Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Ulica była pusta
#1
Ulica była pusta. Tylko kilka samochodów drzemało przytulonych do brudnego krawężnika. Jeden z nich, leciwy już i spracowany, przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, użalał się nad stanem swego akumulatora, odnajdując życzliwego słuchacza w pręgowanym kocie, siedzącym przed nim na asfalcie. Zwierzę jak zahipnotyzowane wpatrywało się w ich zamierające lśnienie i z uwagą wysłuchiwało pasażu skarg. Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu, wznoszących rozłożystymi gałęziami pseudogotyckie sklepienie, z posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron. Wyniosłe drzewa nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, szumiąc z cicha i gawędząc między sobą o zielonych tajemnicach, nie budząc tym jednak śpiących w świetle dnia ulicznych lamp. Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu, które w tych okolicznościach nie musiało wysyłać nadmiernej ilości swych promieni na otuloną wilgotnym puchem powierzchnię ziemi i mogło poświęcić się ważniejszym sprawom. Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę, co jednak nie zostało przez nikogo zauważone i zginęło w czającej się od zawsze w pobliżu wszystkiego, bezdennej otchłani niebytu.
Zjawienie się ludzkiej postaci naruszało wszelkie prawa zdrowego rozsądku, logiki i fizyki. Dosłownie wpadłem na niego, na pustej, wyludnionej ulicy, którą przez cały czas ogarniałem błądzącym wzrokiem. Przybywał znikąd, zastępując drogę do mojej przyszłości, ustalonej i zaplanowanej, przynajmniej na najbliższą godzinę tej przechadzki i zmuszając do wykonania kilku równie gwałtownych, co chaotycznych ruchów.
- Przepraszam – rzuciłem odruchowo; kiedy zderzasz się z kimś, należy to powiedzieć, tresura taka, nazywana czasem dobrym wychowaniem, a nawet kulturą.
Cofnąłem się o krok, rzucając nań krótkie spojrzenie, lecz nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać. Poza tym było to absolutnie bez znaczenia, nie czekając więc na jakąkolwiek reakcję, odruchowo skręciłem nieco w prawo, aby go ominąć; znikał już ze sfery mego zainteresowania i świadomości. Poszedłem dalej. I znów przede mną była tylko prosta, wąska linia chodnika, ułożona z dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnych, betonowych płyt, spomiędzy których wyzierały czasem nieśmiało kępki traw, a nawet przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba. Odwróciłem się jeszcze po kilkunastu krokach, właściwie nie wiem dlaczego, odruch jakiś, przeczucie, głos wewnętrzny. Ulica była pusta, nie było nikogo, tylko nieruchome pnie rozgadanych drzew i słupy śpiących lamp, a w pewnym oddaleniu samochody i zapewne wpatrzone w jednego z nich ślepia pręgowanego kota. Poza tym cisza, szarość, nikły cień wilgoci niepadającego deszczu i brak Słońca, które może skierowało nadmiar opiekuńczego ciepła na inną planetę. Nic więcej.
Powróciłem więc na wytyczoną wcześniej trasę. Zdziwienie które odczuwałem, było niepokojące, ale nie aż tak, aby wytrącić mnie z równowagi. Należało trzymać się założonego planu, pospacerować, ciągłe siedzenie z laptopem na brzuchu wywoływało protest organizmu. Poszedłem więc dalej, wzdłuż brudnego krawężnika. Przytulone doń samochody drzemały nie obudziwszy się jeszcze po minionej niedawno nocy. Jeden, wysłużony taki, miał zapalone światła, pewnie od wczoraj, dziwne, że akumulator jeszcze działał, ale chyba nie odpali. Siedzący przed nim kot przeniósł wzrok na mnie, ocenił zagrożenie i powrócił do ważnej czynności mycia szaroburej łapki. Nie zamierzałem przeszkadzać. Powoli, aby go nie spłoszyć, przeszedłem mimo, zagłębiając się w aleję starych jesionów, przeplataną słupami drzemiących teraz lamp. Patrzyłem na plątaninę gałęzi wznoszącą nade mną zielony baldachim utkany z drżących liści, niepokojonych lekkimi podmuchami wiatru, pomiędzy którymi przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, zajęte swoimi ptasimi sprawami. Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni. Pogoda była ponura, w powietrzu wisiała zapowiedź mżawki, słońce ukryło się za gęstą zasłoną szarych chmur. Ulica była pusta.
Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego. Pewnie rozluźnienie i zamyślenie robiło swoje.
- Przepraszam – mruknąłem odruchowo, chcąc ominąć go z prawej strony i kontynuować spacer. On zatrzymał się jednak, wykonał jakiś ruch ręką i cichym, choć stanowczym głosem zaczął:
- Czy mógłby pan...
- Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie. Sprawa była jasna, będzie prosił najpewniej o dwa złote, na chleb lub bilet do domu, ileż razy to się powtarzało. Choć z drugiej strony, mogło to być czasem prawdą, człowiek mógł rzeczywiście znaleźć się w potrzebie, ale dziś nikt już nikomu nie wierzy. Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da. Wyminąłem go więc stanowczym krokiem i ruszyłem dalej. Zza pleców dobiegło mnie zakończenie rozpoczętego zdania.
...przejść na drugą stronę.
Minęła chwila, zanim uświadomiłem sobie jego treść. Co takiego? Świr pewnie. Dlaczego miałbym przechodzić? Po co? Nie widziałem po temu żadnej przyczyny. Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca, wzdłuż krawężnika stało kilka samochodów, obok których przechodziłem przed chwilą. Mężczyzna zniknął. - Dziwne – nie mógł przecież rozpłynąć się w powietrzu, z lewej wysoka siatka, po drugiej stronie ulicy rozpychając rząd jednorodzinnych domów, stał wprawdzie budynek szkoły, ale dość oddalony, przez tę krótką chwilę w żaden sposób nie zdążyłby do niego dojść. - No cóż, nieważne - pomyślałem machinalnie, odwróciłem ponownie i poszedłem dalej.
Wzdłuż wyludnionej ulicy stało kilka samochodów, opierając się o popękany krawężnik, jeden z pozostawionymi zapalonymi światłami, świeciły mocno, pewnie kierowca wysiadł niedawno. Szarobury, pręgowany kot przebiegł mi drogę rejestrując moją osobę w źrenicach swoich żółtych oczu i wlazł pod jego podwozie. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem gałęzi i liści, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron. Ich rytm mąciły szare, brzydkie słupy ulicznych lamp pozbawionych taktu, który w ciągu dnia nakazałby im jakoś się ukryć. Z prawej strony stała wysoka siatka, z lewej, w niedalekiej perspektywie, stopniowo wyłaniał budynek szkoły, rozchylając grube pnie drzew. Dzień był ponury, chmury przykrywały niebo, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Ukryte słońce nie ofiarowało zbyt wiele ciepła, zapiąłem kurtkę i przyspieszyłem krok, licząc na rozgrzewkę w szybkim marszu i zwracając baczniejszą uwagę na nierówne płyty chodnikowe, spomiędzy których wyrastały pojedyncze źdźbła traw, a czasem nawet bieliły się nieśmiałe stokrotki.
Z przeciwka ktoś się zbliżał. Mężczyzna. Chciałem wyminąć go z prawej strony, lecz on będąc tuż przede mną zatrzymał się, wyciągnął rękę, w której trzymał kolorową ulotkę i podając mi ją powiedział spodziewane – proszę.
- Dziękuję – mruknąłem, rytuał prawie, wciąż nam wciskają coś czego nie chcemy i nie potrzebujemy, z reguły nie biorę, ale w tej sytuacji... ulica była pusta, tylko my dwaj, odosobnienie to nawiązywało nić porozumienia czy współtożsamości, nie miał przecież nawet komu innemu jej wlepić, jak w przypadku ruchliwego skrzyżowania, gdzie rozdają takie zazwyczaj, nie można było nie wziąć.
Odchodził już, lecz dodał: - Proszę koniecznie przeczytać - chwilę stałem, wytrącony z rytmu i machinalnie odprowadzając wzrokiem odchodzącą postać. Ubrany był zwyczajnie, kurtka podobna do mojej, ciemne spodnie, krótkie włosy, twarz oczywiście niewidoczna. Ruszyłem swoją drogą, ale skoro chcąc nie chcąc, ulotka tkwiła w mojej dłoni, to należało rzucić okiem. Była biała, widniało na niej tylko kilka słów. - Jak to – zdziwienie, przecież widziałem jakieś kolorowe fotografie, kiedy mi ją wręczał – nie rozumiem, niemożliwe. Okazało się jednak, że możliwe, choć niewyjaśnione. Tylko cztery słowa: „Przejdź na drugą stronę” i na dole małymi literami „verte”. Tam również tło było białe, a dalsza część zdania brzmiała „i skręć w lewo”.
- Tak się czuje uczestnik nieznanej gry, w którą został mimowolnie wciągnięty – przeleciało mi przez myśl. Znalazłem się na rozstajach. Można było zignorować kartkę z nieoczekiwanym poleceniem, lub postąpić według jej wskazówek. Czasu nie brakowało, miał to być spokojny, relaksujący spacer, co za różnica, którą stroną ulicy i czy pójdę w lewo czy w prawo. Okolica była mi dobrze znana i nie miało znaczenia jaką drogę dokładnie wybiorę. Przeszedłem na drugą stronę.
Kilka samochodów przejechało obok. Obwąchał mnie rudy pies, trzepnął w kolano ogonem i z nosem przy ziemi pobiegł dalej. Dwa gruchające gołębie przemierzały spiesznie kostkę chodnika i skryły za leżącym na trawie obok, złamanym pewnie przez niedawną wichurę, rosłym świerkiem. Kilka promieni słońca łaskotało twarz.
Minąłem szkołę, doszedłem do skrzyżowania i skręciłem w lewo. Dzień był ciepły, słoneczny, po błękitnym niebie wędrowały nieliczne obłoki, przecinane kreskami jaskółek. Ten odcinek jest krótki, trzy wille z lewej, dziesięciopiętrowy blok z prawej, w dolnej części osłonięty rzędem akacji posłusznie stojących za pochyloną ku nim brzozą na rogu. Dochodzę do głównej ulicy, witającej mnie zgrzytem przejeżdżającego tramwaju. Po jej przeciwnej stronie budynek radiostacji, a przed nim wyliniała zebra dla pieszych, na końcu której stoi ktoś w kurtce i ciemnych spodniach, przechodzę, jakby mnie przyzywał.
- Przepraszam - mówi z uśmiechem, nagle odnoszę przejmujące wrażenie, że czekał specjalnie na mnie – nie orientuje się pan gdzie tu jest park Matejki, miał gdzieś być koło biblioteki, ale się zgubiłem...
- Prosto – pokazuję kierunek – będzie kilkaset metrów, z prawej strony.
- Och, dziękuję. A czy jest tam fontanna, mam przy niej spotkanie? – zerka na zegarek.
- Jest. Łatwo ją pan zauważy, doskonale widoczna.
- Dziękuje bardzo – lekki, poprawny, grzecznościowy ukłon, odchodzi we właściwą stronę.
Odprowadzam go wzrokiem, Jeśli podążę za nim, to zawrócę równoległą ulicą w stronę domu. Wszystko jedno. Półświadomie idę tam, lecz powoli, nigdzie się przecież nie spieszę, jestem na spacerze, rozglądam na boki, jakbym widział otoczenie po raz pierwszy. Niczego szczególnego nie zauważam. Duży ruch. Samochody, czasem tramwaj. Na jezdni przy krawężniku, leży ciało szaroburego kota, biedak, nie zdążył, nikt go nie zatrzymał. Niezbyt wysokie lipy tkwią nieruchomo w dusznym powietrzu, dzień jest gorący, czyste niebo wisi nisko nad głową, jakby chciało wtulić się w gładki asfalt ulicy i wyjątkowo starannie ułożone tu płyty szerokiego chodnika, po co wziąłem tę kurtkę, zdejmuję, ale i tak jest za ciepło, lekki powiew nie niesie ulgi. Mijam rozgrzebaną budowę, kilka bloków, przystanek, bibliotekę, dochodzę do parku. Jest ogrodzony jak więzienie, niedawno to zrobili, pewnie żeby drzewa nie uciekły, wyjątkowo potrzebna inwestycja. Muszę dojść do wejścia, jest wąskie, wchodzę, styl francuski, przycięte, wysokie krzewy, pusta, porośnięta tylko równo przystrzyżoną trawą przestrzeń obejmująca część centralną, w jej końcu błyski fontanny. Bezwiednie idę w tamtą stronę.
Siedzi na ławce, w jasnoniebieskiej koszuli, ciemne spodnie, czeka, to oczywiste. Podchodzę.
- To ze mną był pan umówiony – zaczynam coś rozumieć.
- Tak.
- A nie można było wcześniej powiedzieć?
- Nie.
Siadam. Jest gorąco, słońce praży coraz mocniej.
- Przydałaby się jakaś chmura – rzucam.
- Zaraz będzie – jego dłoń wykonuje w powietrzu nieokreślony ruch. Uśmiecham się uprzejmie i unosząc głowę rozglądam nie spodziewając niczego. Zza wysokiego kasztana rosnącego za moimi plecami, wyłania się duży puszysty obłok, płynie szybko, za chwilę przetnie drogę palącym promieniom.
- Przywołałeś ją?
- No... tak.
- Jak to robisz? - niezauważalnie przechodzę na „ty”; wydaje mi się to czymś naturalnym.
- To tylko dekoracja, barwna, martwa dekoracja - odwraca twarz w moją stronę – daj rękę. A teraz patrz uważnie na topole i te inne naprzeciwko. Nie mrugaj. Rozluźnij się i staraj nie myśleć o niczym.
Wykonuję polecenie. Patrzę, nie wiem jak długo, ogarnia mnie dziwna, przejmująca, dławiąca cisza, cisza którą słyszę i czuję. Oczy łzawią, zaczynają szczypać, wysmukłe drzewa nieruchomieją, zastygają w nienaturalnym bezruchu jak zaostrzony kadr filmowy tracąc barwę i trzeci wymiar, ich kontury ulegają zaostrzeniu, odcinając się od płaszczyzny tekturowego nieba. Widzę brudnoszare, płaskie atrapy, nieporadnie i kiepsko imitujące to, co uważam za rzeczywistość, niestarannie poustawiane niewprawną ręką na prowincjonalnej scenie, bez cienia troski o sens, znaczenie i harmonię. Nie jest to dzieło artysty, ani dobrego rzemieślnika. Ktoś odwalił chałturę i odszedł, nie obejrzawszy się wstecz.
- No i widzisz jak to wygląda - jego głos przywraca znany obraz. I z takiej matrycy powstają kolejne światy, musimy sami poprawiać ile się uda, żeby dało się w tym żyć.
- Przybywasz z jakiegoś innego... świata? - zaczynam się domyślać.
Nie odpowiada. Spogląda na zegarek, wstaje.
- Musimy iść, już można, najwyżej pogadamy po drodze.
Lekko oszołomiony podążam za nim.
- Pamiętasz nasze poprzednie kontakty? - pyta.
- Jakie? Kiedy? - jestem zdezorientowany.
- Nieważne.
- Spotkaliśmy się już?
- To bez znaczenia – dostrzegam, że chce zmienić temat.
- Co tutaj robisz?
- A tak... wiesz, mam trochę czasu... próbuję pomóc, czasem się udaje.
Przez chwilę idziemy w milczeniu, odprowadzani czujnym wzrokiem dwóch wron penetrujących trawnik, dochodzimy do wąskiego wyjścia, przyspiesza krok, wychodzi pierwszy, zatrzymuje przy krawężniku. Odruchowo staję za nim. Ulica jest pusta. Odwraca się, patrząc jakoś smutno.
- Za chwilę się rozstaniemy - mówi nagle prawie uroczyście, ale cichym, bezbarwnym głosem - ty masz lepiej, masz swoją rodzinę, ja nie, bo...
Dwuczłonowy tramwaj wyskakuje z lewej strony i z łoskotem przetacza obok, zagłuszając ostatnie słowa. Macha ręką w ich dopełnieniu.
- Powiedz, w czym mi pomogłeś? Moje życie potoczyło by się inaczej?
- Inaczej potoczyło? To nie tak...Widzisz... spacer miałbyś taki sam. Ale...
- Co ale?
Nieokreślony ruch głową. Odwracam się, podążając śladem jego spojrzenia. Odprowadza wzrokiem odjeżdżający pojazd, stopniowo zasłaniany szeregiem ulicznych drzew, dzięki prawom perspektywy wciąż bardziej zbliżających się do siebie. Ich gałęzie i liście nie mówią o niczym, podobnie jak szum przejeżdżających samochodów, przecinany tylko skrzekliwym nawoływaniem srok. Milczą niewysokie bloki, drzemiące po przeciwległej stronie i obdrapane słupy lamp. Szeroki chodnik unosi cienie kilku przechodniów. W niewielkiej odległości, szarobury kot ocenia szanse przedostania się na drugą stronę jezdni i zrezygnowawszy, przeskakuje podmurówkę żelaznych krat ogrodzenia, kryjąc się w parkowych krzakach. Słońce świeci coraz słabiej, coraz trudniej przemycając swe promienie poprzez gromadzące się ciemne chmury, które jednak nie zapowiadają deszczu. Znikąd zrywa się lekki wiatr, wzbudzając szepty w koronach drzew.
Tramwaj zniknął. Powracam wzrokiem do swego rozmówcy, otwieram usta, lecz słowa nie są już potrzebne. Tam, gdzie stał jeszcze przed momentem nie ma nikogo, ulica jest pusta.

Aleksander Litto Strumieński
Odpowiedz
#2
Cytat:Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu
dwie sprawy.
nawa to centrum kościoła, że tak powiem; między częścią ołtarzową, a wejściem. nawą nie jest wolna przestrzeń między siedzeniami w kościele, acz często się tak o tym przejściu mówi - idę nawą, przejściem między rzędami ław. i spoko (chyba), ale wówczas te tutaj twoje zdanie wygląda troszkę tak, jakbyś mówił: szedłem nawą dziurawej nawy. więcej: szedłem nawą ław, które stały po obu stronach dziurawych płytek - które z kolei tworzyły nawę. czyli wczesniejsze "szedłem nawą dziurawej nawy"
druga rzecz, wazniejsza:
"szedłem bez celu nawą wysokich siedzisk" - tak by to brzmiało w przypadku kościoła. zatem nie wiem, czy można iść nawą, przejściem, promenadą, ba, nawet szpalerem (który najlepiej by tu pasował) DRZEW. czy zgoła nawą czegokolwiek. iść MIĘDZY nimi, iść otoczony nimi, no nie wiem jak jeszcze, korytarzem drzew, kolumnadą - nawet to by było odpowiedniejsze. nawa, chciał nie chciał, nie pasuje, bo nie mówi się nawet o nawie ławek. a jesli się mówi, to ja tego nie słyszałem. nawa to nawa, no. nie bronie używania jej potocznie czy w przenośni, ale tutaj mam wrażenie, że to nie zagrało.
Cytat:Wyniosłe drzewa nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, szumiąc z cicha i gawędząc między sobą o zielonych tajemnicach, nie budząc tym jednak śpiących w świetle dnia ulicznych lamp.
oj kolego płynieeeeesz... Smile ryzykownie, po ułańsku, połamańcem i forsownie, o włos jesteś od skurczu, zasapania i pójścia na dno. jeszcze jest okej, jeszcze da się tym wszystkim nie zachłysnąć, ale z wolna ta afektacja, detaliczna liryczność, pyszność opisu robi się paradoksalnie niesmaczna. zobaczymy, co będzie dalej, ale już wróżę, że przesłodzisz. (te budzenie - ściślej zaś niebudzenie - lamp to już przeginka, ale jako że to pierwsza twoja tak poważna przeginka, idzie przymknąć na nią oko. na razie)
Cytat:Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu, które w tych okolicznościach nie musiało wysyłać nadmiernej ilości swych promieni na otuloną wilgotnym puchem powierzchnię ziemi i mogło poświęcić się ważniejszym sprawom.
forma opisu rozwlekła i męcząca, wynik myślowy zaś głupawy, jak by nie patrzeć, nie inaczej. ja wiem, że to ma być jakaś kwieciesta a koturnowa peryfraza, ale wykłada ona wierutną bzdurę, która się przez tę kwieciestość (bynajmniej nie urodną) przebija i bodzie czytelnika, biednego frajera, w łeb. no i słońca nie musimy pisać wielką, chyba że kontekst nie jest jakiś astronomiczny, ew. kosmologiczny - tj. jeżeli nie chcesz podkreślić, iż mowa o ciałach niebieskich. nie mówię, że to grzech, ale z reguły słońce pisze się z małej, inaczej źle to wygląda.
podsumowujac: to już jest przeliryzowanie. bo wypada groteskowo (bardziej zaś durnie) a co ważniejsze - jest niepotrzebne. szare chmury skrywały niebo - wszystko; reszta to poetycki fikołek z lądowaniem na plecy i nacechowanie tekstu śmiesznością, buduje to klimat nie tyle bajki, co farsy, ewentualnie bajeczki dla przedszkola - brakuje tylko zdecydowania, jednorodności języka, który powinien być jeszcze bardziej pstry, infantylny i deminutywny.
Cytat:Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę, co jednak nie zostało przez nikogo zauważone i zginęło w czającej się od zawsze w pobliżu wszystkiego, bezdennej otchłani niebytu.
zestrzeliłeś wszelką powagę, zatem i odpowiedni czar. jedyna nasuwająca się uwaga: głupie. wyłącznie głupio to wyszło. a nie pojawiły się też żadne nadobne kompozycje wyrazowe, bynajmniej - ostatni "niebyt" (lepiej! - czyli gorzej - bo to "otchłań niebytu"!!! kumulacja tandety) to już spłukany wieki temu banał bez znaczenia, odpadek, coś jak zalegające w spodniach drobne - dobre na tace, albo inne okazje; banał taki, co tylko wyjątkowo i raz na pokolenie stoi w jakimś zdaniu dość godnie, tzn nie jątrząc oka, a jeszcze rzadziej - naprawdę pasując; jest to już prawie pustosłowie, prawie szpachla na denku wiadra, stą się mówi: kit. jest, to i jakąś tam dziurę załata. karygodne w poetyzowaniu, w tym wypadku, tutaj, dosłownie nie znaczy nic a może znaczyć wszystko. a to już jest, z przeproszeniem, bełkot.

tekst (póki co) cierpi na nadmiar słów, spokojnie można je zredukować i to na korzyść.
lecimy dalej.
Cytat:Patrzyłem na plątaninę gałęzi wznoszącą nade mną zielony baldachim utkany z drżących liści, niepokojonych lekkimi podmuchami wiatru, pomiędzy którymi przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, zajęte swoimi ptasimi sprawami. Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni. Pogoda była ponura, w powietrzu wisiała zapowiedź mżawki, słońce ukryło się za gęstą zasłoną szarych chmur. Ulica była pusta.
ja pitole, patrz! patrz, jaki kawał liter! to wszystko powtórzenie. zła decyzja; zero wdzięku w nim, a retardacja gorzej już osiągnięta być nie mogła. tym bardziej, że powtarzasz te same, daruj określenie, głupoty - raz, że widno, iż nie stać cię na nowe, dwa, że są z poetycznej dolnej półki, żeby nie rzec: zbioru kalk. no i trzy: przesycasz, bombastujesz, to się czyta jak srutututu kłębek drutu, przysięgam. sporą część tekstu miałeś okej, akcja się posuwała do przodu, przyroda i anturaż były, fikały tam sobie, ale były znośne, lądowały na czterech łapach. było okej. do czasu no. przesycasz i popadasz tym w karykaturę.
Cytat:Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da
ale brednia na patyku. w dodatku zdanie-paradoks, perfekcyjnie przeczy samo sobie.
Cytat:Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca
skracaj, cholewa, te zdania. a zacytowałem dopiero połowę! a już jest tragicznie, poplątanie z pomieszaniem, sypiesz podmiotami jak grochem o ściane, taki właśnie jest efekt.
pogrubiłem, co do czego. zobacz sobie, jak to się czyta.

no i doczytałem do miejsca, w którym dotarło do mnie, że to ślepy zaułek Smile pętla. a niech mnie. zamęczyłeś mnie tym tekstem. czaję koncept, ale wykonanie jest bolesne, sam język jest, nagromadzenie słów, detali, piętrowanie złożoności zdań, mordęga. pojawił się fajny motyw z umówieniem, ale też jakoś na skróty i bez finezji poprowadzony. zdania masz długie i tak jak natapetowana laleczka nie jest bynajmniej seksi, tak te zdania nie są seksi - z kolei akcję skracasz i nie masz do niej cierpliwości, wydaje się. potwierdza to ostateczny pomysł - bo z całej historyjki nie wynika łącznie NIC.
Cytat:Dwuczłonowy tramwaj wyskakuje z lewej strony i z łoskotem przetacza obok, zagłuszając ostatnie słowa. Macha ręką w ich dopełnieniu.
pomieszałeś podmioty, to raz. dwa: akurat tutaj, gdzie przydałaby się jasność przekazu, a więc trochę więcej słów dla eksplicytności, ty przechodzisz na zdawkowość. macha ręką w ich [swoich słów] dopełnieniu. co ni grzyba nic nam nie podpowiada. jak macha? gestykuluje? skoro tak, to jakie to gesty? co nam maja mówić? a może się żegna? to co to, kuźźźźwa, znaczy??
Cytat:Nieokreślony ruch głową. Odwracam się, podążając śladem jego spojrzenia.
uduszę no! ruchu głowy niedookreśli, ale już za moment zakomunikuje mi, że prawa perspektywy pozornie zbliżają do siebie coraz odleglejsze od ogniska wzroku drzewa w formacji typu szpaler. nie wierzę, że i gatunków nie podał (czy to jesiony, czy te nieszczęsne znikąd akacje).
dobra, miał go ten tramwaj puknąć, tak? bomba.

tekst napisany męcząco i przewidywalnie, bieży uklepaną ścieżką. zdania potwory, molochy istne, taaaakie długie, nie dziwne, że się plączesz w nich. a i męczą no - co gorsza faszerujesz nas szczegółami, a daję słowo, że arcytrudnie jest to wszystko sobie wyobrazić. do teraz mam wątpliwości, jak to dokładnie przebiegło, ile było ulic i co się na nich znajdowało, skoro gdzieś tam był tramwaj a słowa o torach)
tej pętli, co się pojawiła, nie rozumiem, tego jegomościa nie rozumiem, bohatera nie rozumiem, filozofowania bez konkretów, oczywistości, bez próby chociaż aproksymacji nie rozumiem. a reszta, którą rozumiem i ktora była względna - jest niedostatnia, aby ocalić ten tekst. moim zdaniem klapa.
Odpowiedz
#3
Bardzo Ci dziękuję za tak wnikliwą analizę. Ma ona dla mnie dużą wartość.
Ustosunkuje się tylko do trzech kwestii techniczno – formalnych.

Mylisz się, co do tego, czym jest nawa. Jest to przestrzeń (pojęcie z dziedziny architektury) w budynku najczęściej kościoła (choć nie tylko, ale stamtąd się wywodzi), przeznaczona dla zgromadzonych wiernych i może ich być kilka (w praktyce do siedmiu); są to boczne nawy. I jak najbardziej można iść nawą, natomiast z ławkami (które oczywiście mogą być w niej ustawione) jako pojęcie, nie ma nic wspólnego.

Jeśli piszemy o naszym Słońcu, to należy zawsze pisać dużą literą (podobnie jest z Księżycem) w odróżnieniu od nieskończonej praktycznie liczby innych słońc (gwiazd). Być może jest to naukowy, astronomiczny punkt widzenia, a nie popularny (stanowczo błędny, aczkolwiek przyjęty i rozpowszechniony), ale takim właśnie się kieruję.

Cytat:Cytat: Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da
ale brednia na patyku. w dodatku zdanie-paradoks, perfekcyjnie przeczy samo sobie.

Nie określiłbym tego w ten sposób. Jeśli chodzi o utracony sens i dawną moc, jest to znany i uzasadniony naukowo i filozoficznie wniosek. Ma on ścisłe oparcie w wielu kulturach i systemach myślowych, przede wszystkim w Kabalistyce (rozumianej jako najstarszy, zwarty i kompleksowy system filozoficzno – metafizyczny w kręgu kultury judaistyczno – chrześcijańskiej), czy mitologii sumeryjskiej; wspomina o tym również Platon. W dzisiejszej nauce taki pogląd jest uzasadniany przez prace japońskiego językoznawcy Toshihiko Izutsu.
Reszta tego zdania jest chyba nazbyt oczywista, aby ją tłumaczyć.

Jeszcze raz dziękuję za przedstawione opinie.
Odpowiedz
#4
O, dziękuję za odpowiedź i przyjazny dialog, a zatem jakieś porozumienie Smile Jeśli nie zgadzasz się z innymi zarzutami, które wymieniłem, proszę, nie krępuj się je poruszyć, dyskusja byłaby na pewno pomocna nam obu w lokalizacji nauki z tego wszystkiego.

Jesli chodzi o nawę, to dokładnie to napisałem. Kłopot mam w tym, że nie sądzę, iż dozwolonym, poprawnym jest mówić, że idzie się nawą ŁAWEK - tudzież drzew. Nawy wydzielają kolumny, a jednak nie powiemy: on szedł nawą kolumn. To TUTAJ się wyłożyłeś.
Nigdzie nie sugerowałem, że nawa i ławki to rzecz nieodłączna (acz najczęściej w nawie uświadczysz właśnie miejsca siedzące dla wiary), problem w tym, że niejako to zdanie, które użyłeś w tekscie, właśnie to robi. "Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów" - czym są w tej analogii jesiony? Potem można tez sobie zadać pytanie, czym jest nawa? Ulicą czy chodnikiem - bo i tu może wyniknąć coś nieodpowiedniego, ale sądzę, że już mniej istotnego.
Zatem czym jest "nawa czegoś"? Wychodziłoby na to, że jesiony to (przenośnie oczywiście) obiekt architektoniczny, zamiennik kościoła (gdyż zwykle mówiąc nawa, myślimy kościół), więc kruchtą będzie powiedzmy to, co za lewą granicą szpaleru jesionów, a prezbiterium - przeciwnie, za prawą granicą Smile
Rozumiesz? Czym jest "nawa jesionów"? Rzecz prosta do poprawienia, bo ja doskonale wiem, co chciałeś powiedzieć. Dość obrazowe Aaaa, ale powiedziałeś, Beee.
Cytat:Być może jest to naukowy, astronomiczny punkt widzenia, a nie popularny (stanowczo błędny, aczkolwiek przyjęty i rozpowszechniony), ale takim właśnie się kieruję.
Dokładnie. Popularnie (jak to się mówi: książkowo) jest jak najbardziej małą literą. To jest po prostu wygodniejsze, głównie dla czytelnika, w tekście beletrystycznym to, co wielką literą, powinno być ograniczone do minimum. Wielkie słońce czy księżyc to jest po prostu faux pas.
Wyjątkiem jest na przykład Ziemia, gdzie Ziemia a ziemia, to zupełnie dwie sprawy.
A więc rozumiemy się, ale preferujesz wielką. W porządku Smile Korekta i tak ci to poprawi - bo i życzę pójścia drukiem.

Naukowej rozprawy na temat deprecjacji Słowa nie znam ani jednej, żółtodziób jestem, więc ustępuję pola. Z trudem jednak potrafię zlekceważyć sens i siłę Słowa, perswazji jego a wręcz magii. Nie widzę też w Słowie wynaturzenia, ale być może nie wiem, za czym się rozglądać, tj. czym owo wynaturzenie być powinno (a czym naturalność).
Główny problem chyba pozostaje ten, że zdanie
Cytat:Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da
przeczy sobie na styku początek-koniec zdania. No chyba, że kłamstwo wymyślił dopiero nowoczesny człowiek.
Czym jest dawna moc? - to by było moje pytanie. W pamięci mam też kontekst całej tej uwagi. Czy ta moc i sens, to prawdomówność? Słowo zawsze niosło prawdę? A dziś już nie? Ogólnie, jako nieświadomy filozoficzno-naukowej wiedzy tudzież opinii na temat sensu i mocy słowa, mogę powiedzieć, że brzmi to jak górnolotny, ale pustawy frazes, bardzo relatywny i naciągany, a w sytuację z powyższego tekstu wpasowujący się w sumie też trochę wymuszenie. Szło tam przecież tylko o dyskredytacje czyjejś (obcego faceta) prawdomówności. Pragmatyzm i logika. A tu zaraz moc słowa się wychyla i rzekomo ledwo zipie. Ja nie wiem, filozofem nie jestem i daleko mi do tego, niczemu nie chcę przeczyć, żadnym autorytetom czy opracowaniom, ale to nie znaczy, że się z nimi z marszu zgadzam, bo to zapewne bardzo względne i bardzo selektywne wnioskowania. Dodatkowo ten kontekst uderza właśnie w problem kłamstwa i prawdy - a tu jakoś nie chcę mi się wierzyć, że coś się od wieków zmieniło. Tudzież że w ogóle moc słowa gra tu rolę - rolę grają raczej realia (które nawiasem mówiąc też nie aż tak się odkręciły, aby obca osoba zaczepiająca nas na ścieżce była z miejsca uznawana za krynicę cnót i prawdomówności, niegdyś, dziś zaś za bandytę i definitywnie łgarza).
Poza tym zhiperbolizowałeś to wynaturzenie informacyjno coś tam, i że tylko kłam i kłam Smile Stąd ciężko temu potaknąć.
Odpowiedz
#5
Cytat:Ulica była pusta. Tylko kilka samochodów drzemało przytulonych do brudnego krawężnika. Jeden z nich, leciwy już i spracowany, przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, użalał się nad stanem swego akumulatora, odnajdując życzliwego słuchacza w pręgowanym kocie, siedzącym przed nim na asfalcie. Zwierzę jak zahipnotyzowane wpatrywało się w ich zamierające lśnienie i z uwagą wysłuchiwało pasażu skarg.
Ledwie pierwsze zdania opka, a Ty już serwujesz karkołomne frazy. Pasaż skarg, o rany, jakież to zmanieryzowane. No i nie wiadomo, czy był spracowany przygaszonym światłem, czy też przygaszonym światłem użalał się. Nad akumulatorem, aż dziw, że pozostał tu bez określnika, śmiało!, dlaczego nie: ozłocony fałszywym złotem rdzy akumulator, hihi. Poczułem się trochę jak: https://www.youtube.com/watch?v=LP5WB6OXv1g

Cytat:Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu, wznoszących rozłożystymi gałęziami pseudogotyckie sklepienie, z posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron.
Kto wznosił te gałęzie (rozłożyste gałęzie!), hm? Strony? Asfalt (dziurawy!)? Owe dziury (asfaltowe)? Nawy? Aaa! Jesiony…

W tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy Ty tak na poważnie, czy sobie z czegoś żartujesz. Może ten tekst jest jakimś pastiszem? Kpiną z lubujących się w pseudo-gotyckiej formie grafomanów? Byłoby lepiej, gdyby tak.

Cytat:śpiących w świetle dnia ulicznych lamp
To mi się akurat podoba.

Cytat:Szare chmury skrywały błękit nieba
Rany, taki straszny banał, aż zęby bolą.

Cytat:Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę, co jednak nie zostało przez nikogo zauważone i zginęło w czającej się od zawsze w pobliżu wszystkiego, bezdennej otchłani niebytu.
Wielki dramat gwiazd! Czy ktoś przejmie się losem gwiazd!?

Cytat:Zjawienie się ludzkiej postaci naruszało wszelkie prawa zdrowego rozsądku, logiki i fizyki.
Niech zgadnę: zmaterializował się nagle z niczego (przeczymy fizyce), szedł na głowie (przeczymy logice) i był nagi (przeczymy zdrowemu rozsądkowi).

Cytat:Przybywał znikąd, zastępując drogę do mojej przyszłości
Ach, metafora taka.

Cytat:dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnych, betonowych płyt
Niedobre płyty, nieładne płyty, niegrzeczne płyty, nie pęka się przed nieznajomymi.

Cytat:przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba.
A kto przejmie się losem gwiazd! To takie niesprawiedliwe.

Cytat:tylko nieruchome pnie rozgadanych drzew
Teraz się rozgadały, przekupki jedne, ledwie przed chwilą cicho szumiały o sprawach (zielonych sprawach!).

Cytat:nikły cień wilgoci niepadającego deszczu
Monumentalna jasność suszy odległej Sahary.

Cytat:Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni.
A jednak gaduły. Stary, ile można pisać o tym samym, Ty się świetnie bawisz, a czytelnika to niemiłosiernie nuży. I śmieszy. No i gdzie się podziały kandelabry (srok i wron)?

Cytat:Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego.
Zdanie potwór.

Cytat:Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym,
Zabawne, że takie zdanie pada akurat w tekście, gdzie 75% słów powinno się wyciąć.

Cytat:Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca
Wcale nie jestem pewien, kto tu majaczy.

Cytat:budynek szkoły
Ech. Serio? Szkoła by nie wystarczyła? A co miałoby być, jak nie jej budynek?

Cytat:Wzdłuż wyludnionej ulicy stało kilka samochodów, opierając się o popękany krawężnik, jeden z pozostawionymi zapalonymi światłami, świeciły mocno, pewnie kierowca wysiadł niedawno.
Tak, tak, wiemy. Powtórz nam to jeszcze kilka razy. Taki natłok akcji, że na pewno wyleciało nam to z głowy. I nie zapominajmy, że przytulały się do siebie (ręce na kołderkę) i spały. No i jeszcze kot dbający o swoją higienę (szarobury i pręgowany).

Cytat:Szarobury, pręgowany kot przebiegł mi drogę rejestrując moją osobę w źrenicach swoich żółtych oczu i wlazł pod jego podwozie.
Swoich, serio? Wlazł pod podwozie czego? Siebie, oczu, źrenic?

Cytat:Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem gałęzi i liści, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron.
Są i kandelabry.

Cytat:spomiędzy których wyrastały pojedyncze źdźbła traw, a czasem nawet bieliły się nieśmiałe stokrotki.
Gdzie się podziały niezapominajki (zalęknione!) i co na to gwiazdy!?

Cytat:Kilka promieni słońca łaskotało twarz.
Sztampa przegania sztampę. Ale nie martw się, wszyscy muszą takie zdanie kiedyś napisać, dobrze, że masz to już z głowy. Taki hapax legomena.

Cytat:Minąłem szkołę
Budynek szkoły, hihi!

Cytat:dwóch wron penetrujących trawnik
Hihi.

Cytat:zastygają w nienaturalnym bezruchu jak zaostrzony kadr filmowy tracąc barwę i trzeci wymiar, ich kontury ulegają zaostrzeniu, odcinając się od płaszczyzny tekturowego nieba.
Zaostrzony kadr filmowy, którego kontury ulegają zaostrzeniu.

Cały tekst miałem nadzieję, że zmierzam do puenty dowcipu i wyjaśni się, kogo parodiujesz… Drogi Gorgiaszu, proszę, nie gniewaj się na mnie za bardzo. Ja tylko chciałem Ci uzmysłowić swoimi małymi złośliwościami, że Twój tekst jest trochę śmieszny, a już na pewno nie klimatyczny (a taki, domyślam się, miał być). Klimatu nie buduje się tylko przymiotnikami i przysłówkami, których tu użyłeś miliard, których większość jest tutaj zbędna. Proponuję Ci małe ćwiczenie, weź jeszcze raz ten tekst i wykreśl wszystkie określniki. Ile zostanie? W jakiej pseudo-barokowej powodzi utonęła treść i przesłanie. Zwraca też uwagę końcówka, która mam wrażenie – w porównani z resztą tekstu – jest już nieco pośpieszna, szybkie zdania, więcej akcji, mniej opisów, kiedy nagle zrezygnowałeś prawie zupełnie z tworzenia quasi-lirycznych potworków, a tekst jest poharatany suchym dialogiem. Ze skrajności w skrajność? Ale pod koniec czytało mi się trochę lepiej.

Opowiadania nie kupuję. Nic nowego w niestrawnej, nowotworowej formie. Dla mnie zwykła literacka masturbacja i prężenie wątłych muskułów.
Odpowiedz
#6
Ad. erazmus
Dziękuję za wyrażone opinie.Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości