Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Frecce Tricolori
#1
Przecierał załzawione oczy. Lubił jazdę samochodem, twierdził niekiedy nawet, że urodził się na siedzeniu kierowcy, na chleb jednak za kierownica zarabiać raczej by nie mógł. Znużenie dopadało go już po kilku godzinach bezustannej jazdy i musiał, choćby pod pozorem tankowania, albo uzupełnienia płynu w spryskiwaczu przedniej szyby, zjeżdżać na stację paliw, by zaczerpnąć powietrza i wyprostować nogi. Pozory koniecznego tankowania stwarzał zresztą na własny użytek, jakby przed samym sobą trudno było mu się przyznać do słabnącej kondycji kierowcy. Właśnie nadszedł ten nieubłagany stan, w którym nadjeżdżające z przeciwka pojazdy zatracały ostrość konturów, a światła tylnych lamp aut jadących przed nim, spływały po przedniej szybie niczym krwawa posoka. Zaczął wypatrywać kolejnej stacji benzynowej, od kilkudziesięciu jednak kilometrów nie mijał żadnej i nie zanosiło się na to, by miał wkrótce ujrzeć znak informujący o jej bliskości. Zdarzył się wprawdzie leśny parking, było już jednak ciemno i nie miał najmniejszej ochoty dostać po głowie łyżką do zdejmowania opon. Postanowił wytrwać jakoś do następnego autostradowego węzła. Skrzyżowanie było na tyle blisko, że żaden z paliwowych koncernów nie zaryzykował zlokalizowania milionowej inwestycji tuż przed nim. Rację bytu miały stacje paliw zlokalizowane za węzłami głównych arterii. Wiedząc o tym, iż zbliża się do kolejnego zwrotnego punktu na mapie swej podróży, mało który kierowca myślał o tankowaniu. Siegfried zacisnął zęby. Betonowa wstęga dwupasmowej jezdni rozwijała się leniwie w światłach załzawionych mżawką reflektorów. Musiał wytrzymać jeszcze trochę! Zresztą, do cholery, był prawdziwym twardzielem! Czyż nie? Zdarzyło się wam kiedyś zasypiać za kierownicą i mieć tego świadomość? Ta świadomość z reguły nie pojawia się od razu. Mija kilka do kilkunastu sekund, zanim uzmysłowimy sobie, że nie mamy bladego pojęcia: jak przejechaliśmy ostatnich kilkaset metrów? Czy był to zakręt w lewo, czy może długa prosta? Wyprzedzaliśmy, czy też raczej byliśmy wyprzedzani? Jadący z przeciwka oślepił nas światłem drogowych reflektorów, czy też może przez chwilę widzieliśmy rzęsiście oświetlony tunel, o którym bredzą przebudzeni z beznadziejnej śpiączki? Właśnie ten stan mam teraz na myśli. Ci z was, którzy mają pojęcie o czym piszę, przyznają mi z pewnością rację jeśli powiem, że trudno wyobrazić sobie głębszy koszmar. Nie było widać jego końca. Na domiar złego zaczął padać deszcz, co przy silnych, czołowych podmuchach wiatru jeszcze bardziej ograniczyło widoczność. Zwolnił nieco i włączył halogeny. Masywne pióra wycieraczek smagały szybę, ledwie nadążając z usuwaniem z niej deszczówki. U progu stromego wzniesienia skrzynia biegów zredukowała przełożenie i silnik odezwał się nieco głośniej, w górnym zakresie obrotów. Zabrzmiało to nierzeczywiście, jak wiatr uwięziony w skalnej grocie, w popłochu szukający wyjścia. Auto wspinało się z mozołem na dziesięciostopniowe wzniesienie. Ośmiocylindrowy turbodiesel wyposażony w dwie sprężarki, duma konstruktorów firmy Daimler – Benz, radził sobie z nim świetnie, bez najmniejszej nawet zadyszki. Jeszcze dwa lata temu był to najmocniejszy diesel montowany seryjnie w osobowych autach. Olbrzymi moment obrotowy nie dawał szans podrasowanym benzynówkom, przynamniej na starcie, podobnie było przy pokonywaniu stromych wzniesień. Siegfried miał go po swojej stronie w zmaganiach
z kolejnymi kilometrami spływającej deszczem trasy i bardzo to sobie chwalił. Gdyby tak jeszcze mógł na chwilę zmrużyć oczy… Dotarł wreszcie na szczyt i ukazała mu się zawoalowana deszczem równina.
Z ulgą dostrzegł planszę informacyjną z logo koncernu Shell. Odpocznie trochę. Wypije nawet kawę, o ile mają tam ciśnieniowy ekspres. Przymknie na chwilę oczy, może wyciągnie się na kwadrans w pozycji półleżącej i zapadnie w rodzaj letargu przywracającego siły i trzeźwość myślenia. Jeszcze tylko kilometr… Zjechał na prawy pas i nie wyłączył kierunkowskazu. Zaczął zwalniać jak podchodzący do lądowania pilot . To akurat skojarzenie było oczywiste, choć nie latał już od kilkunastu lat. Pilotaż był czymś na podobieństwo umiejętności jazdy na rowerze, której nie zapomina się nigdy. Potrafił więc nadal poderwać w powietrze wojskowy myśliwiec, radził sobie też z samolotami transportowymi i niektórymi z dwusilnikowych pasażerskich. Posadzony w kokpicie nowoczesnego samolotu oniemiałby pewnie na widok całej tej, wyręczającej dziś pilota elektroniki, zasady jednak pozostawały te same i z pewnością umiałby też wylądować. Dziesięć lat temu prawie był zmuszony, gdy obaj piloci samolotu tanich linii lotniczych poczuli się fatalnie tuż przed lądowaniem we Frankfurcie. Pamiętał jeszcze potężny zastrzyk adrenaliny w chwili, w której ujął rozedrgany wolant. Zdarzenie to miało miejsce jeszcze przed atakiem na WTC. Dzisiaj, w wyniku zaostrzenia środków bezpieczeństwa, raczej nie dostałby się do kabiny pilotów, odgrodzonej od reszty samolotu pancerną grodzią. W sytuacji takiej, jak tamta, miałby wszelkie szanse stawić się na poranny apel u Świętego Piotra wraz z kompletem pasażerów, mimo umiejętności pilotażu. Uważał że tacy jak on powinni być traktowani przez linie lotnicze w sposób szczególny. W przypadku utraty świadomości przez obu pilotów (a historia lotnictwa cywilnego odnotowała ich przynajmniej kilkanaście), stanowili przecież nadzieję ocalenia dla setek niczemu niewinnych ludzi. Jedyną nadzieję. Myślał tak pewnie dlatego, że brakowało mu latania. Uzależniało bardziej chyba niż przyjmowane regularnie opium. Tęsknił za nim. Świat oglądany z przestworzy był zdecydowanie milszy dla oka, niż widziany z bliska, a możność chwilowego wymknięcia się z objęć grawitacji znieczulała skuteczniej, niż podana dożylnie morfina. Zjechał na parking dla osobowych aut. Tankować przecież nie musiał. Potężny, widlasty silnik zamilkł, wydając jedynie cichy odgłos stygnących kolektorów. Wszedł do sklepu. Pomieszczenie obsługi podróżnych przypominało bardziej miniaturowy sklep, niż stację paliw. Dało się tam kupić prawie wszystko, o czym zamarzyć można w podróży, włącznie z gorącymi, cielęcymi parówkami, których skórka strzelała w zębach zupełnie jak w zapomnianym już dzieciństwie. Poprosił o jedną. Wycisnął zawartość dwóch saszetek z musztardą i jadł w skupieniu. Ekspresu niestety nie mieli. Kawę przyrządzał automat przyjmujący bilon. Skusił się na latte, była jednak wodnista jak poligonowa zupa. Parząc usta parówką przyglądał się podróżnym, szczęśliwy że przez chwilę może oglądać coś innego, niż pełzające po mokrej szybie wycieraczki. Podróżujących było kilkunastu ledwie. Nikogo z dziećmi (był środek nocy, nie mogło to więc dziwić). Grupka młodych ludzi przy automacie z napojami zachowywała się nieco zbyt głośno. Przyczynę znał już po chwili. Nie był nią brak dobrego wychowania. Każde z nich miało w uszach miniaturowe słuchawki od przytroczonego do paska spodni odtwarzacza. Jak się to nazywa? MP3? Zwracając się do siebie przekrzykiwali wpadającą do uszu muzykę, nie zdając sobie z tego sprawy. Do tego jeszcze wybuchali co chwilę gromkim śmiechem. Przestał darzyć ich zainteresowaniem. Jego wzrok prześliznął się po mężczyźnie w bawarskim kapeluszu z piórkiem, po kobiecie w średnim wieku ubranej w przeciwdeszczową kurtkę, za dużą na oko o dwa rozmiary i pracowniku stacji w jaskrawożółtej kamizelce. Był jeszcze młody żołnierz. Mokry jak kuchenna ścierka. Zrobiło mu się go żal.
-Pewnie nawet gacie masz mokre - pomyślał.
Na oko dwudziestopięciolatek, stał przy przeszklonej witrynie z kanapkami i grzał zziębnięte dłonie kubkiem z kawą, lub herbatą. Na podłodze, porzucony niedbale, leżał przemoczony, wojskowy plecak. Stalowoszary, wyjściowy mundur, ściemniał od wilgoci. Siły powietrzne, to jasne. Miał jednak dziwny krój, zupełnie inny niż spotykany u niemieckich orłów. Trójbarwna naszywka na lewym rękawie upewniła go, że nie jest Niemcem. Mimo iż przemoknięty do ostatniej nitki, nie sprawiał wrażenia umęczonego podróżą. Oczy, w barwie munduru (może odbijał się w nich?), nie zaznawały bezruchu nawet na krótką chwilę. Żołnierz omiatał nimi pomieszczenie jak lotniskowy radar badający pułap chmur. Spojrzenie miał bystre i wnikliwe. Ich wzrok spotkał się na moment i mógł to ocenić. Dopił kawę i posłał papierową tackę, umazaną musztardą, w czeluść kosza na śmieci. Postanowił jeszcze zapalić gdzieś na zewnątrz i zrobić parę kroków, zanim znów siądzie za kierownicą. Ruszył w stronę wyjścia.
-Signore?
Młodzieniec w mundurze sił powietrznych śmiało zastąpił mu drogę. Musiał go obserwować dłużej, niż on jego. Makaroniarz najwyraźniej przeznaczył go na odstrzał. Dał mu po prostu czas na dopicie tej cholernej, udającej kawę lury.
-Podrzuci mnie pan choć kawałek dalej? Jadę stopem aż z Bolzano.
Nie miał zwyczaju zabierać autostopowiczów. Kilka razy żałował podobnej samarytanki. Nie przekonywało go do tego nawet braterstwo broni. Zresztą nie nosił już munduru.
-Dokąd zmierzasz, młody człowieku? – spytał, choć nie ciekawiło go to wcale.
-Byle dalej stąd. – odparł młodzieniec, jakby cel jego podróży stanowił tajemnicę wojskową.
Siegfried uśmiechnął się pod wąsem. Zimna wojna była już tylko hasłem w podręcznikach historii dla uczniów Realschule, a młody zachowywał się tak, jakby mur berliński jeszcze stał. Sukinkot chce, by go podrzucić, a zgrywa asa wywiadu. To śmieszne. Biorąc pod uwagę okoliczności, to nawet w pewnym stopniu niegrzeczne. Powinien zostawić go tu, na tym deszczu. Zagniewany nieco spojrzał mu w oczy jeszcze raz, tym razem z bliska. Były szare, jak zauważył już przedtem, do tego jednak jakby… niewidzące? W każdym razie zmatowiałe, jak u kogoś cierpiącego na postępującą jaskrę. Ich spojrzenie przejęło go trudnym do opanowania dreszczem.
-Wsiadaj. – rzucił wbrew sobie.
Młody ucieszył się wyraźnie, nie znalazło to jednak odbicia w jego źrenicach. Pozostały zimne, jak dwa głazy, przywleczone przez lodowiec z włoskich Alp. Siegfried poszukał kluczyka w kieszeni spodni. Zaparkowany pięćdziesiąt metrów dalej mercedes mrugnął posłusznie kierunkowskazami i włączył halogeny, oświetlając im drogę przez parking.
-Bella madonna! Niezły wózek! Nie widziałem jeszcze takiego!
Makaroniarz wytrzeszczył stalowoszare oczy w niekłamanym podziwie.
Z jakiej zapadłej wsi go wyczesali? E-klasa, jak E-klasa. Może i tuningowana przez AMG, może dwudziestocalowe felgi De Zent robiły faktycznie wrażenie, a szerokość opon zdumiewała, była to jednak cały czas E-klasa. Jej cywilną wersją zarabiał na kromkę chleba co drugi taksówkarz. Czyżby włoscy taksówkarze poruszali się jedynie w fiatach?
Młody zatrzymał się obok auta i przeciągnął dłonią po krzywiźnie tylnego błotnika. Zachowywał się jak luzak oceniający nową, wyścigową klacz.
-Ile to litrów? – spytał drżącym z przejęcia głosem.
-Cztery. Ale w dieslu. Pali w trasie za cenę czapki śliwek.

Śliwki w czapce. To porównanie musiało być dla niego czytelne, pomyślał z sarkazmem. Wsiadł i po chwili wahania uruchomił silnik. Zadudnił głębokim basem, by zaraz potem się wyciszyć. Niewidoczne dla oka systemy podjęły pracę. Podwozie sterowane elektrohydraulicznie obniżyło się o kilka centymetrów, a do kabiny wdarł się ożywczy, chłodny powiew. Zaparowana tylna szyba stopniowo odzyskiwała przejrzystość.

-Wsiadasz, czy zostajesz?! – zawołał przez uchyloną szybę.
Młody pieścił jeszcze czarną blachę. Wyglądał jak niewidomy czytający Pismo Święte. Braille’em. Szczerze mówiąc, zaczynał go irytować. Miał już cichą nadzieję, że Byle Dalej Stąd było gdzieś w pobliżu. Drzwi po stronie pasażera otwarły się wreszcie i żołnierz wsiadł, rzucając przedtem na tylne siedzenie przemoczony plecak. Miał rozognione policzki, z przejęcia chyba. Kontrastowały nieziemsko z chłodem źrenic, nawet w bladej poświacie rzucanej przez rozświetlone zegary deski rozdzielczej. Ruszyli wreszcie, zostawiając za sobą pomarańczowo - czerwone neony amerykańskiego koncernu. Z włączeniem się do ruchu nie było najmniejszego problemu. Autostrada była prawie pusta. Przepuścili tylko białą furgonetkę. „Miller – Dein Tägliches Brot” – głosił napis na blaszanym pudle.
Ciepłe jeszcze bułki mknęły do pobliskiego miasteczka. Parówkę na stacji zjadł ze smakiem, bułkę jednak wyrzucił do kosza. Była przynajmniej dwudniowa, odgrzewana w mikrofalówce. Nie cierpiał mikrofalowców. Ilekroć zapragnął zjeść coś w przydrożnym barze, na dźwięk kuchenki mikrofalowej dobiegający z zaplecza wymykał się cichcem, pozostawiając personel baru z odgrzewanym, zeskorupionym Wienerschnitzlem.
Ich pieprzone zmartwienie!

-Przerwali ci urlop? – spytał. Nie musiało tak być, miał jednak co do tego przeczucie. Jak się po chwili okazało – trafne.
-Tak. Zadzwonili wczoraj. Dali mi dobę na stawienie się w jednostce. Mam zastąpić jutro chorego kolegę. Maria popłakała się, musiałem jednak jechać.
-Dziewczyna?
-Żona. Ślub braliśmy w styczniu. Za tydzień urodzi mi syna. Będzie nosił imię po dziadku. Germano. Tak miał na imię mój dziadek. Był rybakiem w San Benedetto del Tronto.

Germano. Kolejny wcześniak. Między styczniem a sierpniem za cholerę nie mieściło się dziewięć ustawowych miesięcy. Młodzi nie szanują dziś zasad. Żyją na kredyt, bzykają się na morgi przed ślubem, jakby ich czas wkrótce miał się skończyć. Za jego młodych lat coś podobnego było nie do pomyślenia. Dzisiaj nie budzi to nawet zdziwienia. Nie powinien się więc teraz głośno zdziwić.

-Gratulacje. Mały Germano. To chyba rzadkie imię?
-Owszem. Postanowiłem jednak dać mu takie właśnie. To ze względu na dziadka. Był dla mnie kimś bardzo ważnym. Praktycznie zastępował mi ojca. Niestety nie doczekał dnia, w którym przywdziałem mundur. A tak o tym marzył!
-Co z tatą? Zostawił was?
Żałował już po chwili. Skąd ten pomysł? Stanowczo częściej powinien przygryzać własny język.
-Ojciec zginął gdy miałem dwa lata. Nie otworzył mu się spadochron.
-Przepraszam.
-Nic się nie stało.

Zapadła niezręczna cisza. Spaprał wszystko i to on powinien to teraz zreperować. Co z tego, że to gówniarz? To on przecież zachował się jak nieokrzesany wieśniak. Żałował, nieco nawet bardziej niż wypadało.

-Czym latasz? – spytał, by powiedzieć cokolwiek.
Młody wyraźnie się ożywił. Widać kochał nie tylko Germano, Marię (ciekawe jaki miała kolor oczu?) i czterolitrowe turbodiesle.
-Aermacchi MB-339 – odparł. – To wspaniała maszyna!
Siegfried wyraźnie się zasępił. Zaczynał go już nawet lubić (prawdopodobnie przyczyniły się do tego wyrzuty sumienia po palniętej gafie), teraz jednak wziął nieco na wstrzymanie. Młodzieniec o stalowych oczach Rutgera Hauera najwyraźniej robił sobie z niego jaja. Rodzinna tradycja? Skrzydła nad kołyską? Dobra. Szacunek. Ojciec gdzieś w szczerym polu, przypominający rozpruty worek kości? To się zdarzało najlepszym. Ale samolot, o którym z takim uznaniem wypowiadał się młody adept sztuki pilotażu, nie znajdował się przecież w czynnej służbie. Tak przynajmniej słyszał. Czyżby włoskiego nieba nadal strzegły zezłomowane dawno, przestarzałe myśliwce lokalnej produkcji? Może jest ich tam więcej, jak jeżdżących z szyldem taxi fiatów?
Coś tu nie grało i to wyraźnie. On zaś u ludzi nade wszystko cenił sobie szczerość. Kiedy ktoś stroił sobie z niego żarty, kulił się w sobie jak nadepnięty jeż. Młody może i ma coś wspólnego z lataniem. Pewnie sprząta hangary. Mechanik może? I opowiada młodym Włoszkom, jaki to z niego as przestworzy. Ale nie z nim taka jazda. Podwiezie mu tę przemoczoną dupę do najbliższej stacji benzynowej. I ani kilometra dalej.
O stacji paliw pomyślał zresztą nie przypadkiem. Musiał zajrzeć pod maskę. W kabinie coraz mocniej czuć było obcy, świdrujący nozdrza zapach. Nieszczelność węża paliwowego? Może, choć raczej nie był to zapach ropy. Przypominał mu jakąś znaną już przedtem woń, nie umiał jednak przypomnieć sobie co to było. Był zmęczony, podenerwowany, rozdrażniony tą hecą. Stanowczo nie nadawał się już do towarzyskiej pogawędki. Młody musiał zdać sobie sprawę z tego, gdyż zamilkł zupełnie. W mroku kabiny błyszczały białka jego oczu i spora, obwiedziona niklowanym obrzeżem naszywka w kolorach włoskiej flagi.
Po czterdziestu kilometrach trafił im się Aral. Niebieska poświata reklamowych neonów wabiła wzrok z daleka. Siegfried uspokoił się nieco. Za chwilę podniesie maskę i poszuka przyczyny nieznośnego zapachu. To pewnie błahostka. Może trochę płynu hamulcowego kapnęło na rozgrzany kolektor? Albo kropla oleju? To z pewnością nic, co mogłoby zakłócić dalsza jazdę. Na dodatek w dalszą drogę ruszy już sam. Tak, jak lubił, choćby następną chętną na stopa okazała się blondynka, długonoga jak sama Cicciolina!

-Dojeżdżamy na przedmieścia Ramstein. Zatrzymam się tu na dłużej. Muszę coś zjeść i odpocząć. - oznajmił autostopowiczowi.
-Jasne. Złapię coś na pewno. Zresztą mam już niedaleko.

Stacja była niemiłosiernie zatłoczona. Kierowcy trąbili na siebie co chwilę w kolejce do dystrybutorów. Wysadził młodego bez słowa, przypilnował by ten zabrał z tylnego siedzenia swój plecak. W ostatniej chwili, z niemałym zdziwieniem, na kieszeni jego munduru dostrzegł niewielką, pozłacaną plakietkę. Pattuglia Acrobatica Nazionale – głosił skromny napis.

-Szerokiej drogi!
-Dzięki.- mruknął pod nosem.
Ruszył z piskiem opon, by zaparkować kilkadziesiąt metrów dalej, pod wejściem do czynnej całą dobę restauracji. Wysiadł, znalazłszy przedtem cięgło otwierające maskę wozu. Podniósł ją i chciwie wciągnął w nozdrza wieczorne powietrze. Nie poczuł tego. Stygnący silnik wydzielał zapach rozgrzanego aluminium, smarów i gumy, nie było jednak czuć tej woni, która tak zaniepokoiła go podczas jazdy. Przypomniał sobie nagle co tak pachnie. Było to niedorzeczne. Kerazyna. Paliwo lotnicze. Jaki czort?! Otworzył drzwi kierowcy i zajrzał do środka. Woń ulotniła się już. Pewnie przedostawała się do wewnątrz tylko przy pracującym silniku, przez kratki nawiewu. Chyba pora na wizytę w serwisie. Zajrzy tam jutro. Umówi się telefonicznie. Tak. Zadzwoni z rana. Muszą znaleźć dla niego wolny termin. Koniecznie przed weekendem.
Zatrzasnął drzwi i zablokował zamki. Wszedł do zatłoczonego lokalu. Poprosił kelnerkę (o dziwo zjawiła się przy jego stoliku niemalże natychmiast po tym, jak przy nim usiadł) o kawę z ekspresu i podwójne jajka na bekonie. Ze stojaka na prasę zdjął miejscowy dziennik, jeszcze ciepły. Oby okazało się, że tak samo ciepłe będą bułki. Niechby i od Millera.
Olbrzymie czarne czcionki wołały z tytułowej strony, znad rozmytej, nieostrej amatorskiej fotografii, przedstawiającej morze ognia.

Frecce Tricolori.
Ramstein 20 lat później.
70 śmiertelnych ofiar pokazów lotniczych.
Brawura młodego, włoskiego pilota przyczyną tragedii?!
Kto zawinił naprawdę?!

Oblał się gorącą kawą. Nie poczuł jednak bólu oparzonego naskórka.
Drżał z zimna.
Odpowiedz
#2
Tarzman nie lubi zwracać uwagi na błędy gramatyczne, stylistyczne i inne takie, ale musi czymś ten komentarz wypełnić.

"choćby pod pozorem tankowania, albo uzupełnienia płynu w spryskiwaczu przedniej szyby [...] Pozory koniecznego tankowania stwarzał zresztą na własny użytek [...]." - powtórzenie.

"-Żona. Ślub braliśmy w styczniu. Za tydzień urodzi mi syna. Będzie nosił imię po dziadku. Germano. Tak miał na imię mój dziadek. Był rybakiem w San Benedetto del Tronto." - usunąłbym wytłuszczone zdanie. To jest oczywiste...

Nudne. Tarzman z trudem dotrwał do końca. Kompletnie się nie wczuł.
Odpowiedz
#3
Cytat:na chleb jednak za kierownica zarabiać raczej by nie mógł.
ogonka brakuje.

Cytat:Wiedząc o tym, iż zbliża się do kolejnego zwrotnego punktu na mapie swej podróży, mało który kierowca myślał o tankowaniu. Siegfried zacisnął zęby.
Pasowałby tu mnie nowy akapit od drugiego zdania, ale to tylko osobiste myślenie.


Ziewać nam się w połowie zachciało, więc darowałyśmy sobie wytykanie błędów, chcąc za wszelką cenę dotrwać do końca, co było ogromnym wyzwaniem dla zmęczonych oczu i umysłu Soby, która to poczęła na prawdę przysypiać stwierdziwszy gdzieś po połowie, że tekst jest o niczym i nas nudzi.
Il-wieħed li jixtieq li jkun oriġinali u gost
Hypocrisy...
1/2011[/p]2/2011

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości