Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Flamenco
#1
Szedłem niespiesznie, jak ociągający się z pójściem do szkoły wyrostek, kręcący młynki workiem na piłkarskie trampki. Nie, nie kręciłem młynków. Wora skręciłbym temu, kto spytałby, dokąd idę. Noga za nogą, starannie odmierzając drobne kroki, przystając co kilka minut by zapalić kolejnego papierosa, albo poprawić kołnierz płaszcza (domyślacie się już, że kołnierz wcale nie wymagał interwencji). Nadal nie mogłem w to uwierzyć! Jak to możliwe, że dałem się do tego nakłonić? Ja?! Studziesięcioprocentowy samiec? Facet na którego widok cichły rozmowy, gdy wchodził. Nieustępliwy, chorobliwie ambitny i wyniosły. Wielki niczym polarny niedźwiedź pośród stada niedożywionych fok, wyciskający na ławeczce prawie dwieście kilogramów na uginającym się już gryfie.
-Jaka cholera?! – myślałem.
-Po jaką cholerę ja tam pójdę? Co tam mogę znaleźć, czego dotąd nie mam?
Przyznałem babie rację? Nie, skądże. Zgodziłem się tylko po to, by mieć wreszcie święty spokój. Męczyła mnie tym pomysłem już od ponad roku, gotowa męczyć jeszcze przez całą dekadę. O ile jej zapał do ulepszania świata niespecjalnie mi przeszkadzał, zawziętość, z jaką próbowała ulepszać mnie samego, doprowadzić mogła do białej gorączki.
-Powinieneś się z nim umówić – usłyszałem zaraz po niedzielnym obiedzie, gdy na miejscu talerza ubrudzonego pieczeniowym sosem wylądowała śnieżnobiała wizytówka. Zdecydowanie nie była wytworem amatora wyposażonego w domowy komputer i drukarkę. Na czerpanym, szlachetnym w dotyku papierze, widać było wypukłe litery i cyfry. Nadruk tą techniką wymagał doświadczenia i profesjonalnych urządzeń poligraficznych, zaś sama kompozycja nosiła wyraźne ślady zabiegów wytrawnego plastyka. Wsunąłem biały kartonik do kieszeni spodni, czyniąc to dla świętego spokoju. Zakładałem, że trafi razem z nimi do chemicznej pralni jeszcze przed następnym weekendem. Nie ma ciała, nie ma zbrodni. Obejdzie się bez dalszego ględzenia na temat mojej rzekomej depresji. Absolutnie nie spodziewałem się, że sprawa będzie miała jakiś dalszy ciąg. Oto jednak obracałem tę wizytówkę w palcach z wprawą, z jaką krupier żongluje żetonem w kasynie. Stawiałem wolno kolejne kroki i rozmyślałem nad tym, że przecież wciąż jeszcze mogę zawrócić, albo skręcić w najbliższą przecznicę. Mogę też zatrzymać się w którymś z barów na szklaneczkę bourbona, czy szkockiej. Zbliżyłem wizytówkę do nozdrzy, po czym wciągnąłem w nie jej subtelny zapach. Pachniała dobrym tytoniem i nie było to spowodowane przetrzymywaniem jej w humidorze z cygarami Stradivarius Churchill. Papier, czy raczej karton, był perfumowany. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Ktoś uznawał za stosowne zamawiać wizytówki na czerpanym papierze po dwadzieścia pięć dolarów za arkusz, nasączonym wonią dominikańskich cygar. Postanowiłem gwałtownie, że nie będę ich sponsorem. Za żadną cholerę! Zresztą nie piłem już od tygodnia.
Z reguły piję zaś okazjonalnie i w dobrym towarzystwie. Drzwi baru były uchylone. Trzy przecznice dalej portorykańskie prostytutki uchylały rąbków krótkich spódnic tak samo kusząco. Wszedłem do środka.
Już po chwili tego żałowałem. Bar był jednym z tych miejsc, których powinienem unikać. Nie to, że bar jako taki. Nie dlatego, że moja troskliwa małżonka najchętniej wybiłaby mi z głowy bary całego tego cholernego miasta jako kategorię, choć wiedziałem, że uczyniłaby to z ochotą, gdyby tylko miała nade mną tak rozległą władzę. Nie. Akurat ten bar. To miejsce. W tej dzielnicy (nie bardzo teraz rozumiałem, dlaczego nie wziąłem taksówki, dlaczego zdecydowałem się na spacer przez ten kwartał ulic, sąsiadujących z zatęchłymi, studziennymi podwórkami, gdzie równie łatwo można było stracić i portfel, i życie). Bar był zjawiskowo wręcz obskurny, począwszy od przedsionka, poprzez umeblowanie i wystrój, skończywszy na barmanie, podstarzałym już mocno i mrukliwym. Zanim przysiadłem na wysokim, barowym krześle, przyjrzałem się wnikliwie temu indywiduum. Był zaniedbany, wręcz niechlujny, na podobieństwo płóciennego ręcznika, którym z wysiłkiem godnym lepszej sprawy polerował grubościenne szkło. Czynił to raczej dla pozoru, albo z dręczącej go nudy.
W każdym razie nie zadawał sobie nawet trudu przyglądania mu się pod światło przybrudzonych, upstrzonych przez muchy lamp, zawieszonych nad drewnianym szynkwasem. Ich mdłe światło nurzało wszystko i wszystkich w swych refleksach; twarze nielicznych gości zdawały się być naznaczone chorobą, pergaminowe i niezdrowo żółte. Jedynym godnym mojej akceptacji elementem wyposażenia i wystroju wnętrza była kolekcja butelek, upchniętych na barowych półkach. Imponująca! Czego tam nie było! Prawdziwa alkoholowa tablica Mendelejewa, jaką rzadko można podziwiać w pełnych zadęcia lokalach przy Lexington Avenue. Skupiłem wzrok na rzędach butelek i karafek, rozszczepiających światło brudnych lamp w tysiącach pryzmatów. Prześliznąłem się po kolekcji koniaków, brandy i owocowych nalewek, nie zatrzymałem się na chwilę nawet na żadnym z kilkudziesięciu likierów, zlekceważyłem porto.
Whisky! Cała kolekcja! Poczułem jak nabieram rumieńców. Podobnych wypieków na twarzy doświadczyłem po raz ostatni będąc małym chłopcem, gdy dane było mi zobaczyć elektryczną kolejkę szczeniaka z sąsiedztwa (sam nie miałem takiej, ani wtedy, ani też nigdy potem). Wierne w każdym detalu wagoniki, lokomotywa spalinowa, nawet ruchome semafory; wszystko to odebrało mi wtedy sen na kilka kolejnych nocy, a wytrzeszczone w niemym zachwycie oczy mogły rzucić cień podejrzenia na stan mojej tarczycy.
Były tam irlandzkie blendy, niektóre niezmiernie rzadkie i kosztowne, raczej dla koneserów (nie cierpiałem tego irlandzkiego ścierwa, moje uznanie i podziw było więc podobne tym, z którymi spoglądałbym na niezwykle cenne malowidło, nie rozumiejąc jego kompozycji i podejrzewając autora o przynajmniej schizofrenię). Były także, bliższe memu sercu znacznie, swojskie fermenty kukurydzy, pszenicy i jęczmiennego słodu, trącące szlachetną stęchlizną dębowych klepek; pośród nich Jim Beam w każdej możliwej odsłonie, Wild Turkey; dziki indyk, nielot niekiedy dodający skrzydeł, wszystkie chyba odmiany Jacka Danielsa i Elijaha Craiga, wabiące wzrok bursztynowymi rozbłyskami. Wypatrzyłem też wreszcie to, co nad wyraz uwielbiam; szkockie nalewki na myszach, pomiędzy nimi zaś Chivas Regal, Balvenie i Famous Grouse. Sadowiąc się wygodnie na barowym stołku, obszytym paskudną imitacją skóry, bliższy, niż czegokolwiek innego, byłem podejrzenia, że dobrze trafiłem, i że sam miłościwy Stwórca skierował tutaj moje kroki, litując się nad moim dalszym losem.
-To samo, co zawsze? – spytał barman, machinalnie przecierając blat baru tym samym, płóciennym ręcznikiem, którym polerował dotąd szklanki. Cały ten bałagan musiał należeć do niego. Za podobny wyczyn pracodawca zwolniłby go bowiem już pod koniec ubiegłego stulecia, nie czekając, aż tutaj zabłądzę.
-Tak. Podwójną. – odparłem machinalnie, po chwili dopiero popadając w zrozumiałe w tej sytuacji osłupienie. Nie mógł wiedzieć, co pijam, co zamawiam zwykle w barach o wiele bardziej wyszukanych od tego, w którym nie było mnie dotąd. W którym moja noga nie postanie zresztą nigdy więcej. O to ostatnie skłonny się byłem założyć. O każdą stawkę.
Zacząłem obserwować go nieco uważniej. Musiał mieć taką właśnie manierę. Tak pewnie witał miejscowych, po czym z nawiązanej w ten sposób konwersacji starał się wysnuć wiedzę o ich alkoholowych upodobaniach, oni zaś pozostawali w przekonaniu, że przez cały dzień czekał właśnie na nich, by podać im kolejną szklankę ulubionej mikstury. Odłożył mocno już nieświeżą polerkę i pokazał mi swoje przygarbione plecy. O nic już nie pytając, wspiął się z wyraźnym wysiłkiem na palcach i sięgnął na najwyższą półkę. Oniemiałem. Po chwili pozbawił korka smukłą, omszałą butelkę (korek, jeśli umiecie to sobie wyobrazić, uchwycił zębami, marszcząc przy tym nozdrza, po czym do moich uszu dotarł głuchy dźwięk, jakby zrywanej po wiekach pieczęci, kryjącej tajemnice Templariuszy, w każdym razie tak podziałało to na moją wyobraźnię). Jedną ze szklanek o grubym dnie napełnił lodem aż po brzegi i szczodrze chlusnął ciemnobrązowym płynem. Postawił butelkę obok sfatygowanego ekspresu do kawy (pewnie nie chciał sięgać po nią ponownie z równie wielkim trudem) i potarł grzbietem dłoni czubek nosa.
-Stara, dobra Bowmore. – mruknął, ścierając z blatu drobniutkie kropelki.

Przysiągłbym, że sam diabeł podał mi właśnie drinka…
-Trzymałem ścierwo w piwnicy. Przez trzydzieści lat, aż nie odeszła z tego świata moja ślubna. Była Irlandką. Nie pozwalała podawać naszym gościom żadnej szkockiej.

Jeszcze nim zwilżyłem spierzchnięte wargi pierwszym łykiem podanej mi whisky, wiedziałem że to bardzo wiekowy destylat. Była gęsta jak spadziowy miód, jej aromat zaś zawisł nad barem, niczym obłok musztardowego gazu nad okopami pod Ypres. Znałem się na tym troszkę, uwierzcie mi. Nie na gazach bojowych, lecz na gatunkach whisky i niedostrzegalnych dla wielu niuansach ich bukietu i smaku, biorących swoje źródło z procesów jej starzenia. Moja żona niejednokrotnie mawiała z przekąsem, że stosownie leciwą butelczynę włoży mi kiedyś do trumny, bym mógł po tamtej stronie czymś zabłysnąć. Stojąca przy ekspresie flaszka nadawałaby się do tego i to bez dwóch zdań. Skąd jednak wiedział?!
Czy miałem wypisane na twarzy, że to mój ulubiony gatunek? Czy może kiedyś już tu byłem i nie wspomnę? Barman spozierał mi w oczy, jakby widział, że nieźle namieszał w mojej głowie. Z tego wszystkiego szklanka była już pusta, nim się zorientowałem. Dolał ściskając korek w zębach i ponownie przetarł blat baru ścierką, wysłużoną niczym onuce francuskiego piechura. Co ja tak stale z tymi okopami? Pradziadek mojej żony był Francuzem. Guido dosłużył się stopnia chef de bataillon i poległ w obłokach iperytu uwolnionego przez Niemców. Ciało, znalezione w wyrytej w gliniastym zboczu transzei, nie nosiło śladów najlżejszych obrażeń, tylko usta miał pełne śnieżnobiałej piany, jakby ktoś eksplodował gaśnicę w jego trzewiach. Sączyłem z wolna bursztynowy płyn z drugiego już rozlania. Tym razem znajdowałem w sobie dość skupienia, by zatrzymać się nad jego głębią. Płukałem nim usta, wydymając bezwiednie policzki i rozkoszując się smakiem dostępnym jedynie nielicznym. Wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że czułem się członkiem elitarnego klubu, którego członkostwo warte było średnią krajową. Szkocka pokonała w tym czasie osmotyczną barierę moich jelit i zaczynała przyjemnie grzać, gdzieś od wewnątrz. Kontemplowałem jej bukiet, mrużąc oczy. Stary najwyraźniej był tym wniebowzięty. Uśmiechał się niczym szczerbaty na widok pudełka sucharów, siorbał głośno imbirowe piwo z prywatnego kufla i przecierał bez sensu bufet znanym mi już dobrze skrawkiem płótna. `Skąd wiedział, do cholery?! Bowmore. Najstarsza ze szkockich destylarni, położona na wyspie Islay, nad rzeką Laggon, przepływającą przez torfowiska. To dzięki wodzie z tej rzeki whisky ta charakteryzuje się dymnym, „torfowym” posmakiem. Jak jednak to możliwe, że można się jej napić w tej tancbudzie? Nikt nie tańczył wprawdzie, zerkając na Latynosów miałem jednak wrażenie, że jest to tylko kwestią czasu. I, że poleje się przy tym raczej krew, niż wino. Bowmore…
Z korkiem, podczas gdy w małych sklepikach na dolnym Manhattanie dostać można było niekiedy butelkę zwieńczoną tłoczoną w metalu nakrętką. Korek, który mój nowy znajomy znów zaciskał w zębach, świadczył
o tym, że trunek może mieć nawet i cztery dekady. Wolałem nie pytać, ile kosztuje każda następna kolejka. Przez ten czas do lokalu zajrzało kilka indywiduów. Był w ich liczbie przemarznięty i głodny kierowca ciężarówki, dwóch hałaśliwych i chyba nieźle naćpanych Latynosów, taksówkarz, pracownik pobliskiego fast food’u, który wpadł by pożyczyć buteleczkę tabasco, jak też i podstarzała prostytutka o szarej, ziemistej cerze. Zamówiła tequilę i łypała do mnie okiem przypominającym szklaną protezę. Nie odmrugnąłem jej. Miała tyle lat mniej więcej, że butelka whisky z jej rocznika byłaby warta majątek, kilkakrotnie większy jak ta, z której właśnie sączyłem. Jej pojawienie się podziałało na mnie deprymująco. Przy trzeciej już miarce gęstego, torfowego nektaru, zaczynałem dostrzegać niewątpliwe uroki tego miejsca, których nie domyślałem się jeszcze przed kwadransem. Jego klimat był już znacznie bliższy moich upodobań, a w okolicach żołądka czułem promieniujące skądś, wszechogarniające ciepło. Skłonny byłem nawet wybaczyć właścicielowi baru tę ścierkę, którą polerował teraz mosiądzowany nalewak do piwa. Jednooka zaburzyła ten stan rodzącej się, przyjemnej równowagi. Zerknąłem na nią ponownie, jakbym miał nadzieję, że jest jedynie przykrą fatamorganą. Jej lewe oko naprawdę było szklane. Na dodatek kolor odwzorowanej w szkle tęczówki odbiegał od barwy tej autentycznej, w drugim oczodole. Paliła papierosa, wciągając dym ustami i wydmuchując go przez wydatne, rozchylone niczym u węszącego zdobycz drapieżnika, nozdrza.
Skupiłem wzrok na refleksach, uwalnianych przez bursztynowy płyn z kostek topniejącego już lodu.
-Wyjdzie stąd, zanim jeszcze liźnie soli i wyciśnie do ust ćwiartkę cytryny. Wyjdzie z tym farmerem, siedzącym pod oknem. Jest zbyt pijany, by dostrzec jej brzydotę.- głos mówiącego te słowa dobiegał mnie z lewej strony. Brzmiał niezbyt trzeźwo, w okolicznościach, w jakich właśnie tkwiłem, nie sprawiało mi to jednak zbyt wielkiej różnicy. Zastanowiło mnie tylko, że jego właściciel tak starannie dobrał słowa. I, że zauważył moją konsternację, czy, jak wolicie, niesmak. Siedział dwa metry ode mnie, z pustą już szklanką.
Uwagę zwracać mógł jego garnitur, najwyraźniej szyty na miarę z nietuzinkowej i chyba kosztownej dzianiny. Koleś nie pasował tutaj. Ja sam jednak przecież zaczynałem dopiero komponować się z tym obskurnym wnętrzem. Ubawiła mnie ta myśl. Musi to być zasługą każdej następnej kolejki!
-Jeszcze raz to samo. Dwa razy. – rzuciłem do znieruchomiałego przez dłuższy czas barmana. Zastygł jakiś czas temu z kieliszkiem w jednej i butelką wódki w drugiej ręce, obserwując grających teraz w karty kolorowych. Do stolika dosiadł się trzeci (nawet nie zauważyłem, jak wszedł) i zaczynało pachnieć wiszącą w powietrzu bójką. Barman porzucił wreszcie obiekt swego skupienia i spojrzał pytająco, najpierw na mnie, potem na dopalającą papierosa kobietę, potem zaś znowu na mnie. Jego brwi powędrowały w górę jak za pociągnięciem sznurka.
-Nie! Dla tego dżentelmena.- wykonałem ruch głową, mający wskazać mojego nowego sąsiada. Nie miałem pewnie zbyt wielkiej ochoty na konwersację z kimkolwiek, facet któremu postanowiłem postawić mógł jednak okazać się moim wybawcą. Na myśl o tym, że posyłająca mi szklane spojrzenie mogłaby się w końcu do mnie dosiąść, zastanawiałem się gorączkowo - gdzie odwiesiłem swój płaszcz, wchodząc tutaj.
Obdarowany spojrzał mi w oczy przeciągle i wygenerował na ustach coś, co przy odrobinie wyobraźni wziąć mogłem za zabłąkany w ich kącikach uśmiech. Dźwignął się z trudem z barowego stołka i zajął puste miejsce obok mnie.
-Miły gest. Dziękuję.- powiedział na tyle tylko głośno, bym usłyszał.
-Oczywiście stać mnie na następną wódkę, dobrze jednak trafić niekiedy na bratnią duszę.- dodał po chwili.
Skrzywiłem się, jak na widok połówki cytryny.
Nie szukałem towarzystwa, nie pragnąłem tym bardziej więc braterstwa. Miałem brata tej samej krwi, chadzał jednak własnymi ścieżkami i nasze kontakty były mniej niż sporadyczne. Odkąd ożenił się z pewną ortodoksyjną Żydówką, praktycznie ustały.
Człowiek, który się do mnie właśnie przysiadł, miał w sobie pewnie więcej uczuć do świata, może nawet i do mnie samego, niż mój rodzony brat, był mi jednak kimś całkowicie obcym. Pomysł bratania się z nim był dość mierny, a do wprowadzenia go w życie najwyższa półka w barze zdawała się stanowczo za krótka. Tak przynajmniej myślałem w tamtej chwili.
Mieszkanka Elm Street zdążyła dosiąść się do farmera w rogu sali, zanim ów zbudził się z chrapliwej, pijackiej drzemki. Jego los wydawał się już przesądzony. Wpatrywał się w jej oczy z niemym zachwytem. Zauroczenie było bezgłośne nie dlatego, iżby nie mógł znaleźć słów zdolnych je wyartykułować. Po prostu żadnego z nich nie był w stanie wykrztusić. Siedział tak, a właściwie w połowie pokładał się na rozchybotanym stole i patrzył na nią.
-Chcesz pogadać? – spytałem, chyba tylko po to, by powiedzieć cokolwiek.
W głębi ducha miałem nadzieję, że gwałtownie zaprzeczy i zadowoli się zawartością szklanki.
-Właśnie miałem cię spytać o to samo.
-Wygląda na to, że szukam w kimś oparcia? – rzuciłem, nie do końca grzecznie.
-Wygląda na to, że facet w ubraniu za pięć patyków nie wpada do takiego baru, jak ten, żeby po prostu się napić. – odparł przytomnie, jakby tę kwestię przygotował sobie znacznie wcześniej. Pociągnął ze szklaneczki tak zdecydowanie, że ogołocone ze złocistego płynu kostki lodu zagrzechotały jak potrząsane przez krupiera kości.
-Przechodziłem, to i wpadłem. – nie wiem, po co to powiedziałem. Ostatnim z moich obowiązków było tutaj tłumaczyć się z czegokolwiek. Nie chcąc brnąć dalej w tę bezsensowną sytuację, pokazałem barmanowi dwa palce, jakbym wieścił zwycięstwo. Skinął usłużnie głową i sięgnął po butelkę jakiegoś miejscowego specjału. Było mi już wszystko jedno co zawierała.
Jakiś śniadolicy zapalił jointa. W kieszeniach coraz liczniejszych gości było pewnie sporo ziela, trochę cracku i kilka sztuk nierejestrowanej broni palnej. Atmosfera gęstniała z każdą opróżnioną miarką. Latynoska melodia, zainicjowana przez kogoś gitarowym brzmieniem, wcale nie wypadła kojąco. Słuchając jej skrzywiłem się z niesmakiem. Instrumentowi brakowało jednej struny.
- Me muero por abrazarte y que me abrazes tan fuerte
me muero por divertirte y que me beses cuando despierte
acomodado en tu pecho hasta que el sol aparezca
me voy perdiendo en tu aroma
me voy perdiendo en tus labios – śpiewał naćpany gitarzysta, okrutnie fałszując.

-Człowiek jest zwierzyną stadną. – ciągnął mój nowy druh. –Pozostawiony w pojedynkę dziczeje.
Jeśli nawet miał rację, nie umiałem mu jej przyznać. Tak naprawdę przecież nie zajrzałem do tego obskurnego przybytku po to, by poczuć się członkiem tutejszej społeczności. Szukałem raczej odosobnienia. I ciszy. Nie tej, którą zaburza narastający gwar rozmów wiedzionych na pograniczu kłótni i brzęk szkła. Tej wewnętrznej, umożliwiającej poukładanie w sobie myśli, z których bałaganem nie radzimy sobie, osaczeni zewsząd przez nakazy, zakazy i pobożne intencje. Niewątpliwie pomocna była w tym torfowa nalewka, rodem z irlandzkiej prowincji. Należała już niestety do przeszłości. Pusta butelka wylądowała pod barowym zlewem, zajmując miejsce w kolejce innych, też pustych, choć nie tak szlachetnego pochodzenia. Cisza. Kontemplowałem ją jedynie przez krótką chwilę, dopóki nie znalazłem chętnego bratać się ze mną rozmówcy.
-Dlaczego właśnie tutaj? – spytałem. –Dlaczego wpadłeś na drinka tu akurat?
-Przechodziłem tędy, to wszystko. Liczyło się tylko to, co na dnie butelki. Reszta jest przecież zaledwie oprawą. Grube, czy cienkie szkło, to jedynie ceremonia.
Po chwili namysłu trudno było nie przyznać mu racji. Gdy tu wszedłem, pierwszym odruchem była chęć, by natychmiast zmienić lokal. Z upływem czasu słabła we mnie, przybierając stopniowo odcień milczącej akceptacji, ewoluującej w kierunku czegoś w rodzaju zadowolenia. Wyborność trunku, którym poczęstował mnie właściciel baru, zapobiegła natychmiastowej rejteradzie, każda zaś mijająca chwila gruntowała we mnie przekonanie, że znalazłem się we właściwym miejscu. Rozparty za barowym szynkwasem, grzałem trzewia i syciłem zmysł obserwacji, rejestrując jego poklatkową kamerą kolejne sekwencje obrazów. Odkrywałem obszary dotąd mi nieznane i budzące poczucie zagrożenia, ze zdziwieniem stwierdzając stopniowo, że ich klimat mi odpowiada i że potrafię się w nie wkomponować, jakbym spędzał tu każde popołudnie. Nie przeszkadzał mi nawet niezrozumiały dla mnie jazgot, unoszący się nad karcianym stołem w głębi sali wraz z kłębami dymu z cygar. Posłałem barmanowi znaczące spojrzenie, wskazując puste już szklanki. Gówno, którym ponownie je napełnił, smakowało jak płyn do chłodnic, mnie jednak było już wszystko jedno. Z tego, co zapamiętałem, najlepsze trunki pod koniec imprezy ordynował tylko niejaki Jezus Chrystus, pewnie początkujący dopiero w swoim fachu barman. Mój towarzysz mruknął pod nosem coś, co mogło być pełnym zapału podziękowaniem za kolejnego drinka. Był już nieźle nawalony. Nie śledziłem jego poczynań, nim się do mnie przysiadł, zaczynałem jednak podejrzewać, że miał już wtedy flaszkę w dupie. W każdym razie gorset mięśni, otaczających jego kręgosłup, zwiotczał i koleś wkładał teraz sporo wysiłku we własną pionizację. Zadziwiające, jak przy wódce ćwiczyć można mięśnie pleców…
-Czym się zajmujesz? – chciał wiedzieć.
-Jestem maklerem giełdowym – odparłem, zgodnie z prawdą. –A w wolnych chwilach piszę nieco.
-Naprawdę? – zareagował z autentycznym entuzjazmem.
-Zajęcie jak każde inne. Nie ma żadnej egzotyki w obracaniu cudzymi pieniędzmi. Mniej tylko boli, gdy je tracisz.
-Naprawdę piszesz? – doprecyzował pytanie. –Nigdy dotąd nie spotkałem żadnego literata.
Nieoczekiwanie uległ atakowi nagłej czkawki. Wybałuszył oczy i z trudem czerpał powietrze, starając się nad nią bezskutecznie zapanować. Zamówiłem następną kolejkę, zły na siebie. Praca jest pracą, skłaniania się jednak do wyznań na temat zainteresowań, czynionych poznanemu w podłym barze nieznajomemu, mogłem sobie zaoszczędzić. Tym bardziej, że najwyraźniej połknął haczyk i trudno mi będzie uwolnić się od entuzjasty literatury, podrygującego rytmicznie na barowym stołku w takt kolejnych napadów bezdechu. Przypominał wyjętego z wanny wigilijnego karpia. Walnąłem go w plecy tak mocno, że zadudnił jak pusta, metalowa beczka. Pomogło, o dziwo. Spojrzał na mnie z niekłamaną wdzięcznością i pociągnął tęgo z pełnej szklanki. Alkohol znów zmienił zabarwienie. Zwiedzaliśmy obaj najwyższą z barowych półek, dopijając wszystkie te paskudne wynalazki, na które nie skusił się żaden z miejscowych bywalców. Następny poranek mógł być fatalny, jak przebudzenie w ramionach obcej zupełnie kobiety, choćby i z paciorkiem w miejscu oka. Bezwiednie odszukałem ją wzrokiem. Nie zdziwiło mnie nawet, że napotkałem jej spojrzenie, jakby czekała aż znów zacznę ją taksować , speszony zacząłem jednak natychmiast śledzić tempo,
w jakim w moim szkle topniały kostki lodu.
-Napisz o niej! – dotarło do mnie jak przez szalejącą śnieżycę.
-Opisz historię jej życia, zasługuje na to. Będzie zresztą ciekawsza od każdej innej, będącej tworem twojej wyobraźni. Napisz o Marii, która wysiadła na niewłaściwej stacji metra.
Ledwie już rozumiałem jego bełkot, choć cały czas mówił składnie i z sensem, dbając o dobór słów.
Ścisnął boleśnie moje lewe ramię i zwlókł się ze stołka, zmuszając ciało do koordynacji ruchów.
-Nic nie jest oczywiste, choćby i takim się zdawało! – zawołał już od drzwi.
Wpasował się w nie z wyraźnym trudem, po czym zniknął. Obezwładniony, czułem na sobie wciąż spojrzenie kobiety, siedzącej w towarzystwie upojonego do nieprzytomności farmera. Poszukałem wzroku właściciela knajpy. Sięgnął po butelkę Jack Daniel’s Single Barrel i napełnił moje szkło po samą krawędź. Przysunął się przy tym najbliżej, jak tylko mógł, tak, bym go dobrze słyszał.
-Kimkolwiek był, mówił prawdę! – szepnął konfidencjonalnie, nalewając sobie tego, czego nalał
i mnie. Widać to, co chciał mi powiedzieć, nie komponowało się dobrze z imbirowym piwem.
-Maria jest Hiszpanką. Wygląda jak bryła węgla drzewnego, jest jednak młodsza od ciebie. Napisz
o niej. Tak naprawdę ona jest gotową już książką, której nikt dotąd nie spisał. Słuchałem go w rosnącym napięciu. Przywiodła mnie tu przecież niemoc twórcza, choć moja ślubna wolała nazywać ją depresją, akcentując jej alkoholowe inklinacje. I oto ktoś opowiada mi historię, której nie trzeba wymyślać! Niech tylko będzie warta pióra. Spojrzałem przelotnie w stronę bohaterki zapowiadanego romansu i zadrżałem. Wpatrywała się we mnie nadal, uparcie i z niesamowita mocą.
-Przybyła do Nowego Jorku przed piętnastoma laty, jako dziewiętnastolatka, pół roku po tragicznej śmierci obojga rodziców i młodszego brata. Postawiła wszystko na jedną kartę, jak chyba każdy kiedyś. Nie znała języka. Miała przy sobie amerykański adres dalekich krewnych, kilkaset dolarów
w gotówce i ustną obietnicę stypendium w tutejszej Broadway Dance Center. Taniec był wszystkim dla niej, tak naprawdę zaś był wszystkim, co jej pozostało. Jej Flamenco było jak buzujący płomień. Ed (zdążył mi się przedstawić) przerwał na chwilę swą opowieść, by nalać piwo sprzedającemu Biblie domokrążcy. Interes z obietnicą wieczności nie szedł chyba najlepiej; spragniony amator Budweiser’a długo odliczał miedziaki, nim uzbierał dwa dolary. Sączyłem zimną whisky, zastanawiając się nad swoim położeniem. Powinienem zadzwonić do domu, by nie martwiono się o mnie; za oknami zapadł już zmierzch, a taksówkarze unikali tej dzielnicy po zmroku jak mysz łownego kota.
-Tańczyła tak, że nie milkły oklaski. – ciągnął Ed, gdy już uporał się z przeliczeniem drobnych.
-Tak przynajmniej mówią ci, którzy widzieli ją w tańcu, zanim to się stało.
-Co się stało? – spytałem, kładąc akcent na „co”. Chwilę przedtem Ed położył go na „to”, jakby
nie znajdował właściwego słowa, albo bał się go użyć.
-Zanim wysiadła z metra w Queens, o drugiej w nocy. Wcześniej chyba błądziła trochę, albo przysnęła w wagonie. W każdym razie dalszego ciągu chyba nie pamięta. Może to i lepiej…
Coś drgnęło w kącie zadymionej sali. Rozległ się hałas odsuwanych krzeseł, za dobrych czasów podklejonych filcem, który wytarł się i wykruszył. Po chwili ku drzwiom ruszyła, odprowadzana spojrzeniami biesiadników, barwna para. Cudem zmartwychwstały farmer, o ogorzałych od wódy policzkach, nieogolony, w rozchełstanej, flanelowej koszuli, wspierał się na wątłym ramieniu hiszpańskiej tancerki. Utykała nieco, stawiała jednak kroki lekkie i drobne, jakby wykonywała kolejne Pas de Chat. Rzuciła jeszcze w moją stronę błysk szklanej źrenicy, po czym wyszli oboje w mrok nieoświetlonej uliczki, wpuszczając przez uchylone drzwi strumień ożywczego, świeżego powietrza.
-Znaleziono ją dwa tygodnie później, porzuconą obok tej samej stacji metra, na której wysiadła. Była nieprzytomna i bezlitośnie okaleczona. Jak się później okazało, była też brzemienna. Przez kilkanaście dni na przemian gwałcona i faszerowana crackiem, zdążyła popaść w uzależnienie od halucynogenów. Któreś z uderzeń w głowę spowodowało trwałe uszkodzenie błędnika i nerwów obwodowych twarzy, straciła też oko. Nigdy już nie zatańczyła, a po wyjściu ze szpitala wylądowała na brooklyńskim bruku, sprzedając swoje ciało dla kolejnej działki.
-A dziecko? Co z jej dzieckiem? – spytałem z trudem. Suchość w ustach przypominała tęgiego kaca.
Barman uniósł w górę wypolerowaną właśnie szklankę i zmarszczył brwi, spoglądając przez jej pryzmat na upstrzoną przez muchy żarówkę. Nie do końca zadowolony, powrócił do polerowania jej pożółkłą ścierką.
-Poroniła w dziewiątym tygodniu. Ludzie mówią, że ktoś jej w tym pomógł, policja jednak nie wszczęła śledztwa.
Siedziałem ze zwieszoną głową. Podobnie zwieszałem ją nad pustą kartką, ilekroć chciałem zacząć pisać, przetrząsając bezpłodny umysł w poszukiwaniu jakiegokolwiek wątku. Płynące rynsztokami życie niosło ze swoim prądem gotowe opowieści, czekające na to, by ktoś rzucił je na papier… Wystarczyło tylko wejść do właściwego baru.
-No tak! – ożywił się Ed, wskazując palcem wieszak w kącie sali. – Twój nowy znajomy się zaziębi!
Wieszak zdobiły tylko dwa okrycia. Mój czarny prochowiec i elegancki płaszcz z wielbłądziej wełny,
w kolorze piasku pustyni.
-Facet może nie pamiętać tego filmu. Już to przerabiałem. Patrz mi na ręce.
Zanurzył dłoń w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Po chwili wyjął z niej wypchany banknotami portfel
z cielęcej, znakomicie wyprawionej skóry. Rozłożył pieniądze na barze i dwukrotnie przeliczył.
-Dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt – podsumował. –Nieźle jak na wieczorny wypad na jednego!
Zapadła kłopotliwa cisza. Właściciel knajpy wyglądał na poczciwca, zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że nie muszę dawać temu wiary. Po chwili jego oblicze wypogodziło się nagle.
-Jest tu i coś dla ciebie. Zadzwoń z rana do swego nowego znajomego. Ja pośpię po tej nocce do południa – rzekł, wręczając mi biały kartonik.
Czerpany papier rozsiewał dyskretną woń ekskluzywnych cygar. Wypukła czcionka układała się w wytworny napis.

„ Tom Jordan Psychoanaliza Terapia indywidualna i grupowa
208 Terrace Road 07417 Franklin Lakes „

Uśmiechnąłem się do siebie. Barman spojrzał ze zdziwieniem, widział już jednak niejedno, prędko wrócił więc do polerowania wciąż tej samej szklanki, choć świeciła się już jak psu jaja.

Piszę o Marii. Zacząłem gdy tylko odespałem zarwaną w barze noc. Postanowiłem przywrócić jej utraconą cześć i uwiecznić jej los, który zupełnie bez jej winy potoczył się wybrukowanym peronem nowojorskiego metra. Zacząłem pisać i nikt, ani nic mi nie przeszkodzi w ukończeniu tej historii.
Przed chwilą w lokalnej News TV informowano o kolejnej ofierze dusiciela z Bronx’u.
Znaleźli jakiegoś gościa w kraciastej koszuli i zsuniętych do kolan poplamionych jeansach.
Miał gitarową strunę zapętloną na szyi, jak hiszpańską garotę, tak naprawdę jednak udusił się własnymi, wepchniętymi mu do ust genitaliami. Zmieniłem kanał. Kątem oka śledzę kolejny mecz New York Jets.
Na razie wygrywają.
Odpowiedz
#2
jak zwykle wspaniały warsztat. humor godny Chandlera lub MacLeana(ten też był piewcą whisky...), tylko że wszystko to prowadziło jakby donikąd. później okazało się, że ta historia ma jednak puentę... masz talent chłopie, prowadzisz narrację po mistrzowsku- rozumiem, że nie zależy Tobie na tanim efekciarstwie, ale odrobina akcji by się jednak przydała. sam piszę w sumie kawałki równie smętne, tyle, że niestety o wiele bardziej niedoskonałe...pod każdym względem. myślę, że jesteś wśród nas jak perła przed wieprzami... i na koniec dygresja- aż dziwi mnie to, iż nie wydałeś jeszcze niczego...a może jednak? pozdrawiam Bart
Odpowiedz
#3
Świetne! Lekkie, przyjemne... aż chce się czytać Smile
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#4
Piotrze, skoro już któraś z kolei osoba mówi/ pisze, że masz dobry warsztat, potrafisz wciągnąć czytelnika w kreowany przez siebie świat, to może najwyższy czas w to uwierzyć Wink?

Zgadzam się z Bartkiem. Potrafisz prowadzić narrację po mistrzowsku. Poza tym masz lekkie pióro. Hmm, co do "zwrotów akcji", wartkiej i żywszej (?) fabuły, to...
może czasami warto byłoby nadać akcji większej dynamiki. Jednak w tym konkretnym przypadku cieszę się, że akcja nie "przyćmiła" kreowanej przez Ciebie postaci. "Studium" życia Marii, oczywiście tylko dla mnie, było m.in. właśnie "tym czymś", co urzekło mnie w tym opowiadaniu.

Piotrze, wiesz co? "Flamenco" pachnie mi piosenką "Embarcacao" Cesarii Evory, posiada jej klimat. Jeśli słuchałeś tego i przy okazji widziałeś teledysk, to pewnie wiesz, skąd takie porównanie.
Quod me non necaverit, certe confirmabit


Nie dajmy się zwariować. Nie mam doktoratu z filologii polskiej. Oceniam według własnego uznania...
wiersze, nigdy zaś Autora.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości