Ocena wątku:
  • 5 głosów - średnia: 3.6
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Głowa Meduzy
#1
Nick Cavendish był myślami zupełnie gdzie indziej. Wyobrażał sobie niewątpliwie przednią zabawę na dziesiątych urodzinach córki, niemal trzydzieści kilometrów stąd. Z bezlitosnego miejsca pełnego migoczących ekranów i niezmierzonej ilości przycisków i kolorowych lampek. Z miejsca, gdzie historia zapisała się złotymi zgłoskami. Z miejsca, gdzie wylano hektolitry potu, gdzie stres rozsadzał niejedno serce, gdzie przeżywano chwile klęski, ale też wielkich triumfów, którymi emocjonował się cały kraj, siedząc w napięciu przed telewizorami. Pewnie wiele osób dałoby się pokroić w drobną kostkę, by znaleźć się na miejscu Cavendisha. Nick nie był znudzony pracą. Po prostu nie cierpiał dyżurów.
Spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej w nocy. Kiedy doszło do niego, że będzie musiał przesiedzieć tu jeszcze ponad osiem godzin, oklapł na fotel niczym opona, z której w kilka sekund zeszło powietrze.
Siedziba NASA może i jest fascynująca, ale naprawdę ciekawie robi się tu mniej więcej raz na trzy lata. Wszystko wskazywało na to, że to nie był ten rok. A jeśli nawet, to zdecydowanie nie ten dzień.
Omiótł znużonym spojrzeniem kilka ekranów, na których gwiazdy świeciły stałym światłem, choć pewnie kilka z nich już nie istniało.
Nick sięgnął po leżący na biurku egzemplarz Houston Chronicle. Zignorował fakt, że nie było to jego biurko.
- Chyba się nie obrazisz, Chuck – mruknął do kolegi, który pewnie już od dawna siedział w domu przed telewizorem i popijał Budweisera, oglądając jak jego ulubiona drużyna baseballowa, miejscowe Astros, dostaje bęcki.
Zatrzymał wzrok na artykule o romansie gubernatora Teksasu z jakąś sekretarką, gdy nagle zadzwonił telefon. Cavendish nawet nie musiał patrzeć, który aparat dzwoni. Po sygnale poznał, że to numer zewnętrzny. Czyli pewnie kolejny astronauta-amator zobaczył UFO przelatujące tuż nad jego stodołą.
- Centrum Lotów Kosmicznych Lyndona Johnsona – Nick nie dał odczuć dzwoniącemu jak bardzo jest znudzony. Zresztą ci, którym udało się tu dodzwonić zawsze przeżywali takie uniesienie, że nawet nie zwróciliby na to uwagi. – Niezidentyfikowany Obiekt Latający gdzie? – zmarszczył czoło. Intuicja znów go nie zawiodła. – Mógłby pan podać współrzędne? – Nick przycisnął słuchawkę głową do lewego ramienia i zaczął wstukiwać namiary w komputer. – Nic tutaj nie widzę... Jest pan pewien, że... Zaraz...
Nick Cavendish przysunął twarz bliżej ekranu. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. W jednej chwili doznał niezwykłej kumulacji wszelkich emocji.
- Dziękuję za telefon, zbadamy sprawę – zakończył rozmowę i nie czekając na odpowiedź mężczyzny po drugiej strony linii, odłożył słuchawkę.
Po chwili sięgnął po służbową komórkę i wykręcił numer, którego nigdy wcześniej nie wybierał. Można było dzwonić tylko w sytuacjach absolutnie nagłych. Nick Cavendish miał ku temu wszelkie podstawy.
Jeden sygnał, drugi... przez te kilka sekund starał się opanować oddech. Ostatnio czuł się tak przed pierwszą rozmową telefoniczną z koleżanką z klasy, którą chciał zaprosić na randkę. Jakieś dwadzieścia lat wcześniej.
Wreszcie w słuchawce rozległ się poirytowany głos.
- Słucham?
- Panie dyrektorze, musi pan to koniecznie zobaczyć.

* * *

- Dwa tysiące sześćset osiemdziesiąt jeden, osiemdziesiąt dwa, osiemdziesiąt trzy... - odliczał Malcolm Cole, leżąc w swoim łóżku, z otwartymi oczami. Wzrok miał wlepiony w sufit, ale czujne uszy nasłuchiwały miarowego rozbijania się kropel o metalowe dno kuchennego zlewozmywaka. Malcolm Cole był kiedyś w zdecydowanie lepszej formie, lecz bezpowrotnie przeminęła razem z młodością i miłą otuliną zdrowia psychicznego. Teoretycznie sprawiał wrażenie człowieka, który może w każdej chwili wstać i energicznym ciosem powalić dowolnego opryszka, mimo tego, że kilka dni wcześniej skończył sześćdziesiąt pięć lat. Ale Malcolm Cole nie zamierzał wstawać. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu marzył o tym, by zasnąć i nigdy już się nie obudzić.
To nie cieknący kran sprawił, że nie mógł zmrużyć oka. To ciężar życia, które potoczyło się nie tak jak chciał. Poczucie zmarnowanej szansy. Nawet zasunięte w całym domu zasłony i całkowita ciemność nie dawały ukojenia. Miał wrażenie przebywania w studni, którą jednocześnie był on sam.
- Gdybym był bardziej odważny – mawiał nie raz na nielicznych spotkaniach, na których się pojawiał – już dawno wyprawiłbym się na tamten świat.
Ludzie nie traktowali go poważnie.
Prawdopodobnie dlatego, że Malcolm Cole, jeśli już bywał na takich spotkaniach, lubił sobie wypić parę głębszych. Inna sprawa, że gdy tego nie uczynił, nie miał nic do powiedzenia.
Gdyby za, powiedzmy, sześć tysięcy lat jakiś archeolog odkrył starą, zardzewiałą lodówkę należącą dawniej do wspomnianego pana Cole’a to z pewnością odkryłby, że jej właścicielem był samotny mężczyzna. Znajdowało się w niej dosłownie kilka rzeczy – wszystkie niezdrowe i bezwartościowe. Służące tylko do odłożenia uczucia głodu na kilka kolejnych godzin.
Lecz gdyby taki archeolog odnalazł dom Malcolma w nienaruszonym stanie, mógłby powiedzieć znacznie więcej. Kolekcja zdjęć, gadżetów, książek… wszystko walało się gdzieś po ścianach, półkach i szufladach, nie zwracając już uwagi swojego właściciela. Książki od dawna były nieoczytane, zdjęcia od wielu lat nieoglądane przez nikogo. A najciekawsze rzeczy znajdywały się oczywiście tam, gdzie źrenice małych chłopców osiągają średnicę pięciocentówki – na strychu.
Stosowna warstwa kurzu przykrywała tekturowe pudła i tajemnicze przedmioty przykryte starymi prześcieradłami. Malcolm Cole miał swoją historię. Malcom Cole miał swoje marzenia. Malcolm Cole miał swoje tajemnice.
Ale nade wszystko, Malcolm Cole miał żonę.
Wszystko to miał wiele lat temu. Gdyby przyszło mu umrzeć tej nocy, we śnie, kilka dni później na pogrzebie pojawiłaby się zaledwie garstka osób. Chyba tylko raczej z przyzwoitości niż faktycznego żalu.
Od niemal trzydziestu lat staczał się powoli po równi pochyłej.
Przez pierwszą połowę swojego życia miał cele, pasje i marzenia, do których usilnie dążył. Odbierał nagrody jako pilot wojskowy, czuł się jak młody bóg, który może wszystko. Zdobył nawet serce dziewczyny. Tej dziewczyny.
Pobrali się i mieli wspaniałe plany.
- Dwa tysiące siedemset, dwa tysiące siedemset jeden, dwa tysiące siedemset dwa… - mruczał pod nosem Malcom Cole. Oczy wciąż miał otwarte. Starał się nie myśleć o niczym. Tylko o kroplach spadających na dno zlewozmywaka. Ale nie można nie myśleć o niczym ot tak, na zawołanie. Podobnie jak nie można udawać, że po zasłonięciu okien nie ma świata na zewnątrz. Nie ma nieba. Nie ma gwiazd, do których kiedyś wzdychał, i w które miał kiedyś się wzbić.

* * *

Nad oceanem, niemal osiemset kilometrów na zachód od San Diego, helikopter przecinał gęsty mrok ostrym światłem reflektora, jakby oświetlał jakiegoś znanego piosenkarza na scenie. Ale pod śmigłowcem ze znakiem U.S. Army za scenę robił Pacyfik, a gwiazdą estrady była metalowa kapsuła z przyczepionym doń spadochronem, kołysząca się monotonnie na powierzchni spokojnej wody pooranej jedynie zmarszczkami wywołanymi przez pęd powietrza z helikoptera.
- Co to do cholery ma być? – spytał porucznik Clive Douglas, spoglądając na obiekt oświetlany przez słup światła.
- Kapsuła – odpowiedział siedzący koło niego pilot śmigłowca, który, chociaż świetnie radził sobie ze sterami metalowej bestii, miał problemy z trzymaniem języka za zębami w kontakcie z pytaniem retorycznym.
- Zejdź niżej – polecił porucznik.
- Tak jest.
Helikopter powoli zniżał pułap. Piętnaście metrów nad kapsułą, czternaście, trzynaście…
- Dan, czy tam na kapsule jest…
- Logo NASA – potwierdził pilot.
Porucznik Douglas nerwowo przełknął ślinę. Doskonale wiedział co znaczy ten symbol. W ten sposób lądowało już wiele załóg statków kosmicznych. Osobiście przywitał w ten sposób łącznie dwunastu astronautów. Ale tym razem było inaczej. Tej kapsuły zdecydowanie nie powinno tu być. W kosmosie nie było żadnego człowieka od ponad dwóch lat, więc nikt nie mógł ot tak urządzić sobie wodowania.
- Nie wierzę, że mają aż taki burdel w papierach – zaśmiał się nerwowo, ale tym razem pilot nie zareagował.
- Schodzić niżej?
- Na pięć metrów. Ale powoli…

* * *

Zdecydowanie nie tak miało być. Nick Cavendish powinien przesiedzieć jeszcze parę nudnych godzin w samotności, a potem pojechać do domu i rzucić się na łóżko, które miało o tej porze siłę przyciągania znacznie większą niż największe planety.
Tymczasem nad jego karkiem sterczał dyrektor Jonathan Carpenter z tym swoim staroświeckim wąsem, który budził postrach w całej siedzibie NASA. Obaj mieli napięte twarze i żaden z nich nie myślał o wygodnej pościeli. To, co działo się kilka tysięcy kilometrów dalej, przyprawiało ich o gęsią skórkę.
- Tu Ważka 4. Odbiór – usłyszeli w głośniku porucznika Douglasa.
- Tu Houston. Jak mnie słyszysz? Odbiór. – Nick Cavendish przybliżył się do mikrofonu wystającego z panelu.
- Czysto i wyraźnie. Odbiór.
- Jak to wygląda, Clive? – do rozmowy włączył się dyrektor Carpenter, ignorując formalne wymogi przy tego typu komunikacji. Cavendish zastanawiał się, jak delikatnie zwrócić na to uwagę, ale dyrektor zasłonił mikrofon i spojrzał swojemu podopiecznemu prosto w oczy. – Sram na to. Jest grubo po północy.
- Yyy… jesteśmy jakieś pięć metrów nad kapsułą, ale… Wygląda trochę oldskulowo…
- Oldskulowo? – Carpentera wyraźnie zaskoczyło to słowo. Wymienili się zdumionymi spojrzeniami z Cavendishem.
- To znaczy ma logo NASA, spadochron w biało-czerwone paski, ale… - porucznik Douglas zamilkł na kilka sekund. Z głośników w Houston dochodziły tylko trzaski. – To wszystko jest jakieś popieprzone… Nie mieliśmy ostatnio w kosmosie żadnej misji załogowej, więc tej kapsuły w ogóle nie powinno tu być…
- Tyle to wiemy i my – niecierpliwił się dyrektor Carpenter. – W czym problem?
- Uczestniczyłem w wodowaniach przez ostatnich dwanaście lat i… kapsuły tak nie wyglądają.
- Jak nie wyglądają? – naciskał Carpenter. Nick Cavendish siedział cały czas z boku i przypatrywał się tej wymianie zdań, która przypominała pojedynek wprawnych tenisistów. Co prawda tylko zwykły przypadek sprawił, że siedział tu sam z dyrektorem i brał udział w czymś wyjątkowym, ale to nie przeszkadzało, by mógł pomarzyć, że pomoże mu to pewnego pięknego dnia samemu odbywać taką rozmowę z pozycji dyrektora, budzić postrach wśród pracowników. Nick Cavendish przysiągł sobie jednak, że nigdy nie zapuści takiego wąsa.
- Ma zewnętrzne nitowanie… Ostatni raz widziałem taką w telewizji jako nastolatek, kiedy lądowała ostatnia załoga ze Skylab 2. To było w 1973 roku.
- Czterdzieści lat temu? – ręka dyrektora Carpentera powędrowała bezwiednie w okolice skroni, a następnie zaczęła przeczesywać siwiejące włosy. – Jesteś pewien? Przecież to niemożliwe.
- W tej sytuacji nic nie jest możliwe – podsumował porucznik Douglas.
Odgłos wirnika helikoptera był jedynym, jaki słyszeli przez kolejne kilkanaście sekund. Potrzebna była jakaś decyzja, działanie, ale żaden z nich nie wiedział, co w takiej sytuacji robić w pierwszej kolejności. Przez ich głowy przewijały się różne hipotezy dotyczące obecności czterdziestoletniej kapsuły na Pacyfiku, która niewiele ponad godzinę wcześniej przeszła przez ziemską atmosferę. Wszyscy musieli zgodzić się z myślą, że nie istnieje żadne racjonalne wyjaśnienie. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca.
A jednak miała.
- Odbieram coś na innej częstotliwości – powiedział nagle Nick Cavendish, manewrując przy pokrętłach.
- Przełącz – polecił dyrektor.
- Houston – rozległ się słaby głos, którego nie rozpoznawał żaden z nich. – Tu Perseusz Jeden. Jestem cały i zdrowy. Powtarzam. Tu Perseusz Jeden. Jestem cały i zdrowy. Jak mnie słyszycie? Odbiór.
Nick Cavendish poczuł jak serce pulsuje mu w uszach, a ciarki przechodzą po skórze. Ogarnęło go wrażenie totalnej i ogłuszającej wręcz nierealności. Chyba całkiem mechanicznie i nieświadomie zbliżył usta do mikrofonu i powiedział:
- Perseusz Jeden, tu Houston. Słyszymy cię dobrze. Odbiór.

* * *

- Przede wszystkim, żadnych mediów – zarządził dyrektor Centrum Lotów Kosmicznych w Houston, Jonathan Carpenter, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi w sali konferencyjnej, na której siedziały najważniejsze postacie z NASA. Na kilku twarzach malowało się zniecierpliwienie, ale w większości dominowała nerwowość i pełne napięcia oczekiwanie. Kilka osób przybyło odrzutowcem wojskowym z Waszyngtonu. Jedyną osobą spoza najwyższego kierownictwa był Nick Cavendish. Już od dwóch godzin mógł spokojnie iść do domu, ale nie zamierzał zmarnować takiej szansy. Czuł się, jakby dopiero co wstał rześki i wypoczęty w łóżka.
- Co udało się ustalić, panie dyrektorze? – zapytał Administrator NASA, Charles Bolden. Najważniejsza szycha w całej organizacji, ze statusem doradcy prezydenta do spraw badań kosmicznych. Nick Cavendish utożsamiał go niemal z bóstwem. Pewnie dlatego, że nigdy do tej pory nie miał szansy oglądać go na żywo. Starszy, spokojny czarnoskóry mężczyzna z wąsem w kolorze popiołu z kominka.
- Siedem godzin temu otrzymaliśmy informację, że zbliża się do nas z ogromną prędkością niezidentyfikowany obiekt kosmiczny. Po przejściu w ziemską atmosferę, wodował na wodach Pacyfiku, gdzie nasz śmigłowiec zidentyfikował pojazd jako kapsułę wyprodukowaną przez NASA. Po wnikliwej obserwacji okazało się, że był to model z początku lat siedemdziesiątych…
Nick Cavendish przez cały czas zastanawiał się, czy za chwilę Administrator nie zechce usłyszeć jego wypowiedzi. W końcu nie bez powodu się tu znalazł. Jako pierwszy kontakt. Utkwił wzrok w wielkie, niebieskie logo NASA znajdujące się cały czas za plecami dyrektora. Po raz pierwszy, odkąd wstąpił w szeregi Agencji siedem lat wcześniej, czuł się częścią wielkiej, wspaniałej historii.
Informacja, że kapsuła miała około czterdziestu lat, była nowością dla osób zebranych w sali. Poruszyli się nerwowo w krzesłach wymieniając gorączkowe spojrzenia. Ktoś wreszcie rzucił głośno, że to czysty absurd i szaleństwo.
- Niestety mamy tu do czynienia z faktem. Zresztą proszę spojrzeć – powiedział stanowczo dyrektor Carpenter, odwracając się do ściany z logo NASA. Następnie za pomocą pilota przygasił światła. Wszyscy momentalnie ucichli. Chwilę później logo podzieliło się wzdłuż na dwie części i zaczęło się rozsuwać. Oczom wszystkich ukazał się ekran, na którym od razu rozpoczęła się projekcja.
Najpierw obraz obiektu pędzącego w kierunku ziemi z nałożoną na to rozmową Nicka Cavendisha z Amerykaninem, który pierwszy zaobserwował to zjawisko. Później migawki wykonane przez kamerę śmigłowca. W końcu rozmowę Nicka z pasażerem kapsuły.
Cisza, jaka nastała w sali była niemal laboratoryjna.
Nick obserwował wszystkie najważniejsze osobistości NASA, które wpatrzone w ekran nie miały pojęcia, że zastygli w miejscach, jakby nie byli żywymi ludźmi tylko pomnikami. Wszystkie te twarze, stare, młode, białe i czarne, tak różne, wyrażały te same emocje. Niedowierzanie, szok i przede wszystkim głęboki niepokój.
A potem na ekranie oglądali, jak kapsuła powoli się otwiera i wychodzi z niej z trudem mężczyzna.
- Kto to, kurwa, jest? – wyszeptał Administrator NASA niemal bezgłośnie.
Astronauta wspinał się mozolnie po drabince spuszczonej ze śmigłowca, zbliżając tym samym twarz do oka kamery.
- Znam każdego astronautę w tym kraju, ale tę twarz widzę pierwszy raz w życiu – powiedział jeden z uczestników spotkania.
- Mężczyzna, który przyleciał w tej kapsule – zaczął dyrektor Carpenter – przedstawił się nam jako członek misji Perseusz Jeden. Kapitan Malcolm Cole.

