalać soku.

Czekali na jeszcze jednego kolegę, więc postanowili na razie nie raczyć się alkoholem. Wspominali szkolne czasy, które wydawały się takie beztroskie, choć przecież mieli wtedy dużo nauki i wciąż byli zależni od rodziców. Często trudne okresy uprzyjemniał Mały, zawsze skory do zabawy i śmiechu, prowokujący komiczne sytuacje, często kosztem innych. Wsunięcie koledze z klasy blachy transformatorowej do kanapki było jednym z „lżejszych” kawałów.

Wreszcie przyjechał ostatni gość, kolega o nazwisku Bonk. Obecnie wysportowany mężczyzna, uprawiający amatorsko kolarstwo i biegi, w latach szkolnych chudy, wręcz patykowaty chłopak, który nieraz miewał kłopoty, czy to ze względu na posturę, czy też nazwisko. Na samym początku szkoły średniej jeden z uczniów zamknął go w ubikacji i, trzymając drzwi, głośno krzyczał: „Nie mogę puścić Bonka, nie mogę puścić Bonka!”. Koledzy tarzali się po podłodze ze śmiechu. Cóż, Bonk nie podzielał ich entuzjazmu i często chodził obrażony.

Po latach nieco przybrał na wadze i poprawił kondycję.

- Chciałem przyjechać rowerem – rzekł do Roberta – Mieszkam zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od tej działki, ale raczej jutro nie chciałoby mi się pedałować do domu.

- Twój? - zapytał Karol, patrząc na zadbaną Toyotę.

- Nie. Pożyczony. Chyba jednak złamię swoje zasady i kupię jakiś wóz. Stwierdzam, że auto się jednak przydaje.

- Tak, jasne. Ja to nawet do pobliskiej Biedronki podjeżdżam – powiedział Karol.

- I dlatego wciąż jesteś taki okrągły.

Spokojnie wypili po piwie, wkrótce cała czwórka rozmawiała głośno i wesoło, tylko Robert doglądał grilla, na którym położył zamarynowane kawałki mięsa, niebawem dołożył jeszcze umiejętnie ponacinane i przyprawione kiełbaski.

- Te zapachy radują mą duszę – westchnął Karol.

- Pyszne jedzonko się zapowiada – przyznał Mały – Czy oprócz wyżerki będą jeszcze jakieś atrakcje? Tu niedaleko jest wieś, pewnie mają jakąś karczmę...

- Mamy wszystko co potrzeba do udanego przyjęcia – powiedział Bonk z przekonaniem. Nie lubił spędzać czasu w barach i karczmach, chyba że były to miejsca ładnie urządzone, przypominające oberże sprzed wieków, z drewnianymi albo kamiennymi ścianami i trofeami myśliwych.

Robert uciął spekulacje co do zaliczenia miejscowego lokalu:

- We wsi nie ma nic ciekawego a bar „Harnaś” od niedawna jest zamknięty, zresztą i tak była to nędzna speluna, do której rolnicy prosto z pola, w gumofilcach, wchodzili na szybkie piwo. A inne atrakcje... brzydki kościółek. Albo dom, którym straszą wnuków miejscowe babcie. Niebawem mają go wyburzyć. Poza tym pola, rozległe pola. Czasem słyszę strzały, pewnie myśliwi polują na bażanty. My niestety polowania sobie nie urządzimy. Nawet procy nie mam.

- A stary ten dom? - zapytał Karol, otwierając drugą puszkę – Otwarty jest? Może znajdzie się tam coś ciekawego.

- Jeśli otwarty, to nic nie znajdziesz – rzekł Mały – W każdym razie na pewno nie broni z czasów wojny, ani niemieckich mundurów. Może na podwórku stoi czołg, ale też wątpię, złomiarze i z takim eksponatem uporaliby się w jeden poranek.

- Widziałem go z daleka, wygląda tak ponuro, że nie miałem ochoty podchodzić – powiedział Robert – Zresztą jest to pewnie czyjaś własność, cóż z tego, że właściciel tu nie zagląda. Bylibyśmy nieproszonymi gośćmi.

- Jak wielokrotnie za dawnych dobrych czasów... - rozmarzył się Mały, któremu oko błysnęło, jakby znowu miał ochotę zrobić coś psotnego.

Robert wzruszył ramionami:

- To chcecie iść? Byle nie teraz. Za dwie, trzy godziny. Zjemy, wypijemy, odpoczniemy.

- Jestem za – Mały podniósł rękę.

- Przeciw – powiedział Bonk.

- Tak – rzekł Karol – Mam zamiar iść.

- Jako gospodarz wstrzymuję się od głosu, zatem dwa do jednego dla zwolenników.

Bonk machnął ręką z rezygnacją:

- Jak chcecie. Dla mnie spacer to nie problem.

- Zatem idziemy – ucieszył się Karol.

Była to najgorsza decyzja, jaką w życiu podjęli.


* * * * * * *


Szosa biegnąca przez wieś miała akurat taką szerokość, by mogły się minąć dwa samochody. Po obu stronach stały domy, najczęściej w pewnym oddaleniu od drogi, oddzielone od niej pasem trawnika z kilkoma drzewami, zdziczałymi jabłoniami bądź rozłożystymi orzechami, rosło też we wsi sporo potężnych, wiekowych kasztanowców.

Mały kręcił ruchliwą głową na wszystkie strony, jakby chciał zapamiętać każdy mijany obiekt. Poszukiwał czegoś godnego zainteresowania, bez skutku, bo wkrótce na jego twarzy zagościł smętny grymas, pomieszanie zawodu i zniecierpliwienia.

Odmiennie reagował Karol. Zasapał się trochę, lecz wioska zrobiła na nim pozytywne wrażenie.

- Fajnie sobie mieszkają. Miejscowość jakby przeniesiona w czasie, nawet nie widzę maszyn, stały gdzieś ze dwa ciągniki, nie więcej. Nie ma zbyt wielu samochodów. Po trawie spacerują gęsi, kury. Są studnie. Przed chwilą w oddali muczały krowy. Robert, skąd ty wytrzasnąłeś to urokliwe zadupie?

- Urokliwe? - zdziwił się Mały – Jeszcze powiedz, że przyjechałbyś tu z kobietą, by romantycznie spacerować i wdychać woń obornika.

Robert zaśmiał się z żartu kolegi, a Karolowi odpowiedział:

- Wytrzasnąłem? Mówisz jakbym kupił całą wieś. Po prostu, działka była niedroga, więc wydałem swoje oszczędności. Teraz jestem szczęśliwym właścicielem sześciu arów z domem, wiatą i gęstą trawą.

Bonka zniecierpliwiło powolne dreptanie kolegów:

- Daleko jeszcze? Pobiegnę i zobaczę czy warto tam spędzić więcej niż parę minut.

- Ze dwieście metrów do remizy, potem trzeba ją minąć i skręcić w prawo, w taką ścieżkę obsadzoną z jednej strony żywopłotem. Prowadzi do domu, który was zainteresował – wyjaśnił Robert.

- Dobra, biegnę – powiedział Bonk i potruchtał przed siebie.

- Ten co nie chciał iść... - złośliwie skomentował Mały.

Niebawem i oni skręcili na właściwą ścieżkę i dotarli do jej końca. Do ostatniej chwili budynek nie był widoczny z powodu gęstego żywopłotu, dróżka nie prowadziła wprost do celu, tylko pod kątem. W miejscu gdzie kończył się żywopłot leżał spory głaz. Siedział na nim Bonk.

- I co, interesująca chata? - zapytał Karol.

- Sami zobaczcie – odparł Bonk drżącym głosem, co zupełnie zaskoczyło pozostałych. Podeszli do kamienia i spojrzeli we wskazanym przez kolegę kierunku.

Ujrzeli prosty w swej konstrukcji budynek, zbudowany z szarych kamieni. Właściwie ściany lśniły dziwną, niebieską poświatą. Dom posiadał parter bez okien, pewnie znajdowało się tam duże pomieszczenie na narzędzia, pojazdy, może nawet plony, ponad nim kondygnacja z pokojami mieszkalnymi, o czym świadczyły okna, jeszcze wyżej piętro zwieńczone spadzistym dachem pokrytym brązową dachówką. Prawdę mówiąc brązowa była kiedyś, teraz pokrywały ją płaty ciemnego mchu spod których wypływały strużki brudnej wody.

Ciekawe spostrzeżenie: mimo słonecznego dnia, patrząc na dom miało się wrażenie, że oświetlenie odpowiada pogodzie pochmurnej, jakby zaraz miała rozpętać się burza.

Imponował też rozmiarami, a może było to złudzenie. Przytłaczał masywnością kamieni wykorzystanych do budowy, idealnym ich połączeniem. Był ciężki i solidny jak obronna baszta sprzed wieków, niemal czuło się, jak wielki nacisk wywiera na podłoże.

- Jezu – wyrwało się Małemu.

- Przyznam, że nie mógłbym w nim zamieszkać. Spojrzałem i od razu to wiedziałem – stwierdził Karol, a Małemu powiedział – Spokojnie, to tylko opuszczony budynek. Widzę, że się zdenerwowałeś, podobnie jak Bonk.

- Nie jestem zdenerwowany, nie podoba mi się i tyle.

- Zwróciliście uwagę na drzewa? - zapytał Bonk.

W pobliżu rosły trzy drzewa, nie obok siebie, a z różnych stron. Spojrzeli na nie.

- Wysokie – stwierdził Robert – Trochę mało konarów, takie jakby „łyse”, o to ci chodzi?

- Nie o liczbę konarów mi chodzi. Spójrzcie, jak są ukształtowane korony – rzekł Bonk – Zazwyczaj drzewa mają je w miarę równomierne, prawda?

- Niekoniecznie – odparł Karol – Kiedy w okolicy najczęściej wieją wiatry z jednego kierunku, drzewo ma bogatszą koronę od zawietrznej.

Bonk pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym powiedział:

- W takim razie te drzewa musiały doświadczać przez długie lata podmuchów z jednego kierunku: od strony domu.

Dopiero teraz to dostrzegli. Wyglądało to tak, jakby każde z drzew starało się jak najbardziej odsunąć od budynku, konary i mniejsze gałązki odchylały się na zewnątrz.

- Niech sobie rosną jak chcą, nie ma co marudzić, obejrzymy chatę z bliska – zaproponował Mały, który chciał zatrzeć zdenerwowanie, jakie na początku okazał.

- Dobra – rzekł Karol i ruszył ku wejściu. Za nim Mały i Robert, Bonk siedział jeszcze przez moment na kamieniu, wahał się, w końcu zeskoczył i dołączył do kolegów.

- Oto i drzwi. Całkiem ładne – powiedział Karol.

Rzeczywiście, wejście do budynku wyglądało solidnie, drzwi wykonano z drewna, może dębowego, nie byli w stanie tego stwierdzić, w każdym razie były twarde. Zdobiły je delikatne rzeźbienia, bliżej nieokreślone zawijasy, w kilku miejscach nieco zniszczone. Największe wrażenie wywarła jednak klamka, żeliwna, w kształcie lwa. Leżał w pozycji Sfinksa, wszystkie kończyny równo wyciągnięte. Tylko głowę pochylał nienaturalnie do przodu, pewnie po to, by łatwiej można było chwycić klamkę. Mały zauważył, że z boku lwich ust wystaje język.

- To jest rzeźba martwego zwierzęcia – powiedział cicho.

Wszyscy stracili ochotę na zwiedzanie domu, ale nikt nie chciał tego przyznać, zresztą mieli nadzieję, że wejście jest zamknięte. Robert postanowił wyjaśnić sytuację i nacisnął klamkę.

Otwarte.

Nie usłyszeli złowieszczego pisku zardzewiałych zawiasów, wejście do domu stanęło otworem bezszelestnie. Prawdę mówiąc ten spokój jeszcze bardziej ich przygnębił. Kwadrans wcześniej szli przez wieś, słyszeli gęganie, odgłosy szczekania, dalekie śmiechy dzieci. Przy tym domu nie było żadnych dźwięków, a w środku panowała grobowa cisza.

- Tak sobie myślę, i przyznam to głośno, że to wyjątkowo gówniane miejsce – powiedział Mały. Wyglądał, jakby zupełnie uszło z niego to naturalne poczucie humoru i łatwość żartowania z każdej sytuacji. Rozglądał się uważnie jak zwykle, minę miał jednak poważną.

Weszli do środka. Zgodnie z tym, czego się spodziewali, na dole było jedno duże pomieszczenie, teraz zupełnie puste. Oprócz drewnianych wrót, w krótszej ścianie zobaczyli bramę, dzięki czemu mogłoby służyć jako garaż. Otworzyli duże drzwi, wpuszczając mgliste światło do środka.

- Pogoda się psuje? - zdziwił się Karol.

- To miejsce jest zepsute – mruknął Bonk.

- Na dole nic nie ma, idziemy na piętro – zdecydował Robert. Dotarli na górę po stromych schodach i trafili na wąski korytarz, na jego końcu kolejne drzwi. Weszli do pokoju.

Duże pomieszczenie. Niestety, niemal puste, dostrzegli jedynie dwumetrową, staromodną kanapę.

I lustro.

Wielkie zwierciadło oprawione w błyszczące ramy. Karol przejrzał się, poprawił fryzurę i powiedział z zadowoleniem:

- Pierwsze lustro, w którym cały się mieszczę.

- Specjalnie dla grubasów – przyznał Bonk, który wyglądał przez szybę jednego z dwóch okien – Robert, mówiłeś że to opuszczony dom, prawda?

- Tak. Nikt tu nie mieszka.

- Na dole widzę psią budę. Jest też miska do połowy napełniona wodą.

Robert wyjrzał przez drugie okno. Rzeczywiście, zobaczył solidną budę.

- Woda to pewnie deszczówka - stwierdził – Psa na pewno nie ma. Jak się otwiera te okna? - zapytał, bo pomieszczenie wypełniało stęchłe powietrze i, skoro już tu są, powinni je przewietrzyć.

Bonk szukał klamek, wreszcie domyślił się, że całą okiennicę należy podnieść do góry, co wymagało niemało wysiłku.

- Mamy jeszcze jedno piętro – powiedział Mały – Albo raczej strych. Zobaczmy go, a potem zmykamy. Tu wszędzie jest pusto i nieciekawie. Tutaj są drzwi a za nimi schody, właściwie drabina.

- Największe skarby znajduje się na strychach – stwierdził Karol i mimo tuszy szybko ruszył we wskazanym przez Małego kierunku. Za nim Bonk, potem Mały, wreszcie Robert, który jednak zawrócił by jeszcze raz zerknąć na jedyny przedmiot w całym domu, który przykuwał uwagę.

Na zwierciadle próżno by szukać śladu kurzu. Lśniło czystością i ukazywało odbicie ostre jak prawdziwy widok, a może i ostrzejsze. Robert spojrzał na swoją twarz i zdziwił się miną. Nie znał tego ironicznego spojrzenia i drgającego w kącikach ust szyderstwa. Odwrócił głowę. Czuł dysonans między pokojem, sobą, a powierzchnią lustra. Jakimś nieaktywnym na co dzień zmysłem odbierał potężną dysharmonię. Jeszcze raz spojrzał na zwierciadło, tym razem serdecznie się uśmiechając, by zwalczyć niepokój.

Aż drgnął, tak bardzo różniło się odbicie od stanu jego umysłu. Złośliwy grymas mordercy po dokonaniu zaplanowanego czynu. Nagle wydarzenia potoczyły się szybko, powierzchnia zwierciadła stała się wypukła, przez moment pomieściła całe pomieszczenie i malejącego Roberta. Potem, jakby dzięki sile grawitacji bijącej od tego przedmiotu został pochłonięty, wessany do środka.

Nie stracił przytomności, obserwował co się dzieje i nie wątpił, że nie jest to halucynacja, przez co był jeszcze bardziej przerażony.

Znalazł się po drugiej stronie lustra, niczym w fantastycznych opowieściach dla dzieci.

Runął cały racjonalny światopogląd Roberta, ponieważ jednak pozostał inżynierem o niezwykle sprawnym umyśle, próbował wyjść z szoku. Póki co obserwował zwierciadło z drugiej strony. Wyglądało inaczej, było półprzejrzyste, to znaczy widział siebie, ale dostrzegał też mglisty obraz pomieszczenia, w którym chwilę temu przebywał.

Dotknął chłodnej powierzchni licząc, że może „powrót” nie będzie trudny. Nic z tego. W drugą stronę sztuczka nie działała.

Rozejrzał się wokół. Zupełnie inne miejsce. Przede wszystkim nie przebywał już w budynku, znajdował się na zewnątrz, stał na trawie, nad głową błękitniało pogodne niebo.

Lustro wisiało na ceglanym, wysokim na dobre cztery metry murze. Mur zdawał się nie mieć końca, biegł równo i po lewej, i po prawej stronie. Robert poszedł po gęstej, sięgającej wyżej kostek murawie, po niedługim czasie zobaczył następne lustro, identyczne, potem kolejne. Wisiały na na takiej samej wysokości i chyba umieszczono je w jednakowych odstępach.

- Mur luster... Jakieś wariactwo – szeptał Robert.

Sytuację wytłumaczył sobie tak, że został przeniesiony do innego wymiaru, nie raz czytał w książkach popularnonaukowych o tym, że rzeczywistość składa się z większej ilości wymiarów, niż na co dzień postrzegamy.


* * * * * * *


Na strychu nie znaleźli niczego ciekawego, jeśli nie liczyć dwóch foteli, z tego samego kompletu co kanapa piętro niżej, oraz upchniętych w rogu ciężkich świeczników, czarnych koców lub obrusów i pudełka z kredą. Karol był zawiedziony, wdrapał się z takim trudem na górę i niczego ciekawego nie odkrył.

Zeszli ze strychu i z niepokojem odkryli, że zniknął ich kolega.

- Robert! - zawołał Karol.

- Tutaj go nie ma, pewnie zszedł na dół albo czeka na nas przy kamieniu – powiedział Bonk, patrząc w lustro z niewyraźną miną.

- Sprawdźmy – zdecydował Karol.

Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, dzwonili też do Roberta, ale słyszeli tylko komunikat, że abonent jest czasowo niedostępny. Kolejny raz weszli na strych, choć nieprawdopodobne było, żeby się minęli. Wkrótce znowu stali w pomieszczeniu z lustrem. Milczeli. Ciszę przerwał Mały:

- Duży pies wylazł z budy.

Rzeczywiście, na dole spacerował bury, nieco zaniedbany pies. Co ciekawe, co chwila spoglądał w ich kierunku i oblizywał się.

- No i jak teraz wyjdziemy? To bydle jest głodne – zapytał Bonk, po czym podszedł do okna, które wcześniej z takim trudem otworzył, i wychylił się na zewnątrz. Być może chciał krzyknąć na psa albo rozejrzeć za jego właścicielem. Nie dowiedzą się tego nigdy, bo okno opadło z niesamowitą siłą niczym gilotyna i odcięło mu głowę, która spadła na dół. Zwłoki osunęły się na podłogę, nie do końca jednak, pozostały w pozycji prawie klęczącej, korpus opierał się o ścianę pod oknem. Wypływały niesamowite ilości krwi, tworząc szkarłatną kałużę.

To stało się tak nagle, że Karol i Mały po prostu zaniemówili, odsunęli się tylko od martwego kolegi, który jeszcze sekundy temu był wysportowanym, zdrowym mężczyzną. Nie mogli zaakceptować strasznego widoku, to nie mogło dziać się naprawdę. Patrzyli, blednąc coraz bardziej.

Bali się podejść do okien. Całe szczęście, bo zobaczyliby jak na dole uradowany pies to doskakuje, to odbiega od głowy, uderza ją łapą, pyskiem, bawiąc się jak piłką. Głowa toczyła się po trawie, oczy Bonka pozostawały szeroko otwarte, jakby nadal obserwował bieg wydarzeń, jakby wciąż świadomie dostrzegał tuż przed sobą to trawę, to niebo, to zaślinioną i krwawą psią mordę.

Psychiczna blokada najpierw puściła u Małego. Krzyknął:

- Uciekam! - po czym rzucił się do drzwi. Uderzył w nie, próbował otworzyć...

- Są zamknięte! Są zamknięte!

Byli uwięzieni w pokoju, coraz gęściej wypełnionym oparami śmierci.


* * * * * * *


Robert spacerował po trawniku bezradnie. Starał się nie oddalać od „swojego” zwierciadła, bał się, że zbłądzi. Widział o nie dalej niż sto kroków od siebie brzeg niezbyt gęstego lasu, lecz nie chciał tam iść. Ufał, że uda mu się wrócić do normalnej rzeczywistości.

Dwa razy zobaczył w trawie mysz, albo podobne stworzenie. Miał wątpliwości, bo obie były zupełnie czarne, jeśli nie liczyć ogonków. Biegły właśnie w stronę drzew, oddalając się od muru luster.

Na razie, z braku innych pomysłów i odwagi na dłuższy marsz, ponownie zaczął iść wzdłuż muru. Liczył kroki. Przy czterdziestym czwartym stanął naprzeciw kolejnego lustra. Wypatrywał uważnie kształtów po drugiej stronie. Musiał zbliżyć twarz do chłodnej powierzchni. Po chwili zobaczył wnętrze pokoju. Na podłodze bawiły się dzieci, po owalnym torze jeździł miniaturowy pociąg. W pewnym momencie pojawiła się postać wysokiego mężczyzny w staromodnej kamizelce. Pokazał palcem w stronę z której przyszedł, dzieci posłusznie wstały i zniknęły za krawędzią ramy. „Pewnie zagonił je do lekcji” - pomyślał Robert.

W następnych trzech zwierciadłach zobaczył kolejne postacie, co ciekawe – zazwyczaj ubrane w stroje już dawno niemodne, z poprzednich epok, czego najskrajniejszym przykładem był człowiek w zbroi! Bynajmniej nie przeglądał się, przemknął tylko, pozostawiając Roberta całkowicie zaskoczonego.

Mógł obserwować niewyraźne sceny, przez gładką powierzchnię nie przenikały jednak żadne dźwięki.

Znalazł też lustro nieprzejrzyste, ciemnoszare, jakby zatrzymany i przyciemniony obraz zepsutego odbiornika telewizyjnego.

- Fuszerka – stwierdził Robert – Ciekawe czy producent luster przyjmował reklamacje?

Wreszcie zwalczył niepokój i ruszył ku drzewom. To były głównie świerki, dużo bardziej okazałe niż w okolicach jego działki. Rosły na tyle rzadko, że droga przez las, mimo braku ścieżki, nie sprawiała kłopotu. Nawet zaczął rozglądać się za grzybami. Powietrze wypełniało tyle tlenu, że niemal odzyskał dobry humor, co w zaistniałej sytuacji, kiedy sobie to uświadomił, zdumiało go. Robert nie wiedział, jakie wydarzenia rozgrywają się teraz w domu, sądził, że koledzy go szukają. Miał nadzieję, że wkrótce uda mu się do nich wrócić.

Obserwując podłoże nie zauważył, kiedy znalazł się na skraju leśnego obszaru. Na rozległym polu kołysały się łany żyta, złocistą barwą lśniły w słońcu. Nieopodal wytrwale pracował wysoki mężczyzna. Kosił zboże ręcznie, ogromną kosą. Miał na sobie płócienne portki i jaśniejszą, choć ubrudzoną koszulę z grubego materiału, rozpiętą pod szyją.

Włosów musiał dawno nie czesać, poplątały się tworząc liczne kołtuny, dwubarwne, bowiem mężczyzna zaczął już siwieć, ale wciąż przeważały kruczoczarne kosmyki.

Robert podszedł zaciekawiony. Stał chwilę, obserwując pracę chłopa, ten jakby go nie zauważał.

- Jak się pracuje? - zapytał Robert.

Mężczyzna przerwał, stanął i odetchnął. Ostrze kosy kołysało mu się nad głową.

- Ano, pracować trzeba. Taka dola chłopa, że robić musi na pana, a ten siedzi na swym dworze i rozmyśla o sprawach co takich jak ja nie dotyczą. Bo co chłop wiedzieć może o ekonomii? Jest jako wół zaprzęgnięty do kieratu.

Zdziwiły Roberta te słowa i trochę bez zastanowienia powiedział:

- Mówisz, jakbyś wykonywał niewolniczą pracę...

- Tak... - rolnik westchnął kolejny raz i spojrzał uważnie na rozmówcę. - Niewolnik. Nie ma równości. Tak wiele mówiono o niej, o ludzkiej niedoli na wsi... Ale to już niedługo. Niedługo.

Znowu zapadła cisza, potem mężczyzna zaczął rozprostowywać kosę.

- Jedna jest rada na niesprawiedliwość. Wieś sama musi podołać temu zadaniu...

W tym momencie Robert zaczął się niepokoić, by wreszcie dopuścić do głosu instynkt samozachowawczy albo zwyczajny rozsądek. Wycofał się spokojnie, jak przy spotkaniu niedźwiedzia. Nie dawał po sobie poznać strachu, dopiero kiedy zasłoniły go drzewa, odwrócił się i pobiegł w stronę, skąd przyszedł. Uciekł, ale nie czuł wstydu, nie miał najmniejszego zamiaru czekać na to, co zrobi ten dziwny człowiek, jakby żywcem przeniesiony z początku dziewiętnastego wieku.

Zmęczył go bieg, stanął by złapać oddech. Potem nasłuchiwał odgłosów pogoni, na szczęście chłop prawdopodobnie pozostał na polu. W powietrzu unosił się znajomy zapach... Robert poczuł go dopiero teraz, bo wcześniej chwytał powietrze otwartymi ustami. Woń grilla... Może grilla pozostawionego na działce! Przecież go nie dogasili, planowali drugą część uczty. Robert pomyślał, że wyjdzie spomiędzy drzew i zobaczy swój domek, niezrozumiała sytuacja wyjaśni się, winę zrzucą na nadmiar alkoholu albo powietrze w ponurym domu pozbawione wystarczającej ilości tlenu.

Niestety, znalazł grilla, lecz na leśnej polanie. Dostrzegł go z daleka, był dość duży, prostokątny. Siny dym płynął ku niebu, widział coś błyszczącego, raczej nie kiełbaski... Podchodził coraz bliżej, domyślił się wreszcie, że kawałki jakiegoś specjału owinięto folią aluminiową. Ziemniaki? Kawałki mięsa? Ryby?

Po chwili już wiedział.

W folię owinięto myszy. Żywe. Wystawały różowe ogonki, które wiły się nerwowo we wszystkich kierunkach, w górę, na boki, czasem splatały się z sobą. Żar bił coraz większy, instynkt już dawno powiadomił gryzonie o nadchodzącym koszmarze.

Chyba krzyknął, choć nawet nie był tego pewien. Uciekł, tym razem biegł na złamanie karku, byle zostawić ten przeklęty las za sobą. Przewrócił się pod murem, miał ciemno przed oczami. Oddychał ciężko, nie mógł się uspokoić, niemal szlochał jak ukarane dziecko. Wstał z trudem, opierając dłonie o cegły. Spojrzał na zwierciadło.

Zobaczył ich! Zobaczył swoich przyjaciół. Rozpoznał niewyraźną sylwetkę Małego, przechodził też co chwilę Karol, bardzo zdenerwowany. Poza nimi obraz był zupełnie rozmyty.

Nie potrafił zwrócić ich uwagi, nie słyszeli go, nie widzieli. Tak blisko! Czuł desperację, wielokrotnie uderzył w lustro otwartymi dłońmi...


* * * * * * *


- Szaleństwo, to jest szaleństwo – bełkotał Karol chodząc od ściany do ściany, starając się nie patrzeć w stronę zwłok. Mały po raz kolejny podszedł do drzwi i szarpał klamkę, ale jakoś bezradnie, obojętnie. Zgarbił się i nie odzywał. W pewnym momencie stanął nagle przed lustrem, spojrzał na siebie i zrobiło to na nim druzgocące wrażenie, gwałtownie się odwrócił.

Teraz miał przed sobą mięso i krew. Oszalał. Zawsze nosił w kieszeni mały lecz dość solidny i ciężki składany nóż. Wyjął go i z ogromną siłą cisnął w stronę zwierciadła. Choć trwało to ułamek sekundy, kiedy przedmiot leciał w stronę połyskliwej tafli usłyszeli przerażający krzyk, wręcz skowyt:

- Nieeeeee!

Olśnienie, to Robert, jest w lustrze. Ta myśl błysnęła, kiedy jeszcze panowała cisza a nóż leciał ku przeznaczeniu człowieka uwięzionego w prastarej pułapce. Gdyby przyjaciele mogli w nadludzki sposób zatrzymać rzuconą rzecz, cofnąć czas, zmienić decyzję...

Nie można wrócić, gdy przejście jest zniszczone...

Nastąpił ogłuszający trzask, potem szelest spadających na ziemię nienaturalnie małych odłamków oraz osuwającego się ciała Bonka, które wreszcie przyjęło pozycję horyzontalną.

Nieznana siła wyrwała drzwi z zawiasów.

Mały i jego cięższy kolega wybiegli z domu. Nic im nie przeszkodziło, pies gdzieś zniknął.


* * * * * * *


Robert upadł na trawę i płakał. Zwierciadło pociemniało, nic nie można było już w nim zobaczyć. Z dolnych rogów wybiegały czarne myszy, jedna po drugiej, i zbiegały po murze na dół. Z daleka wyglądały jak brudne łzy.


Hillwalker, październik - listopad 2012.


Odpowiedz
#2
Przeczytałem całość

Bardzo fajnie budujesz klimat i emocjonalne napięcie. Szkoda tylko, że fabuła trochę za tym nie nadąża. Mamy jakąś historię, nakreśliłeś bohaterów, których mogę bardziej poczuć, niż zobaczyć, zbudowałeś napięcie...

Do czasu wejścia do starej chaty wszystko wygląda poprawnie. Dostajemy przeszłość czwórki kolegów, starasz się pokazać, że nie są płascy (ja zapamiętałem grubaska Wink), mają charaktery. Żaden z nich nie wybija się ponad resztę.

za moment wejścia do nawiedzonego domu i opis uciekających drzew oraz martwej klamki masz duży plus Smile

a potem motyw z lustrem... równie zaskakujący, co dziwny i niezrozumiały. Następnie przedstawiasz wizję świata po drugiej stronie, tajemniczą, ale moim zdaniem bez pomysłu.

Sytuacja z oknem bardzo dobra, choć dzieje się nagle, a perełką grozy w całym opowiadaniu jest pies. Tylko, że ten motyw pasowałby bardziej na początek, żeby jeszcze podnieść napięcie.

a sam finał niestety do mnie nie przemówił
Odpowiedz
#3
Podoba mi się stworzony przez Ciebie nastrój. Z wprawą bawisz się konwencją, którą znam głównie z filmów (horror lubię bardzo w wersji filmowej, zwłaszcza slashery z przymróżeniem oka), co jest bardzo przyjemne w odbiorze. Trochę freaków na działce, dom, odsuwajace się drzewa itd. Przy myszach zawijanych w folię prawie zrobiłem się głodny. Wink Tekst dobrze gada. W pytę. Smile
Odpowiedz
#4
Minął dłuższy czas odkąd czytałem pierwotną wersję tego opowiadania. Dziś zdecydowałem się zajrzeć do wersji z dwójeczką w nawiasie.Wink

Widzę, że skróciłeś wstęp. Wyszło to opowiadaniu na dobre. Bez trudu wyobraziłem sobie opisane miejsca i nie utonąłem w natłoku niepotrzebnych szczegółów. Jedyna uwaga w tej partii tekstu, to w tym zdaniu, nie robiłbym podmiotu domyślnego, tylko wpisał coś:
Cytat:Przypominała turystyczne schronienie, jakich wiele na górskich szlakach.
Wstęp ładnie przeredagowany, to się chwali.

Cytat:- Masz lodówkę? - zapytał.
- Jest prawie pełna. Zgodnie z umową, nie przywiozłeś żarcia? - zapytał Robert – Tego na pewno nie zabraknie.
Powtórzenie jakieś się wkradło.

Cytat:- Rozumie się, że tak powiem: ze słodyczy najbardziej lubię kiełbasę – powiedział z przekonaniem Karol a Robert poszedł nastawić wodę i nalać soku.
Dobry tekst. Smile Podobają mi się wykreowane przez Ciebie postaci ogólnie.

Cytat:Była to najgorsza decyzja, jaką w życiu podjęli.
Lubię, kiedy część tekstu kończy się tego typu słowami. Można byłoby wymyślić coś jeszcze ciekawszego, lecz nie jest źle.

Cytat: rosło też we wsi sporo potężnych, wiekowych kasztanowców.
Podkreślone bym usunął.

Cytat:- To miejsce jest zepsute – mruknął Bonk.
Takie teksty dobrze wpływają na atmosferę.

Cytat:Wisiały na na takiej samej wysokości i chyba umieszczono je w jednakowych odstępach.
Zbędnie napisałeś dwa razy.

O ile scena przejścia jest w moim odczuciu napisana ciut pospiesznie, dodałbym więcej emocji, o tyle ten mur z lustrami jest bardzo intrygujący. Naszła mnie myśl, gdzie jeszcze mogłoby stać takie lustro. Wink

Podkreśliłeś lekko poszukiwania Roberta w porównaniu z pierwowzorem, a przynajmniej tak mi się wydaje, to dobrze.
Mówiłem już, że scenka z oknem jest cacy. Zdekapitowane ciało musi być jednym z najgorszych możliwych widoków, widokiem wręcz nierealnym. Mocna rzecz.

Cytat:Robert spacerował po trawniku bezradnie.
Robert bezradnie spacerował po trawniku.

Wkroił bym krótki fragment, że oznaczył jakoś 'swoje' lustro. Skoro bał się od niego odejść, to wydaje mi się, dodałoby realizmu.

Cytat:Nawet zaczął rozglądać się za grzybami.
Nie wiem, czy nie przedobrzyłeś w tym momencie. Big Grin


Dobry, poczytny tekst. Wprowadziłeś zmiany, o których wtedy gadaliśmy i wydaje mi się, że wyszło to opowiadaniu na dobre. Nie żałuję, że wróciłem, bo to opowiadanie jest warte przeczytania.

Pozdrawiam!
Odpowiedz
#5
Trochę nierówny ten tekst. Jest kilka momentów, które faktycznie spełniają swoje zadania i wywołują pożądane emocje, ale w paru miejscach trochę się zdziwiłem. Niektóre opisy są zbyt ogólnikowe, wstawione tylko jako wypełniacze.
Kilka dialogów też masz sztucznych. Na przykład jaki normalny facet, po zobaczeniu, że jego przyjacielowi okiennica ucina głowę, oznajmia wszem i wobec: "Uciekam!".
Nie chodzi mi o sam sens takiej ucieczki, bo to zrozumiałe. Ale słowo "uciekam" za cholerę tego nie oddaje. Bo to zwykłe słowo oznajmiające. A w takiej sytuacji się nie oznajmia. Albo się ucieka, albo się przeklina. A czasami jedno i drugie.
"Powiedział z przekonaniem" jest zwrotem, którego nie powinno się używać w nadmiarze. Ty użyłeś go dwa razy i zbyt blisko siebie. Na tyle blisko, że razi w uszy (lub oczy).
Niestety brakuje mi atmosfery napięcia tam, gdzie powinno być napięcie i sielanki tam, gdzie powinna być sielanka. To się powinno czuć, a nie uzupełniać opisem, że ogólnie było wesoło.
Z minusów powiem, że sam finał jest trochę rozczarowujący i przegadany. Czasami kończysz o jedno czy dwa zdania za późno.
Teraz trochę plusów, bo też były Smile
Mimo niedociągnięć, potrafiłem wczuć się w tekst i w dwóch czy trzech miejscach naprawdę powiało grozą. Pomagają tez w tym postacie, które wyszył całkiem wyraziście - mimo czasem irytujących opisów. Byłem w stanie całkiem dokładnie ich sobie wyobrazić.
Za genialne uważam natomiast poniższe momenty:

"- Nie o liczbę konarów mi chodzi. Spójrzcie, jak są ukształtowane korony – rzekł Bonk – Zazwyczaj drzewa mają je w miarę równomierne, prawda?

- Niekoniecznie – odparł Karol – Kiedy w okolicy najczęściej wieją wiatry z jednego kierunku, drzewo ma bogatszą koronę od zawietrznej.

Bonk pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym powiedział:

- W takim razie te drzewa musiały doświadczać przez długie lata podmuchów z jednego kierunku: od strony domu.

Dopiero teraz to dostrzegli. Wyglądało to tak, jakby każde z drzew starało się jak najbardziej odsunąć od budynku, konary i mniejsze gałązki odchylały się na zewnątrz."


i jeszcze dwa, których nie będę cytował. Chodzi mi o motyw z psem i dialog z chłopem. To bardzo mocne punkty tego tekstu.
Naprawdę potrafią zjeżyć włosy na rękach lub nogach (jeśli ktoś się nie depiluje Wink )

Ode mnie 3/5, bo potencjał jest, ale znowu mam wrażenie, że za bardzo chciałeś dobrnąć do efektownego końca, traktując spore fragmenty tekstu po macoszemu.
Momenty, gdzie miało być strasznie, zazwyczaj były udane. Gdybyś tak samo przyłożył się do reszty, traktując ją równie priorytetowo jak kluczowe momenty, to cały tekst byłby naprawdę klasowy.

Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Tych pierwszych kilka zdań było bardzo prostych i ogólnie, wybacz porównanie Wink, skojarzyło mi się ze wstępem do Trudnych Spraw Big Grin Big Grin Potem fajnie się rozkręciło - niby bez wymyślnych opisów, ale byłam zaciekawiona i bohaterowie stanowczo wzbudzili moją sympatię. Brakuje mi tu jednak jakiegoś konsekwentnego zakończenia, jakiejś klamry, która by to wszystko spięła. No i mógłbyś jeszcze wykorzystać potencjał tego domu. Brakuje też pogłębienia psychiki i emocji postaci.
Ostatnie zdanie - rewelacja, bardzo mi się spodobało.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości