18-11-2009, 19:45
Takie krótkie opowiadanko, które napisałem dziś z nudów. Trochę też eksperymentowałem ze style. Miłej lektury.
Gladiator
Rampa na której stał, zaczęła się powoli podnosić. Słyszał stłumione okrzyki publiki i ledwo słyszalne jęki. Jęki konającego. Okrzyk podziwu gapiów. I szalony śmiech zwycięzcy.
Zerknął na swój topór. Dzieło prawdziwego mistrza. Pięknie ozdobiony, z doskonałej stali i świetnie trzymający się dłoniach. No i cholernie ostry. Jedyna rzecz, jaką pozwolili mu zachować, zanim wrzucili go do tej ciemnej groty. Do groty, z której wychodziła ta winda. Winda prosto w szpony śmierci.
Nie liczył, że przeżyję. Nikomu się to jeszcze nie udało i wszyscy dobrze o tym wiedzieli. A te cholerne sukinsyny zadbały o to, by taki stan rzeczy pozostał niezmieniony.
Kolejne zawodzenia publiki i lament zarzynanych. I ten cholerny, makabryczny śmiech. Śmiech, który nawet u takiego weterana jak on, wzbudzał niepokój. I strach. Nagle sufit nad nim zaczął się przesuwać, co rzuciło na niego rażące promienie słońca. Przez chwilę niczego nie widział. Widzowie umilkli. W tym czasie, wzrok przyzwyczaił się już do słońca. Rozejrzał się. Widział masę trupów, setki gapiów na widowni, kilku uzbrojonych ludzi, prawdopodobnie również gladiatorów, no i jego. Trzymetrowego kolosa, z wielkim mieczem, który bardziej przypominał tasak i ubranego w żelazną, mocno poharataną zbroję. Był cały umazany we krwi. I to od niego pochodził ten śmiech.
Ludzie wpatrywali się w milczeniu, w człowieka na środku areny. W potężnie zbudowanego wojownika, pokrytego niebieskimi tatuażami i z długimi, jasnymi włosami, falującymi swobodnie na wietrze. Ubranego tylko w krótkie, poszarpane spodnie ze zwierzęcej skóry.
Doliczył się dziesięciu. Dziesięciu uzbrojonych w miecze, tasaki i topory wojowników. Musieli być dobrzy, skoro jeszcze tu stali. Zaczęli ustawiać się wokół niego. Po chwili był otoczony. Wielkolud stał po drugiej stronie areny i wpatrywał się w nich w bezruchu. Poprawił topór w ręce.
Pierwsza dwójka, zaatakowała z prawej. Ciął potężnie od lewej, trzymając topór w jednej ręce. Pierwszemu z nich roztrzaskał głowę tak, że kawałki skóry, czaszki i mózgu poleciały w całości na tego drugiego. I chyba tylko to uratowało mu życie, bo zasłonił się prawą ręką. Cios odrąbał mu kończynę zaraz przy tułowiu i odrzucił na kilka metrów. Pozostało ośmiu. Paru z nich, cofnęło się o kilka kroków, ale reszta ruszyła na niego. Dwóch z przodu, jeden po lewej i jeden dokładnie za nim. Odskoczył do tyło i ciął nisko. Za siebie. Odrąbał mu prawą nogę i wbił się do połowy w lewą. Napastnik upadł na bok, zwijając się w okrutnych spazmach. Odwrócił się w ostatnie chwili, by zablokować cios tego z lewej. Wybił mu broń i potężnym kopniakiem w brzuch, powalił na ziemię. Odskoczył przed silnym atakiem topora i dostał po plecach, od jednego z tych, którzy się cofnęli. Wkurzył się. I to bardzo. Potężnym ciosem zmiótł delikwenta, przecinając go przy okazji na pół, wzdłuż pasa. Odwrócił się błyskawicznie i grzmotnął jednego z przodu siedliskiem, prosto w szczękę. Ten poleciał na swojego towarzysza, przewalając go i przygniatając do ziemi. Gladiator doskoczył do nich i przebił obydwu toporem. Krótki jęk i cisza. Rozejrzał się. Zostało ich czterech. Jeden z nich, podnosił się właśnie z ziemi, po zaserwowanym kopniaku. Nie czekał. Doskoczył do pierwszego po lewej i ciął mocną od dołu z prawej. Przeciwnik chciał zablokować to mieczem, ale siła uderzenia wytrąciła mu broń z dłoni. Dostał siedliskiem w brzuch, a potem obuchem w żebra. Aż chrupnęły kości. Obrócił się i ujrzał błysk ostrza. Odskoczył. Za późno. Ostrze zawadziło o ramię wojownika raniąc go lekko. Przyjrzał się ranie. Po ciele spłynął ciepły strumień krwi. Wkurzył się jeszcze bardziej. Doskoczył do delikwenta i wyprowadził potężny cios, od lewej z dołu. Cios był na tyle potężny, że nawet dwuręcznie trzymany tasak nic tu nie pomógł. Topór przeszedł przez ostrze jak przez masło i zatopił się w głowie przeciwnika. Gladiator wyjął broń z martwego wojownika i błyskawiczne doskoczył do pozostałej dwójki, stojącej blisko siebie. Pierwszego ciął od dołu do góry. Prawie rozpłatał go na pół. Wyjął topór i zaatakował drugiego od góry. Prosto w głowę. Przebił się przez nędznej jakości ostrze, którym zasłonił się przeciwnik i wbił się prosto w środek głowy, dzieląc ją na dwie, równe połówki. Rozejrzał się. Nie było już nikogo.
Kolos zaśmiał się makabrycznie. Wojownik spojrzał się na niego. Zacisnął obie dłonie na siedlisku topora.
- Ja, Arthar Waleczny, syn Kaleba Wielkiego, władcy wszystkich plemion północnych, przyrzekam tak przed tymi ludźmi, jak i przed samymi bogami, że zakończę twój żywot… Tu i teraz. – Wydarł się na cały głos po czym rzucił się olbrzyma, trzymając topór nad głową. Wielkolud zamachnął się swoim wielkim mieczem. Celował w biodra wojownika. Ten wybił się i przeskoczył centymetr nad ostrzem. Kolos obrócił się i ciał od tej samej strony. Tym razem tak, by nie było możliwości przeskoku. Gladiator przeturlał się, podniósł i wybił prosto w stronę przeciwnika. Zamachnął się. I dostał pięścią w żebra. Odleciał na kilka metrów. Olbrzym zaśmiał się okrutnie. Arthar wstał, opierając się o topór. Zmacał żebra. Trzy były połamane.
- Dam radę – powiedział sam do siebie – Nie poddam się. Nie teraz.
Chwycił topór i zaszarżował na kolosa. Ten ruszył również. Gladiator zrobił unik przed szybkim ciosem i od razu wyprowadził swój. Prosto w tułów. Trafił. Olbrzym jęknął i… i tyle. Wielkolud podniósł broń i ciął prosto w głowę wojownika. Schylił się w ostatniej chwili. Klęcząc uderzył w nogę giganta. Ten ryknął. I uderzył.
Arthar nie wiedział co się dokładnie stało. Poczuł ból i po chwili ocknął się na ziemi. Widział śmiejącego się kolosa, kałużę krwi i… rękę. Zerknął na swoją lewą kończynę i westchnął. Nie było jej tam. Był tylko zakrwawiony kikut. Zacisnął prawą dłoń. Nadal miał w niej topór. Wstał podpierając się nim. Spojrzał na wielkoluda.
- Jeśli mam umrzeć, to zabiorę cię ze sobą bestio. – Po czym zaczął iść powoli w jego stronę, przyśpieszając jednak nieznacznie. Po chwili chód, przemienił się w bieg. Kolos przyglądał mu się w milczeniu. W końcu dobiegł. Skoczył. Zamachnął się. I to był koniec. Nie wiedział kiedy, ale ostrze wbiło się pod mostkiem , przechodząc z drugiej strony. Splunął krwią. Wielkolud zaśmiał się. Tak samo przerażając i makabrycznie, jak wcześniej. Śmiał się unosząc miecz na wysokości klatki piersiowej.
Arthar opuścił rękę. Trzymał topór na końcówkach palców. Wysuwał mu się powoli z dłoni. Spoglądał w twarz kolosa. Pomyślał o Tei. O jej pięknych, złocistych włosach, o delikatnej i gładkiej twarzy. I o cudownych, błękitnych oczach. Pomyślał i złapał wyślizgującą mu się broń. Złapał i zacisnął dłoń. I ciął. Prosto w szyję. Z całej siły. Z całej nienawiści. I z całej miłości.
Głowa olbrzyma spadła na ziemie. Prosto w piach areny. Poturlała się i zatrzymała po chwili. Zastygła w mieszaninie bólu, złości i zdziwienia.
Wojownik upadł na kolana. Wyjął powoli miecz. Krzyknął z bólu. Truchło kolosa upadło na ziemię. Gladiator podniósł się resztą sił i z pomocą swego topora. Odwrócił się. Przeleciał zamierającym wzrokiem po publice. Spojrzał się w niebo. Chmury rozeszły się. Pojawiło się słońce. Promienie uderzyły w niego przyjemnym ciepłem i… przewrócił się.
Przez głowę, przeleciała mu masa obrazów. Tych szczęśliwych i tych smutnych. Tych pełnych chwały i tych zapełnionych wstydem. Tych z narodzinami syna i tych w których trzymał konającego potomka na polu bitwy. Tych ze ślubu z Teią i tych z jej pogrzebu. Upadł.
- Już idę kochana. – Wypowiedział te słowa i nie czuł już niczego. Nie czuł bólu. Nie czuł żalu. Nie czuł strachu. Nie czuł już niczego. Niczego. To był koniec. Koniec bólu, strachu, cierpienia, walki, starań i poświęceń. Koniec wszystkiego. I tak zamarł. Z uśmiechem na twarzy i jednym słowem: Teia.
Gladiator
Rampa na której stał, zaczęła się powoli podnosić. Słyszał stłumione okrzyki publiki i ledwo słyszalne jęki. Jęki konającego. Okrzyk podziwu gapiów. I szalony śmiech zwycięzcy.
Zerknął na swój topór. Dzieło prawdziwego mistrza. Pięknie ozdobiony, z doskonałej stali i świetnie trzymający się dłoniach. No i cholernie ostry. Jedyna rzecz, jaką pozwolili mu zachować, zanim wrzucili go do tej ciemnej groty. Do groty, z której wychodziła ta winda. Winda prosto w szpony śmierci.
Nie liczył, że przeżyję. Nikomu się to jeszcze nie udało i wszyscy dobrze o tym wiedzieli. A te cholerne sukinsyny zadbały o to, by taki stan rzeczy pozostał niezmieniony.
Kolejne zawodzenia publiki i lament zarzynanych. I ten cholerny, makabryczny śmiech. Śmiech, który nawet u takiego weterana jak on, wzbudzał niepokój. I strach. Nagle sufit nad nim zaczął się przesuwać, co rzuciło na niego rażące promienie słońca. Przez chwilę niczego nie widział. Widzowie umilkli. W tym czasie, wzrok przyzwyczaił się już do słońca. Rozejrzał się. Widział masę trupów, setki gapiów na widowni, kilku uzbrojonych ludzi, prawdopodobnie również gladiatorów, no i jego. Trzymetrowego kolosa, z wielkim mieczem, który bardziej przypominał tasak i ubranego w żelazną, mocno poharataną zbroję. Był cały umazany we krwi. I to od niego pochodził ten śmiech.
Ludzie wpatrywali się w milczeniu, w człowieka na środku areny. W potężnie zbudowanego wojownika, pokrytego niebieskimi tatuażami i z długimi, jasnymi włosami, falującymi swobodnie na wietrze. Ubranego tylko w krótkie, poszarpane spodnie ze zwierzęcej skóry.
Doliczył się dziesięciu. Dziesięciu uzbrojonych w miecze, tasaki i topory wojowników. Musieli być dobrzy, skoro jeszcze tu stali. Zaczęli ustawiać się wokół niego. Po chwili był otoczony. Wielkolud stał po drugiej stronie areny i wpatrywał się w nich w bezruchu. Poprawił topór w ręce.
Pierwsza dwójka, zaatakowała z prawej. Ciął potężnie od lewej, trzymając topór w jednej ręce. Pierwszemu z nich roztrzaskał głowę tak, że kawałki skóry, czaszki i mózgu poleciały w całości na tego drugiego. I chyba tylko to uratowało mu życie, bo zasłonił się prawą ręką. Cios odrąbał mu kończynę zaraz przy tułowiu i odrzucił na kilka metrów. Pozostało ośmiu. Paru z nich, cofnęło się o kilka kroków, ale reszta ruszyła na niego. Dwóch z przodu, jeden po lewej i jeden dokładnie za nim. Odskoczył do tyło i ciął nisko. Za siebie. Odrąbał mu prawą nogę i wbił się do połowy w lewą. Napastnik upadł na bok, zwijając się w okrutnych spazmach. Odwrócił się w ostatnie chwili, by zablokować cios tego z lewej. Wybił mu broń i potężnym kopniakiem w brzuch, powalił na ziemię. Odskoczył przed silnym atakiem topora i dostał po plecach, od jednego z tych, którzy się cofnęli. Wkurzył się. I to bardzo. Potężnym ciosem zmiótł delikwenta, przecinając go przy okazji na pół, wzdłuż pasa. Odwrócił się błyskawicznie i grzmotnął jednego z przodu siedliskiem, prosto w szczękę. Ten poleciał na swojego towarzysza, przewalając go i przygniatając do ziemi. Gladiator doskoczył do nich i przebił obydwu toporem. Krótki jęk i cisza. Rozejrzał się. Zostało ich czterech. Jeden z nich, podnosił się właśnie z ziemi, po zaserwowanym kopniaku. Nie czekał. Doskoczył do pierwszego po lewej i ciął mocną od dołu z prawej. Przeciwnik chciał zablokować to mieczem, ale siła uderzenia wytrąciła mu broń z dłoni. Dostał siedliskiem w brzuch, a potem obuchem w żebra. Aż chrupnęły kości. Obrócił się i ujrzał błysk ostrza. Odskoczył. Za późno. Ostrze zawadziło o ramię wojownika raniąc go lekko. Przyjrzał się ranie. Po ciele spłynął ciepły strumień krwi. Wkurzył się jeszcze bardziej. Doskoczył do delikwenta i wyprowadził potężny cios, od lewej z dołu. Cios był na tyle potężny, że nawet dwuręcznie trzymany tasak nic tu nie pomógł. Topór przeszedł przez ostrze jak przez masło i zatopił się w głowie przeciwnika. Gladiator wyjął broń z martwego wojownika i błyskawiczne doskoczył do pozostałej dwójki, stojącej blisko siebie. Pierwszego ciął od dołu do góry. Prawie rozpłatał go na pół. Wyjął topór i zaatakował drugiego od góry. Prosto w głowę. Przebił się przez nędznej jakości ostrze, którym zasłonił się przeciwnik i wbił się prosto w środek głowy, dzieląc ją na dwie, równe połówki. Rozejrzał się. Nie było już nikogo.
Kolos zaśmiał się makabrycznie. Wojownik spojrzał się na niego. Zacisnął obie dłonie na siedlisku topora.
- Ja, Arthar Waleczny, syn Kaleba Wielkiego, władcy wszystkich plemion północnych, przyrzekam tak przed tymi ludźmi, jak i przed samymi bogami, że zakończę twój żywot… Tu i teraz. – Wydarł się na cały głos po czym rzucił się olbrzyma, trzymając topór nad głową. Wielkolud zamachnął się swoim wielkim mieczem. Celował w biodra wojownika. Ten wybił się i przeskoczył centymetr nad ostrzem. Kolos obrócił się i ciał od tej samej strony. Tym razem tak, by nie było możliwości przeskoku. Gladiator przeturlał się, podniósł i wybił prosto w stronę przeciwnika. Zamachnął się. I dostał pięścią w żebra. Odleciał na kilka metrów. Olbrzym zaśmiał się okrutnie. Arthar wstał, opierając się o topór. Zmacał żebra. Trzy były połamane.
- Dam radę – powiedział sam do siebie – Nie poddam się. Nie teraz.
Chwycił topór i zaszarżował na kolosa. Ten ruszył również. Gladiator zrobił unik przed szybkim ciosem i od razu wyprowadził swój. Prosto w tułów. Trafił. Olbrzym jęknął i… i tyle. Wielkolud podniósł broń i ciął prosto w głowę wojownika. Schylił się w ostatniej chwili. Klęcząc uderzył w nogę giganta. Ten ryknął. I uderzył.
Arthar nie wiedział co się dokładnie stało. Poczuł ból i po chwili ocknął się na ziemi. Widział śmiejącego się kolosa, kałużę krwi i… rękę. Zerknął na swoją lewą kończynę i westchnął. Nie było jej tam. Był tylko zakrwawiony kikut. Zacisnął prawą dłoń. Nadal miał w niej topór. Wstał podpierając się nim. Spojrzał na wielkoluda.
- Jeśli mam umrzeć, to zabiorę cię ze sobą bestio. – Po czym zaczął iść powoli w jego stronę, przyśpieszając jednak nieznacznie. Po chwili chód, przemienił się w bieg. Kolos przyglądał mu się w milczeniu. W końcu dobiegł. Skoczył. Zamachnął się. I to był koniec. Nie wiedział kiedy, ale ostrze wbiło się pod mostkiem , przechodząc z drugiej strony. Splunął krwią. Wielkolud zaśmiał się. Tak samo przerażając i makabrycznie, jak wcześniej. Śmiał się unosząc miecz na wysokości klatki piersiowej.
Arthar opuścił rękę. Trzymał topór na końcówkach palców. Wysuwał mu się powoli z dłoni. Spoglądał w twarz kolosa. Pomyślał o Tei. O jej pięknych, złocistych włosach, o delikatnej i gładkiej twarzy. I o cudownych, błękitnych oczach. Pomyślał i złapał wyślizgującą mu się broń. Złapał i zacisnął dłoń. I ciął. Prosto w szyję. Z całej siły. Z całej nienawiści. I z całej miłości.
Głowa olbrzyma spadła na ziemie. Prosto w piach areny. Poturlała się i zatrzymała po chwili. Zastygła w mieszaninie bólu, złości i zdziwienia.
Wojownik upadł na kolana. Wyjął powoli miecz. Krzyknął z bólu. Truchło kolosa upadło na ziemię. Gladiator podniósł się resztą sił i z pomocą swego topora. Odwrócił się. Przeleciał zamierającym wzrokiem po publice. Spojrzał się w niebo. Chmury rozeszły się. Pojawiło się słońce. Promienie uderzyły w niego przyjemnym ciepłem i… przewrócił się.
Przez głowę, przeleciała mu masa obrazów. Tych szczęśliwych i tych smutnych. Tych pełnych chwały i tych zapełnionych wstydem. Tych z narodzinami syna i tych w których trzymał konającego potomka na polu bitwy. Tych ze ślubu z Teią i tych z jej pogrzebu. Upadł.
- Już idę kochana. – Wypowiedział te słowa i nie czuł już niczego. Nie czuł bólu. Nie czuł żalu. Nie czuł strachu. Nie czuł już niczego. Niczego. To był koniec. Koniec bólu, strachu, cierpienia, walki, starań i poświęceń. Koniec wszystkiego. I tak zamarł. Z uśmiechem na twarzy i jednym słowem: Teia.
Irtan, proud to be a member of Forum Inkaustus since Nov 2009.