* * *

Dzwonek w drzwiach Malcolma Cole’a zabrzęczał wściekle.
- Cóż za miła odmiana – mruknął właściciel domu, podnosząc się sprzed telewizora. Nie miał ochoty na pogaduszki ze Świadkami Jehowy. Co prawda zawsze sobie wyobrażał co im powie, jakich użyje argumentów. Kiedyś nawet przeczytał książkę na ich temat, więc miałby sporo do powiedzenia. Ale gdy przychodziło co do czego, stawał w drzwiach i po prostu mówił, że nie ma ochoty na rozmowę.
Zawsze.
Malcolm Cole uważał się za tchórza.
Podchodząc do drzwi zastanawiał się, jak tym razem będzie wyglądać zestaw. Starsza, sympatyczna kobieta i jej młodsza uczennica? A może kobieta i mężczyzna?
Sobotni poranek. Idealna pora i pogoda, żeby pogadać z tego typu ludźmi. Czy kiedykolwiek będzie lepszy moment?
- Kiedy indziej… - obiecał sobie Malcolm Cole, po czym otworzył drzwi. Wbrew jego oczekiwaniom, stało tam dwóch mężczyzn w średnim wieku, okularach przeciwsłonecznych i czarnych jak noc garniturach.
- Kapitan Malcom Cole? – spytał wyższy. Obaj wyglądali jakby przed chwilą uciekli z planu Matrixa.
- A kto pyta? – Malcolm starał się przeciągać ten dialog jak najdłużej się dało. Nikt nie zwracał się do niego tytułem „kapitan” przynajmniej od lat siedemdziesiątych, co podwyższyło zarówno jego czujność, jak i niepokój.
- Agent Carl Smith. FBI – powiedział, na potwierdzenie tych słów wyjmując legitymację ze zdjęciem. Wszystko wyglądało jak najbardziej autentycznie.
- Agent Smith? Poważnie? – Malcolm Cole pozwolił sobie na wplecenie odrobiny humoru w rozmowę, ale żadnemu z nich nie drgnęła nawet powieka.
- Czy nazywa się pan kapitan Malcolm Cole? – tym razem pytanie zadał drugi agent.
- Zgadza się.
- Urodzony 26 kwietnia 1948 roku w Atlancie w Stanie Georgia?
- Zgadza się.
- Pojedzie pan z nami do Houston – poinformował go funkcjonariusz. – Może pan jechać za nami swoim samochodem.
- Miałem inne plany – odparł Malcolm Cole, odwracając się mechanicznie w stronę wnętrza domu, jakby chciał ukazać cokolwiek, co wskazywałoby na wykonywanie jakiegoś czasochłonnego zajęcia. Tymczasem na włączonym ekranie telewizora leciała kreskówka ze Strusiem Pędziwiatrem, a na stole leżała miska z namokłymi płatkami kukurydzianymi. Malcolm Cole stał w niepranym od miesięcy granatowym szlafroku. „Inne plany” to ostatnie określenie jakie przychodziło na myśl po zobaczeniu tego starego i zapomnianego człowieka.
- To sprawa wagi państwowej, panie Cole – agent Smith zaniechał zwrotu „kapitan”. – Proszę się ubrać. Jesteśmy oczekiwani w Houston. Ma pan pięć minut.
- Proszę wejść – odparł zakłopotany Malcolm, czując lekkie zawroty głowy. – Może zaproponuję panom miskę płatków kukurydzianych.
- Pięć minut, panie Cole. – przypomniał agent Smith.
- Zaraz będę gotowy.

* * *

Atmosfera w Centrum Lotów Kosmicznych gęstniała z minuty na minutę. Całe kierownictwo zebrało się już na miejscu, a w oddzielnym pokoju Administrator NASA odbywał wideokonferencję z prezydentem Stanów Zjednoczonych, raportując wszystko, czego do tej pory się dowiedział.
- Jak to możliwe, panie Bolden? – zapytał prezydent. – W kosmosie nie było nikogo od kilku lat. W latach siedemdziesiątych nie było też przypadku zaginięcia żadnego z naszych statków kosmicznych. Ta kapsuła nie miała prawa się pojawić.
- Zgadza się, panie prezydencie – Charles Bolden wiercił się nerwowo w fotelu, jak uczniak strofowany przez dyrektora. – Ten astronauta twierdzi, że nazywa się Malcolm Cole i jest członkiem misji Perseusz Jeden. Obecnie przebywa u nas na obserwacji medycznej. Niestety nie zdołaliśmy się na razie dowiedzieć nic poza tym. W helikopterze po kilku minutach stracił przytomność i nie odzyskał jej do tej pory.
- Nigdy nie mieliśmy misji Perseusz Jeden! – brwi prezydenta uniosły się prawie do połowy czoła.
- To prawda, panie prezydencie – przytaknął Bolden. – Sprawdziliśmy jego dane. Rzeczywiście w siedemdziesiątym ósmym roku mieliśmy astronautę o tym nazwisku. Według naszych informacji wcześniej był pilotem odrzutowca, a potem ćwiczył się do lotu w kosmos. Ale nigdy nie poleciał.
- Dlaczego? – prezydent zbliżył twarz do kamery.
- Uległ wypadkowi samochodowemu, w wyniku którego stracił prawe przedramię i dłoń. W wypadku poniosła także śmierć jego żona. Od tamtej pory jest na rencie wojskowej i mieszka w Atlancie, w stanie Georgia. Agenci FBI już tam byli. Zgarnęli go i są w drodze do Houston.
- A ten astronauta z kapsuły…
- Ma prawą rękę, panie prezydencie – uprzedził pytanie swojego najwyższego zwierzchnika Charles Bolden.
- Proszę mnie informować o wszystkich postępach w sprawie. I nie chcę żadnych przecieków do mediów.
- Oczywiście – Administrator NASA skinął posłusznie głową i po chwili na ekranie ukazało się logo Białego Domu. Niechybny znak, że rozmowa dobiegła końca.
Charles Bolden rozluźnił mięśnie i opadł na oparcie fotela, wypuszczając połowę powietrza z płuc.
Kilka chwil później w pokoju pojawił się dyrektor Jonathan Carpenter.
- Za niecałą godzinę ten Malcolm Cole z Atlanty powinien być na miejscu – poinformował przełożonego.
- Proszę mi powiedzieć, dyrektorze – zaczął Administrator NASA – jakim cudem Malcolm Cole, astronauta, który wodował w nocy na Pacyfiku, twierdzi, że jest tym Malcolmem Colem, który pod koniec lat siedemdziesiątych stracił rękę i nigdy nie poleciał w kosmos?
- Jeden z nich kłamie – dyrektor Carpenter wzruszył ramionami.
- Ten, który nie był w kosmosie, czy ten który był?
Na tak postawione pytanie nie było odpowiedzi i wiedzieli o tym obaj. W tej samej chwili do małej salki, w której siedzieli, wszedł Nick Cavendish.
- Panie dyrektorze, Malcolm Cole się obudził. I jest gotów zeznawać.
- Doskonale – powiedział Charles Bolden, podnosząc się z fotela. – Jestem szalenie ciekaw, co ma nam do powiedzenia.
- I jest jeszcze jedna rzecz – Cavendish podał Boldenowi podniszczoną tekturową teczkę na dokumenty. – Akta Malcolma Cole’a. Znaleźliśmy je w archiwum.
- Świetnie, później je przejrzę.
- Proszę tylko spojrzeć na zdjęcie – zasugerował Cavendish. Charles Bolden przewrócił oczami, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie lubi jak mu się staje na drodze i zawraca głowę papierkami.
Otworzył teczkę i na pierwszej stronie ujrzał zdjęcie młodego, trzydziestokilkuletniego mężczyzny, uśmiechniętego od ucha do ucha, w skafandrze astronauty, na tle amerykańskiej flagi. Tak wyglądała każda fotografia astronauty NASA, zwłaszcza robiona w latach siedemdziesiątych.
- W czym rzecz? – spytał Bolden.
- Ta fotografia ma czterdzieści lat – zaczął Nick – a mężczyzna, który przyleciał tą przeklętą kapsułą wygląda identycznie. Jakby wczoraj wyszedł od fotografa.

Dla Nicka Cavendisha korytarze NASA ciągnęły się niemal kilometrami, choć w rzeczywistości sala, w której przebywał Malcolm Cole, była oddalona o niewiele ponad osiemdziesiąt metrów. Cavendish znów poczuł się kimś ważnym. Nie miał pojęcia co kryje się pod tajemnicą astronauty, ale miał przeczucie, że samo uczestnictwo w tej historii wywinduje go w hierarchii NASA. Jego żona będzie mu zatem musiała wybaczyć nieobecność na obiedzie.
Szklane drzwi otworzyły się bezszelestnie i oczom przybyłych ukazał się mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat w nowym podkoszulku z logo NASA, który siedział na kozetce. Wyglądał całkiem zdrowo, ale na twarzy również malował mu się niepokój.
- Nazywam się Jonathan Carpenter – przedstawił się gospodarz Centrum Lotów Kosmicznych – jestem dyrektorem tego ośrodka. To są Charles Bolden, Administrator NASA i jeden z naszych pracowników, z którym nawiązał pan kontakt radiowy, Nick Cavendish.
- Miło mi – odparł astronauta, wciąż trochę skołowany.
- Proszę się przedstawić – dyrektor Carpenter uśmiechnął się, pozorując gościnność i spokój, ale ci, którzy go znali, doskonale wiedzieli, że wręcz kipi z niecierpliwości.
- Oczywiście. Jestem kapitan Malcolm Cole. Astronauta z misji Perseusz Jeden.
Dyrektor Carpenter i Charles Bolden wymienili zakłopotane spojrzenia.
- Panie Cole – zaczął w końcu Bolden. – Proszę wybaczyć, ale wersja, którą pan przedstawia jest dla nas… niewiarygodna. NASA nigdy nie prowadziła misji Perseusz, a astronauta Malcolm Cole nigdy nie został wysłany w kosmos, na skutek wypadku, który pozbawił go prawej ręki.
- Z moimi rękami jest wszystko w porządku – powiedział domniemany Malcom Cole, na dowód pokazując obie sprawne dłonie swoim gospodarzom. – I byłem w kosmosie przez dwa lata. Możecie zapytać Jamesa Fletchera. Był administratorem, kiedy startowałem.
- Fletchera? – Carpenter uśmiechnął się lekko, jakby usłyszał jedną z największych niedorzeczności w życiu. – James Fletcher zmarł w dziewięćdziesiątym pierwszym na raka płuc. Dwadzieścia dwa lata temu.
Astronauta przełknął głośno ślinę i zaśmiał się nerwowo.
- Czy to jakieś żarty? – spytał w końcu. – Dwadzieścia dwa lata temu? Wystartowałem na pokładzie Perseusza w roku siedemdziesiątym siódmym i byłem w kosmosie dwa lata!
- Panie Cole, czy jakkolwiek się pan nazywa – tym razem Charles Bolden wyglądał na solidnie zdenerwowanego – w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym NASA nie wysłała nikogo w kosmos.
- Przecież sam się nie wystrzeliłem, do cholery! – astronauta wstał z kozetki i podszedł do Charlesa Boldena, który był niższy od niego o co najmniej piętnaście centymetrów.
- Proszę się uspokoić – zainterweniował dyrektor Carpenter i stanowczym ruchem odsunął Malcolma Cole’a od Administratora NASA. – Niech powie nam pan coś więcej o misji Perseusz.
Malcolm Cole westchnął głęboko, próbując się uspokoić.
- Mamy rok 2013? – spytał po chwili.
- Tak – potwierdził Nick Cavendish. Czuł się trochę jak użyteczny idiota. Kompetentny tylko na tyle, żeby potwierdzić aktualną datę.
Malcolm Cole złapał się oburącz za głowę, a na jego obliczu malował się niewymowny strach. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie zszedł z karuzeli. Wreszcie usiadł na łóżku i przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę nie mrużąc oczu.
- Chcę zostać sam – oznajmił, ale wciąż nie spojrzał nikomu w oczy.
Dyrektor Carpenter chciał coś powiedzieć, ale ręka Boldena na ramieniu uświadomiło mu, że tę akurat prośbę Malcolma powinni uszanować.
Kilkanaście sekund później Cole został w pokoju zupełnie sam. Ukrył twarz w dłoniach i poczuł przejmujące ukłucie żalu w klatce piersiowej.
- Boże, Susan… - szepnął, zupełnie nie zwracając uwagi na łzy cieknące mu po policzkach i wsiąkające w szarą wykładzinę.


* * *

Skrzydła wiatraka podłogowego zlewały się w rozmazane, jasnozielone koło. Nick Cavendish usiłował odnaleźć w nim jakąś inspirację, potrzebną do raportu na temat Cole’a-z-kosmosu, ale danych wciąż było za mało. Poza tym nie dojechał jeszcze ten drugi Malcolm Cole… Czy to mógł być zwykły zbieg okoliczności? Czy w tym samym czasie NASA miało dwóch astronautów, którzy nazywali się identycznie?
Niemożliwe… A co ze zdjęciem? Przecież człowiek, który wylatuje w kosmos w siedemdziesiątym siódmym, nie może po czterdziestu latach wyglądać niemal tak samo, jak w momencie kiedy wystartował. To się nie trzyma kupy!
Chyba że…
Otworzył po raz kolejny akta, które oddał mu Bolden. Stare papiery z lat siedemdziesiątych. Znajdowały się tam wszystkie dane o Malcolmie Cole’u, badania lekarskie, wcześniejsza kariera, przebyte choroby, postęp w przygotowaniach do misji Skylab. Nigdzie nie było ani słowa o Perseuszu. Ze zrezygnowaniem wpatrywał się w zdjęcie kapitana Cole’a. Uśmiechnięty facet w skafandrze astronauty. Oczywiście z amerykańska flagą w tle.
- Skąd się wziąłeś? – spytał, ale Malcolm ze zdjęcia milczał jak zaklęty.
Możliwości było wiele. Wariat, sobowtór, schizofrenik.
Jak można po czterdziestu latach wyglądać tak samo? Gdyby udało się znaleźć odpowiedź na to pytanie, każda firma kosmetyczna wydałaby na taki patent grube miliony.
I wtedy Nick Cavendish, przesiewając w umyśle różne możliwości, natknął się na całkiem niewielki kamyczek, który jakimś cudem nie przeszedł przez oczka sitka.
- Dylatacja czasu… - wypowiedział na głos, chociaż sam w to nie wierzył. Możliwość czysto teoretyczna. Żeby to miało sens, facet musiałby podróżować z prędkością bliską prędkości światła. Wtedy faktycznie na Ziemi mogłoby minąć trzydzieści sześć lat, a w kapsule tylko dwa. Tyle że taka podróż jest niemożliwa według twierdzenie Einsteina. Zresztą nikt nawet tego nie próbował sprawdzić. Niemożliwym było nawet wyprodukowanie takiego napędu… Słyszał co prawda o napędzie Alcubierre’a, ale ta teoria powstała kilkanaście lat później. Czy to możliwe, że ktoś z NASA wpadł na to wcześniej? To był najprostszy sposób, żeby obejść teorię Einsteina. Podróż w czymś na kształt pęcherza powietrznego, dookoła którego zaginałaby się czasoprzestrzeń.
Oznaczałoby to, że projekt Perseusz TEORETYCZNIE mógł mieć miejsce i oczywiście musiałby to być projekt tajny, o którym wiedziała tylko garstka ludzi.
Perseusz…
Nawet zakładając, że to prawda, pozostawała jeszcze kwestia dwóch Malcolmów Cole’ów. Na zdrowy rozum powinien być tylko jeden. Ten bez reki, który nigdy nie wystartował. Najlepiej dla wszystkich by było, gdyby ten drugi nie siedział kilka sal dalej.
Ale on przecież tu był. Fizycznie. Wylądował w kapsule. Spadł z nieba. To nie był żart. A z dokumentacji wynika, że nigdy go nie wystrzelono.
Na ostatniej stronie akt znajdowała się sucha wzmianka o wypadku i amputacji prawego przedramienia.
Wszystko wskazywało na to, że obecny administrator NASA nie miał pojęcia o misji Perseusz. Nawet prezydent był zaskoczony. A przecież jeśli coś takiego miało kiedykolwiek miejsce, to musiało się odbyć za przyzwoleniem najwyższych władz.
Pytania wciąż się mnożyły, a oprócz jednej mglistej historyjki rodem z science-fiction i naprędce skonstruowanej teorii spiskowej, Nick Cavendish nie miał nic. I nie dowie się nic nowego, dopóki nie porozmawia z Macolmem Colem.
Którymkolwiek.

* * *

Siedział sam na sam z człowiekiem, który poprzedniej nocy spadł w czterdziestoletniej kapsule do Pacyfiku i czuł się trochę nieswojo. Z początku kapitan Cole nie mógł zebrać słów. Kilka razy próbował zacząć, ale zaraz milkł. Nick Cavendish przyglądał się twarzy Malcolma, zmęczonym i przekrwionym oczom. Nie było wątpliwości, że ten człowiek nie tak dawno skończył płakać.
- Boli mnie głowa – powiedział. Ale to nie była wymówka. Raczej usprawiedliwienie swojego stanu.
- Rozumiem…
- Misja Perseusz była tajnym projektem przeprowadzonym przez NASA – zaczął wyjaśniać Cole, gdy już się trochę uspokoił – o którym wiedziało tylko kilkanaście osób ze ścisłego kierownictwa. Nie tyle obalał teorię Einsteina, co ją sprytnie obchodził. Zagięcie czasoprzestrzeni dookoła statku.
- Tak myślałem – Cavendish poczuł podnietę, że samodzielnie wpadł na tę możliwość. Wstał z krzesła i zaczął nerwowo przechadzać się po pomieszczeniu. – Czyli jednak to prawda! Tajny eksperyment naukowy. – Ale… właściwie jakim cudem wróciłeś? I dlaczego jest was dwóch?
- Na drugie pytanie nie umiem znaleźć odpowiedzi – przyznał niechętnie Malcolm. – A szansa na to, że wrócę wynosiła jeden do stu dwudziestu pięciu, jak to ktoś pięknie wyliczył. Stąd nazwa misji.
- Nie nadążam…
- Według mitologii greckiej, Perseusz był herosem, który został wysłany po głowę Meduzy. Nikt nie spodziewał się, że wróci stamtąd żywy.
- Więc jakim cudem…
- Jakiś miesiąc temu mój statek wpadł w czarną dziurę – wyjaśnił Malcolm takim tonem, jakby opowiadał o wycieczce do parku.
Nick Cavendish poczuł falę zimnego powietrza na całym ciele. To, co opowiadał ten facet mroziło krew w żyłach. Przez chwilę zastanawiał się, czy to wszystko jest rzeczywiście realne. W końcu nie spał od trzydziestu godzin.
- Nasi naukowcy chętnie pana posłuchają, panie Cole.
Malcolm Cole zastanawiał się co opowiedzieć, ale tok jego myśli przerwało pukanie do szklanych drzwi. Za nimi stał niski, otyły mężczyzna w okularach. Nick Cavendish rozpoznał w nim jednego z asystentów.
- Panie Cavendish – zaczął, gdy pozwolono mu wejść do środka – przyjechał Malcolm Cole.
- Doskonale – odparł Nick. – Wprowadź go.
Sześćdziesięciopięcioletni Malcolm Cole chwilę później wszedł do pomieszczenia i zamarł w pół kroku, gdy zobaczył, kto siedzi na kozetce.
- Kim jest ten człowiek?
- Nazywam się Malcolm Cole – przedstawił się astronauta.

* * *

- Nigdy nie sądziłem, że spojrzę swojej młodszej wersji w twarz i pomyślę, że jest cholernym szczęściarzem – powiedział starszy Malcolm Cole, gdy wreszcie udało im się zostać sam na sam na przeszklonym tarasie widokowym w Centrum Lotów Kosmicznych. Jedyną osobą, która kręciła się w zasięgu ich wzroku był ochroniarz za szklanymi drzwiami.
Lewą ręką sięgnął po papierosa, którym zaciągał się kilka sekund, patrząc w rozciągający się przed nim horyzont. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej liczył krople spadające do zlewu, sądząc, że już nic w życiu go nie spotka.
Jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że bierze udział w jakiejś chorej, absurdalnej grze. Ale dobrze wiedział, że to nie była żadna gra. NASA nie bawi się w takie żarty, chociaż w swojej historii wywaliła kilka miliardów dolarów na różne durnoty.
Od najwcześniejszych lat zbierał komiksy science-fiction, które teraz leżały w pudłach na jego strychu. Obserwował niebo przez teleskop kupiony za pieniądze oszczędzone z kieszonkowego i roznoszenia gazet.
Marzył o locie w kosmos od najmłodszych lat, podobnie jak wielu jego rówieśników. Ale tylko jemu miało się to udać. Jako świetny pilot odrzutowców dostał pozytywne rekomendacje i jako przyszły astronauta został włączony do jednego z programów kosmicznych. Przygotowywał się do misji. Podporządkował temu całe swoje życie.
A potem zdarzył się ten potworny wypadek, gdzie cudem przeżył, ale stracił rękę. Spojrzał z niechęcią na swoją protezę. Zakładał ją tylko jak musiał prowadzić samochód. Zresztą specjalnie dostosowany do jego kalectwa.
- Prawdę mówiąc, wolałbym wtedy umrzeć – wyznał młodszemu Malcolmowi Cole’owi. – Kiedy miałem twoją twarz, znajdowałem się od dwóch lat w głębokiej depresji. Miałem dwie nieudane próby samobójcze.
- Myślisz, że Susan gdzieś tam jest? – spytał młodszy Malcolm.
- Susan nie żyje.
- Zostawiałem ją dwa lata temu na Ziemi w najlepszym zdrowiu… Chciałbym do niej wrócić.
- Mój młody przyjacielu – starszy Cole znów zaciągnął się papierosem – nie wiem czy masz tego świadomość, ale odbyłeś podróż w czasie, która jest nie do odtworzenia. A nawet gdyby była, nikt ci tego nie sfinansuje.
- Gdyby tylko odtworzyć program Perseusz…
Starszy Malcolm Cole nagle wyostrzył wzrok, wyprostował się i zastygł w tej pozie. Papieros powoli żarzył się między jego palcami, a z każdą sekundą spalona część stawała się coraz dłuższa, wyginając się ku ziemi.
- Hugh Everett miał rację – powiedział w końcu. – Jego teoria…
- Wszechświat równoległy?
- Dokładnie – ożywił się starszy Malcolm. – W twoim wszechświecie nie miałem wypadku i poleciałem w kosmos, gdzie spędziłem dwa lata. Ale ponieważ leciałem niemal z prędkością światła, zaszło zjawisko dylatacji czasu i pojawiłem się na Ziemi, gdzie minęło trzydzieści sześć lat. Tylko jak przedostałem się ze wszechświata równoległego tutaj?
- Nie podoba mi się, że mówisz o tym w pierwszej osobie – zaśmiał się młodszy Malcolm Cole. – Bo wszystko to, o czym powiedziałeś zrobiłem ja.
- Ale jak się tu…
- Czarna dziura – odpowiedział natychmiast astronauta. – Wpadłem w nią jakiś miesiąc temu. Przez chwilę nawet straciłem przytomność, ale potem, gdy się ocknąłem, okazało się, że minęły niecałe dwie godziny i znajduję się na ustalonej ścieżce, więc zignorowałem całą sprawę. Chociaż wtedy straciłem kontakt z Houston.
- Z twoim Houston.
- Z moim Houston.
- To niesamowite, że wiesz tyle ile ja – starszy Malcolm podrapał się po głowie. – Ciekawe, w którym dokładnie momencie nasze wspomnienia się rozchodzą. Pamiętasz most nad Whiteoak w Houston?
- Nic mi to nie mówi…
- Dzień przed moim wypadkiem – zaczął – poszliśmy z Susan nad Whiteoak i staliśmy nad tym mostem, obserwując zachodzące słońce. Powiedziałem jej wtedy, że jest wielką szczęściarą, bo ja nie zobaczę zachodzącego słońca przez dłuższy czas. Następnego dnia planowany był start rakiety. Ci z NASA pozwolili nam spędzić ostatni wieczór razem. Rozmawialiśmy wtedy o tym, że mogę nie wrócić, chociaż żadne z nas nie myślało o tym na poważnie. Powiedziała mi wtedy, że jak nie wrócę, to codziennie będzie przychodziła na ten most podczas zachodu słońca. Boże, ile bym dał żeby ją znów zobaczyć. Po stokroć bardziej wolałbym już zginąć w kosmosie. Tymczasem musiałem pochować własną żonę. I rzucić garstkę ziemi na jej trumnę. Lewą dłonią, bo prawej już nie miałem.
- Ta misja… To miał być Perseusz?
- Tak – skinął głową starszy Cole.
- Ale oni twierdzą, że nic takiego nie miało miejsca.
- Dokopią się do papierów. Pewnie są gdzieś pod kluczem u kogoś naprawdę ważnego w samym Waszyngtonie… Zresztą rakieta nigdy nie wystartowała. Doszło do serii awarii i projekt zarzucono.
- W „moim” Houston wszystko poszło jak po maśle – stwierdził Malcolm astronauta.
- Jesteś urodzonym szczęściarzem.
- Oboje straciliśmy Susan – zauważył. – Ale w inny sposób.
- Może gdzieś tam – starszy Malcolm wykonał nieokreślony ruch dłonią z papierosem – jest wszechświat, w którym jakiś Malcolm Cole jest szczęśliwy ze swoją Susan.
- Choćby nie wiem ile było wszechświatów, każdy Malcolm Cole to pieprzony uparciuch zapatrzony w gwiazdy. To wystarczy, żeby stracić Susan w nieskończoną ilość sposobów.
- To prawda… - westchnął starszy Malcolm. – Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć…
- Panowie – ochroniarz wszedł na taras, przerywając rozmowę. Obydwaj zwrócili się w jego kierunku. – Prezydent Stanów Zjednoczonych chciałby z wami zamienić parę słów.

* * *

Cztery godziny później młodszy Malcolm Cole skończył właśnie brać prysznic i wyszedł z kabiny. Susząc włosy, zastanawiał się co powinien zrobić. Jakie mają plany wobec niego. W końcu jest dzieckiem tajnego eksperymentu NASA. Osobą z równoległego wszechświata. Takich jak on nie wypuszcza się na ulicę między zwykłych ludzi.
Spojrzał w lustro. Ujrzał twarz mężczyzny po trzydziestce z lekko krzywym zgryzem i długimi czarnymi włosami, których nie ścinał od dwóch lat. Przypomniał sobie jaki szok przeżył, gdy przedstawiono mu jego starszą wersję. Facet teoretycznie miał sześćdziesiąt pięć lat, ale wyglądał kilka lat starzej. Krótkie, siwe włosy i łysina na środku głowy, podkrążone oczy, blizna w kąciku ust i ta proteza ręki. Nawet zwykle bystre i szczere oczy pozostawały ukryte jakby za mgłą smutku.
Uśmiechnął się, gdy zrozumiał, że według tutejszego czasu sam urodził się przecież sześćdziesiąt pięć lat wcześniej. Gdzieś stracił trzydzieści cztery lata. Chociaż z drugiej strony nikt w jego wieku nie wyglądał tak dobrze.
Gdy wysuszył włosy, przeszedł do prosto urządzonego pokoju z łóżkiem dla astronautów. Na stoliku przy łóżku zauważył kartkę, której wcześniej nie było. Na kartce, grubym flamastrem ktoś napisał wielkimi literami: „dla Malcolma Cole’a, który był w kosmosie”.
Odwrócił kartkę na drugą stronę. Oczy podążały za kolejnymi linijkami tekstu, równocześnie powodując, że jego czoło marszczyło się coraz bardziej.
Gdy doszedł do końca, rzucił kartkę na łóżko, w ekspresowym tempie założył spodnie i podkoszulek, po czym usiłował opuścić pokój, ale drzwi były zamknięte. Skorzystał więc z telefonu wewnętrznego, znajdującego się na komodzie.
- Tu Malcolm Cole – powiedział do słuchawki, gdy tylko odezwał się operator. – Muszę natychmiast rozmawiać z dyrektorem Carpenterem. To pilne!

* * *

„Drogi Malcolmie,
Dziękuję, że pojawiłeś się w moim życiu, które utknęło w martwym punkcie. Potrzebowałem tej rozmowy. Musiałem zobaczyć swoją młodszą wersję, żeby zarazić się tą energią. Proszę cię, żebyś nie zmarnował swojego życia tak, jak ja to zrobiłem.
I pamiętaj, żeby przebadać się na raka prostaty, który pewnie pojawi się u ciebie za kilkanaście lat. Pewnie pożyjesz trochę dłużej niż ja.
W każdym razie dziękuję ci, że dałeś mi odwagę. Pojechałem spotkać się z Susan.
Ten wszechświat jest za duży na dwóch Malcolmów Cole’ów, jak to mawiali kiedyś w starych, dobrych westernach.

Trzymaj się,

Malcolm Cole

P.S. Wiesz, że Stonesi ciągle koncertują?”

- Gdzie on jest? – spytał dyrektor Carpenter, po zapoznaniu się z treścią listu.
- Pojechał na most nad Whiteoak – odparł rozgorączkowany Malcolm. – Ale pewnie już go tam nie spotkacie żywego.

* * *

Nick Cavendish siedział w domu i oglądał wieczorne wiadomości, popijając gorącą herbatę. Rozkoszował się spokojem domowego ogniska, choć w głowie wciąż huczały mu echa wydarzeń z ostatniej doby. A w perspektywie czekał go awans. Idealny i fascynujący dzień. Z gatunku tych, których nie zapomina się do końca życia.
- Kocham cię, Louise – powiedział do swojej żony, siedzącej na kanapie obok, z podkulonymi nogami. – I nigdy cię nie stracę.
- Skąd taka nagła czułość? – spytała z nutką podejrzliwości w głosie.
- Kocham cię, Louise – powtórzył Nick. – W tym wszechświecie i w każdym innym.
- Jesteś szalony – zaśmiała się, po czym wymienili gorący pocałunek.
Zupełnie nie zwracali uwagi na ekran telewizora, gdzie pokazywano wyciągany z Whiteoak wrak samochodu, który wcześniej z całym impetem uderzył w metalowe barierki i wpadł do wody. Kierowca, sześćdziesięciopięcioletni Malcolm Cole, był przypięty pasami i zginął na miejscu.
Na bocznych drzwiach samochodu namalowany był czarnym sprayem napis.
Perseusz Dwa.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
U Ciebie nigdy nie ma zbyt wielu błędów, to się nie bawię w ich łapanie, czasem, jak coś mi się rzuci w oczy, to zaznaczę Big Grin

Cytat:Książki od dawna były nieoczytane
Wiem, o co chodzi, ale jednak o bym wywalił, nieczytane oddaje sens, a oczytany, to przecież ktoś, kto dużo książek przeczytał, książka sama siebie nie czyta ^^
Cytat:wzdychał, i w które miał kiedyś się wzbić.
ten przecinek jest tu zbędny
Cytat:spokojnej wody[,] pooranej jedynie zmarszczkami wywołanymi przez pęd powietrza z helikoptera.
tu za to bym wstawił
Cytat:Co to do cholery ma być?
do cholery to raczej wtrącenie, też w przecinki je!
Cytat:Doskonale wiedział co znaczy ten symbol.
tu chyba też ;c
Cytat:W ten sposób lądowało już wiele załóg statków kosmicznych. Osobiście przywitał w ten sposób
takie powtórzenie sposobów mi nie pasuje, nieładnie wygląda, a raczej można łatwo uniknąć tego, a niezbędne raczej nie jest
Cytat:- Tu Ważka 4. Odbiór – usłyszeli w głośniku porucznika Douglasa.
Wydaje mnie się, że "Odbiór. - Usłyszeli w głośniku", gdyż jako iż wiesz, czemu i pewnie przeoczenie Big Grin
Cytat:wodował na wodach Pacyfiku
chyba samo "na Pacyfiku" wystarczy
Cytat:Cisza, jaka nastała w sali była niemal laboratoryjna.
czemu laboratoryjna cisza? nigdy nie jest cicho w labie Big Grin
Cytat:Ale ponieważ leciałem niemal z prędkością światła
wg teorii napędu, który wcześniej wspominałeś, przekroczył prędkość światła, zagiął czasoprzestrzeń, ale może zaraz coś wyjaśnisz
Cytat:Kierowca, sześćdziesięciopięcioletni Malcolm Cole, był przypięty pasami i zginął na miejscu.
na końcu bardziej mi pasuje "ale" od "i", bo zginął pomimo pasów, a nie dzięki nim

Hmmmm. Dobra, tam wyjaśniłeś, jak potraktowałeś czarne dziury, okok. Powiem tak, jest napisane świetnie, zjadłeś trochę przecinków jak na moje oko, ale to drobnostka. Czyta się dobrze, nic zbytnio nie wadzi, no ale to przeważnie tak u Ciebie już jest ^^ Wpadłeś na fajny pomysł, od początku się zastanawiałem, jak go rozwiniesz i co się okaże, ale - niestety - okazało się to, czego się spodziewałem. Mało oryginalnie, sam musisz przyznać. Niemniej, wciąga, usiadłem i przeczytałem od razu, mimo że nie miałem nastroju i chciałem tylko zerknąć. W sumie, jakby nie patrzeć, są dwa zakończenia, to wyjaśniające i to kończące. To drugie bardzo mi się podobało, smutne, ale z humorem.
Daję 4/5 za to, że liczyłem na bardziej oryginalne wyjaśnienie Wink
Pozdrawiam
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#3
To moje pierwsze opowiadanie w konwencji science-fiction. Niezbyt pewnie się jeszcze czuję na tym gruncie, ale lubię się sprawdzać w różnych gatunkach, więc prędzej czy później musiałem coś takiego napisać...
Dziękuję za wnikliwe zapoznanie się z tekstem i komentarz.
Może wyjaśnienie faktycznie jest oczywiste, zwłaszcza dla tych, którzy s-f połykają bez przegryzania...
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Również raczej rzadko mam styczność z s-f, ale pamiętając Twoje niezłe testy obyczajowe i satyryczne, z chęcią sprawdzę, jak sobie radzisz "na wyjeździe". Wink

Cytat:zakończył rozmowę i nie czekając na odpowiedź mężczyzny po drugiej strony linii, odłożył słuchawkę.
Jakaś literówka musiała się gdzieś tu zabłąkać.

Cytat:Malcolm Cole był kiedyś w zdecydowanie lepszej formie, lecz [ta] bezpowrotnie przeminęła razem z młodością i miłą otuliną zdrowia psychicznego.
Dodałbym słówko.

Cytat:. Doskonale wiedział co znaczy ten symbol
Bardziej pasowałoby mi - oznacza.

Cytat:Nick Cavendish siedział cały czas z boku i przypatrywał się tej wymianie zdań, która przypominała pojedynek wprawnych tenisistów
Będąc dosłownym to przysłuchiwał Wink

Cytat:Wszyscy momentalnie ucichli. Chwilę później logo podzieliło się wzdłuż na dwie części i zaczęło się rozsuwać. Oczom wszystkich ukazał się ekran, na którym od razu rozpoczęła się projekcja.
Lekko się gryzie.

Cytat:- Mężczyzna, który przyleciał w tej kapsule – zaczął dyrektor Carpenter – przedstawił się nam jako...
Poczułem ciary, autentycznie. Mocny moment!

Cytat:Nie miał pojęcia co kryje się pod tajemnicą astronauty
Przecinek po "pojęcia". Tak mi się wydaje.

Cytat:Czuł się trochę jak użyteczny idiota. Kompetentny tylko na tyle, żeby potwierdzić aktualną datę.
Wink

Cytat:. Zakładał ją tylko jak musiał prowadzić samochód. Zresztą specjalnie dostosowany do jego kalectwa.
Mógłbyś coś dopisać o nienawiści Malcolma do samochodów, w końcu to przez auto runęły jego marzenia.

Zakończenie - malina, człowieku! Big Grin

Od początku budujesz fajny obraz kojarzący się z filmami s-f, twardzi dyrektorzy, obowiązkowo z wąsem i nie ceregielący się w formułki podczas rozmów z podwładnymi, występuje również sam prezydent, eegancko. Ogólnie w opowiadaniu bardzo czuć Amerykę i to mi się podoba.

Podobał mi się opis domu Malcolma - te zasłonięte firany w oknach, brrr!

Nick to lekko nudnawa postać, taki nośnik historii, starałeś się go rozbudować, ale do mnie to średnio trafiło. Z kolei Malcolm, o, tutaj rzecz ma się zupełnie inaczej. Ten bohater jest niezwykle intrygujący w każdej ze swoich postaci. Współczuję mu, goniącemu wiecznie za marzeniami. Udał Ci się tragizm.

Kawał dobrej prozy. Może ogólny zamysł nie jest jakiś mega-oryginalny, ale to w jaki sposób poprowadziłeś tę historię nadgania ten fakt wielokrotnie. Czuć przemyślany tok narracji, wiedziałeś dobrze, gdzie i kiedy co opisać, a co przemilczeć, bardzo sprytnie z pożytkiem dla czytelnika.

Dałeś radę, jestem w pełni zadowolony z lektury. Cool
Pozdrawiam!
Odpowiedz
#5
Cytat:Z bezlitosnego miejsca pełnego migoczących ekranów i niezmierzonej ilości przycisków i kolorowych lampek. Z miejsca, gdzie historia zapisała się złotymi zgłoskami. Z miejsca, gdzie wylano hektolitry potu, gdzie stres rozsadzał niejedno serce, gdzie przeżywano chwile klęski, ale też wielkich triumfów, którymi emocjonował się cały kraj, siedząc w napięciu przed telewizorami.
eeee. to nie amerykański film. Ani nawet amerykańskie opowiadanie.
Cytat:Teoretycznie sprawiał wrażenie człowieka,
teoretycznie? To sprawiał to wrażenie czy nie?
Cytat:To nie cieknący kran sprawił, że nie mógł zmrużyć oka. To ciężar życia, które potoczyło się nie tak jak chciał. Poczucie zmarnowanej szansy.
mogłeś tego nie pisać tak otwarcie. Trochę, no wiesz, subtelniej można by było człowieka potraktować.
Cytat:wszystko walało się gdzieś po ścianach, półkach i szufladach, nie zwracając już uwagi swojego właściciela.
co za RZECZY bezczelne no, tak olać właściciela.
Cytat:Stosowna warstwa kurzu przykrywała tekturowe pudła i tajemnicze przedmioty przykryte starymi prześcieradłami. Malcolm Cole miał swoją historię. Malcom Cole miał swoje marzenia. Malcolm Cole miał swoje tajemnice.
Ale nade wszystko, Malcolm Cole miał żonę.
w tym momencie śmiechłam. Wiesz, co jest nie tak z tym opowiadaniem? Piszesz je tak, jakby to była jednak z twoich humorystycznych historyjek, i stosujesz te same środki, które tutaj kiepsko się sprawdzają.

Cytat:Już od dwóch godzin mógł spokojnie iść do domu, ale nie zamierzał zmarnować takiej szansy.
od dwóch godzin mógł iść? Coś w tym zdaniu logika siada.
Cytat: Czy nazywa się pan kapitan Malcolm Cole?
nazywa się kapitan? To mi przypomina Avengersów i tekst "Phil?On ma na imię Agent"
Cytat:zupełnie nie zwracając uwagi na łzy cieknące mu po policzkach i wsiąkające w szarą wykładzinę.
serio?

No dobra, co zrobiłeś źle już ci mniej więcej napisałam. Stwierdzam niniejszym, że opowiadaniu trochę brakuje do ideału. Nie, nie jestem zadowolona z lektury. Jeśli chodzi o SF, musisz imho jeszcze poćwiczyć. Pomysł jest dobry, ale napisałeś to w taki sposób, że ciężko mi to strawić. Ten sposób pisania nie pasuje do konwencji SF.

Odpowiedz
#6
(03-09-2013, 11:50)księżniczka napisał(a): eeee. to nie amerykański film. Ani nawet amerykańskie opowiadanie.

Nie sądzę by narodowość autora miała znaczenie. Akcja dzieje się w Ameryce, bohaterem są Amerykanie. Więc trzeba oddać ich mentalność, a spora część z nich jest naprawdę dumna z misji kosmicznych.

Cytat:
Cytat:To nie cieknący kran sprawił, że nie mógł zmrużyć oka. To ciężar życia, które potoczyło się nie tak jak chciał. Poczucie zmarnowanej szansy.
mogłeś tego nie pisać tak otwarcie. Trochę, no wiesz, subtelniej można by było człowieka potraktować.

Uważam, że jeden tego typu wtręt musiał się pojawić. Rozcieńczyłem ten efekt cieknącym kranem, żeby się tak na gościa nie rzucać wprost Tongue

Cytat:
Cytat:wszystko walało się gdzieś po ścianach, półkach i szufladach, nie zwracając już uwagi swojego właściciela.
co za RZECZY bezczelne no, tak olać właściciela.

Strona bierna. Nie widzę w tym nic zdrożnego, zwłaszcza w tekście literackim. Każdy chyba wie o co chodzi.

Cytat:w tym momencie śmiechłam. Wiesz, co jest nie tak z tym opowiadaniem? Piszesz je tak, jakby to była jednak z twoich humorystycznych historyjek, i stosujesz te same środki, które tutaj kiepsko się sprawdzają.

To nie jest zabieg humorystyczny. Zresztą sugerujesz, jakbym miał tego więcej. Z tego co pamiętam, to nie mam. Więc trudno chyba twierdzić, że w tych kilku zdaniach zawiera się źródło tego-co-jest-nie-tak-z-tym-opowiadaniem. Humoru tu praktycznie nie ma, bo nie miało być. Nawet w przytaczanym fragmencie. Więc nie rozumiem tej diagnozy.

Cytat:nazywa się kapitan? To mi przypomina Avengersów i tekst "Phil?On ma na imię Agent"

Może pytanie, czy ktoś nazywa się kapitan Malcolm Cole trochę zgrzyta, ale "czy jest pan kapitanem Malcolmem Colem" brzmi jeszcze gorzej, więc zdecydowałem się na pierwszą wersję. A słowa "kapitan" nie mogłem pominąć, ze względu na realia i dobitność całej sceny.

Cytat:Ten sposób pisania nie pasuje do konwencji SF.

Czytałem różne opowiadania S-F i nie odnoszę wrażenia, żeby mój sposób pisania nie pasował do gatunku. Może bym się nad tym głębiej zastanowił, ale właściwie nie napisałaś mi dlaczego. Chyba, że chodziło o styl z rodem moich "humorystycznych historyjek". Jeśli tak, to muszę się nie zgodzić, bo tam styl jest zupełnie inny. Widocznie jest to wrażenie mocno subiektywne, bo Hanzo i Haniel nie mieli z tym problemów.

Niemniej dziękuję za komentarz i czasami konstruktywną krytykę Smile Z tych ośmiu rzeczy, które mi wytknęłaś, wezmę sobie do serca ze dwie, bo są faktycznie pożyteczne Smile Procentowo może niewiele, ale ilościowo już tak Big Grin
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
Długi tekst i pewnie dlatego mało komentarzy, ale było warto przeczytać. Drogi Laju, niemal wszystko, co napiszesz, niesie ze sobą jakąś pozytywną energię i albo rozbawia i poprawia humor, albo - jak w tym przypadku - wzrusza i wywołuje refleksje nieco podbite smutkiem, choć pogodne. Osiągnięcie takiego efektu uważam za sztukę i bardzo cenię takie teksty, jak i ich twórców.
Zakończenie wątku starszego Cole'a jest przykre, choć wywołuje katharsis - bo zdecydował się na coś.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#8
Teksty Laja się miło komentuje... Więc do rzeczy!SmileSmile

Tekst mnie nie ujął... Trochę nudnawy i jak ktoś zauważył Nick jest trochę źle stworzoną postacią. Malcolm też troszkę słaby, ale lepszy. Kruk napisała, że tekst wywołuje refleksje... Moim zdaniem nie ma tu tego czegoś co sprawia, że czuje się emocje wraz z bochaterami. Jednocześnie tekst jest trochę ciekawy, co z tym Malcolmem?!? Choć tak naprawdę to domyślałem się...
Nie postarałeś się zbytnio Laj...
Gdybym mógł to dałbym 3 lub 4 gwiazdki...
Wiersze mam grafomańskie, a rymy jak psy bezpańskie.
Brudne i mętne, jakby z powalonej głowy wzięte.
Nie wkładam w nie wiele pracy, są głupie... jak pies bacyCool
Odpowiedz
#9
Pisząc to opowiadanie, wydawało mi się, że najważniejszą rzeczą będzie fakt pojawienia się drugiego Malcolma. Że to wyjaśnienie będzie zaskakujące i uderzające. Ale w miarę pisania już wiedziałem, że chcę postawić na co innego. Na samą końcówkę. Wcześniejsza część miała służyć tylko ładowaniu emocji, a potem rozmyciu ich w środku i gwałtownemu uderzeniu na końcu.
Chcę też wyjaśnić coś na temat Nicka. Chociaż jest obecny na początku i na końcu opowiadania, to wcale nie jest głównym bohaterem. To po prostu, jak ktoś wcześniej zauważył, nośnik historii. Najważniejszą postacią, wokół której kręci się wszystko, jest Malcolm. Nick jest świadkiem niezwykłego wydarzenia. Kimś, kto zupełnie przypadkowo trochę się wybił i nagle nabrał ambicji. Taki mały karierowicz.
Malcolm jest jednocześnie zarówno człowiekiem przegranym, jak i wygranym. Wydawało się, że jego życie już nie ma sensu. Świat o nim nawet nie tyle zapomniał, ile nawet nigdy się nie dowiedział. Tymczasem na stare lata wszystko odwróciło się do góry nogami i nabrało dla niego przyspieszenia. Element S-F niby dominuje, ale tak naprawdę stał się tylko tłem. Może dlatego kilka osób się rozczarowało, tudzież nie było zaskoczonych wątkiem kosmicznego paradoksu. Dla mnie ważniejsze stało się "drugie zakończenie" i decyzja Malcolma.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#10
Jedno z lepszych amatorskich science fiction jakie czytałem na portalach. Jest to mój ulubiony gatunek literacki, interesuje się nim od dziecka, podobnie jak astronomią i literaturą popularnonaukową. Niedawno jestem po lekturze S. Hawkinga "krótka historia czasu." Zaczynając od rzeczy, które mi się nie podobały, to był koncept czarnej dziury. Zbliżając się do osobliwości czas praktycznie się zatrzymuję, a odległość między głową, a stopami będzie olbrzymia. Innymi słowy ciało będzie rozciągnięte. Gdy już statek wpadnie w stan osobliwości nie ma szans się wydostać. Czas, materia, światło. Nie wiadomo co dzieje się wewnątrz osobliwości, najpewniej wszystko ginie, ciśnienie musi być niewyobrażalne. Ale można wyminąć tą opcję, bo prawdopodobnie jedyna rzecz jaką ucieknie przy zetknięciu się z czarną dziurą jest antycząstka. Tak więc na siłę można by to wyjaśnić, że to fantomowe widziadło powróciło. Antyciało mogłoby przetrwać być może w innym wymiarze. I można tu wyjaśnić przerzut do innego wymiaru i podróż w czasie. Jeśli czas nie jest liniowy, to podróżnik w czasie, cofając się trafia do równoległego wszechświata, świetne wyjaśnienie, na zmiany. Jeśli tych odgałęzień jest setki tysięcy w czasie, to będzie tyleż samo Malcolmów. Nie jest to jakaś wada, ale wykorzystanie czarnej dziury, jest dla mnie trochę karkołomne. Jakaś pętla, fluktuacja, zator w czasie, coś jak było w planecie małp, byłoby skromniejsze, ale bardziej trafne. Czarna dziura w filmie Kula, mnie dobiła. Z tego co czytałem u Hawkinga, twierdził, że podróżnik w czasie nie mógłby dotknąć swego alter ego z przeszłości, bo według zasady entropii, nastąpiłaby dezintegracja. Byłoby ciekawie, ale to tylko teoria. Prędkość światła też moje wątpliwości wzbudza. Z tą prędkością czas najpewniej staje w miejscu. Wszystko we wszechświecie obraca się wokół gęstości i grawitacji. Jeśli porównać przestrzeń do płachty, zakrzywia się ona gdy coś jest ciężkie, na przykład gwiazda. Musiałby tu zostać wymyślony jakiś fajny patent na zakrzywianie przestrzeni, wykluczyć trzeba teleportację, nie można się przenieść w miejsce którego się nie zna, bo można wtedy wpaść na jakiś obiekt, np, na czarna dziurę. Wybacz za przynudzanie, ale bardzo się wciągłem, lubię takie tematy. Teraz plusy, absolutnie pobudziło mnie intelektualnie. Chyba wspomniałeś, że nie siedzisz w takich klimatach, i moim zdaniem bardzo dobrze. Być może dlatego podszedłeś do tego bardzo świeżo i ciekawie. Jest dużo ciekawiej gdy muzyk Jazzowy, nagle trafi do kapeli metalowej, wiesz jest inne spojrzenie. Dla mnie tekst nie był wtórny, wręcz przeciwnie. Byc może eksploatowany temat, ale się obroniłeś, a wielu się już wyłożyło. Delikatna sprawa, bo prawdopodobnie gdybyś trochę źle to napisał, to dobry pomysł by przepad. Przy zakończeniu, kiedy już wszystko zostało wyjaśnione historia może się wydała prosta, ale akcenty które przytrzymywały napięcie były świetne. Czytam na tym portalu już od jakiegoś czasu i postanowiłem się odezwać na dziale z science fiction przy tytule który spodobał mi się najbardziej. Nie przepadam, za akcją. Sięgam po fantastykę, ale niestety bardzo często science fiction jest tylko kosmetycznym zabiegiem dla pokazania akcji. Od leniwego, nieśpiesznego początku wiedziałem, że mi się spodoba. Utrafiłeś perfekcyjnie w mój gust. Podszedłeś do tematu na poważnie i z szacunkiem. Były momenty, które wzbudziły we mnie napięcie, jak na przykład, przy tej kapsule. Nie miałem pojęcia co z niej wyjdzie. A jak okazało się, że było dwóch Malcolmów, już w ogóle nie umiałem przewidzieć w którą stronę historia pójdzie. Postać Malcolma była niejednoznaczna, poleciał w kosmos pomimo tego, że to miała być misja prawie niemożliwa, a miał Susan na Ziemi. Wątek, jak w greckiej tragedii. Pogratulować muszę tytułu, bardzo ciekawy. Chciałbym być obiektywny, ale dawno nie miałem tyle radości przy czytaniu. Przyznam, że nie skupiłem się na charakterach, ale na wyłapywanie kwestii naukowych. Miałeś też odwagę, umieszczać akcję w obcym kraju. Ja bardzo się tego boje kiedy piszę, żeby się nie zbłaźnić niewiedzą, czy też ignorancją. Wiadomo, najlepiej pisać o podwórku, który się dobrze zna. Musiałeś chyba uważniej obserwować takie filmy jak tajemnica Andromedy, niż Armageddon. Nie zauważyłem kiczu. A zakończenie absolutnie rozczulające i piękne. Jak wisienka, było oczywiście trochę błędów, ale ogólne wrażenie bardzo pozytywne. Bardzo mi poprawiło humor. Pozdrawiam.
Odpowiedz
#11
(10-11-2013, 22:03)Ahab napisał(a): Jedno z lepszych amatorskich science fiction jakie czytałem na portalach.

Musiałem przeczytać cały Twój komentarz dwa razy, bo pierwszym zdaniem mnie praktycznie znokautowałeś. Do tego stopnia, że z pierwszego czytania mało co pamiętam Tongue
W każdym razie dziękuję, zwłaszcza, że to mój absolutny debiut w tym gatunku.

Cytat:Zaczynając od rzeczy, które mi się nie podobały, to był koncept czarnej dziury.

To, co piszesz później pokazuje, jaką niewielką mam wiedzę na polu fizyczno-astronomicznym, co dla kogoś piszącego gatunek s-f jest jak kula u nogi. Wiedziałem o tym, zabierając się do pisania "Głowy Meduzy", ale nie chciałem żeby te właśnie teorie stały na pierwszym planie. Miały stanowić tylko tło. Miałem tylko nadzieję, że pisząc o czarnej dziurze, teorii Hugh Everetta i dylatacji czasu, nie dokonałem jakichś kompromitujących pomyłek. Zawsze można mieć nadzieję, że choć w minimalnym stopniu to wszystko jest możliwe. Zabrakło mi zaplecza wiedzy na ten temat, przyznaję się bez bicia. Ale już wiem do kogo się zgłosić jako konsultanta, gdyby mi przyszło do głowy jeszcze raz napisać coś w tej konwencji ;-)

Cytat:Teraz plusy, absolutnie pobudziło mnie intelektualnie.

Trochę mnie zaskoczyłeś, bo myślałem, że niedociągnięcia natury naukowej będą dla Ciebie na tyle drażniące, że lektura nie sprawi Ci przyjemności. A tu Cię pobudziło intelektualnie! Jeśli pod wpływem mojego tekstu przybyła Ci choć jedna szara komórka w mózgu, to warto było to napisać Tongue

Cytat:Dla mnie tekst nie był wtórny, wręcz przeciwnie. Byc może eksploatowany temat, ale się obroniłeś, a wielu się już wyłożyło.

To też miłe słowa, zwłaszcza od kogoś, kto z pewnością łyknął w życiu o wiele więcej S-F niż ja. Jak już tłumaczyłem, dla mnie bardziej istotne było zakończenie właściwe niż samo wyjaśnienie dylatacji czasu i istnienia dwóch Malcolmów.

Cytat:Przy zakończeniu, kiedy już wszystko zostało wyjaśnione historia może się wydała prosta, ale akcenty które przytrzymywały napięcie były świetne.

Kiedyś już mi ktoś napisał, że mam coś takiego jak wyczucie literackie. Że niby wiem, w którym miejscu zrobić napięcie, gdzie coś urwać, gdzie przedłużyć itp. Ja sobie tłumaczę tym, że sam się wczuwam w czytelnika i wiem, co chciałbym przeczytać i jak mnie można zaskoczyć. Podejrzewam, że ma to związek z empatią, której posiadam trochę w nadmiarze. Przydaje się w tworzeniu literatury, ale w pracy zawodowej już nie bardzo Tongue

Cytat:Od leniwego, nieśpiesznego początku wiedziałem, że mi się spodoba. Utrafiłeś perfekcyjnie w mój gust. Podszedłeś do tematu na poważnie i z szacunkiem. Były momenty, które wzbudziły we mnie napięcie, jak na przykład, przy tej kapsule. Nie miałem pojęcia co z niej wyjdzie. A jak okazało się, że było dwóch Malcolmów, już w ogóle nie umiałem przewidzieć w którą stronę historia pójdzie. Postać Malcolma była niejednoznaczna, poleciał w kosmos pomimo tego, że to miała być misja prawie niemożliwa, a miał Susan na Ziemi. Wątek, jak w greckiej tragedii.

Bardzo długo w mojej głowie rozwijała się ta historia. Sam byłem ciekaw co z tego wyjdzie. A inspiracją był utwór Queen o tytule '39. Traktuje właśnie o dylatacji czasu. Chciałem o tym napisać już kilka lat temu, ale podejrzewam, że wtedy bym jeszcze nie umiał Smile


Cytat:Pogratulować muszę tytułu, bardzo ciekawy.

Lubię jak tytuł ma znaczenie. To jest druga wersja. Pierwsza była nijaka. Jeśli tytuł ma swoją symbolikę i może być częścią opowiadania, to zawsze to wykorzystuję. Ale nie zawsze się udaje. To chyba najbardziej przemyślany tytuł jaki nadałem jakiemukolwiek z moich tworów.
Aż strach pomyśleć jak dziecko nazwę...

Cytat:Miałeś też odwagę, umieszczać akcję w obcym kraju. Ja bardzo się tego boje kiedy piszę, żeby się nie zbłaźnić niewiedzą, czy też ignorancją. Wiadomo, najlepiej pisać o podwórku, który się dobrze zna.

Mieszkałem jakiś czas w Kanadzie i w USA. Niezbyt długo, ale studiowałem socjologię i mam tą przeklętą empatię, więc dużo z tego wyniosłem. Podobnie jak czytam książki i oglądam filmy. Starałem się powielać pewne wzorce tego gatunku i zachować wrażenie, że całość była napisana w USA.

Cytat:A zakończenie absolutnie rozczulające i piękne.

Wydaje mi się, że zakończenie to jakieś 30-40% jeśli chodzi o wrażenie końcowe. Pozostałe 60% musi być na tyle dobre, żeby czytelnik w ogóle chciał dobrnąć do zakończenia Wink

Dziękuję za obszerny komentarz i wyłuszczenie kilku teorii. Na pewno mi się przyda w przyszłości.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#12
Konsultant! Wspaniały angażSmile Musze jeszcze podjąć kwestię literackości. Naukowcy, czy też technofoby nie piszą dobrej literatury na ogół. W dawnych latach science fiction było tępione za płytkość, używano tła i szat s-f by ukazać czytadło niskich lotów, albo z drugiej strony żargon techniczny, popadanie w hard s-f też odrzucał. L. Niven ze swoim pierścieniem, A.C Clark czy Assimov wymyślali całkiem prawdopodobne naukowo teorie, ale literacko nigdy nie mieli szans by wrzucono ich na wyższą półkę, obok takiego Dostojewskiego.

Pisarz mainstremowy, który czasem zboczy w klimaty około fantastyczne, nie musi bardzo znać się na rzeczy, ale będzie bardzo ceniony za umiejętności pisarskie. C McCarthy "Droga" czy H. Murakami "Koniec świata" Niektórzy by się kłócili ale też bym tu wrzucił "Mistrza i Małgorzatę"

Ja odważyłem się napisać jedno jedyne s- f w moim życiu. Było wtórnie, techniczne i jakieś takie jałowe. Siedząc w tym, kompletnie nie umiem wymyślać nic nowatorskiego, a nawet eksploatowany temat jest drętwy kiedy nie ma się empatii. Nie powinieneś narzekać na nią, bo jest ona bardzo przydatna. Empatia pozwala wyjść na przeciwko umysłom innych ludzi, pozwalała zrozumieć ich myśli i uczucia. Przydaje się w malarstwie, dobranie odpowiednich barw i cieni pozwala wzruszyć, albo przestraszyć, zależy od intencji. To samo się tyczy literatury.
Tak więc w prawie każdym gatunku się odnajdziesz, podejrzewam. Próbuje zgadnąć jaka to jest praca gdzie nie potrzeba empatiiSmile Nawet pracując z maszynami jest potrzebna. W każdym razie jak będziesz chciał pogadać o jakichś teoriach jestem otwarty.
Odpowiedz
#13
Od strony naukowej to rzeczywiście proste science-fiction. Z naciskiem na fiction Tongue Cieszę się, że fabuła Ci się spodobała i przeważyła szalę na stronę "podobało mi się" Big Grin
Nie narzekam na empatię. Ułatwia mi pisanie, a to właśnie pisanie sprawia mi przyjemność Smile A w pracy często utrudnia. I to w różnego rodzaju pracy. Wyobraź sobie na przykład ludzi, którzy wciskają przez telefon staruszkom jakieś usługi, których tamci zupełnie nie potrzebują, a za które muszą płacić słone pieniądze. Ja sobie nie wyobrażam takiej pracy, bo empatia dla takiej babci (chociaż obcej) nie pozwalałaby mi na napchanie sobie kabzy kosztem starowinki.
A to tylko jeden przykład Tongue
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości