Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Głowa nogi i chuj to podstawa
#1
Głowa, nogi i chuj to podstawa

George zniknął, Sophie wróciła do chłopaka, a ja upiłem się posępnie i policja zabrała mnie ze sobą. Otrzymawszy ojcowską naganę, zapewniłem oficerów, że więcej się nie spotkamy, po czym opuściłem areszt.
Izby wytrzeźwień w Anglii są niezwykle wygodne, a obsługa życzliwa i współczująca. Kiedyś wypuścili mnie całkiem pijanego, ofiarowując bawełniane, dresowe spodnie, jako iż z wielkiego roztargnienia obsikałem własne. Poza tym przywilej nocowania w tamtejszych kurortach jest bezpłatny, co rzecz jasna stanowi ogromną zaletę i magnes.
Misza Grisza i Geyboy urządzili mi przyjęcie powitalne. Sprezentowali mi litr wyborowej i ogórki. Dokonawszy konsumpcji, udaliśmy się taksówką nabyć kolejne spirytualia i więcej ogórków. Już w drodze Misza Grisza zaproponował, by nawiedzić dom uciech, na co z braku alternatyw wyraziłem zgodę.
Stara matrona, jak w kiepskiej powieści przygodowej, otworzyła nam drzwi, wesoło zapraszając do środka. W progu zaproponowałem jej wódkę. Odmówiła. Misza usiłował poczęstować ją ogórkiem, ale tu również wykazała wstrzemięźliwość.
Matrona przywołała niewiasty i udaliśmy się na salony. Po upływie regulaminowego czasu zostałem wygnany na zewnątrz, choć moje rządze dalekie były od zaspokojenia. Na nic zdały się argumenty, że to wszystko celem uczczenia dopiero co odzyskanej wolności. Musiałem zapłacić, aby zacząć ponownie. Za drugim razem udało mi się jednak skończyć, co wcale nie było łatwe. Zawsze trzeba skończyć, choćby nie wiem co. Taka jest zasada.
Zgnębiony dziwacznością swych przejść, dwa miesiące pracowałem na trzy zmiany, a kiedy znudziłem się i tym, doszedłem do wniosku, że czas odświeżyć nieco wyobraźnię oraz znajomości. Wziąłem wolne i wsiadłem w samolot. John Lennon pożegnał mnie kamiennym spojrzeniem i odfrunąłem do Dublina. Na miejscu przesiadłem się w autobus i wczesnym wieczorem wysiadłem w Carlow Town. Był piątek.
Przemierzyłem główną ulicę, fontannę, bar Doroty, kafejkę internetową pewnego Chińczyka, zajrzałem na ruiny zamku, ale nigdzie nie znalazłem towarzyszy. Powlokłem się więc do Pana Robsona i tak będącego celem głównym mej podróży.
Gdyby bogowie rezerwowali miejsca w niebie podług naszych zasług tu na ziemi, Panu Robsonowi przypadłaby tam bez wątpienia willa z basenem, stado kuso odzianych niewiast z olejkami do opalania na każde zawołanie, drink dnia i karta stałego klienta piekła, aby odświeżyć się od czasu do czasu w bardziej znajomym klimacie.
Gdyby bogowie istnieli, byliby o Pana Robsona zazdrośni, jak jebani bramkarze wyrzucający go bezczelnie z lokali, zanim jeszcze zdążył się upić w sposób stosowny, tylko dlatego że najładniejsze dziewczęta pragnęły jego najbardziej.
Bogowie zazdrościliby mu i głębi głosu, który brzmiał, jakby urodził się już skacowany, i nosa, który starożytne greckie posągi wprawiał w zakłopotanie, i spojrzenia, które kruszyło mury obronne i warownie w najbardziej zatwardziałych sercach, ale przede wszystkim zazdrościliby mu duszy: niewzruszonej, wiecznej i jedynej w swoim rodzaju. Duszy Słowianina, który jest na równi gotów do najbardziej wzniosłych czynów, jak i najbardziej podłych świństw, co utrzymywane w stałej równowadze stawiało Pana Robsona wysoko ponad panteonem bóstw i bogów tego świata. W istocie dusza ta czyniła go panem świata, zaświatów i całego uniwersum. Nie mnie było chodzić jego stroną ulicy.
O ile dobrze pamiętam, nigdy i nikomu nie powiedziałem prawdy o sobie. Rzekłem kiedyś do Crazy Georga, że nikogo nie lubię i była to prawda, gdyż będąc jedynie puchem marnym, podłą, nikczemną i zapomnienia wartą karykaturą człowieka, posiadłem jedynie uczucia ostateczne jak miłość i przyjaźń, nienawiść i pogardę, bez stopni pośrednich. Pana Robsona szczycę się mieć za przyjaciela.
Serce biło mi mocniej niż zazwyczaj, kiedy kopnąłem zepsute drzwi na klatkę schodową. Winda ukazała spis poezji ludowej i malownicze freski cycków, dup i kutasów.
Po raz pierwszy od lat poczułem się jak w domu. Winda sunęła, a ja wspominałem.
Nie da się zliczyć dowodów przyjaźni, jakie otrzymałem od Pana Robsona przez te wszystkie lata naszej znajomości. Jeszcze w podstawówce będąc, dopuściliśmy się najgorszego napadu rabunkowego w historii, gdyż przed dokonaniem czegokolwiek musieliśmy brać nogi za pas, a Pan Robson pomimo pojmania słowem nie pisnął o moim udziale w całej sprawie. Rzeczą błahą jest fakt, że nie pamiętał, iż z nim tam wtedy byłem, ponieważ gdyby pamiętał i tak nie wymsknąłby mu się nawet szept. Kiedyś taszczył mnie na własnych plecach z kafejki internetowej Chińczyka, gdzie zasnąłem pijany na podłodze, pisząc listy do osób, które dawno o mnie zapomniały. Zdarzyło się też, że służył schronieniem i alkoholem oraz strawą, gdy nie miałem dokąd pójść, a szukało mnie wojsko.
Nasza przyjaźń była długa, piękna i burzliwa. Na przekór czasom, jednolitym, bezbarwnym i nudnym, szczególnie za granicami ojczyzny.
Kiedy wszedłem do mieszkania, otulił mnie dym papierosów i znajoma woń spirytualiów. Biesiadnicy zamilkli, nie oczekując kolejnych gości. Rzuciłem podręczny bagaż pod nogi, wydobyłem zza pazuchy butelkę „Jacka Danielsa” nabytą po drodze i odstawiwszy ją na stół, utonąłem w uściskach przyjaciół. Wrzask i śmiechy z miejsca wyprostowały włosy Murzynom mieszkającym za ścianą, a śpiewy trwały całą noc. Zadzwoniono po Cycolinę z koleżankami i czas wyszedł z ram ustalonych wskazówkami zegarów czy kartkami kalendarza. Cofnął się, aby zatrzymać na tę jedną noc, gdzie znów mieliśmy po dwadzieścia lat i trochę mniej stygmatów, troszkę więcej fantazji i znacznie więcej wątroby.
Ranek w pełnej krasie ukazał nam nagą Cycolinę drzemiącą na tapczanie, kilka jej koleżanek w bieliźnie, nas w samych gaciach i Wielkiego bez. Pan Robson dobył puszek ukrytych gdzieś potajemnie na rano. Pan Robson przyglądał mi się z uśmiechem pełnym podziwu.
– Dobrze cię widzieć żywym, Panie Mundek – usłyszałem, ale nie było to drapanie nożem o blachę, a głos mojego przyjaciela.
– I ciebie dobrze widzieć w zdrowiu i dobrobycie, Panie Robsonie.
Czas jakiś patrzyliśmy na siebie, nie odzywając się słowem, a niewidzialna nić przyjaźni krążyła nad nami zmieszana z dymem papierosów.
Drzwi nagle otwarły się z hukiem, by ukazać nam Pana Kaburę, a przynajmniej tę jego część, która w drzwiach się mieściła.
– No ja całkiem oszaleję! Kogo moje oczy widzą! Panie Mundek! – zaryczał Pan Kabura.
– Panie Kabura! – odkrzyknąłem, tonąc w uścisku, który niemalże połamał mi kilka żeber.
– Co tak późno, Panie Mundek? Ale lepiej późno niż wcale!
– Kabura, może by tak pół tonu ciszej – zaproponował Pan Robson.
– Ale ja cię ostrzegam, Panie Robson! – ryknął Kabura piorunowym głosem. – Jakie ciszej, jakie ciszej?! Pan Mundek przyjechał!
Flakony jeden za drugim wyskakiwały z kurtek, plecaków, zza drzwi. Zjawił się Pan White, o którym mawiano, że przez pięć lat życia w Irlandii był trzeźwy aż trzy dni.
Raz jak złamał rękę.
Drugi raz jak zachorował.
I trzeci raz jak zaspał.
Był też Cinek, słynny kibic Widzewa Łódź, i Tomahawa, i Shrek, i Waldek, i Murzyn, przybyła też Szalona Anka i wielu innych, których imion nie pamiętałem, nawet kiedy mieszkałem wśród nich. Czas ruszył z miejsca dopiero kolejnego dnia rano, bowiem późnym popołudniem miałem samolot powrotny.
Wgramoliłem się do wanny, aby wymoczyć kończyny, gdy zza drzwi usłyszałem znajomą kwestię.
– Panie Mundek, kibla potrzebuję – rzekł Pan Robson, ciesząc z powstałego lata temu odzewu, który wciąż nas bawił, więc powtarzaliśmy go przy każdej sposobności.
– Już wychodzę, umyję tylko nogi, chuja i głowę i jestem gotów.
– No tak – odpowiadał z zamyśleniem jak zwykle Pan Robson. – Przecież głowa, nogi i chuj to podstawa.
Nieco później unosiliśmy do ust ostatnie pozostałe szklanki whisky, spoglądając na siebie raczej nostalgicznie, śpiewając pieśni upadku i tęsknoty, wspominając niewiasty naszych serc oraz dawnych wrogów, zarazem obiecując wywrzeć na tych drugich krwawą zemstę.
– Dziś pijemy posępnie – zaordynował Pan Robson lodowatym głosem, a wszyscy posłusznie wbili oczy w posadzkę, nie bardzo wiedząc, jak się w takiej sytuacji zachować.
– A pamiętasz Ją jeszcze? – zapytał mnie z nostalgicznym uśmiechem. – Tę, Której Imienia Obiecaliśmy Nigdy Więcej Na Głos Nie Wymawiać?
– Każdego dnia, choć dałbym wszystko, żeby móc zapomnieć – odparłem.
– A pamiętasz, jak tańczyła wtedy na stole z takimi wieśniakami, mieszając valium z alkoholem? Była najpiękniejszą dziewczyną na świecie, tylko w złym miejscu i czasie, a potem pobiliśmy ich wszystkich, żeby tylko bezpiecznie odprowadzić ją do domu.
– To ty ich wszystkich pobiłeś, Panie Robson.
– To nieistotne. Ważne, że tamtej nocy widziałem ją po raz ostatni.
– Ja widziałem ją później jeszcze raz w podobnej sytuacji.
– Byłem jej pierwszym – wyznał Pan Robson, co zresztą wyznawał zawsze, kiedy postanawialiśmy pić posępnie – i Ona jedna kochała mnie naprawdę, ale byłem wtedy zbyt młody, żeby docenić coś prawdziwego i używałem ją jak rzecz. Ty później zresztą też. Myślisz, że to my ją zabiliśmy?
– Tak, ale nie tylko my dwaj – powiedziałem, improwizując, gdyż jedynie Pan Robson miał prawo wypowiadania stałych kwestii. – Myślę, że zabijał ją każdy, kto ją znał i winny jest nawet wiatr bawiący się jej włosami i słońce zaplątane w spojrzeniu, i czas, w jakim przyszło się nam spotkać, i kraj, i najbardziej ze wszystkiego ona sama, co wiemy najlepiej my dwaj, gdyż dawała światu zbyt dużo, nie otrzymując w zamian nic, a potem została całkiem sama i odeszła z niedostatku miłości.
– Tak – powiedział w zamyśleniu Pan Robson, pijąc już z gwinta, ponieważ szklanka niezdolna pomieścić bezkresu rozpaczy źle oddawała nastrój rozmowy. – Ona jedna kochała mnie naprawdę.
– Być może, ale nie ma Jej już.
– Przestańcie o niej mówić, to straszne – rzekła Cycolina, a kilka jej koleżanek roniło rzęsiste łzy.
– Ona jedna kochała mnie naprawdę – powtórzył Pan Robson cicho i kolejne oczy zaszkliły się łzami.
– Ale nie ma jej już między nami – dodałem, będąc jednak w niezłej formie. – Teraz prawdziwie kocha nas już tylko ziemia, gdzie kiedyś wszyscy się spotkamy.
– Byłeś na Jej pogrzebie? – zapytał mnie po chwili.
– Nie dałem rady, a ty?
– Tak samo. Jedyny pogrzeb, na którym się zjawię, będzie moim własnym.
Czas jakiś piliśmy jeszcze, ciesząc serca męską przyjaźnią. Każde z nas żyło, wędrując po pijanemu przez skraj urwiska, wyśmiewając kipiel w dole i ostre szpice skał, jakbyśmy grali ze śmiercią w pokera, kantując przy każdej okazji.
W samolocie, kilka kilometrów nad ziemią wciąż jednak myślałem o Niej. Przypomniałem sobie, jak którejś nocy zabrałem Ją z baru i odprowadziłem do domu, ale nie chciała jeszcze spać, więc siedzieliśmy na klatce schodowej, a ona mówiła o śmierci z przedawkowania, na co odparłem, że ja pewnie skoczyłbym z bardzo wysoka, aby zabrać ze sobą na zawsze uczucie spadania i moment, kiedy zawieszony między niebem a ziemią, wykrzyknę „chuj wam wszystkim w dupę”.
W rok później wypadła z okna, ale my dwaj wiedzieliśmy swoje. Zimny nagrobek zabrał nawet Jej imię, którego przyrzekliśmy nie wymawiać więcej. W Święto Zmarłych staliśmy kiedyś obaj nad grobem, wysocy, czarni i posępni. Zamilkł wiatr. Nocne stwory pochowały się w norach, obawiając utraty zębów, nosów i pieniędzy. Milczeliśmy, pijąc żołądkową gorzką z gwinta, a potem odeszliśmy, każdy w swoją stronę.
Odpowiedz
#2
Nie to że jest to nudne i nic sie nie dzieje,. to w dodatku autor zdaje się uwielbiać klimaty menelsko-pijackie, czego daje tu dowód.
Używanie wulagyzmów nie ma żadnego uzasadnienia, jest tylko częscią pozerskiego stylu narracji. Utwór oceniam nisko.
Odpowiedz
#3
Więc- przeczytałem,kompletnie nie zrozumiałem, zapomniałem. Tyle w skrócie.
Od nadmiaru:
Cytat:chuja, cycków, dup i kutasów

aż mnie głowa rozbolała. Zgadzam się z kozljuzlju, jeżeli takie kurwowowanie wpływało by w jakiś sposób na narracje, to w porządku, natomiast w twoim tekście wulgaryzmy są elementem języka, którego użyłeś zapewne żeby podkreślić pochodzenie bohatera i otaczającego go środowiska. Koncepcję rozumiem choć nie do końca pochwalam bo sposób w jaki to zrobiłeś jest zbyt nachalny. Moim zdaniem taki styl raczej ludzi odstrasza zamiast przyciągać.


Cytat:Tę, Której Imienia Obiecaliśmy Nigdy Więcej Na Głos Nie Wymawiać?

Ta kobieta ma coś wspólnego z Tym, którego imienia nie wolno wymawiać??

Cytat:Pana Robsona, Panie Mundek, Cinek, słynny kibic Widzewa Łódź, i Tomahawa, i Shrek, i Murzyn, przybyła też Szalona Anka,Cycolina

Fajne ksywkiSmile
Mam nadzieję, że nie zagmatwałem za bardzo i wyciągniesz sobie z moich wypocin coś pozytywnego.
Odpowiedz
#4
A mnie się tam tekst podoba. Może to przez to, że lubię "klimaty menelsko-pijackie". Wulgaryzmy też są w porządku, ale w tym akurat tekście mogły zostać użyte w lepszy sposób. Utwór pisany jest w narracji pamiętnikarskiej a biorąc pod uwagę postać głównego bohatera to wulgaryzmy są jak najbardziej uzasadnione a wręcz wskazane.
Opowiadanie niezłe technicznie, bezbłędne (tak mi się wydaje) ortograficznie, gramatycznie itd. Fabularnie z początku jest tak sobie. Ot, spotkanie przyjaciół i melanż, w drugiej połowie tekstu jest już pod tym względem lepiej. Według mnie powinieneś tylko odrobinę zmniejszyć stopień stylizacji języka.
Ogółem - nieźle choć mogło być lepiej.

Ps. Jak tylko znajdę trochę (całkiem sporo) wolnego czasu to przeczytam (i skomentuję) resztę twoich prac.

Dziękuje za uwagę. Pozdrawiam.
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out.
Odpowiedz
#5
W tym tekście najbardziej mi brakuje jakiejkolwiek akcji. Tekst ogólnie ok, nawet wulgaryzmy mi nie przeszkadzały, tylko... no właśnie nie bardzo wiem do czego ma on prowadzić... może spróbuj napisać drugą część...
Nad wszystkim, co robię, unosi się niezłomne poczucie ironii.

Czułem się jak pływak na pełnym morzu, było wspaniale, póki pozwalałem nieść się słowom, ale kiedy próbowałem zgłębić ich znacznie, natychmiast tonąłem.


— Jim Morrison
Odpowiedz
#6
Bardzo wulgarna produkcja, beztreścowiowa na ogół, bo nic się nie dzieje, a to poważny mankament.
Mało tu sztuki, dużo wypełnienia nijakością.

Ps.
Czasem trza zabluzgać, ale czasem, a to robi różnicę...
Odpowiedz
#7
Zawsze mnie śmieszy, gdy ktoś pisze opowiadanie/powieść w pierwszej osobie językiem, którego z pewnością bohater nigdy by nie używał.

Sam tak czasami robię Sad
Odpowiedz
#8
Żeby napisać dobrą powieść, trzeba miec przynajmniej średni talent i coś do powiedzenia. Coś naprawdę ważnego. Plus dużo pracy. Pracy nad każdym zdaniem z osobna i nad całością zarazem. Wysokie wymagania stawiane samemu sobie śa tu mile widziane. Autor o tym nie wiedział. Nie zdajac sobie z tego sprawy wstąpił na zdradliwą ścieżynkę, ktorą zawędrowal na manowce pisarstwa. I tam przebywa do dziś. Nie ma dla niego ratunku. Bo choćby błądził wieki całe nie trafi nigdy na główny, szeroki szlak wielkiej literatury.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości