Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Głosy z poddasza [uniwersum stworzone przez mistrza Howarda Phillipsa Lovecrafta]
#1
Nazywam się Janusz Lipski. Opowieść jaką zamierzam tu spisać dotyczy moich badań nad starą księgą Abdula Alhazreda, o której powiedział mi przyjaciel zafascynowany rzadkimi i najbardziej osobliwymi przedmiotami minionych epok. Chcąc pozyskać więcej informacji na jej temat, spędziłem długie godziny nad pożółkłymi  annałami z zakurzonych bibliotek o charakterystycznym zapachu wiekowości, aczkolwiek żadnej wzmianki na temat księgi nie znalazłem.
 
Doszły mnie jednak pogłoski o rzekomej styczności owego paleotypu z kilkoma dość mocno oddalonymi  ode mnie miejscowościami. Były to prawdopodobnie zmyślone bajdy podtrzymywane wyłącznie dla sensacji, mimo to postanowiłem sam sprawdzić ich wiarygodność.
 
Kierując się na południe zwiedzić można unikatowe tereny wiejskie gdzie jeszcze kilku mieszkańców utrzymuje się ze swojej ziemi, i choć od czasów likwidacji zakładów łąki są wysokie i pełno w nich owadów, nigdzie indziej nie można znaleźć  takiej ciszy. Mnie przyszło trafić na gminę Poraj, która to emanowała spokojną aurą i łagodnym wiatrem. Spokój jaki tu panował sprawiał wrażenie odrębnego świata kontrastując z hałasem i zgiełkiem miast.
 
O ile Sam Poraj nie wydawał się niczym niezwykłym, pobliskie wsie miały w sobie nutę niesamowitości. Mnie pewnego rodzaju tajemnicą przyciągał Gęzyn, którego droga ciągnęła się w dół w kierunku lasu, jakby oddalała mnie od wszystkiego innego.
 
Zatrzymałem się na gospodarstwie Czerniaków, dwóch miłych rolników, ojca i syna. Byli to ludzie bardzo pracowici i pokorni. Gdy powiedziałem skąd przybywam i po co, popatrzyli na mnie nieufnie. Wyjaśniłem więc dokładnie moje zainteresowanie spuścizną szalonego Araba, wspominając również o zamiłowaniu do podróży i napisanej kilka lat temu pracy magisterskiej na temat przedpogańskich kultów. Ich twarze były pogodniejsze, poczęstowali mnie zupą. Ojciec rodziny usiadł naprzeciw mnie ze swoim talerzem, syn jego obok z własnym, i w oczekiwaniu aż wystygnie, zaczęli mówić o pewnym wydarzeniu sprzed lat, które przez ludzi niemieszkających w Gęzynie nazywane jest legendą, a rzecz ta ma związek z tutejszym zamieszkującym chatkę w lesie odludkiem, o którym mówi się, że na starość zwariował.
 
Człowiek ten mieszkał razem ze swą żoną i dwójką dzieci w drewnianym domu stojącym z dala od ulicy. Rodzina bynajmniej nie była towarzyska, co tym bardziej podsycało wyobraźnię plotkarzy, acz według szczerej ogólnej opinii, wiodło im się nie najgorzej.
 
Pan Henryk był cieślą i lubił swoją pracę. Od pewnego czasu jednak martwiła go oziębłość małżonki, która coraz mniej z nim rozmawiała oraz niemal zaprzestała spędzania czasu z ich córką i synem. Zamiast tego zwykła chodzić na strych, jak twierdziła, w potrzebie ciszy pozwalającej jej na spokojne czytanie. Różne domowe czynności prócz gotowania i sprzątania co trzy tygodnie wykonywał Henryk w czasie gdy ona siedziała kilka, a z czasem kilkanaście godzin na poddaszu.
 
Sąsiedzi spostrzegli ponadto, że ojciec rodziny kupował więcej jedzenia, a mimo to zdawał się być z tygodnia na tydzień chudszy.
 
Pewnego razu kobieta zeszła na dół tylko po to by oznajmić, że odtąd będzie spać na strychu z powodu wilgotniejszego powietrza. Tu cierpliwość Henryka do dziwnego zachowania żony sięgnęła kresu, i wszedł powoli na schody, a stawiając kolejno nogę na stopniach, każdy z nich odpowiadał mu skrzypnięciem zmurszałego drewna. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Otworzył drzwi do pewnego rodzaju przedsionka, gdzie na właściwe poddasze prowadziły drugie drzwiczki, zamknięte na obustronną zasuwkę, wykonaną i wstawioną kilka lat temu dla bezpieczeństwa lubiących się bawić w tym miejscu dzieci. Po otwarciu drugich drzwi stał nieruchomo przez moment, zaskoczony że na całym strychu panowała ciemność. Wziął tedy lampę naftową, zapalił, i ujrzał w rogu coś dużego o dziwacznym kształcie. Skierował światło w tamtą stronę, i teraz dopiero w zarysie bluźnierczych form dostrzegł osobę, z którą spędził sporo lat pod jednym dachem. Jej skórę stanowiła ciemnogranatowa powłoka, na plecach zakończona niedojrzałymi kikutami skrzydeł, twarz jej w szaleństwa uzębieniu emanowała okropnością jakiej nie wymyśliłby żaden turpista, zdeformowane nogi nie przypominały niczego co Henryk kiedykolwiek widział. Podnosząc lekko lampę spostrzegł na ścianie obco wyglądającą maź uformowaną w litery.
 
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną,
gdyż inni bogowie niż ja nie istnieją.
 
Trzewia lęku zaczęły podchodzić mu do gardła, gdy coś w pomieszczeniu groźnie zabulgotało. Ów bulgot złowieszczy wydostawał się z odrażającej hybrydy i powoli przemieniał się w mowę.
- tharanak gof'nn… przynieś mi mięso… człowiecze… albowiem nic co ludzkie nie jest mi obce… inaczej zjem swoje dzieci…
Henryk wrócił do przedsionka, zamknął drzwi na zasuwkę, i chwiejąc się w szoku zszedł ze schodów. Miał nieodparte wrażenie, iż ściany domu zbliżają się do siebie tworząc gigantycznych rozmiarów imadło mające zamiar wycisnąć z niego rozsądek. Wyszedł więc.
 
Kilka razy odtwarzał sobie w głowie to co się wydarzyło, i doszedł do wniosku, że nawet gdyby sąsiedzi uwierzyli mu, nie daliby rady z bestią tak wielką jak ta okupująca poddasze. O karmieniu jej innymi nie było mowy, toteż wrócił do domu w celu uratowania dzieci, i opuszczenia razem tegoż przeklętego miejsca.
 
Budowała coś z klocków.
- Może pójdziemy na spacer? – zapytał Henryk.
Nagle na plecach dziewczynki ujrzał skrzydełka w kolorze ciemnego granatu. Zasyczała, po czym rzuciwszy się na niego z ostrymi pazurami, drasnęła mu policzek. On jednak zamknął w dłoniach jej szyję i trzymając w uścisku najmocniej jak się da, odizolował córkę od możliwości złapania oddechu. Wkrótce padła nieruchomo na podłogę. Z kuchni dało się słyszeć charakterystyczne bulgotanie. Wystraszony Henryk pobiegł tam, i z całej siły uderzył pięścią chłopca, następnie z impetem tąpał jego grdykę, aż nie popłynęła krew i aż tchawica nie ujrzała światła dziennego. Henryk otarł czoło z potu, i przez pomyłkę strącając łokciem szklankę z niedopitą herbatą, ruszył z drżącymi nogami aby spalić budynek.
 
Sąsiedzi na widok dymu powychodzili z domów. Zobaczyli na drodze usmolonego Henryka, który krzyczał do nich o wszystkim co się przed chwilą stało. Ci, uznając go za psychopatę, mordercę własnej rodziny, zamknęli go w stodole, i biegiem ruszyli w kierunku drewnianego domu.
 
Tam ostały się tylko zgliszcza, stosy nadpalonych kawałków desek i popiół. Wśród nich jednak wieśniacy znaleźli starą książkę opatrzoną fioletową oprawą oraz dużym napisem ‘Necronomicon’. Zdumieni faktem iż pomimo spłonięcia całego domu nietknięty został tajemniczy wolumin, postanowili zostawić ją w zastanym miejscu. Jeden z nich oznajmił bowiem jakoby brednie Henryka sugerowały możliwy związek książki z mocami, od których lepiej jest trzymać się z dala.
 
Dlatego też wypuszczono Henryka ze stodoły, lecz kazano mu wynieść się daleko od gospodarstw. Zamieszkał w opuszczonej leśnej chatce, którą wyremontował, i od tej pory nie postawił nogi poza las. Matki straszyły dzieci, aby nie szły w tamtejsze tereny, a i kłusownicy omijali to miejsce, co prawdopodobnie sprzyjało Henrykowi w zdobywaniu pożywienia.
 
Dziś już nie wiadomo czy starzec jeszcze żyje, bo choć niektóre wieśniaczki opowiadają w sklepie, że szukając grzybów widziały go, mogą być to zwykłe głupoty strachliwych niewiast. Nie wiadomo też nic o księdze. Ponoć kilka miesięcy po dziwnym zdarzeniu, do ruin przybył proboszcz, aczkolwiek tajemniczej książki już tam nie było.
 
Historia ta zajęła nam zupę i drugie danie.
- To fascynujące – stwierdziłem. – Nikt nie był na tyle zainteresowany żeby porozmawiać ze starcem?
Twarze rozmówców spoważniały. Odezwał się młodszy z nich.
- To spokojna wieś. Na co komu problemy?
- Ale to jest coś… niesamowitego.
Tym razem zabrzmiał głos jego ojca.
- To sam idź i sobie z nim porozmawiaj. Zapewniamy cię, że już nie wrócisz.
Po chwili zadumy wpadłem na pomysł.
- Znam kilku wpływowych naukowców. Pojadę do miasta, i zbierzemy ekipę, w razie czego weźmiemy co się da do obrony. Przeszukamy dokładnie miejsce pożogi, i udamy się na poszukiwanie Henryka.
Młodszy spojrzał znacząco na ojca. Ten wstał ociężale.
- Pokażę ci coś. Zaraz wracam.
Wyszedł z domu, a po chwili wrócił trzymając szpadel.
- Trzymaj go.
Młodszy chwycił moje ręce, i zanim zorientowałem się co się dzieje, jego ojciec trzymał łopatę w górze. Biorąc zamach podsumował nasze spotkanie.
- Czy wy wszyscy musicie być tacy ciekawscy?
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości