27-03-2010, 14:18
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 11-12-2010, 18:35 przez Piotr Knasiecki.)
Zerkał na zegarek z coraz większym poirytowaniem. Nie miał zwyczaju czynić tego tak ostentacyjnie; zbyt cenił sobie pracę barmana w barze „czynnym do ostatniego gościa” przy dziewięćdziesiątej szóstej ulicy. Tym razem jednak „ostatni gość” miał na sobie wymięty prochowiec (leżał na nim, jakby facet powiesił go niedbale na oparciu krzesła) i nie zanosiło się na napiwek. Na domiar złego, mimo że nieźle wstawiony, sprawiał wrażenie kogoś kto długo jeszcze nie powie ostatniego słowa. Spojrzał na zegarek raz jeszcze, mimo iż ścienny zegar wskazywał tę samą godzinę; dochodziła druga w nocy. Ostatni autobus, którego kierowca kilka razy zatrzymywał się specjalnie dla niego przy Lexington Avenue, wyjechał już pewnie z dworca i szanse dotarcia nim do domu były raczej marne… Rozparty za barową ladą Irlandczyk (skłonny był postawić na tę hipotezę całą tygodniówkę; facet pił gatunek whiskey zamawiany tylko przez irlandzkich imigrantów) dobiegał chyba sześćdziesiątki. Miał niezdrową, ziemistą cerę i zmierzwione włosy (swoją drogą, można mu było pozazdrościć tak gęstej czupryny; Matthew złapał się na tym, że podświadomie zbliżył dłoń do coraz wyższego czoła). Grube dno szklanki wciąż przykrywała kałuża złocistego płynu. Lód zdążył się w nim roztopić i wyglądało to tak, jakby naczynie miało właściwości wybitnie magiczne; upijasz połowę, po chwili alkoholu przybywa i tak do samego rana… Miał nadzieję, że magiczne właściwości właśnie uległy wyczerpaniu i wkrótce zadzwoni pękiem kluczy, zamykając tę budę. Stary przysnął chyba… Zwiesił głowę nad taflą szczotkowanego marmuru i znieruchomiał. Dotknął jego ramienia i nieomal wrzasnął z bólu. Poczuł gwałtowny przepływ elektrostatyczny pomiędzy serdecznym palcem własnej dłoni i materiałem wygniecionego i poplamionego niemiłosiernie płaszcza.
-Pan już wychodzi, prawda?
Tym razem szturchnął mężczyznę znacznie bardziej zdecydowanym ruchem. Narastała w nim złość.
-Jest druga w nocy. Zamykamy!
Stary uniósł głowę i błysnął białkami przekrwionych oczu. Powrót do rzeczywistości zajął mu dłuższą chwilę. Najwidoczniej miejsce z którego powracał pełne było dobrze ułożonych barmanów, którzy nie przerywali gorzelnej kontemplacji swym ostatnim gościom. Takie miejsca zostawia się z żalem…
-Co? Pora już? – wybełkotał.
-Najwyższa! – odparł obiecując sobie, że nie podniesie zbytnio głosu. Nie udała mu się ta sztuka.
Stary podwinął z mozołem lewy rękaw koszmarnego płaszcza (Matthew jeszcze wczoraj przekonany był szczerze, że ortaliony wyginęły na długo przed dinozaurami). Na pokrytym tatuażami nadgarstku ukazał się archaiczny czasomierz z olbrzymim cyferblatem. Szkiełko było pęknięte.
-Tak. Pan się nie gniewa? – wymamrotał, zanim wychylił resztę ciepłej już, irlandzkiej mikstury.
-Chciałem przeczekać – dodał, jakby chodziło o deszcz, albo gradobicie.
-Dobrze już – odparł, znajdując w sobie z trudem resztki cierpliwości.
-Wyjdziemy przez podwórze – rzucił w jego stronę, wyłączając ekspres do kawy. Szklankę wstawił do zmywarki, po czym przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Wychodząc zgasił wszystkie światła, oprócz migoczącego nad barem neonu, reklamującego piwo Miller. Idąc wąskim korytarzem przez zaplecze, przepuścił starego przodem. Już na podwórzu kamienicy odwrócił się do niego plecami, usiłując trafić kluczem w szparę zamka. Wciągnął powietrze w nozdrza; było zjonizowane, jak po gwałtownej, letniej burzy, niosącej zmianę pogody. Przekręcił wreszcie klucz. Chowając go do kieszeni płaszcza chciał zażartować głośno, ot tak, na jakikolwiek temat. Przyszło mu do głowy, że pewnie był dla starego zbyt szorstki i że lepiej, niż z gośćmi przy barze, radziłby sobie z rozładunkiem kontenerów w porcie. Był jednak sam. Stary rozpłynął się zupełnie nagle. Szybciej, niż przedtem kostka lodu w jego szklance.
Podniósł kołnierz płaszcza i powlókł się przez wymarły kwartał ulic. Zabłąkany taksówkarz odwiózł go do domu za siedemnaście pięćdziesiąt.
Poranne wydanie New York Times'a doniosło nazajutrz o wstrząsającym wypadku.
Tuż przed drugą w nocy autobus wiozący kilkunastu pasażerów przełamał ochronne bariery Queensboro Bridge i wpadł do wody. Nikt nie ocalał.
Dopijając kawę nad białą plamą gazety zerknął na zegarek. Szkiełko było pęknięte.
Okruch szkła unieruchomił wskazówki.
Pięć minut przed drugą…
-Pan już wychodzi, prawda?
Tym razem szturchnął mężczyznę znacznie bardziej zdecydowanym ruchem. Narastała w nim złość.
-Jest druga w nocy. Zamykamy!
Stary uniósł głowę i błysnął białkami przekrwionych oczu. Powrót do rzeczywistości zajął mu dłuższą chwilę. Najwidoczniej miejsce z którego powracał pełne było dobrze ułożonych barmanów, którzy nie przerywali gorzelnej kontemplacji swym ostatnim gościom. Takie miejsca zostawia się z żalem…
-Co? Pora już? – wybełkotał.
-Najwyższa! – odparł obiecując sobie, że nie podniesie zbytnio głosu. Nie udała mu się ta sztuka.
Stary podwinął z mozołem lewy rękaw koszmarnego płaszcza (Matthew jeszcze wczoraj przekonany był szczerze, że ortaliony wyginęły na długo przed dinozaurami). Na pokrytym tatuażami nadgarstku ukazał się archaiczny czasomierz z olbrzymim cyferblatem. Szkiełko było pęknięte.
-Tak. Pan się nie gniewa? – wymamrotał, zanim wychylił resztę ciepłej już, irlandzkiej mikstury.
-Chciałem przeczekać – dodał, jakby chodziło o deszcz, albo gradobicie.
-Dobrze już – odparł, znajdując w sobie z trudem resztki cierpliwości.
-Wyjdziemy przez podwórze – rzucił w jego stronę, wyłączając ekspres do kawy. Szklankę wstawił do zmywarki, po czym przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Wychodząc zgasił wszystkie światła, oprócz migoczącego nad barem neonu, reklamującego piwo Miller. Idąc wąskim korytarzem przez zaplecze, przepuścił starego przodem. Już na podwórzu kamienicy odwrócił się do niego plecami, usiłując trafić kluczem w szparę zamka. Wciągnął powietrze w nozdrza; było zjonizowane, jak po gwałtownej, letniej burzy, niosącej zmianę pogody. Przekręcił wreszcie klucz. Chowając go do kieszeni płaszcza chciał zażartować głośno, ot tak, na jakikolwiek temat. Przyszło mu do głowy, że pewnie był dla starego zbyt szorstki i że lepiej, niż z gośćmi przy barze, radziłby sobie z rozładunkiem kontenerów w porcie. Był jednak sam. Stary rozpłynął się zupełnie nagle. Szybciej, niż przedtem kostka lodu w jego szklance.
Podniósł kołnierz płaszcza i powlókł się przez wymarły kwartał ulic. Zabłąkany taksówkarz odwiózł go do domu za siedemnaście pięćdziesiąt.
Poranne wydanie New York Times'a doniosło nazajutrz o wstrząsającym wypadku.
Tuż przed drugą w nocy autobus wiozący kilkunastu pasażerów przełamał ochronne bariery Queensboro Bridge i wpadł do wody. Nikt nie ocalał.
Dopijając kawę nad białą plamą gazety zerknął na zegarek. Szkiełko było pęknięte.
Okruch szkła unieruchomił wskazówki.
Pięć minut przed drugą…
Piotr Knasiecki
http://www.via-appia.pl/media/gildia/Piecz2.jpg
http://www.via-appia.pl/media/gildia/Piecz2.jpg