Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Głodny
#1
Na początku chciałbym podziękować niestrudzonemu Hanielowi za szybkie i mądre komentarze, które nadzwyczaj dają do myślenia Wink Nataszy i Kapadocji, która rozłożyła mnie w ostatnim pojedynku do 0 także. Odwdzięczę się gdy w końcu będę miał w domu internet. Może już za tydzień...
Życzę miłego czytania i proszę i skopiowanie tego całego i poprawianie błędów tłustym drukiem. Bardzo mi to pomaga Smile

Jimie Aabergu, zrób to, zrób tamto, znajdź pracę, zarób na mój tyłek! I co jeszcze? Tak to jest w małżeństwie po czterdziestce. Z roku na rok Meg, moja żona, staje się coraz bardziej jękliwa i nieznośna. Od dwóch lat jeżdżę po różnych robotach, żeby w końcu coś zarobić, ale nie! Oczywiście po zawodówce to w tych czasach się nic nie znajdzie! Zawsze gorąco odpierałem takie gadanie ale teraz… cóż. Ale dzisiaj jest szansa. Nowo wybudowana fabryka śrub. To koniec dostawania groszy z pomocy finansowej! Pokażę im, że stać mnie na wiele!
Może i nie jestem człowiekiem pracowitym i zdolnym, ale żyć z czegoś muszę, nie? Nienawidzę, gdy ktoś uważa się za mądrzejszego ode mnie, a takich niestety jest sporo, więc po prostu ich od siebie odrzucam i zostaję odludkiem. Prawdę mówiąc wcale tego nie żałuję. Lepiej żyć samemu niż być co krok wyśmiewanym! Nie cierpię chamstwa, krytykowanie i podlizywania się, chociaż w jakiejś części pewnie sam taki jestem… no dobra, to moje główne cechy. Ale zawsze dążę do celu, temu nikt nie zaprzeczy. Jak sobie coś postanowię, to tak musi być. I kropka! Postanowiłem, że kupię sobie nowy samochód, i oszczędzam już szósty rok, żeby go kupić. Chcę wyremontować swój pokój? Zrobię to nie zważając na pojękiwania żony i nie spocznę, dopóki tego nie skończę! Teraz szukam pracy, albo żeby być bardziej ścisłym to szukałem, bo ta śrubownia jest moja!
Wsiadłem do mojego rozklekotanego Fiata 126P. Ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy wsłuchiwałem się charczące dźwięki, które następują do pół minuty przed uruchomieniem tego rzęcha. To jego ostatnie dźwięki, kupię sobie zamiast tego złomu coś godnego człowieka. Maluch dalej się dławił, nie mogąc zapalić. No zaraz mnie coś trafi.
— Zapalaj ty pieronie! — ryknąłem zasadzając w maskę rozdzielczą cios ręką.
Zapalił. Jego szczęście. Gdybym przez niego nie mógł się dowiedzieć, czy zostanę przyjęty do pracy to bym go rozwalił na drobne kawałki.
Piętnaście minut i osiem zgaśnięć silnika na drodze szybkiego ruchu później wjechałem na ulicę Fabryczną, gdzie mieścił się zakład pracy. W sumie nie było to nic specjalnego. Jeden duży budynek z srebrnej, falowanej blachy. Okna były rozstawione aż nazbyt rzadko i aż ziało ponurymi uczuciami. Wszystko zardzewiałe chociaż wybudowany na nowo. Widocznie portfel zleceniodawców był niespecjalnie gruby, że brali stare części. Zresztą mniejsza o wygląd z zewnątrz, założę się, że od środka wygląda wszystko lepiej. Nawet jeśli nie to liczy się wynagrodzenie a nie piękno budynku, nie?
Trzasnąłem drzwiami samochodu, jeśli można w ogóle to dziadostwo tak nazwać. Nie zamknęły się. Z wściekłością wypisaną na twarzy kopnąłem w nie z całej siły, i te jęknęły żałośnie, gdy się zamknęły. Cholerny grat.
Wkroczyłem do środka fabryki. Jednak od środka nie prezentowała się wcale lepiej. Zwykłe betonowe ściany bez śladu farby, to samo z podłogą… w sumie nie ma tutaj co opisywać. Natychmiast podszedł do mnie jakiś facet. Miał włosy obcięte tak krótko, że miałem problemy z ocenieniem, czy czasami nie jest łysy. Nadawało mu to raczej żołnierski i groźny wygląd. Chodził z podbródkiem uniesionym aż za wysoko w górę, lubił patrzeć na wszystkich z góry. Był okropnie chudy, co odbiło się też na jego twarzy, która była nad wyraz koścista i aż dziwnie pomarszczona, zwisająca. Pierwsze skojarzenie? Kościotrup.
— Co? — zapytałem odruchowo.
— To ja raczej powinienem cię o to zapytać.
— Ale… aha, po co tu przyszedłem, nie?
— Brawo.
— Zauważyłem prawie od razu — wypomniałem mu i tym samym wyjątkowo nie zażartowałem.
Zachował kamienny wyraz twarzy i nic na to nie powiedział. Terminator się znalazł.
— Ja w sprawie pracy — wypaliłem.
— To chyba się dogadamy — posłał mi sztuczny uśmiech. Tak sztuczny, jak tylko może być. — Chodź za mną.
— A ty jesteś… — zacząłem, ale nie dał mi dokończyć.
— Strażnikiem. Więcej nie potrzebujesz wiedzieć.
Chyba o przyjemnej atmosferze w pracy mogę zapomnieć. Przez resztę drogi nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Stanął przed drzwiami z starą, zardzewiałą tabliczką „Dyrektor Nathaniel Tauron”. Ponury towarzysz oczywiście ani myślał mi drzwi otworzyć, więc musiałem sobie samemu poradzić. Wszedłem na szczęście bez niego.
Biuro dyrektora jednak było bardziej reprezentacyjne od reszty budynku. Była jego całkowitym przeciwieństwem. Gruby dywan przyjemnie amortyzował każdy krok, wielkie okno rzucało na całe pomieszczenie światło zachodzącego, jesiennego słońca. Kilka ładnych, dębowych szaf postawiono pod ścianami z idealnym dobraniem do kompletu, oczywiście. Wprost przed tą szybą wznosiło się rozległe biurko zasłane papierami różnej maści i laptopem. Nie lubię tych dziadostw a to głównie dlatego, że mnie na nie po prostu nie stać. Za tym meblem siedział, albo raczej rozwalił się w wielkim, skórzanym fotelu mężczyzna w garniturze. Włosy miał tak równo uczesane, że poczułem przemożną ochotę zbadania ich linijką. Zimne i nieustępliwe oczy wpatrywały się w każdy mój ruch, co mnie niezmiernie peszyło. W przeciwieństwie do strażnika ten był całkiem przy sobie i to nie bynajmniej jedzenia frytek, ale z uczęszczania na siłownię. Nawet przez garnitur nie sposób było to dostrzec.
— Dzień dobry — bąknąłem.
Byłem już na kilku rozmowach kwalifikacyjnych, ale ta wydawała się być jakaś inna, szczególna. Zupełnie straciłem głowę.
— W sprawie pracy, tak? — zmierzył mnie spojrzeniem, zatrzymując je dłużej na moich butach.
Podążyłem jego spojrzeniem i serce mi zamarło na widok ubłoconych butów, które plamiły okrutnie piękny dywan. Spanikowałem.
— Przepraszam bardzo. — Zacząłem się tak jąkać, że wyglądało to na umyślne zamierzenie. — Ja naprawdę… bo strażnik do mnie wtedy… i podszedł… no, przepraszam. Bardzo.
— Usiądź już. Nic się nie stało. Gdy będziesz wychodził to sprzątniesz i nie było sprawy.
Nieco mnie ta uwaga przybiła, gdy usłyszałem o praniu mu dywanu, ale cóż… trzeba odgrywać cholernego dżentelmena.
— Tak, oczywiście — usiadło się sztywno na mniej okazałym krześle niż ten za biurkiem. O wiele mniej. — No więc chciałbym zostać monterem w pana Afryce.
— W czym? — uniósł brwi.
— Fabryce — poprawiłem się szybko. — Naprawdę bardzo mi zależy na tej pracy. Jestem z zawodu operatorem maszyn i na pewno moje doświadczenie…
— Ma pan rodzinę? — przerwał mi.
Zaczął mi działać na nerwy.
— Żonę Meg i trzynastoletniego Kevina.
— Zręcznie posługujesz się kontaktami z innymi?
— No chyba tak… — zająknąłem się. Było to totalne łgarstwo. Jestem odludkiem jakich mało.
Pracodawca w końcu się uśmiechnął. Nie był to wcale przyjemny widok i zamiast wyglądać bardziej łagodnie i przyjaźnie stał się jakby bardziej dziki i groźny.
— Mhm. Więc możemy cię przyjąć, ale na pewnych warunkach.
Zdumiałem się, ale i ucieszyłem. Rozmowa ledwie się rozpoczęła a już mnie przyjmuje? Może zrobiłem na nim po prostu takie dobre wrażenie.
— Oczywiście. Co pan sobie zażyczy.
— Zacznie pan pracę od teraz.
Zmarszczyłem brwi, ale natychmiast się zreflektowałem. Tego się nie spodziewałem.
— No nie wiem… nie mówiłem jeszcze żonie.
— I co z tego? — zdziwił się i zaczął jeździć ręką po swoim starannie wygolonym podbródku. — Możesz do niej zadzwonić.
— Nie mam komórki.
— Mamy telefon. Możesz z niego korzystać, ile dusza zapragnie.
Ale tak chciałem jej to powiedzieć w cztery oczy! Zobaczyć jej minę, gdy usłyszy, że w końcu mi się udało. Już nie będzie miała prawa na mnie jęczeć i to ja zacznę się z niej śmiać, jaki z niej jest leń i nierób.
— Dobrze. A ile wynosiłoby wynagrodzenie, jeśli można zapytać?
— Dwa tysiące pięćset miesięcznie na start. Może być?
— Tak — wypaliłem szybko.
Prawdę mówiąc to jeszcze nigdy tyle pieniędzy nie miałem w ręku. W końcu pokażę wszystkim, że stać mnie na wiele!
— Dobrze, zaczekaj tutaj chwilę. Przyniosę plan budynku. Nasz nowy sekretarz zabrał je do siebie i jeszcze nie oddał.
Przytaknąłem i odprowadziłem nowego szefa wzrokiem do drzwi. Gdy się za nim zamknęły wypuściłem powietrze ze świstem. Nie sądziłem, że pójdzie mi tak łatwo. Z zadowoleniem spojrzałem na papiery leżące na biurku. Wypatrzyłem tam nawet gazety. Rzuciłem okiem na podkreślony nagłówek: Kolejny zaginiony w Megatown! Poczułem lekki niepokój, bo tak się składało, że to właśnie to miasto. Nigdy nie paliłem się do mieszkania w wielkich miastach. Za dużo hałasu i zwykle za dużo się w nich dzieje. Na przykład to. Ciekawość zżerała mnie niemiłosiernie i w końcu uległem. Przecież szef nic mi nie zrobi za to, że przejrzałem prasę.
„David Greatmind jest czwartą ofiarą w tym miesiącu. Policja wciąż nie może wpaść na trop tajemniczych porywaczy. Dotąd udało nam się jednak ustalić, iż ofiarami są ludzie żyjący w samotności, a także bezrobotni. Podejrzenia padły na pracodawców w mieście i wokół niego, ale żadnej firmie nie zdołano zarzucić jakichkolwiek podejrzeń. Dzisiaj wyruszyła do…”
A kogo to obchodzi dokąd wyruszyli? Gdy chciałem odłożyć gazetę przeraziłem się, bo zapomniałem gdzie uprzednio leżała. Przy monitorze czy na skraju? Zdecydowałem się na to pierwsze i zacząłem się rozglądać za nowymi dokumentami, gdy mój wzrok napotkał na kartkę wyrwaną z zeszytu, na której ktoś nabazgrał kilkanaście słów. Upewniłem się zerknięciem za siebie, na drzwi, że nikogo nie ma i porwałem papier do ręki, tym razem zapamiętując jej położenie.
„Jesteśmy głodni. Przyprowadź ze sobą jakieś ubranie i jedzenie jak najszybciej. Nosimy na sobie to samo już prawie półtora tygodnia. Niech będzie…”
Tutaj się urywało. Musiałem to przeczytać trzy razy, żeby naprawdę uwierzyć, iż mój szef nie przebierał się od dziesięciu dni i brakuje im jedzenia. I do kogo on to pisał? „Niech będzie”… pewnie lista zakupów. Zaczynam mieć wrażenie, że mam do czynienia z bandą idiotów. Nawet wybudować fabryki porządnie nie umieli.
Spanikowałem gdy usłyszałem za sobą otwierające się drzwi. Szybko odrzuciłem kawałek papieru na biurko i upadł, o zgrozo, na ziemię. Spojrzałem szybko za siebie i serce podskoczyło mi do gardła, gdy zauważyłem Nathaniela obserwującego ze złością powoli spadający papier. Omiotłem spojrzeniem jego puste ręce. Miał przynieść plany…
Udałem, że to przypadkowo od machnięcia ręką zleciała z blatu i pochwyciłem ją szybko, przepraszając.
— No, Jim — zaczął szef zasiadając znowu na swoim wygodnym fotelu. Też udałem, że mi jest bardzo wygodnie na twardym, drewnianym krześle bez oparcia, ale chyba mi to nie wyszło. — Więc jak mówiłem, pracę zaczynasz od teraz. Prawdę mówiąc nie będziesz musiał nic robić.
Uniosłem wysoko brwi a ręka powędrowała automatycznie do rozczochranych włosów, drapiąc się zawzięcie.
— Ma pan na myśli, że taka łatwa praca dzisiaj się trafiła? Pewnie robota przy taśmie wyszukując złych produktów? — Chciałem zabłysnąć swoją bystrością, ale ten pokręcił przecząco głową.
— Ty nie będziesz musiał robić nic — włożył rękę do kieszeni marynarki. — To już zależy od ciebie, czy będziesz sprawiał przy tym kłopoty, czy też nie.
— Nie będę.
— Wszyscy tak mówią, dopóki nie wiedzą, na czym ta „praca” polega.
Zdumienie rosło we mnie w każdej sekundzie. Ten Nathaniel zdaje się mieć naprawdę nie poukładane we łbie. Może to dlatego, że jest głodny… zerknąłem na jego wzorowo wyprany garnitur. Podobno jest u nich źle z ubraniami. Coś tu nie pasuje…
— Więc co mam robić?
— Masz siedzieć cicho.
Spojrzałem prosto w jego ponure, czarne oczy. Gdy już zacząłem się w nie patrzyć to nie mogłem przestać. Teraz dopiero zauważyłem w nim coś dziwnego. Miał dziwnie rozszerzone źrenice, które przykrywały większość białka. Tęczówek w ogóle brakowało.
— Czytałeś ten liścik, nie? — Wyrwał mnie z zadumy.
— Nie. Tylko mi…
— Za kłamstwo wylecisz z roboty.
Oblizałem nerwowo wargi i powierciłem się na niewygodnym taborecie, żeby odciążyć część mojego siedzenia, która zaczęła pulsować bólem. Rozglądnąłem się szybko po pomieszczeniu i z przerażeniem zobaczyłem kamerę w rogu. Oni się dowiedzą.
— No dobrze, tylko rzuciłem okiem…
— Jestem głodny. Potrzebuję jedzenia.
Jego ton głosu zaczął się zmieniać. Przypominał raczej warknięcie niż bezwzględny i nieporuszony ton, którym do tej pory się posługiwał. Z bliżej nieznanego mi powodu serce zaczęło wybijać silniejsze i szybsze uderzenia, jakby chciało połamać mi żebra i uciec z ciała.
— No tak… więc mam pójść do sklepu i… — wyjąkałem.
— Nie, ty masz siedzieć.
— Ale w takim razie jak…
— Zobaczysz.
Zdawało mi się, że dojrzałem szkarłatny błysk w jego oczach. Nerwy miałem napięte do granic możliwości. Chyba powoli zaczynam rozumieć, o czym on mówi.
— Nie mam się też w co ubrać.
— Przecież ma pan piękny garnitur, szefie.
Spojrzał na mnie jeszcze intensywniej, tym samym przerażając mnie mocniej niż poprzednio.
— Nie mówię o takim ubraniu.
— O nie! — zerwałem się na równe nogi. — Przepraszam! Zapomniałem, że mam pójść na proces w sądzie! — To pierwsze, co wpadło mi do głowy. — Syn został pobity i… zacznę od jutra, dobrze?
— Więc zrobimy tak, żebyś już nie musiał tam iść — zaoponował, również wstając.
— Ale jak to? Przecież muszę się stawić! Jestem świadkiem!
Okrążył biurko i stanął przede mną. Czułem przemożną chęć rzucenia się do drzwi i uciec jak najdalej stąd.
— Przykro mi.
Ostatnie co zobaczyłem w swoim życiu to srebrny błysk sztyletu i rozmigotany, falujący obraz. Czując niewyobrażalny ból w klatce piersiowej poczułem, że upadam, ale zanim runąłem, odszedłem, mając w głowie ostatnią rozpaczliwą myśl, że moja żona nigdy więcej nie będzie na mnie narzekać.

***

Gdy Jim osunął się na bezwładnie na gruby dywan czułem podniecenie. Od półtora tygodnie nie widziałem tego niezbędnego do życia martwego ciała. Cholerny dupek. Bardziej się przyda martwy niż żywy.
— Avratul! Właź! — ryknąłem w stronę drzwi, pochylając się nad zwłokami.
„Strażnik” wpadł do środka niemal natychmiast. Na pewno stał ciągle przy drzwiach i wyczekiwał na tę chwilę, gdy w końcu to się stanie.
— Ubranie dla ciebie — zawyrokowałem. — mięso na połowę.
Chwyciliśmy go razem za ramiona i odciągnęliśmy do samego rogu gabinetu. Greg poszedł na drugi koniec pokoju i zaczął zwijać dywan. Po chwili ukazała się ledwo widoczna klapa w podłodze. Podszedł do niej i chwycił za metalowe kółko w wyciętym dla niego okręgiem, żeby nie wyczuwać go pod dywanem. Otworzył je i nie uszło mojej uwadze, że cały aż drży z oczekiwania. Natychmiast buchnął ze środka zapach zgnilizny i rozkładu. Uwielbiam to.
Złapaliśmy martwego Jima za ręce i podeszliśmy do klapy. W świetle słabego światła rysowały się kształty starych, pomarszczonych skór ludzkich, naszych ubrań. To, które mamy na sobie jest już stare i zaczyna zwisać, zwłaszcza Avratulowi. Wrzuciliśmy ciało do środka i zeszliśmy za nim. Ledwo się obejrzałem na towarzysza, a ten zrzucił z siebie skórę, ukazując nasze prawdziwe oblicze. Obślizgłe i zielonowidmowe ciało pokryte miękkimi łuskami. Mieliśmy niemal takie same proporcje ciała co człowiek, więc wystarczało tylko wrzucić na siebie inny kolor skóry. Jedyne, co nas mogło zdradzić to nasze oczy, ale już za niedługo i to ulegnie zmianie. Nazywają nas „kosmitami” o ile się nie mylę i nie zauważyli, że jest nas coraz więcej.
Dopadniemy wszystkich.
Tak, ciebie też.

Odpowiedz
#2
Cytat:Jimie Aabergu, zrób to, zrób tamto, znajdź pracę, zarób na mój tyłek! I co jeszcze? Tak to jest w małżeństwie po czterdziestce. Z roku na rok Meg, moja żona, staje się coraz bardziej jękliwa i nieznośna. Od dwóch lat jeżdżę po różnych robotach, żeby w końcu coś zarobić, ale nie![tu by się przydało rozwinąć, ale co nie?] Oczywiście po zawodówce to w tych czasach się nic nie znajdzie! Zawsze gorąco odpierałem takie gadanie[,] ale teraz… cóż. Ale[ale ale] dzisiaj jest szansa. Nowo wybudowana fabryka śrub. To koniec dostawania groszy z pomocy finansowej! Pokażę im, że stać mnie na wiele!
Może i nie jestem człowiekiem pracowitym i zdolnym, ale żyć z czegoś muszę, nie? Nienawidzę, gdy ktoś uważa się za mądrzejszego ode mnie, a takich niestety jest sporo[takich? Mądrzejszych czy uważających się za mądrzejszych?], więc po prostu ich od siebie odrzucam i zostaję odludkiem. Prawdę mówiąc wcale tego nie żałuję. Lepiej żyć samemu[,] niż być co krok wyśmiewanym! Nie cierpię chamstwa, krytykowanie i podlizywania się, chociaż w jakiejś części pewnie sam taki jestem… no dobra, to moje główne cechy. Ale zawsze dążę do celu, temu nikt nie zaprzeczy. Jak sobie coś postanowię, to tak musi być. I kropka! Postanowiłem, że kupię sobie nowy samochód, i oszczędzam już szósty rok, żeby go kupić. Chcę wyremontować swój pokój? Zrobię to nie zważając na pojękiwania żony i nie spocznę, dopóki tego nie skończę! Teraz szukam pracy,[zbędny przecinek, przed albo nie stawia się, a to zdanie po albo nie lepiej napisać "dokładniej to szukałem" lub coś takiego?] albo żeby być bardziej ścisłym to szukałem, bo ta śrubownia jest moja!
Wsiadłem do mojego[moja, mojego] rozklekotanego Fiata 126P. Ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy wsłuchiwałem się charczące dźwięki, które następują do pół minuty przed uruchomieniem tego rzęcha. To jego ostatnie dźwięki, kupię sobie zamiast tego złomu coś godnego człowieka. Maluch dalej się dławił, nie mogąc zapalić. No zaraz mnie coś trafi.
— Zapalaj ty pieronie! — ryknąłem zasadzając w maskę rozdzielczą[maskę rozdzielczą? Chyba deskę] cios ręką.
Zapalił. Jego szczęście. Gdybym przez niego nie mógł się dowiedzieć, czy zostanę przyjęty do pracy to bym go rozwalił na drobne kawałki.[brzydkie zdanie]
Piętnaście minut i osiem zgaśnięć silnika na drodze szybkiego ruchu później wjechałem na ulicę Fabryczną, gdzie mieścił się zakład pracy. W sumie nie było to nic specjalnego. Jeden duży budynek z[e]przed z poprzedzającym s lepiej dać 'e", czyta się lepiej wtedy, tak jak we wtorek, nie w wtorek] srebrnej, falowanej blachy.[budynek z blachy? Chiba nie] Okna były rozstawione aż nazbyt rzadko i aż ziało ponurymi uczuciami.[co? Co mają uczucia do okien? W ogóle "aż nazbyt rzadko'? Zbyt rzadko...] Wszystko zardzewiałe chociaż wybudowany na nowo.[średnio brzmi to zdanie i średnio pasuje w takiej postaci do reszty] Widocznie portfel zleceniodawców był niespecjalnie gruby, że brali stare części. Zresztą mniejsza o wygląd z zewnątrz[][zewnętrzny][/b], założę się, że od[w] środka wygląda wszystko[znacznie] lepiej. Nawet jeśli nie to liczy się wynagrodzenie a nie piękno budynku, nie?[tak wracając do opisu budynku, napisałeś z jakiej blachy i dopiero jakiś czas później zaznaczasz, że wszystko jest pordzewiałe, taki szczegół dostrzega się od razu]
Trzasnąłem drzwiami samochodu, jeśli można w ogóle to dziadostwo tak nazwać. Nie zamknęły się. Z wściekłością wypisaną na twarzy kopnąłem w nie z całej siły, i te jęknęły żałośnie, gdy się zamknęły. Cholerny grat.[przeredaguj ten fragment, bo jest brzydki a w dodatku zamknęły się powtarzasz]
Wkroczyłem do środka fabryki. Jednak od środka nie prezentowała się wcale lepiej. Zwykłe betonowe ściany bez śladu farby, to samo z podłogą…[o to to, budynki są z betonu, nie z blachy jak wcześniej] w sumie nie ma tutaj co opisywać. Natychmiast podszedł do mnie jakiś facet. Miał włosy obcięte tak krótko, że miałem problemy z ocenieniem, czy czasami nie jest łysy. Nadawało mu to raczej żołnierski i groźny wygląd. Chodził z podbródkiem uniesionym aż za wysoko w górę, lubił patrzeć na wszystkich z góry. [skąd wiesz, że lubił? Bohater go dopiero zobaczył]Był okropnie chudy, co odbiło się też na jego twarzy, która była nad wyraz koścista i aż dziwnie pomarszczona, zwisająca. Pierwsze skojarzenie? Kościotrup.
— Co? — zapytałem odruchowo.
— To ja raczej powinienem cię o to zapytać.
— Ale… aha, po co tu przyszedłem, nie?
— Brawo.
— Zauważyłem prawie od razu — wypomniałem mu i tym samym wyjątkowo nie zażartowałem.
Zachował kamienny wyraz twarzy i nic na to nie powiedział. Terminator się znalazł.[coś tu jest nie tak]
— Ja w sprawie pracy — wypaliłem.
— To chyba się dogadamy — posłał mi sztuczny uśmiech. Tak sztuczny, jak tylko może być. — Chodź za mną.
— A ty jesteś… — zacząłem, ale nie dał mi dokończyć.
— Strażnikiem. Więcej nie potrzebujesz wiedzieć.
Chyba o przyjemnej atmosferze w pracy mogę zapomnieć. Przez resztę drogi nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Stanął przed drzwiami z[e] starą, zardzewiałą tabliczką „Dyrektor Nathaniel Tauron”. Ponury towarzysz oczywiście ani myślał mi drzwi otworzyć, więc musiałem sobie samemu poradzić. Wszedłem na szczęście bez niego.
Biuro dyrektora jednak było bardziej reprezentacyjne od reszty budynku. Była[była?] jego całkowitym przeciwieństwem. Gruby dywan przyjemnie amortyzował każdy krok, wielkie okno rzucało na całe pomieszczenie światło zachodzącego, jesiennego słońca. Kilka ładnych, dębowych szaf postawiono pod ścianami z idealnym dobraniem do kompletu, oczywiście. Wprost przed tą szybą wznosiło się rozległe biurko zasłane papierami różnej maści i laptopem[zasłane laptopem?]. Nie lubię tych dziadostw[,] a to głównie dlatego, że mnie na nie po prostu nie stać. Za tym meblem siedział, albo raczej rozwalił się w wielkim, skórzanym fotelu mężczyzna w garniturze. Włosy miał tak równo uczesane, że poczułem przemożną ochotę zbadania ich linijką. Zimne i nieustępliwe oczy wpatrywały się w każdy mój ruch, co mnie niezmiernie peszyło. W przeciwieństwie do strażnika ten był całkiem przy sobie[być przy sobie? Nie znam takiego określenia] i to nie bynajmniej[jak już to bynajmniej nie] jedzenia frytek, ale z uczęszczania na siłownię. Nawet przez garnitur nie sposób było to dostrzec.[chyba nie sposób było tego nie dostrzec]
— Dzień dobry — bąknąłem.
Byłem już na kilku rozmowach kwalifikacyjnych, ale ta wydawała się być jakaś inna, szczególna. Zupełnie straciłem głowę.
— W sprawie pracy, tak? — [Z]mierzył mnie spojrzeniem, zatrzymując je dłużej na moich butach.[mnie, moich]
Podążyłem jego spojrzeniem i serce mi zamarło na widok ubłoconych butów, które plamiły okrutnie piękny dywan. Spanikowałem.
— Przepraszam bardzo. — Zacząłem się tak jąkać, że wyglądało to na umyślne zamierzenie. — Ja naprawdę… bo strażnik do mnie wtedy… i podszedł… no, przepraszam. Bardzo.
— Usiądź już. Nic się nie stało. Gdy będziesz wychodził to sprzątniesz i nie było sprawy.
Nieco mnie ta uwaga przybiła, gdy usłyszałem o praniu mu dywanu, ale cóż… trzeba odgrywać cholernego dżentelmena.
— Tak, oczywiście — usiadło się sztywno na mniej okazałym krześle niż ten za biurkiem. O wiele mniej. — No więc chciałbym zostać monterem w pana Afryce.
— W czym? — uniósł brwi.
— Fabryce — poprawiłem się szybko. — Naprawdę bardzo mi zależy na tej pracy. Jestem z zawodu operatorem maszyn i na pewno moje doświadczenie…
— Ma pan rodzinę? — przerwał mi.
Zaczął mi działać na nerwy.
— Żonę Meg i trzynastoletniego Kevina.[a ten Kevin to co? Służący? Mechanik?]
— Zręcznie posługujesz się kontaktami z innymi?[ke? Czy łatwo nawiązuje znajomości? To co to za udziwnienie?!]
— No chyba tak… — zająknąłem się. Było to totalne łgarstwo. Jestem odludkiem jakich mało.
Pracodawca w końcu się uśmiechnął. Nie był to wcale przyjemny widok i zamiast wyglądać bardziej łagodnie i przyjaźnie [,]stał się jakby bardziej dziki i groźny.
— Mhm. Więc możemy cię przyjąć, ale na pewnych warunkach.
Zdumiałem się, ale i ucieszyłem. Rozmowa ledwie się rozpoczęła[,] a już mnie przyjmuje? Może zrobiłem na nim po prostu takie dobre wrażenie.
— Oczywiście. Co pan sobie zażyczy.
— Zacznie pan pracę od teraz.
Zmarszczyłem brwi, ale natychmiast się zreflektowałem. Tego się nie spodziewałem.
— No nie wiem… nie mówiłem jeszcze żonie.
— I co z tego? — zdziwił się i zaczął jeździć ręką po swoim starannie wygolonym podbródku. — Możesz do niej zadzwonić.
— Nie mam komórki.
— Mamy telefon. Możesz z niego korzystać, ile dusza zapragnie.
Ale tak chciałem jej to powiedzieć w cztery oczy! Zobaczyć jej minę, gdy usłyszy, że w końcu mi się udało. Już nie będzie miała prawa na mnie jęczeć i to ja zacznę się z niej śmiać, jaki z niej jest leń i nierób.
— Dobrze. A ile wynosiłoby wynagrodzenie, jeśli można zapytać?
— Dwa tysiące pięćset miesięcznie na start. Może być?
— Tak — wypaliłem szybko.
Prawdę mówiąc to jeszcze nigdy tyle pieniędzy nie miałem w ręku. W końcu pokażę wszystkim, że stać mnie na wiele!
— Dobrze, zaczekaj tutaj chwilę. Przyniosę plan budynku. Nasz nowy sekretarz zabrał je do siebie i jeszcze nie oddał.
Przytaknąłem i odprowadziłem nowego szefa wzrokiem do drzwi. Gdy się za nim zamknęły wypuściłem powietrze ze świstem. Nie sądziłem, że pójdzie mi tak łatwo. Z zadowoleniem spojrzałem na papiery leżące na biurku. Wypatrzyłem tam nawet gazety. Rzuciłem okiem na podkreślony nagłówek: Kolejny zaginiony w Megatown! Poczułem lekki niepokój, bo tak się składało, że to właśnie to miasto. Nigdy nie paliłem się do mieszkania w wielkich miastach. Za dużo hałasu i zwykle za dużo się w nich dzieje. Na przykład to. Ciekawość zżerała mnie niemiłosiernie i w końcu uległem. Przecież szef nic mi nie zrobi za to, że przejrzałem prasę.
„David Greatmind jest czwartą ofiarą w tym miesiącu. Policja wciąż nie może wpaść na trop tajemniczych porywaczy. Dotąd udało nam się jednak ustalić, iż ofiarami są ludzie żyjący w samotności, a także bezrobotni. Podejrzenia padły na pracodawców w mieście i wokół niego, ale żadnej firmie nie zdołano zarzucić jakichkolwiek podejrzeń. Dzisiaj wyruszyła do…[ofiarami są bezrobotni i podejrzenia padają na pracodawców? NOO, bardzo logicznie! Mogłyby paść na łowców niewolników, ale na pracodawców? Dlaczego?]
A kogo to obchodzi dokąd wyruszyli? Gdy chciałem odłożyć gazetę przeraziłem się, bo zapomniałem gdzie uprzednio leżała. Przy monitorze czy na skraju?[... przed chwilą stwierdził, że szef mu nic nie zrobi za czytanie gazety, a teraz się boi, gdzie leżała?] Zdecydowałem się na to pierwsze i zacząłem się rozglądać za nowymi dokumentami, gdy mój wzrok napotkał na kartkę wyrwaną z zeszytu, na której ktoś nabazgrał kilkanaście słów. Upewniłem się zerknięciem za siebie, na drzwi, że nikogo nie ma i porwałem papier do ręki, tym razem zapamiętując jej położenie.
„Jesteśmy głodni. Przyprowadź ze sobą jakieś ubranie i jedzenie jak najszybciej[przyprowadź jedzenie? Jeśli nie chodzi o porwanych ludzi, którzy będą posiłkiem, to nie bardzo pasi]. Nosimy na sobie to samo już prawie półtora tygodnia. Niech będzie…”
Tutaj się urywało. Musiałem to przeczytać trzy razy, żeby naprawdę uwierzyć, iż mój szef nie przebierał się od dziesięciu dni i brakuje im jedzenia[a no ja bardziej bym pomyślał, że to kartka od kogoś, a nie, że szef to napisał...]. I do kogo on to pisał? „Niech będzie”… pewnie lista zakupów. Zaczynam mieć wrażenie, że mam do czynienia z bandą idiotów. Nawet wybudować fabryki porządnie nie umieli.[piękna spójność myśli...]
Spanikowałem gdy usłyszałem za sobą otwierające się drzwi. Szybko odrzuciłem kawałek papieru na biurko i upadł, o zgrozo, na ziemię[brzydkie zdanie]. Spojrzałem szybko za siebie[drugi raz za siebie używasz] i serce podskoczyło mi do gardła, gdy zauważyłem Nathaniela obserwującego ze złością powoli spadający papier. Omiotłem spojrzeniem jego puste ręce. Miał przynieść plany…
Udałem, że to przypadkowo od machnięcia ręką zleciała z blatu i pochwyciłem ją szybko, przepraszając.
— No, Jim — zaczął szef zasiadając znowu na swoim wygodnym fotelu. Też udałem, że mi jest bardzo wygodnie na twardym, drewnianym krześle bez oparcia, ale chyba mi to nie wyszło. — Więc jak mówiłem, pracę zaczynasz od teraz. Prawdę mówiąc nie będziesz musiał nic robić.
Uniosłem wysoko brwi a ręka powędrowała automatycznie do rozczochranych włosów, drapiąc się zawzięcie.
— Ma pan na myśli, że taka łatwa praca dzisiaj się trafiła? Pewnie robota przy taśmie wyszukując złych produktów? — Chciałem zabłysnąć swoją bystrością, ale ten pokręcił przecząco głową.
— Ty nie będziesz musiał robić nic — włożył rękę do kieszeni marynarki. — To już zależy od ciebie, czy będziesz sprawiał przy tym kłopoty, czy też nie.
— Nie będę.
— Wszyscy tak mówią, dopóki nie wiedzą, na czym ta „praca” polega.
Zdumienie rosło we mnie w każdej sekundzie. Ten Nathaniel zdaje się mieć naprawdę nie poukładane we łbie. Może to dlatego, że jest głodny… zerknąłem na jego wzorowo wyprany garnitur. Podobno jest u nich źle z ubraniami. Coś tu nie pasuje…
— Więc co mam robić?
— Masz siedzieć cicho.
Spojrzałem prosto w jego ponure, czarne oczy. Gdy już zacząłem się w nie patrzyć to nie mogłem przestać. Teraz dopiero zauważyłem w nim coś dziwnego. Miał dziwnie rozszerzone źrenice, które przykrywały większość białka. Tęczówek w ogóle brakowało.
— Czytałeś ten liścik, nie? — Wyrwał mnie z zadumy.
— Nie. Tylko mi…
— Za kłamstwo wylecisz z roboty.
Oblizałem nerwowo wargi i powierciłem się na niewygodnym taborecie, żeby odciążyć część mojego siedzenia, która zaczęła pulsować bólem. Rozglądnąłem się szybko po pomieszczeniu i z przerażeniem zobaczyłem kamerę w rogu. Oni się dowiedzą.
— No dobrze, tylko rzuciłem okiem…
— Jestem głodny. Potrzebuję jedzenia.
Jego ton głosu zaczął się zmieniać. Przypominał raczej warknięcie niż bezwzględny i nieporuszony ton, którym do tej pory się posługiwał. Z bliżej nieznanego mi powodu serce zaczęło wybijać silniejsze i szybsze uderzenia, jakby chciało połamać mi żebra i uciec z ciała.
— No tak… więc mam pójść do sklepu i… — wyjąkałem.
— Nie, ty masz siedzieć.
— Ale w takim razie jak…
— Zobaczysz.
Zdawało mi się, że dojrzałem szkarłatny błysk w jego oczach. Nerwy miałem napięte do granic możliwości. Chyba powoli zaczynam rozumieć, o czym on mówi.
— Nie mam się też w co ubrać.
— Przecież ma pan piękny garnitur, szefie.
Spojrzał na mnie jeszcze intensywniej, tym samym przerażając mnie mocniej niż poprzednio.
— Nie mówię o takim ubraniu.
— O nie! — zerwałem się na równe nogi. — Przepraszam! Zapomniałem, że mam pójść na proces w sądzie! — To pierwsze, co wpadło mi do głowy. — Syn został pobity i… zacznę od jutra, dobrze?
— Więc zrobimy tak, żebyś już nie musiał tam iść — zaoponował, również wstając.
— Ale jak to? Przecież muszę się stawić! Jestem świadkiem!
Okrążył biurko i stanął przede mną. Czułem przemożną chęć rzucenia się do drzwi i uciec jak najdalej stąd.
— Przykro mi.
Ostatnie co zobaczyłem w swoim życiu to srebrny błysk sztyletu i rozmigotany, falujący obraz. Czując niewyobrażalny ból w klatce piersiowej poczułem, że upadam, ale zanim runąłem, odszedłem, mając w głowie ostatnią rozpaczliwą myśl, że moja żona nigdy więcej nie będzie na mnie narzekać.

***

Gdy Jim osunął się na bezwładnie na gruby dywan czułem podniecenie. Od półtora tygodnie nie widziałem tego niezbędnego do życia martwego ciała. Cholerny dupek. Bardziej się przyda martwy niż żywy.
— Avratul! Właź! — ryknąłem w stronę drzwi, pochylając się nad zwłokami.
„Strażnik” wpadł do środka niemal natychmiast. Na pewno stał ciągle przy drzwiach i wyczekiwał na tę chwilę, gdy w końcu to się stanie.
— Ubranie dla ciebie — zawyrokowałem. — mięso na połowę.
Chwyciliśmy go razem za ramiona i odciągnęliśmy do samego rogu gabinetu. Greg poszedł na drugi koniec pokoju i zaczął zwijać dywan. Po chwili ukazała się ledwo widoczna klapa w podłodze. Podszedł do niej i chwycił za metalowe kółko w wyciętym dla niego okręgiem, żeby nie wyczuwać go pod dywanem. Otworzył je i nie uszło mojej uwadze, że cały aż drży z oczekiwania. Natychmiast buchnął ze środka zapach zgnilizny i rozkładu. Uwielbiam to.
Złapaliśmy martwego Jima za ręce i podeszliśmy do klapy. W świetle słabego światła rysowały się kształty starych, pomarszczonych skór ludzkich, naszych ubrań. To, które mamy na sobie jest już stare i zaczyna zwisać, zwłaszcza Avratulowi. Wrzuciliśmy ciało do środka i zeszliśmy za nim. Ledwo się obejrzałem na towarzysza, a ten zrzucił z siebie skórę, ukazując nasze prawdziwe oblicze. Obślizgłe i zielonowidmowe ciało pokryte miękkimi łuskami. Mieliśmy niemal takie same proporcje ciała co człowiek, więc wystarczało tylko wrzucić na siebie inny kolor skóry. Jedyne, co nas mogło zdradzić to nasze oczy, ale już za niedługo i to ulegnie zmianie. Nazywają nas „kosmitami” o ile się nie mylę i nie zauważyli, że jest nas coraz więcej.
Dopadniemy wszystkich.
Tak, ciebie też.

Nie poprawiałem wszystkich błędów, za dużo ich.

Opowiadanie jest słabe i to bardzo. Zdania szkolne, przecinki gubisz, opisy są złe, brak logiki się wkrada. I błąd, wielki! Prowadzisz opowiadanie w pierwszej osobie i opisujesz śmierć?! Jak?! Cześć, umarłem. Tak nie można, osoba, która umarła nie mogłaby nam opowiedzieć tej historii, rozumiesz? Potem masz przeskok w innego bohatera i też w pierwszej osobie, nie wiem, nie spotkałem się z książką, w której byłoby kilku pierwszoosobowych narratorów, ale możliwe, że to nie jest błąd.
Bohater jest w sumie jeden, dość dobrze przedstawiony, mniej więcej da się go wyobrazić, choć opisu wyglądu brakło.
Pomysł może i dobry, ale sposób przedstawienia całkiem położył to opko.

1/10
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#3
Cytat:Prowadzisz opowiadanie w pierwszej osobie i opisujesz śmierć?! Jak?! Cześć, umarłem. Tak nie można, osoba, która umarła nie mogłaby nam opowiedzieć tej historii, rozumiesz? Potem masz przeskok w innego bohatera i też w pierwszej osobie, nie wiem, nie spotkałem się z książką, w której byłoby kilku pierwszoosobowych narratorów, ale możliwe, że to nie jest błąd.

Można, haniel. To licentia poetica. Wyobraźnia. Narratorem może być nieboszczyk, kaczka, chmura, kubek albo cokolwiek.
Są też powieści, które mają wielu narratorów pierwszoosobowych.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#4
Ale można opisać swoją własną śmierć? Może być nieboszczyk, jeśli nim jest od początku, a nie żyje i w trakcie opowiadania umiera...
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#5
Można. Dlaczego nie?
Przecież literatura to fikcja.
Nie czytałam "Głodnego", więc nie wiem, na ile ten opis to zabieg, a na ile to "durność'. Polemizuję tylko z kategorycznym "nie można"
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#6
"Ostatnie co zobaczyłem w swoim życiu to srebrny błysk sztyletu i rozmigotany, falujący obraz. Czując niewyobrażalny ból w klatce piersiowej poczułem, że upadam, ale zanim runąłem, odszedłem"

dobra, może można, ale na pewno nie tak, zanim runąłem, odszedłem. Jeśli opko by się zakończyło umarłem, to jestem w stanie zaakceptować, ale tak nie.

Ale nie wiem, możesz pominąć tę uwagę, jednak to faktu, co do jakości opka, nie zmienia.
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#7
No cóż, Nike za to nie będzie. Zabieg ze zmianą narratora mylący, ale wg mnie także dopuszczalny.
One sick puppy.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości