Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] [NZ] Szkoła Wojskowa w Londynie (Harry Potter)
#1
***

Harry’emu Potterowi dzisiaj ze zdwojoną wręcz mocą przeszkadzała czupryna. Wielkie skupisko kruczoczarnych włosów na jego głowie przypalało mu tkankę skórną, a zaniedbana od dawna grzywka lepiła się nieelegancko do czoła. Tego słynnego czoła z blizną w kształcie błyskawicy. Wiedzieli, jego kumple z klasy wiedzieli, że jest czarodziejem, wysuwali więc racjonalne argumenty, żeby ściął sobie włosy z pomocą magii, skoro nie stać go na fryzjera, skoro tak musi oszczędzać bo Dursley’owie nie finansują mu takich spraw. On wtedy machał przecząco głową i grzywka jeszcze bardziej zasłaniała mu czoło, sięgając prawie oczu, i mówił, że nie, nie zetnie. To jest jego manifest, a raczej bunt. Przemocą świat mugoli zabrał mu ostatnie dwa tygodnie wakacji, wytrzymałby go nawet z Dursley’ami, zagryzłby zęby, byle nie zostać adeptem Szkoły Wojskowej w Londynie. Jako że opuścił siódmy rok nauki w Hogwarcie, od września musiał go zaliczać. Sowa przyleciała już w lipcu, mieszkał jeszcze na Privet Drive 4, zabawiając Dursley’ów karcianymi sztuczkami. To znaczy oni nie patrzyli, ale i tak się pewnie dobrze bawili, Harry zawsze był optymistą. Stał się nim odkąd pokonał odwiecznego rywala - lorda Voldemorta.
Koledzy kiwali głowami ze zrozumieniem, a ich zgolone głowy świadczyły o podporządkowującej się naturze, wtedy Harry’ego ogarniała duma, jego butna dusza górowała nad tymi mugolami. Nie może ściąć włosów!, choćby mieli zdzielić go nie raz, nie dwa, ale tysiąc razy skórzanym batogiem.
– Bo bohater umiera tylko raz! – tak zawsze powtarzał Harry swym znajomym, gdy pułkownik Delerer prawił mu kazanie przesiąknięte na wskroś nienawiścią do czupryny Harry’ego oraz, i szczególnie do tego, jego butnej duszy, gdy chłopak stawiał się na porannej zbiórce, machając włosami... jakby tam siedziała jakaś ośmiornica, jakby wężowe gniazdo, jak gdyby zaraz miały podejść piękne nimfy i ułożyć te włosie w długie, mocne warkocze...
– Ale Potter, do cholery, tak się nie stanie! – pułkownik po każdej zbiórce go nękał, chciał by Harry w końcu uległ.
W miarę normalnie minął pierwszy tydzień. Pułkownik Delerer myślał nawet o zwolnieniu, gdyż Harry przyprawiał go o bóle głowy i spazmy. Gdy, tylko nie to!, spotykał przypadkiem Harry’ego na korytarzu łapał się za serce i czuł napastliwy ból w mostku. Harry celowo szukał pułkownika podczas przerw. Na obiadach siadał jak najbliżej niego. Chłopak umiał sprawiać ból.
A te wszystkie ekscesy to z powodu złego regulaminu. Delerer nie raz chciał wydalić magicznego chłopca ze szkoły, doszło nawet do nieprzyjemnej sceny w gabinecie dyrektora, gdy chciał to wyperswadować najwyższemu pracownikowi szkoły, jednak w regulaminie stało, że każdy osiemnastoletni chłopiec z Londynu musi zakończyć dwutygodniowy kurs przygotowawczy w Wojskowej Szkole w Londynie, czy ma długie włosy, czy nie. Dyrektor był wtedy twardy, on zawsze był twardy.
– Dyrektorze, proszę, czy nic nie da się zrobić z tym chłopakiem? – zaczął Delerer.
– Delerer, słuchaj... Nic. Nic się nie da, bo chłopak szkołę musi ukończyć. Jednakże, mówiąc, że nic nie da się zrobić, okłamałem cię – dyrektor spojrzał znacząco.
– Nie... nie rozumiem, sir. Zaprzecza pan regulaminowi?
– Och, nie, dosyć! – dyrektor zatkał uszy – Regulaminu nie można naruszać! Można naruszyć coś innego i trzeba pamiętać, że coś nie oznacza tylko obiektu materii nieożywionej...
– Naruszyć, sir?
– Naruszyć, Delerer. Uczniowie są jak punkty strategiczne, prawda? Niektóre bronimy z całej mocy, już ty coś o tym wiesz, pułkowniku. Ale część z tej naszej puli strategicznych punktów może mieć defekty, wady, może się zdarzyć, choć rzadko, że punkt ma długie włosy... i gdy przeciwnik naciera nieustępliwie i już myślimy, że to koniec, kres naszego żywota, pojawia się cienka nadzieja. Możemy uciec z punktu, ale żeby wróg go nie przejął, trzeba go zniszczyć, rozumiesz?
– Nie, panie dyrektorze! Nigdy bym nie opuścił punktu strategicznego, nigdy! – Delerer obruszył się, nienawiść lała mu się z oczu na personę dyrektorską.
– Ach, ja chciałem tylko pomóc, a że jesteś imbecylem to nie moja wina. Wszystko co mówiłem o tych punktach, to tak w metaforze było!
– Metaforze... – Delerer szczerze się zaciekawił.
– Metaforze. Przemyśl to, co dziś powiedziałem. Być może stosujesz teraz jakieś uniki, ale od razu oświadczam, że ta rozmowa nie wyjdzie poza mój gabinet, nikt teraz, na przykład, nie stoi za drzwiami i przypadkiem nie słyszy tego o czym tu się toczy dyskurs. Ale brawo, Delerer. Jesteś czujny i chyba wydaję mi się, że...ty pojąłeś co masz zrobić z chłopakiem, to aż samo nasuwa się na język, co masz z nim zrobić, czytaj zabij go, że aż zaczyna mnie coś łechtać w żołądku, bo uświadamiam sobie powoli, że ty tylko tak się ze mną zabawnie droczysz, że myślisz, że ja o tych punktach strategicznie tak nie-metaforycznie prawiłem i to mnie zaczyna bawić, ha, ha! Bawić!
I Delerer został odprowadzony przez dyrektora do drzwi wyjściowych. Ostatnie co dyrektor zauważył przed zamknięciem odrzwi to radosny uśmiech na twarzy pułkownika. Czyli chyba pojął.
Jak już wyżej było wspomniane, pierwszy tydzień nauki w mugolskiej szkole przebiegł zupełnie normalnie. Harry oczywiście niczego się nie nauczył, jego frekwencja ledwo dochodziła do wymaganego minimum pięćdziesięciu procent, uciekał zawsze z wuefu, raz dostał Potężne Ostrzeżenie za próbę przemytu kremowego piwa. Wystarczyły dwa Potężne Ostrzeżenia by zostać wydalonym ze szkoły i jednocześnie wtrąconym do więzienia bez możliwości wpłaty kaucji. Harry był jedynym uczniem na roku z PO.
Drugi tydzień miał być nieco urozmaicony, jeśli to można tak nazwać, ale wszystko co wywołuje przyspieszenie bicia serca jest urozmaiceniem. W poniedziałek, na śniadaniu na stołówce, Harry dowiedział się czegoś co sprawiło, że tętno jego nabiłoby niezły wyniczek na mierniku tętna. Siedział przy stoliku z Morgastem Fedeo, jednym z lepszych uczniów, a więc przeciwieństwie Harry’ego.
– Harry, uważaj na PO. Jeszcze jedno i skończysz w kryminale.
– Nie naskoczą mi, Morgast. Mam zawsze w pogotowiu miotłę i nie zabrali mi różdżki. W razie czego ucieknę, polecę do Hogwartu.
Morgast wziął kawałek sznycla, Harry skubał kolbę kukurydzy, wyglądał trochę jak bóbr i to nie umknęło uwadze bystrego Morgasta.
– Fajnie, że budujesz tamę zamiast jeść śniadanie – Morgast nie mógł się powstrzymać od złośliwości.
Obiekt złośliwości, Harry, zamarł. Jego zęby zatrzymały się w połowie kolby. Przeżuł jeszcze kawałek, ale ten ruch nie był naturalny, miał spiętą żuchwę i Morgast to widział. Obaj wiedzieli, że Harry już nie czerpie przyjemności z jedzenia kukurydzy, je bo musi, musi, bo Morgast go znieważył i trzeba dać upust jakiemuś chwytliwemu responsowi, ale aby to uczynić trzeba przeżuć kukurydzę i to dodatkowo pod uważnym wzrokiem Morgasta. Nie sposobna jeść kolbę w takiej sytuacji i czerpać z tego zmysłowe korzyści, dlatego najlepiej dynamicznie ugryźć i tak samo połknąć, aby to co miało przynieść przyjemność, a nie przynosiło, trwało jak najkrócej. Harry jednak okazał się twardzielem, używał żuchwy zdawkowo, jakby od niechcenia, zbierał myśli. Odłożył w końcu kolbę na talerzyk i sięgnął po sznycel. Podniósł brwi i mówił z aktorskim zdziwieniem, takim jadowitym, przemyślanym.
– O, co to?
– To sznycel – szybko wtrącił Morgast z uśmiechem zwycięzcy.
Harry nie wytrzymał, gdyby tylko miał przy sobie różdżkę, ale nie miał. Użył więc sznycla tak kreatywnie jak tylko potrafił - ugryzł go i zamilkł. Tak naprawdę nie wiedział co zrobić. Odłożył więc na talerzyk i sznycel, schwytał zaś zręcznie kolbę i powiedział zdawkowo.
– Wolę budować tamę niż jeść to świństwo. Nie wiem, co ty w tym widzisz, Morgast.
Już niedługo ludzie dziwili się, patrząc na ich stolik. Dwa bobry budowały tamę w szkole, mimo że nie było tu żadnej rzeki. Harry zaczął temat, który uwielbiał zaczynać z Morgastem, obgadywanie. Wiedział, że nie zagrzeje w tej szkole miejsca, więc pozwalał sobie na najbardziej przykre docinki jakie umysł ludzki jest w stanie stworzyć.
– Żeby tylko dziesięć! Dwadzieścia! – tak Harry mówił o nadwadze swojej koleżanki Mirandy Jeroland i już razem z Morgastem ryknęli śmiechem.
– A co myślisz, Harry, o profesorze Deekpetow? – Morgast oparł podbródek o ręce, by poznać zdanie kolegi w skupieniu.
– Deekpetow, to ten od strategii działań wojennych?
– Tak, zaraz z nim mamy.
– Nie wiem czy zauważyłeś, ale on coś chowa w biurku, widziałeś?
– Nie...
– Tak. Raz byłem przed czasem w jego sali, nie wiem co mnie strzeliło, bo na pewno nie zainteresowanie lekcją, i jak wchodziłem to on się przestraszył i schował coś nagle do szuflady biurka.
Harry mówił przyciszonym głosem, bo Delerer chyba wsłuchiwał się w ich rozmowę. Pułkownik siedział z dyrektorem przy stoliku i dwójką profesorów, którzy nie mieli zaszczytu uczyć Harry’ego. Łapał się za serce i z trudem popijał kawkę. Czarnowłosy chłopak patrzył na to lekceważąco, ale jednocześnie triumfalnie.
– To wspaniale Harry! – odpowiedział Morgast przytłumionym głosem – Zdaje się, że Deekpetow prowadzi pamiętnik!
– No to sobie poczytamy dzisiaj, co?
Morgast trochę się zasępił.
– Dzisiaj... coś mi przypomniałeś Harry.
– Tak?
– Dzisiaj do szkoły przybywa profesor Snape...
– Niemożliwe! Czego niby ma uczyć?
Harry’emu rozszerzyły się źrenice, Morgastowi i to nie uszło uwadze.
– Pamiętasz jak profesor Chester w piątek poślizgnął się w klasie?
– Ba, że pamiętam. To ja posmarowałem w tym miejscu podłogę masłem.
– Geniusz!
– Tylko, że on starannie omijał to miejsce przez pierwsze dziesięć minut lekcji, jakby czuł... jakby wiedział, że tam jest masło. Węch nie może być chyba tak mocny, co?
– Nie, ale ty jesteś genialny! Skróciłeś nam lekcje o dobre półgodziny! Wywinął orła i półgodziny wcześniej weekend!
Harry mimo usilnych przeciwdziałań zarumienił się pod wpływem komplementów. W takich chwilach jego czupryna przestawała dawać o sobie znać, jakby Morgast lał na jego rozgrzaną głowę strumienie wody z lodem. Morgast dokończył plotkę o Severusie Snape.
– To jest dopiero plota, a czy stanie się to prawdą to zobaczymy dziś w południe. Snape podobno napisał dyrektorowi szkoły przez sowę, że w samo południe zawita do nas. Dyrektor śmieje się z tego od rana, z tej sowy, patrz.
Rzeczywiście. Harry wcześniej nie zauważył, że dyrektor jest cały roześmiany.
– Zaraz – Harry przełknął z trudem ślinę – Chester uczył przecież matematyki, tak? Mam rozumieć, że Snape zna się na tych wszystkich cyfrach, przecież on poza eliksirami to chyba nic tylko szuka mnie, żeby mnie denerwować, podyszeć mi trochę w kark, przynajmniej ja tak odbieram jego sposób bycia...
Morgast rzadko kiedy się mylił, a plotki, które Harry od niego usłyszał bardzo szybko umierały i rodziły się na nowo jako fakty. Chłopak mógł tylko jeszcze raz przełknąć ślinę i spróbować opanować wszechogarniający strach zmiksowany ze złością.

*
– Jesteście otoczeni! Prawie się wydaje, że już nic nie da się zrobić, już nawet planujecie uciekać, opuścić punkt strategiczny!! – profesor Deekpetow wczuwał się w przekazywanie uczniom wiedzy – Co robicie, gdy wróg zasypuje wasze stanowisko serią miażdżących strzałów? Potter! Co robicie wtedy?
Harry podniósł głowę, którą trzymał rozleniwiony na ramieniu, na ławce. Przyjął wyraz miny sarkastyczny, lekceważący i wszechwiedzący, przetarł jeszcze ostentacyjnie oczka rękawem swetra, może jeszcze pan Potter ziewnie? Akurat nie miał ochoty, profesor Deekpetow wytężał wzrok przez swe grube okulary i starał się ze zmrużonymi oczyma dociec czy Harry robi to wszystko naprawdę. Jeszcze nie spotkał w życiu tak krnąbrnego uczniaka. Harry przemówił szybko, a na końcu zamknął mocno usta, żeby pokazać, że to wszystko co ma do powiedzenia na ten temat.
– Wychyliłbym odważnie głowę z ukrycia. Rzuciłbym Confundusa i jak gdyby nigdy nic powróciłbym do schronienia.
Deekpetow zaczerwienił się, oczy ze stanu zmarszczenia przeszły w stan rozwścieczonego dzika, a gdy przedstawiał Harry’emu jego błędy, z ust wylatywały mu kulki śliny. Wiedział jednak mądry nauczyciel, że ucznia nie wypada broczyć śliną, więc starannie mierzył w drewno przed nim, czytaj ławkę Harry’ego.
– Potter, Potter... Bez żadnego machania różdżką!
Jakby słyszał Snape’a... żadnego machania różdżkami...
– Cenię różdżkę i noszę ją ze sobą wszędzie. Skoro sztuka wojenna polega na wykorzystywaniu wszystkich możliwych środków, czemu nie mogę jej użyć, profesorze?
Morgast, który siedział obok niego w pojedynczej ławce patrzył na to z przerażeniem, ale i podziwem. Profesor Deekpetow znany był z rozdawania Potężnych Ostrzeżeń bez żadnych skrupułów. Starał się Harry’emu pokazać na migi, żeby lepiej z nim nie zadzierał.
– Potter! Na środek! – profesor wskazał uczniowi przestrzeń przed biurkiem.
Harry wyszedł prawie bez zwłoki. Profesor stanął przed nim z rękoma założonymi za plecami i zaczął grę.
– Potter, kim jesteś?
– Myślałem, że będziemy omawiać strategię działań wojennych, a nie grać w zgadywanki.
– Kim jesteś?
To mogło być podchwytliwe pytanie.
– Jestem żołnierzem.
– Ach tak. W takim razie kim nie jesteś?
Tu też Harry zastanowił się, trochę dla samego zastanowienia, trochę dla gry na czas, lekcji coraz mniej.
– Nie jestem Francuzem, jeśli o to panu profesorowi chodzi.
Deekpetow nie cierpiał Francuzów, Harry o tym wiedział i choć to nie było w jego naturze starał się mu trochę przypodobać. I to mu chyba wyszło, gdyż policzki Deekpetow’a uniosły się jakby w uśmiechu.
– Świetnie, Potter. Pewnie, że nie jesteś. To teraz powiedz mi. Co robi żołnierz?
Profesor zmierzył ucznia badawczym wzrokiem i zaczął gryźć lekko paznokieć kciuka, by dać uczniowi symbolicznie czas do namysłu. Bo wszędzie chodzi o czas, tak zawsze mawiał, gdybyśmy mieli nieskończenie wiele czasu, to pokonanie Francji byłoby właśnie kwestią czasu. Z nieograniczonym czasem najtęższe angielskie mózgi zrobiłyby już swoje, łącznie z Deekpeotw’em.
– Żołnierz – chłopak wstrzymał się na chwilę jednak po chwili odpowiedział jakby mówił coś co rozumie się samo przez się – Żołnierz się czołga.
Deekpetow tego oczekiwał, policzki znów na moment się uniosły.
– A jak robi żołnierz? Mam na myśli, jak porusza rękami, gdy się czołga?
Harry otworzył usta z mlaskiem.
– Najpierw je...
Nauczyciel podniósł raptownie palec do góry, by uciszyć Harry’ego i przymknął oczy.
– Nie mów. Pokaż nam.
Harry był już trochę spocony. Polecenie nauczyciela trochę zbiło go z tropu.
– Proszę?
– Pokaż nam, Harry.
Harry starał się teraz nikomu nie patrzeć w oczy. Napiął na chwilę ręce by je podnieść, ale znów zwisały bezwładnie przy tułowiu. W końcu przemógł się i zaczął się czołgać w pozycji stojącej. Wyglądał jak dyskotekowy tancerz lub lepiej powiedzieć, młodo narodzone pisklę. Harry podniósł oczy z zażenowaniem na sufit. Klasa zaczęła tłumić śmiech. Ci mniej spoufali z Harrym dawno już dali upust swemu rozbawieniu poprzez śmiech przerywany co chwila suchym kaszlem. Morgast patrzył na blat ławki i starał się nie śmiać, ale co chwila coś mu się wymsknęło. Zasłonił twarz zeszytem. Nauczyciel to zauważył.
– Och, panie Fedeo! Proszę nie tłumić swego żołnierskiego śmiechu, tak ślicznie się pan śmieje!
Zabrał mu zeszyt i wszyscy ujrzeli śmiejącego się ślicznie pana Fedeo. Harry nie miał mu za złe. No może troszkę. W końcu klasa przycichła. Pociągano już właściwie tylko nosami, pobudzonymi przez zabawną pokazówkę Harry’ego.
– Pięknie, Harry. Już możesz przestać, starczy, chłopcze – Deekpetow dał na chwilę uczniowi spokój.
Harry opuścił ręce, próbując opanować rozedrganie nosa wywołane wysiłkiem fizycznym oraz sromotą. Ruszył do ławki, ale Deekpetow złapał go za bark.
– Poczekaj, panie Potter. To było piękne... ale nieprawidłowe! Chyba nie chcesz, żebym pomyślał, że ty tak się czołgasz? Przecież... – tu ściszył głos ostentacyjne, troskliwie, po to aby pokazać uczniom, że teraz tylko Harry powinien słyszeć, ale oni i tak słyszeli i profesor ewidentnie to dostrzegał – ...czołgamy się na leżąco, prawda?
Klasa zaśmiała się lekko, krótko, żołniersko. Harry szukał dobrej odpowiedzi.
– Eee. Tak, orientuję się, naprawdę, ale wolałbym nie tarzać się po brudnej podłodze, więc, jeśli pan pozwoli, siądę już.
– Siądę już? – profesor udawał przed klasą rozbawienie, głos miał jakby kobiecy. Następne zdanie skierował do niej – Siądę już? Słyszeliście? On chce już siadać...
Klasa uśmiechała się, czekając co dalej. Biedny chłopak przygryzł zęby, wstając rano wiedział już, że to nie będzie jego dzień. Wstał lewą nogą.
– Nie, Potter. Bo klasa pomyśli, że ty naprawdę nie wiesz jak się czołga... – znów powiedział tym swoim szeptem, co znów wywołało falę śmiechu. – Jeszcze raz na środek! I się czołgamy!
Deekpetow podszedł do swego biurka i wyjął pokaźną butlę, prawdopodobnie z napojem. Z kieszeni wyjął zaś paczkę cukierków. Spod drzwi, które były tuż przy jego biurku, wziął kosz na śmieci. Widocznie on to traktował jak seans w kinie.
Profesor zajął symbolicznie ławkę Harry’ego, zabierając te wszystkie rzeczy ze sobą, a zbulwersowany uczeń stanął na środku. Stał chwilę plecami do klasy, ale w końcu odwrócił się.
– Harry! Przeczołgaj się tu, w rzędzie między tymi ławkami – Deekpetow wskazał rząd między ławkami Harry’ego i Morgasta – Tylko najpierw powiedz mi, bo ty udzielasz takich trafnych odpowiedzi, chłopcze... powiedz mi, co będziesz sobie wyobrażał podczas czołgania?
– Zapewne, że dążę do zwycięstwa, tak?
– Tak, ale chodzi mi o wrażenia bardziej zmysłowe, takie... jakby to można inaczej ująć, Morgast? – tknął jego ramienia, by pokazać, że teraz on mówi.
– Namacalne... – Morgast nie patrzył na Harry’ego.
– O, to, to! Powiedz nam co twoja wyobraźnia wytworzy, jakie odczucia pojawią się w główce, gdy będziesz przemierzać ten rząd? – jeszcze raz pokazał o jaki rząd mu chodzi.
– Panie profesorze... ja... – nie, Harry nie zmięknie, musi pokazać twardość, włosy tu nie wystarczą, trzeba wrzucić na luz – Już widzę w wyobraźni jak się czołgam. Jest pełno roślin, kłują mnie, większość z nich ma pewnie trujące igły. Nie raz, nie dwa miażdżę coś zapewne, jakiegoś paskudnego robaka, łokciem lub udem. Jest pełno błota, ono się do mnie lepi, jestem cały brudny. To nie koniec... – bo profesor już otwierał usta – Pada jeszcze ulewny deszcz, grzywka zachodzi mi nieprzyjemnie na oczy. Moja ograniczona widoczność spowoduje pośrednio w najbliższym czasie moją śmierć, ktoś mnie postrzeli, ja go nie zauważę wcześniej.
– Z ust mi to wyjąłeś. Tak właśnie jest, gdy żołnierz się czołga. Ale, i tu mi chyba nie zaprzeczysz chłopcze, bardzo ciężko o tak mocną wyobraźnię, by to wszystko wykreować. Nawet tak potężna główka jak twoja, nie dałaby chyba rady, żeby w pełni odtworzyć to co opowiedziałeś. A już na pewno nie bez jakichś przykrych konsekwencji, bólu głowy, mdłości, nie... mógłbyś stracić przez to cały dzień lekcji i wiem, że to zmartwiłoby cię tak, że jeszcze bardziej byś się rozchorował.
– Nie zaprzeczę, jeśli chodzi o wyobraźnię. Widzę jednak, że pan profesor podczas zeszłego tygodnia nie poznał mnie na tyle, żeby wiedzieć, że nie przepadam za lekcjami w tej szkole. – chłopak mówił rzeczowo bez emocji, tylko z nutką pogardy i sarkazmu.
– Ach, czyli nie zaprzeczasz! Świetnie, świetnie, mądry z ciebie chłopak. Pozwól więc, że ułatwię ci zadanie czołgania i postaram się wygenerować warunki, które upodobnią ten rząd – znowuż wskazał wspomniane miejsce – do placówki, którą sobie wyobrażałeś.
Harry skinął mężnie głową. Był gotowy na wszystko. Profesor cały uradowany wewnętrznie, nie pokazując temu jednak klasie co jeszcze bardziej ją bawiło, rozlał w domniemanym rzędzie płyn z butli, którą wziął z biurka. Był to Kret do czyszczenia rur, lepka ciecz.
– Oto i błoto – rzekł rzeczowo Deekpetow.
Rozpakował cukierki i sprawnie, w sposób najzupełniej losowy, rozsypał po rozlanej uprzednio cieczy.
– Irysy... musujące – powiedział do jednego z uczniów, puszczając oczko. Uczeń zachwiał się w krześle przez tłumiony śmiech i zadarł podbródek do góry jak na żywiołowego, rozbawionego chłopaka przystało. Do Harry’ego zaś tak profesor przemówił – Oto najróżniejsze żyjątka leśne, które wychodzą znienacka spod ziemi, zza drzew, a które twe zręczne łokcie mogą przypadkiem zgnieść.
Nadal rzeczowy, dobry nauczyciel. Przemawiał bez złośliwości, nawet z nutką sympatii do ucznia.
Ostatnim elementem były papiery i inne śmieci, które Deekpetow wyrzucił zamaszyście z kosza.
– A to są – złapał oddech, pot na nim lśnił – rośliny. Rośliny, gatunki wszelakie jakie mógłbyś sobie wyobrazić. Część z nich jest trująca, zapewne ta większa, ale niektóre nie.
Klasa spojrzała, cała w drgawkach, na papiery imitujące bujną roślinność w dżungli.
Harry też patrzył, był jednak sztywny, ale jednocześnie wyluzowany.
– Dziękuję, panie profesorze – powiedział szybko, sucho, jednak przymilnie, a ta przymilność nasiąknięta była sprytnie zamaskowanym sarkazmem.
– Sześć dni pracowałem! Siódmego więc odpocznę – dokończył profesor i otarł czoło z potu.
Odpowiedz
#2
Nie urzekł mnie ani Twój pomysł, ani tym bardziej wykonanie. W tekście są zbędne powtórzenia, zły zapis dialogów, niepotrzebne znaki interpunkcyjne...
Tekst wymaga wielu poprawek. W takim stanie wątpię, by w ogóle ktoś zainteresował się jego kontynuacją, już nie mówiąc o przebrnięciu pierwszej części.

Obecnie na nie.
[Obrazek: Piecz2.jpg]






Odpowiedz
#3
Wrzucam dalszy ciąg. Tu dialogi poprawiłem chyba już poprawnie.

Deekpetow rozsiadł się wygodnie na miejscu chłopaka. Harry zszedł do leżenia i rozpoczął powolny marsz na łokciach. Harry przez chwilę przyuważył kątem oka, że drzwi od klasy lekko się uchylają. Miał nadzieję, że to dyrektor i że nakryje Deekpetow’a na wyprawianiu tej szopki! Harry byłby wtedy uratowany, ale to tylko przeciąg musnął te drzwi.
Zmuszony był czołgać się dalej, myślał o pamiętniku, który chował przed światłem dziennym Deekpetow i ta myśl dawała mu sił i otuchy.
Helikoptery wszędzie latają, co chwila strzał, grzywka ogranicza mu widoczność, daje się wyczuć suspens i presję. Harry z trudem odrywa łokcie od lepkiego błota, co chwila pod naporem jego ciała pęka jakieś żyjątko i z sykiem ginie. Chłopakowi zbiera się na wymioty. O jego czoło ocierają się też co rusz rośliny, typowe dla dżungli południowo-amerykańskiej, tak bo w końcu tu jest, naciera na obóz Japończyków okupujących Argentynę. Chłopak modli się by te rośliny nie były trujące, może grzywka zneutralizuje jej działanie, choć trochę.
Dzięki tym wyobrażeniom Harry jakoś dał radę przebyć swą drogę krzyżową. Za każdym razem kiedy irys pękał, a jego musujący środek zaczynał syczeć, uczniowie łapali się za boki. Ale żołnierz nie zwracał na to uwagi. Miał misje, to była jego akcja i to on zwycięży.
Na końcu drogi klasa zaklaskała.
– Na pewno zapamiętamy jak powinno się czołgać, panie Potter! Ha, to było piękne! Kto by pomyślał, że na lekcji strategii działań wojennych odkryjemy coś pięknego! – skomentował wyczyn Harry’ego profesor.
Pomógł mu się otrzepać z papierów, gdy ten już zasiadł na swoim miejscu. Deekpetow udał się do swego biurka.
– Co to za maź, profesorze? Nie wiem czym to wyprać... – spytał zaradnie Harry, starając się nie dotykać obklejonego doszczętnie swetra i spodni.
– A... to Kret. Wy czarodzieje pewnie tego nie znacie, dobry środek na brudne rury, przydatny, gdy nie ma się pod ręką różdżki.
Harry musiał mu teraz dopiec.
– Kret. Racja, nie pomyślałem, choć... zawsze biurka przypominają kretowiska. Można znaleźć w nich wiele ciekawych...err... sekretów?
Deekpetow znieruchomiał. Patrzył na Harry’ego z nienawiścią. Chłopak miał zamknięte usta. Jego głos stał się znów trochę kobiecy, tym razem ze złości, nie z zajadłości. Przemawiał powoli, nienawistnie.
– How very dare you?
Hary mógł tylko patrzeć.
– How very dare you?
Nie tak to z Morgastem zaplanowali. Harry’ego poniosło, teraz już nie zakradną się po lekcji do biurka, bo pamiętnika nie będzie. Deekpetow już wie. Harry spojrzał przepraszająco na Morgasta.
– How very dare you? – zasiadł oburzony przy biurku, jak na tronie.
Klasa nie rozumiała o co chodzi, bo tylko Harry’emu raz zdarzyło się tu być przed czasem i nakryć psora z pamiętnikiem w dłoniach. Jedyne co pozostało dwójce przyjaciół to użyć bardziej zmyślnego fortelu. Czegoś czego Deekpetow się nie spodziewa, nie przeczuwa.
Na koniec lekcji zgłosili się więc na ochotników do posprzątania rzędu między ich ławkami. Deekpetow dał im mopa z wiadrem i czekał aż uczniowie skończą.
– Profesorze, proszę się nie kłopotać. My zamkniemy salę – Harry zaproponował.
Ta propozycja była tak naturalna, tak sympatycznie zaoferowana, że prawie profesor się zgodził, ale natychmiast skarcił się.
– Ach, nie. I tak za chwileczkę mam tu lekcję.
– Ma pan teraz dwa okienka – zauważył Morgast, bo on wszystko zauważał.
– Ach, racja, ha, ha... – zaśmiał się Deekpetow, ale i tak zasiadł za biurkiem.
Harry wymienił z Morgastem znaczące spojrzenia. Zabrali się do zmywania. Deekpetow czytał gazetę, co chwila rzucał na nich spojrzenia. Stracili nadzieję, że dziś dobiorą się do jego pamiętnika. Nieoczekiwanie jednak rozległo się pukanie do drzwi. To dyrektor.
– Deekpetow, mam ważną sprawę do obgadania – zaczął rzeczowo, nie lubił sprzeciwów.
– Tak, zapraszam do sali.
– W cztery oczy, profesorze...
Harry i Morgast specjalnie patrzyli znad pracy na nich aby dać znać dyrektorowi, że temat ich rozmowy jest zapewne niebywale interesujący dla młodych umysłów. Dyrektor odsunął się od wyjścia, by dać miejsce Deekpetow’owi.
– Dyrektorze, można wyprosić uczniów, a porozmawiać w sali, to nam nie robi różnicy, prawda? – Profesor użył wszelkich umiejętności krasomówczych.
– Chodź. Nam nie, ale im owszem. Dajmy im spokojnie dokończyć zmywanie.
Dyrektor posłał uśmiech do pracowitych żaków. Harry pokochał teraz dyrektora.
Tak jak obaj z Morgastem przypuszczali Deekpetow nie zabrał swojego pamiętnika. Nie mógł. Wtedy byłoby już dwóch świadków i wiedzieliby już na pewno, że czeluście jego biurka kryją w sobie sekrety niezbadane, zupełnie jak kretowisko. A plotki szybko się rozchodzą, szczególnie z ust tych dwóch żaków.
Gdy dyrektor porwał na chwilkę profesora Harry rzucił się jak długi do biurka, a Morgast podbiegł do drzwi i zablokował klamkę od spodu przy użyciu mopa. Zaczęło się przetrząsanie szuflad. Wyrywanie ich prawie z zawiasami. W końcu się odnalazł. Na okładce widniało wyraźnie Pamiętnik Profesora George’a Deekpetow’a. Harry wiedział, że to mogła być zmyłka, trik sprytnego nauczyciela, więc zajrzał do środka. Zapiski jednoznacznie przedstawiały opis przeżyć profesora.
Morgast zabrał mopa i w tym momencie drzwi się otworzyły.
– Morgast, za szybko! – szepnął szybko Harry, chowając pamiętnik i zamykając pospiesznie szuflady.
– Spanikowałem...
Tyłem do sali wszedł Deekpetow, żegnając się z dyrektorem. Gdy się odwrócił zastał przed sobą niecodzienne zjawisko. Uczeń trzymający mopa tuż przed jego twarzą, a raczej na jego twarzy! Nic nie widział. Morgast w przypływie odwagi zaczął krzyczeć.
– Odejdź złodzieju! Tu urzęduję szanowny psor Deekpetow!
I naciskał coraz mocniej na twarz najeźdźcy. Harry w tym czasie chwycił za swój mop i powrócił do sprzątania.
– Ach! To ja! Morgast! Co ty... – bronił się psor.
Mop zaprzestał ataków.
– Och, to pan! Najmocniej przepraszam. Wszedł pan tyłem, zakradał się pan! Nie poznałem, rzadko pana widzę tyłem. I przestraszyłem się...
– Nie szkodzi, chłopcze. Ważne, że zareagowałeś.
Harry pomyślał, że Deekpetow jest tak naiwny, że aż zaraz wstawi Morgastowi PP, Potężną Pochwałę. Oddali mopy. Gdy wyszli i zamknęli drzwi za sobą, pognali czym prędzej do szkolnego dormitorium. Mieli racje, czyniąc to. Deekpetow bowiem wybiegł z sali, szukając ich groźnym wzrokiem. Nie mógł nic nikomu powiedzieć, bo co miał powiedzieć? Dyrektorze, ukradli mi pamiętnik. Pamiętnik?! Cha, cha, Deekpetow! Pamiętnik! Cha, cha!

*

Gdy wbiegli do pokoju wspólnego („tak jak w Hogwarcie” - Harry zawsze sobie myślał, gdy do niego wbiegał, bo często wbiegał, a nie wchodził jak człowiek, sytuacje go do tego zmuszały) rzucono na nich niepochlebne spojrzenia. W pokoju znalazł się akurat Trevor i jego paczka - między innymi Luszus (opalony chłopak z ciemnymi włosami) i Roberto (gruby jak beczka, kilka podbródków, zadarty nos). W momencie kiedy czupryna Harry’ego zamajaczyła przed oczyma Luszusa, Luszus zwrócił mu uwagę:
– Potter! – zatrzasnął książkę zdezelowany i wytrącony ze skupienia. – Czy ty zawsze musisz wbiegać tu z Morgastem z wywieszonymi ozorami! Potem masz spocone włosy i nie jest nam miło – mówił pewnie siebie, przelewał w Harry’ego jadowitość. – Mógłbyś równie dobrze zgolić grzywkę i paradować tak po korytarzach z tą swoją błyskawicą zamiast wbiegać tu jak właśnie... no błyskawica. Wszyscy wiemy, że szczycisz się tą skazą na czole. Ty dodatkowo próbujesz zawsze na wejściu do pokoju wspólnego upodabniać się do pioruna, ale... do pioruna! My mamy gdzieś twoje ekscesy z przeszłości, te twoje... przeżycia z Waldewmordem! Wybacz, że to mówię, ale został nam jeszcze cały tydzień razem, a ja jestem typem osoby, która, jakby to ująć, nie lubi żyć z ukrytymi spięciami i konfliktami choćby przez pół dnia, także widzisz Potter, byłem zmuszony niejako.
Powrócił do lektury, a Trevor i Roberto uśmiechali się złośliwie, potakując co chwila, żeby wzmocnić słowa kolegi. Cała jego przemowa, mimo że była nacechowana emocjonalnie, była jakby rzucona w powietrze. Mówił nie konkretnie do jakiejś osoby tylko do ogółu.
Harry zatrzymał się i wysłuchał tego wszystkiego. Wszyscy na niego patrzyli, w pokoju było akurat dużo osób, to była świetna okazja, by Luszus się uzewnętrznił. To mu się nie podobało.
– On się nazywał Voldemort! – Harry krzyknął i rzucił się w kierunku Luszusa.
Morgast złapał go za ramię.
– Harry, nie przejmuj się tym, chodź...
Ale Harry wyrwał się z żelaznego uścisku przyjaciela i stanął twarzą w twarz z Luszusem. Luszus oderwał na chwilę wzrok od książki.
– Ty jeszcze tutaj, Potter? Od kiedy błyskawice zmieniają tor lotu? Może jesteś piorunem kulistym?
Utkwił znów nos w książce wśród szyderczych śmiechów Trevora i Roberta. Harry pragnął mieć teraz przy sobie różdżkę. Obiecał jednak sobie, że pozostanie jak najdłużej ukryta w jego kufrze. Obawiał się kamer, pluskiew i donosicieli. Gdyby ją mu zabrali mógłby ją stracić. Mugole to nieokrzesane bestie.
– Słuchaj, Luszus! – zaczął Harry, dysząc, mówił inaczej niż Luszus, wczuwał się, oddawał całego siebie. – Patrz na mnie!
Luszus powoli podniósł wzrok. Demonstrował swoją wyższość, mimo że to Harry stał i patrzył na jego siedzącą postać z góry.
– Już od początku podejrzewałem, że jesteś draniem.
– A więc jestem draniem... – powiedział zdziwiony Luszus i rozejrzał się po pokoju z podniesionymi brwiami, jeden lub dwóch zaśmiało się.
– Tak, Luszus, właśnie tym jesteś! – powiedział rzeczowo Harry, modulując głos, by przemawiać z wyższością i ze sprytem. – Podejrzewam też, że nie wiesz co oznacza to słowo, ty w ogóle mało pojmujesz! Także jeśli pozwolisz, z chęcią ci to wytłumaczę.
Z głębi pokoju ozwał się głos chłopca o pseudonimie Ricky. Tak bardzo jego przykrywka weszła w użycie wśród uczniów, że zapomnieli już jak naprawdę się nazywa. Ricky przytomnie, ale nie bez pewnego lęku w głosie, powiedział:
– Harry, tylko nie żądaj od niego satysfakcji! Luszus i tak nic nie pojmie!
Teraz zaśmiano się z Luszusa, to go zirytowało, ale zachował zimną krew.
Harry nie uśmiechnął się, ale mając wsparcie od Ricky’ego przemawiał spokojniej.
– Luszus, musimy się spotkać na uklepanej ziemi, bo jak widzisz ten fakt jest tak oczywisty dla wszystkich, że nawet głupi Ricky to zauważył.
Tu znowuż zabrzmiały ciche, tłumione śmiechy, w tym wypadku z Ricky’ego. Harry skarcił się za to, bo nawet lubił chłopaka, ale teraz ważniejsze było dopieczenie Luszusowi i wyzwanie go na pojedynek w efektowny sposób. Zwyczaj rozwiązywania konfliktów w honorowy sposób drogą siły, już dawno został wprowadzony do tej szkoły i zrzeszał wielu fanów, głównie profesorów. Uwielbiali patrzeć jak ich pupilki albo znienawidzeni wrogowie spotykali się na arenie.
Rywal Harry’ego odłożył książkę na stolik obok fotela, wstał i rzekł:
– O tym zadecyduje pułkownik Delerer. To on wydaje osąd czy sprawa jest godna pojedynku. O ile wiem, z pułkownikiem Delererem łączą cię zażyłe stosunki, nie wątpię więc, że to ty zgłosisz nasz precedens.
Luszus skierował się do schodów i wszedł do swego pokoju, który zajmował razem z Trevorem, Robertem i kilkoma, jak ich nazywali, cieniasami.
Harry i Morgast skierowali się zaś do swojego pokoju. Poranne słońce wpadało doń i to trochę uciszyło żaków. Poprawili kołnierzyki przeglądając się w dużym lustrze i nareszcie uczynili to co od dawno tak pragnęli uczynić - ukryć bezpiecznie pamiętnik Deekpetow’a, by nikt ani nic go nie znalazło.
Gdy nie musieli się już o niego troszczyć, Morgast rzekł:
– Nienawidzę kiedy Luszus się tak wymądrza. Nie wątpię więc, że to ty zgłosisz nasz precedens. Jakby nie znał innych słów!
– Może nie zna – odparł zrezygnowany Harry.
Udali się na lekcję. Utarczka z Luszusem zajęła im dobre pięć minut, a przerwa trwała tylko i wyłącznie, jedne i jedyne, dziesięć minut. Harry’emu to się nie podobało, uważał, że tej szkole przydałaby się gruntowne wprowadzenie reform. Biegli, swoim zwyczajem, zasapani, ciężko dysząc, po szkolnych korytarzach. W kilku miejscach na suficie zdawało się, że tynk odpada, ale ogólnie szkoła była zadbana, co wewnętrznie cieszyło nie tylko profesorów, ale i Harry’ego oraz innych uczniów.
– Co teraz właściwie mamy? – wysapał Harry, zupełnie zapominając o niedawnej sprzeczce z Luszusem.
Morgast sprawnie wyjął plan lekcji, bo oprócz bycia świetnym uczniem i obserwatorem oraz plotkarzem, dysponował niezwykle sprawnymi kończynami.
– Teraz... o nie! Mamy strzelania z profesorem generałem Łopowiczem.
– Z niego to jest skończony ruski piernik!
Ta zbitka wyrazowa rozśmieszyła obu żaków. Morgast chował plan i musiał powiedzieć coś co trochę ich zmartwiło.
– A nie pamiętasz, Harry, co na ostatnich strzelaniach mówił?
– Przypomnij.
– Powiedział, że każdy kto się spóźni będzie już na wstępie ostrzelany z daleka przez innych uczniów.
– Ruski piernik...
Harry i Morgast spóźnili się, wbiegając na szkolne błonia, jak opętani. Artyleria jednak skierowana była w drugą stronę, upiekło im się dzisiaj.
– A oni jak zawsze biegną... Fajnie mają na chacie, nie? – mruknął Charles, który wypatrzył ich już z odległości stu metrów.
Uczniowie przy dziale odmruknęli, że tak. Profesor Łopowicz posłyszał to, mimo uszkodzonego słuchu.
– Na tej waszej chacie może i tak. Ale ze mną niet będą mieli oni elegancko. Ani krzty elegancko, niet! – zaciągał z ruska i patrzył na młodych biegaczy.
Ukarał ich pompkami w ilości sto. Musieli je rozbić na serie, choć Harry stale utrzymywał, że zrobił je pod rząd.
– Zrobiłem setkę pod rząd, profesorze – Harry niewinnie wmawiał to Łopowiczowi.
Profesor złapał go za triceps i rzekł zawiedziony.
– Ty chcesz mi wmówić, Potter, że z taki trickiem zrobiłeś setkę na hita! Niet uwierzę! Ruszaj do działa!
Wskazał mu przyrząd, które Harry miał przez następne półtorej godziny obsługiwać.
– Profesor przecież widział! – Harry walczył o swoje. – Co rusz się pan profesor odwrócił, a ja góra-dół, góra-dół, góra-dół! – Demonstrował w powietrzu rękoma. – Myli mnie chyba pan z Morgastem, ale on nawet dziesięciu nie zrobi! A ja setkę pod rząd!
– Dobrze, Potter. Zajmuj działo z Morgastem – profesor zakończył temat.
– Ale pan mi nie wierzy... – zarzucił Harry Łopowiczowi.
– Nie czas na przekomarzania. Ja cię znam, weźmiesz tak nauczyciela w obroty, że całą lekcję strawisz na pogaduszce, a patrz! Morgast na ciebie czeka! Dawaj, Poter! Niet ze mną takie numery.
– Jednakowoż pan profesor mi niet wierzy. Ta myśl mnie rozprasza, profesorze.
– Rozprasza? – podrapał się po podbródku. – A jak powiem, że ci wierzę?
– Jeśli nie będzie pan kłamał to oczywiście odejdę spełniony – wzmocnił to stwierdzenie przez kiwnięcie głową.
– Potter, jak mam niet kłamać, skoro wiem, że to nieprawda, co mi wmawiasz! Na glebę i pokaż, że umiesz setkę, a niet memłasz ozorem!
– Mam teraz osłabione ramiona, profesorze, uzyskam gorszy rezultat.
– Niet mój kłopot. Malcik do działa albo gała! – Pogroził pięścią w powietrzu.
– Ja mógłbym od pana profesora i tysiąc gał przyjąć, ale niech mi pan profesor uwierzy! – zachwiał się przy tym, by zejść na kolana, ale psor go podtrzymał.
Harry odgarnął kilka spoconych włosów, a gdy profesor przywrócił go do pionu, uczeń odskoczył do tyłu i znalazł się na kolanach.
Tak się złożyło, że ten scenę na błoniach obserwował Delerer ze swego gabinetu.
– Patrz, Fizzy... – skierował się do gościa, którego teraz przyjmował. – Patrz, jak ten Potter błaga Łopowicza o litość. Spóźnił się i teraz musi wypić piwa, którego sobie nawarzył.
– Z tego co wiem, ten Potter ma jedno PO za przemyt kremowego piwa... – zauważył Fizzy, co chwila biorąc coś z półki i oglądając.
Delerer oparł się o parapet okna i delektował się scenką, gdyby tylko wiedział, że to Harry naigrywa się z Łopowicza i czerpie zabawę, a nie na odwrót. Wtedy na pewno nie uśmiechałby się tak pysznie.
Uwaga pułkownika powróciła jednak natychmiast do pokoju, gdy usłyszał odgłos tłuczenia. Ach, to Fizzy! To Fizzy stłukł mu porcelanowego Buddę. Delerer złapał się za głowę zrezygnowany.
– Fizzy! Ty jesteś taki zręczny, że nie jestem pewien czy nadajesz się do tej roboty.
– Szefie, żaden problem. Mogę odejść – obraził się Fizzy, podnosząc ręce w bezradnym geście obrony, ale mówił pewnie. – Tylko ja biorę tysiaka od łebka. To najniższa cena na rynku, sam widziałeś.
Delerer przypomniał sobie jak wyszukiwał ofert i co rusz spoglądał z czułością na swój pustawy portfel. Ta retrospekcja trochę go udobruchała.
– No cóż, tani nie znaczy lepszy, ale... siadaj Fizzy. Musimy to omówić.
Obaj usiedli i popijali przygotowaną uprzednio kawę z śmietanką. Fizzy skończył właśnie łyk, oderwał filiżankę od ust, poruszał trochę wargami, by rozprowadzić po ustach tę śmietankę i w końcu przemówił cicho.
– Wiesz czemu zwą mnie Fizzy?
– Oświeć mnie – odparł Delerer, patrząc jak jego gość czyści wargi językiem.
– Fizzy water znaczy gazowana woda. Ja robię to cicho, nikt się o tym nie dowie, żadnych śladów, po całej sprawie ulatniam się jak gaz. A gdy działam jestem cichy jak bąbelki w wodzie, usłyszysz mnie tylko, gdy nadstawisz ucha tuż do szklanki, a ja na to nie pozwolę. To jest moja strategia działania.
Delerera ta przemowa nie przekonała, jednak musiał z nim spróbować. Poprawił pozycję na fotelu i wtedy Fizzy przegryzł zębami filiżankę. Słychać było gruchot i ciche jęknięcie Fizzy’ego, bo on zawsze był cichy, jak gazowana woda. Krew zaczęła lecieć mu z warg.
Odpowiedz
#4
Pochylił głowę do przodu i z otwartymi oczyma podstawił rękę pod brodę, by nie zaplamić potencjalną krwią dywanu Delerera.
Delerera to trochę przeraziło i zadzwonił na pielęgniarkę.
– Zaraz przyjdzie, ja tu niestety nie mam żadnych plastrów ani środków dezynfekujących.
– Nie szkodzi, ma pan chusteczkę?
Pułkownik poszukał w kieszeni.
– Niestety...
– Nie szkodzi, ja mam – mówił niewyraźnie, oszczędzając wargę.
Wyjął chusteczkę i przyłożył. Podjął temat, wysławiał się już klarowniej.
– Panie Delerer. Zanim przyjdzie pielęgniarka, ustalmy coś. Nie jestem tu tylko, żeby dokonać tej tak zwanej brudnej roboty. Czy nigdy nie próbował pan bić Pottera za jego niesubordynacje?
– Bić go? – zaciekawił się pułkownik.
– Tak. Pejczem, na pręgierzu, czymkolwiek. Czytałem regulamin szkoły od deski do deski. Taka kara nie jest zakazana. Dowiedziałem się od pracownika szkoły, nie podałem oczywiście żadnych nazwisk..., że ta kara nie była stosowana długo z braku potrzeby i tak się zatarła przez lata. Myślę, a nawet zalecam, żeby pan ją wprowadził. Proszę na jutrzejszej porannej zbiórce użyć na nim siły, jeśli nie zetnie włosów. Czemu pan ma to robić? Już wyjaśniam. Nie sądzę, że może pan go tym zagiąć, z pana opowieści wynika, że to ciężki przypadek, no i do tego czarodziej, tak?
– Zgadza się – przytaknął i nerwowo spoglądał na drzwi.
– Proszę przesadzić z tym biciem. Myślę, że może pan przywalić kilka razy za mocno… w jakieś przemyślane miejsca i Potter wyzionie ducha bez mojego wkładu... To znaczy, oczywiście, że z moim! Ja pana nakierowuję do działania, podam jeszcze dzisiaj panu miejsca, w które powinien pan uderzać. Aha. I byłem też w waszym magazynie, pręgierze są już do niczego, stare i bezużyteczne. Dam panu coś lepszego, specjalnie utwardzaną broń... Myślę, że na takiego Pottera dobry będzie bicz do poganiania słoni... albo lepiej do odpędzenia lwów czy hipopotamów.
– Odpędzania hipopotamów, pierwsze słyszę! Takie potulne się wydają!
– Panie Delerer. To tylko plotki. Plotki nie zawsze są prawdziwe. Plotki o drapieżnikach tym bardziej. W tych dniach może pan osłabnąć, mam na myśli mentalne osłabienie. Może pan chcieć zrezygnować z moich fachowych usług, może się panu zrobić żal Pottera, ale proszę pamiętać. Cokolwiek pan o nim nie usłyszy, to tylko będą plotki. Potter to drapieżnik, a co robimy z drapieżnikami, pułkowniku?
Do gabinetu Delerera weszła pielęgniarka wyposażona w wodę utlenioną i plastry. Klęknęła przed siedzącym Fizzym i wydała mu łagodne polecenie.
– Główka do tyłu, proszę.
– Prze pani, ze mną nie jak z dzieckiem, ja facet z krwi i kości jestem, nie?
Ale posłusznie odchylił głowę, wznosząc oczy do góry, tak z zażenowania. Pielęgniarka nalała trochę wody na watkę. Delerer uważnie obserwował działania pielęgniarki i w trosce o swego nowo nabytego pracownika doradził:
– Tylko nie bezpośrednio na ranę, proszę... tak nie wolno.
– Wiem, panie Delerer! To jest częścią mojej pracy! – pielęgniarka odparła wzburzona.
Nie ścierpiała, gdy ktoś starał się ją poprawiać w jej zawodzie. Przyłożyła watkę w odpowiednie miejsce, ruchem wprawnym. Fizzy syknął.
– Ach, sss, boli – złapał się mocniej oparć fotela. – Mmm, ma pani delikatne dłonie...
Harry zakończył tym czasem lekcję strzelań. Oddali z Morgastem tylko trzy strzały, bo prawie cały czas uczeń chciał wmówić Łopowiczowi, używając różnych trików, że naprawdę zrobił sto pompek pod rząd. Dzwonek zadzwonił i uczniowie grzecznie ustawili się w szeregu. Łopowicz miał w zwyczaju nagradzać celnych strzelców.
– Brawo, Morgan. Czterdzieści trafionych na pięćdziesiąt strzałów, robisz bardzo szybki progres, aż mnie korci, żeby wysłać cię z Saszą na mistrzostwa! Po szóstce dla was, oby tak dalej.
Harry ożywił się na wspomnienie o mistrzostwach. Gdyby tak wyjąć różdżkę tylko raz! I pokazać Łopowiczowi jak pięknie z działa strzela młody czarodziej! I potem już ostatni raz na mistrzostwach, no, chyba że kilka rund, to w drodze wyjątku wyjmie się i drugi! – Ha! Tak zrobię, ale im zwiędną miny następnym razem! – myślał Harry.
Podniósł rękę. Łopowicz skinął na niego z pewnym uprzedzeniem, żeby ten tylko nie wznowił tematu pompek.
– Kiedy są mistrzostwa, profesorze generale?
– Eee, mistrzostwa... już patrzę – odparł nosowo, zagłębiając się w czymś, czego Harry nigdy by nie chciał czytać, w osobistych notatkach. – To już niedługo, trzy dni dzielą nas od tego zacnego widowiska, ale myślę, że to niet dla ciebie! Nie popisałeś się dzisiaj. Trafiłeś jeden cel na trzy strzały.
Harry zawsze był optymistą, oczywiście od czasu kiedy pokonał Voldemorta.
– Jakby nie patrzeć to jest trzydzieści trzy procent skuteczności, panie profesorze generale.
– To troszkę za mało, Potter – zaśmiał się Łopowicz, ale bez cienia szyderstwa.
– Troszkę? Tam jeszcze po przecinku jest trzy w okresie, wie pan profesor generał! Trzydzieści trzy i trzy w okresie! – tłumaczył zawzięcie, lecz profesor zbywał go poprzez kręcenie głową.
W końcu profesor zarządził koniec zbiórki i pożegnał uczniów, pytając zwyczajowo czy ktoś nie ma uwag co do zajęć. Harry miał. Twierdził, że zrobił sto pompek pod rząd i że jest to dla niego obrazą, że profesor generał Łopowicz nie wierzy w to. Uczniowie rozchodzili się, kręcąc głowami z niecierpliwością. Morgast stanął z boku i patrzył jak zdesperowany Harry wchodzi do lufy potężnego działa i grozi, że się wystrzeli. Łopoczwicz machał rękoma, starając się odwieść Harry’ego od tego. W końcu doszli niejako do konsensu. Umówili się, że na następnych zajęciach, czyli w środę, za dwa dni, Harry przed całą klasą da upust męstwu i wykaże się tą niebywałą sprawnością fizyczną. On to już miał dawno przemyślane, już wtedy kiedy Morgast po raz pierwszy ładował działo, by Harry mógł namierzyć i wystrzelić. Użyje magii. Dodatkowo doszła na zbiórce sprawa mistrzostw.
Harry uznał, że środa to będzie wspaniały dzień, tylko musi poznać czar na wzmacnianie mięśni i na zwiększanie sprawności w strzelaniu z haubicy 122 mm, bo takich dział używają na mistrzostwach. To też nie problem, i tak planował spotkać się z Hermioną.
Morgast i Harry rozłożyli się na trawie zmęczeni przeżyciami dzisiejszego ranka. Harry skubał trawę wokół siebie, wyrywając co rusz trochę, a gdy rzucał do góry, spadające zielone elementy tworzyły pod Słońce mini-arcydzieło. To wprawiło Morgasta w melancholijno-retrospekcyjny nastrój.
– Harry... – zaczął powoli aby przyjaciel zakosztował też jego nastroju. – Jak jest tam w Hogwarcie? To znaczy... fajnie jest?
– Och, fajnie... – rozmarzył się, zmarszczył czoło, zawsze marszczył, gdy go ponosiło w fantazjach. – Byłem najlepszym czarodziejem, nikt mi nie podskakiwał tylko Snape zawsze mruczał coś tam, że mnie zabije, wbije nóż w plecy czy wleje coś do soku z dyni. Ale jak pies szczeka, to nie gryzie, nie?
– Pewnie – powoli przerwał Harry’emu opowieść.
– No i zawsze dyszał mi w kark na eliksirach. Chciałbym tak też mu podyszeć, żeby zobaczył jak to jest. Ale poza tym ja, Ron i Hermiona, o których ci już wspomniałem, no, jakby tu powiedzieć, żeby się zanadto nie przechwalić... no po prostu rządziliśmy budą, nie?
– Prywatka każdego wieczoru, co? – dopytał melancholijnie Morgast.
– No ba – Harry sięgał dalej w zasobach pamięci. – Ja zawsze na środku pokoju wspólnego, grałem na gitarze hiszpańskie piosenki, a inni zebrani wokół mnie podchwytywali tony i w śpiew, żebyś ty to widział, Morgast!
Morgast podniósł się na łokciu.
– O, nie mówiłeś, że szarpiesz struny. Też coś tam umiem, może zagramy na dwie gitary?
Harry podniósł również się na łokciu.
– Słyszysz to? – powiedział tak melancholijnie, że aż sam się sobie zadziwił.
– Co?
– Tan wiatr w drzewach, szumi jak klawesyn, gra jak klawesyn...
– Klawesyn... – Morgast uśmiechnął się, był tak zmęczony, że zapomniał szybko o sprawie gitary.
Tak to jest, jak chodzi się po piątej spać, Morgast! Leż teraz i słuchaj Harry’ego. Chłopak dalej opowiadał jak to było w szkole magii i czarodziejstwa.
– No i były te hiszpańskie piosenki na gi... – odkasłał – ach, tak. Kremowe piwo lało się po ścianach, ale no problemo! Wzywałem szybko Filtcha, charłaka, woźnego i zmywał na bieżąco. Potem jeszcze dziękował, że go wezwałem – z tym podziękowaniem tak zwolnił, bo pomyślał, że może zapędził się w finezji i Morgast się pozna, ale ten tylko westchnął i spytał:
– Charłak? Ach, już mówiłeś, pamiętam.
– Tak. A na lekcjach to wyobraź sobie, że mogłem mieć włosy do pasa i nikt się nie czepiał! Dlatego też nie mogę tutaj wytrzymać, kiedy Delerer na mnie krzywo patrzy!
– Do pasa?! Harry, miałeś kiedyś tak długie włosy, jak to było?
– Do pasa tylko w trzeciej klasie. Musiałem je myć codziennie, co było na dłuższą metę uciążliwe.
– A teraz nie myjesz codziennie?
– Nie muszę. Luszus może się skarżyć. Będę mył tak jak mi się podoba, tak najzdrowiej.
Pewnie Harry rozprawiałby jeszcze w nieskończoność, ale zadzwonił dzwonek.
– Nie... – Morgast jęknął.
– Nie marudź, Morgast! Wstawaj, bo się spóźnimy, już dziesiąta trzydzieści sześć!.
– Ale według planu teraz mamy w dziesiątce matmę ze Snapem... – jęknął niezadowolony.
– Nie... – Harry upadł na trawę.
Przygryzł wargi. Przed szkołę wyszła sprzątaczka Helga. Zauważyła Harry’ego i uśmiechnęła się zajadle.
– Potter. Snape już jest w sali... – wyszczerzyła kły.
Co mogli czynić? Komu w drogę temu czas.
– Zaraz, co wy...! – oburzyła się Helga. – Ja wam wyrwę trawę! Trawę będą mi wyrywać! Mistrzyni ogrodnictwa z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, a oni jej pod nosem trawę rwą! Własnoręcznie sadziłam!
– Err... najmocniej przepraszam, rwałem, ale... bo tak dzisiaj jest melancholijnie – Harry uśmiechnął się zadziornie do sprzątaczki.
Helga odwzajemniła uśmiech i spojrzała drzewa, na których wiatr grał jak na klawesynie.
– Żeby to był ostatni raz, Potter – puściła oczko. – Morgast, lećcie na lekcję. Przez Pottera słyszałam o tobie niezbyt przychylne rzeczy od nauczycieli...
Pomknęli jak łanie, bo oni zawsze tak musieli biegać. Harry już od dawna miał przepocone włosy. Pomyślał, że po lekcji ze Snapem pójdzie je umyć gdzieś w ustronnym miejscu. Najlepiej tak ustronnym, żeby zimne łapiszcza Luszusa go tam nie dorwały.
Plotka Morgasta umarła i odrodziła się faktem, gdy wbiegli zdyszani do sali numer dziesięć, sali od matematyki. Snape siedział za biurkiem jak żywy i już chyba zaczął omawiać całki.
– Salam Namaste – kiwnął głową Harry i pobiegł do biurka, powstrzymując efektywnie śmiech.
Harry miał ochotę zadrwić frywolnie ze Snape’a, dlatego przywitał go hindusko. Tu ławki były podwójne, by uczniowie mogli swobodnie współpracować przy trudniejszych zadaniach, Morgast przeprosił za spóźnienie i siadł z Harrym. Ktoś trzepnął tego drugiego po ramieniu. To Miranda Jeroland, ta z nadwagą, siedzącą obok niego na matmie. Szepnęła jadowicie:
– Potter, gorszysz nam Morgasta! Tylko biegacie i biegacie! Mam tego dosyć!
– Cicho, gruba – rzucił Harry od niechcenia i uśmiechnął się w już totalnym spełnieniu dowcipnisia.
Wiedział, że Miranda jest najbardziej gruboskórną istotą jaką miał okazję spotkać w życiu i z takich docinków często się śmiała, ale tym razem pokręciła głową i zaczęła przyglądać się Snape’owi z ubóstwieniem. Mawiano, że się w nim podkochuje. Szkoda tylko, że Snape jest wyłącznie zastępcą Chestera i, mimo że to chorowity profesor, to i tak rzadko ma okazję tu witać.
Snape przestał wykładać, podniósł brwi lekko, gustownie.
– Czy to wiatr ruszył drzwiami, a nie to tylko pan Potter – wyrzucił to zdanie jednym tchem, bez uczuć.
Wstał i podszedł do ławki Harry’ego.
– Wbiegasz do mej sali spóźniony, nawet nie przepraszasz za spóźnienie, co to znaczy?
– Proszę mi wybaczyć, ale przeprosiłem hindusko – do Snape’a zawsze przemawiał chłodno, tak jakby każde słowo miało nie jedno, nie dwa, ale miliard znaczeń, które Snape musiał rozszyfrować, aby zrozumieć skomplikowany umysł Harry’ego.
Snape ledwo otwierał usta, jakby nie chciał, żeby Harry ujrzał wysiłek jego języka, którego używał także nieznacznie, gdy do niego mówił.
– Nie rób ze mnie głupca, Potter. Tylko mnie przywitałeś hindusko, co zresztą też mi się nie podoba, to angielska szkoła, więc witaj mnie Good Morning, rozumiesz?
– Tak, zaraz... – Harry udawał, że czegoś słucha. – Err... o czym to... a tak, rozumiem.
– A czy jeśli spotkamy się na korytarzu, to mogę oczekiwać, że także ładnie się przywitamy?
– Sądzę, że... – Harry znów jakby coś usłyszał, podniósł na chwilę palec – sądzę, że...przywitamy się ładnie, profesorze.
– Mam dość twojej impertynencji i nie bawią mnie te twoje szyfry, których używasz, mówiąc do mnie… tak, Potter, odłóż gierki na bok i wyciągaj zeszyty.
Odszedł, wykonując uprzedni zamaszysty obrót. Szata nauczyciela zahaczyła o twarz Harry’ego. Powąchał ją wtedy i rzekł.
– Mmm. Zapach róży...
Puścił przy tym oczko do Mirandy, a ona zaśmiała się i schowała twarz w dłoniach.
Kiedy Snape zasiadł za biurkiem przemówił, wyjaśnił jeszcze klasie.
– Słyszałem od profesora Chestera, którego zastępuję, że pan Potter ma niezdrowy zwyczaj żartowania na matematyce. Nie byłoby to pewne niezdrowe, gdyby nie przerywało co chwila lekcji, więc chcę abyśmy się teraz dobrze zrozumieli... Za śmianie się z żartów pana Pottera na lekcji będę karać uwagą. Trzy moje uwagi mają moc równoznaczną z PO. Potter, mam nadzieję, że doceniasz kolegów i nie dopuścisz, żeby klasa trafiła w składzie wszyscy prócz Pottera do więzienia.
Klasa ucichła, bo jeden czy dwóch szeptało, żartując niezdrowo z haczykowatego nosa Snape’a. Harry nie tyle przytaknął głową co nozdrzami. Miranda parsknęła krótko śmiechem, widząc to.
– Panna Miranda prosi się uwagę – rzekł Snape i wpisał jej jedną z zimną krwią, nie mrugnął nawet okiem. – A teraz, wracając do całek...
Klasa zrozumiała powagę sytuacji, choć niewielu wiedziało, że ona się śmiała z przytakujących nozdrzy Harry’ego.
– Nie sądzę, że docenicie całki jako całki same w sobie, dlatego też proszę o wyrozumiałość na tej lekcji, a już od jutra zaczniemy wprowadzać je do zadań byście zobaczyli ich... moc...
– To jutro też jest matma, jaa... – wyrwało się Harry’emu do Morgasta i legł na blacie ławki.
Tłumiony śmiech wypełnił salę Snape’a. Snape wstał.
– My... – wstrzymał się – chyba się... – wstrzymanie – nie rozumiemy.
Usiadł jednak i wziął spokojnie dziennik.
– Chester zadał wam na dzisiaj zadanie z pochodnych – zaczął przesuwać wzrokiem po liście. – Numer dziewiętnasty pokaże mi je.
– Ja jestem dziewiętnasty – powiedział Harry, wstając.
– Wiem, Potter. Wybrałem cię z premedytacją.
Miranda patrzyła to na Harry’ego, to na Snape’a jakby nie wiedziała, którego wybrać, jakby wydarzenia tej lekcji miały pokazać, który jest lepszy. A może oni... może oni tylko tak przed nią zgrywali twardzieli... chcieli przegadać jeden drugiego, wywołać złość.
Już zeszyt Harry’ego grzmotnął o biurko Snape’a.
– Jeszcze raz połóż zeszyt, Potter. Tak jak szanujesz zeszyt od matematyki tak szanujesz matematykę i tak samo szanujesz nauczyciela od matematyki. Co prawda wyobrażenie sobie ciebie rzucającego mnie na podłogę nie jest trudne, bo na pewno z chęcią byś to zrobił.
– Co pan profesor wygaduje? – Harry bardzo mocno starał się nie użyć sarkazmu, żeby wyszło aż nienaturalnie i żeby Snape domyślił się, że on normalnie, gdyby nie ich napięte relacje, użyłby sarkazmu. Choć, gdyby nie mieli napiętych relacji zapewne nie chciałby nim rzucić o podłogę, więc skończył o tym rozmyślać, a raczej przerwał mu Snape.
– Nie chcę ci mówić, Potter, co ja bym chciał zrobić z tobą, bo w szale imaginacji zapewne zacząłbym to realizować i nie skończyłbym póki... – tu zatrzymał się dla efektu – póki bym nie skończył.
– Pan profesor jest dziś w dowcipnym nastroju.
– Bynajmniej. Ale skończmy już ponosić się wyobraźni...
Tym razem Harry przerwał:
– Dlaczego? Dzisiaj taki melancholijny poranek.
Spojrzał na drzewa i natychmiast w uszach rozbrzmiał mu klawesyn. Snape zaczął wertować jego skoroszyt wśród zwiewnych dźwięków klawiszy.
– Co to jest, Potter? – wskazał na zadanie.
– Rozwiązanie zadania, jeśli się nie mylę, panie profesorze. No tak, chyba, zaraz...! – podniósł palec i nasłuchiwał. – Morgast, to aborygeńskie tuby... wzywają cię na łów.
Klasa nie wytrzymała i ryknęła ze śmiechu. Morgast udawał, że robi sobie jakieś zadanie, ale był cały czerwony.
– Cisza! – ryknął Snape.
Ucichło.
– Wszyscy macie po uwadze! Oprócz Morgasta! To twoja druga, Mirando.
– Jeszce jedna i będziemy razem na roku z Potężnym Ostrzeżeniem – zauważył Harry, machając beztrosko do Mirandy.
Ona nie odmachała, zaczęła robić zadanie, tak dla siebie, nie z przymusu. Snape zauważył to i wiedział, że robi to na pokaz. W tej klasie tylko Morgast mógł robić zadanie dla siebie, nie z przymusu i nie być podejrzanym o pokazówkę.
W trudnej sytuacji znalazł się jednak Morgast. Ciążyły na nim niewidzialne oczy kolegów z klasy.
– Panie profesorze – przerwał ciszę Morgast.
– Czego?! – Snape wrzasnął, bo nie tak wyobrażał sobie ten poranek, a wyobrażeń miał dużo, bo dzisiaj tak melancholijnie...
– Też chcę uwagę, śmiałem się.
– Robiłeś zadanie, tak dla siebie, za co chcesz uwagę?
– Śmiałem się pod nosem.
Snape tego się nie spodziewał, był przekonany, że on jeden nie śmieje się z żarcików Pottera.
– Porozmawiamy o tym po lekcji.
– Nie! Nie mam czasu po lekcji... chcę uwagę teraz...
– Czasu? To będzie teraz długa przerwa... No dobrze, wpiszę ci tę uwagę, ale ten jeden raz i więcej nie proś mnie o to, Morgast – mówił cicho i spokojnie, nie uzewnętrzniał się z przeżyciami wewnętrznymi.
Snape maglował Pottera dalej.
– Pan Potter chyba spisał chyba to rozwiązanie z odpowiedzi.
– Nie, panie profesorze, myli się pan. Nie ma pan żadnych przesłanek, dowodów czy donosicieli. Nie mogło być to nagrane, bo robiłem je w miejscu, gdzie kamery nie sięgają.
– Czy ty chcesz mi wmówić, Potter, że robiłeś to zadanie w łazience?
– Ściśle mówiąc w kabinie, na ubikacji, tylko tam nie ma kamer i tylko tam mogę się skupić, profesorze.
Snape zakrył twarz, ale tylko w najgłębszych imaginacjach, bo nie miał zwyczaju pokazywać co czuje czy co myśli. I może to, że tak odszedł w głąb siebie na chwilę, sprawiło, że nie zauważył cichym śmieszków. Melancholia, nie melancholia, ale Potter umiał rozbawić klasę.
– Bardzo się dziwię... –zaczął Snape – że spisujesz skoro masz przy boku geniusza, siedzisz z nim ławce, sypiacie razem...
– Err...jeśli mogę wtrącić, ja i Morgast nie sypiamy ze sobą jeszcze.
Klasa znów się zaśmiała. Nie tyle z sypiania czy z tego jeszcze, ale z tonu jakim to mówił i z tego Err... na początku.
– Dosyć! – uciszył ich krótko. – Jeszcze jedna uwaga dla każdego. Miranda! Dziś zgłaszam dyrekcji wniosek o pierwsze Potężne Ostrzeżenie dla ciebie.
Harry podsumował:
– Zaraz, a co pan powie? Bo zaśmiała się trzy razy z żartu Pottera? Dyrektor zna moje żarty i wie, że nie da się im oprzeć. Wyjdzie pan na...
Harry prawie przekroczył tę granicę, której starał się dotychczas unikać jak ognia.
– Tak, Potter? Na kogo wyjdę?
– Chciałem powiedzieć, że wyjdzie pan na palcach bardzo skruszony i przypomniawszy sobie tę lekcję pojmie pan wszystkie moje kawały i zaśmieje się, odwoła uwagi i być może nawet zajdzie wieczorkiem do Mirandy Jeroland, by osobiście przeprosić.
– Ty się zapominasz , Potter...
– Nie wyszło, Miranda – wzruszył ramionami, dwuznacznie poruszając głową aby dać znać, że będzie musiała sama sobie załatwić Snape’a na wieczór. – Panie profesorze... być może chcę tylko zwrócić pana uwagę, że nie słusznie pan kara klasę, a ja uchodzę na tym bezkarnie.
– Bezkarnie? –Snape zdziwił się. – Przecież wiem, że jedyne na czym ci teraz zależy to dostać dwa Potężne Ostrzeżenia, aby opuścić tę szkołę zgodnie z prawem. Trafisz do więzienia, ale przecież dobrze wiem, że gdzieś w kufrze, w twoim pokoju masz schowaną różdżkę, by w razie czego się obronić. Dam także głowę, że jedna z mioteł, których używa pani Helga, to twoja miotła i ostrzegam, jak tylko te dwa przedmioty wejdą w moje posiadanie, nie zawaham się ani chwilę, by je zniszczyć.
– A myślałem, że zna mnie pan dobrze – Harry posmutniał. – Ja bym chciał opuścić te mury? Nigdy. Chciałbym wrócić do zadania, jeśli pan profesor pozwoli. Tracimy cenny czas.
Uczniowie spojrzeli na zegarek. Tylko Morgast martwił się, że nie zaczęli jeszcze całek.
– W odpowiedzi masz wyliczone dwie pochodne, a w poprawnym rozwiązaniu powinieneś mieć trzy. Taki właśnie błąd tkwi na końcu zbioru w ściądze, z którego robiłeś to zadanie, spisywałeś je, to widać gołym okiem, także nie wmawiaj mi, że sam je zrobiłeś, gdziekolwiek by to nie było.
– Dobrze, wygrał pan – przyznał znudzony tą grą Harry.
– Świetnie. Wpisuję ci jedynkę do zeszytu. Następnym razem nie pytaj się pisuaru o rozwiązania, bo sucho się na tym nie wychodzi.
Takie momenty, kończące długotrwałe napięcie, usidlają zmysły, jak mikstury Snape’a, więc humor niejako się zaciera. Ta uwaga Snape’a tak rozbawiła klasę, że gwar powstały po niej sprawił, że nauczyciel wśród śmiechów wpisał wszystkim po uwadze. Harry odszedł na miejsce.
– Cała klasa otrzyma Potężne Ostrzeżenia, dziś. Odwołań nie przewiduję – podsumował Snape.
– Ale myśmy się śmiali z żartu pana profesora –zauważył jeden z pierwszo-ławkowych uczniów.
Snape zmieszał się w najgłębszych swych głębiach jednak spojrzał znacząco na Pottera. To jego wina. Profesor Severus Snape przeszedł do lekcji.
– Całki, od dzisiaj wasi najlepsi przyjaciele, najlepiej, żeby jedyni, bo dziś co prawda tylko teoria, ale jutro... jutro będziemy robić zadania i nie wiem czy wszyscy wytrzymacie... po raz pierwszy omawiam całki, nie licząc oczywiście rozmów ze znanymi matematykami, lepiej powiedzieć - po raz pierwszy wykładam całki, więc nie wiem jak zareagujecie. Proszę, bądźcie szczerzy w waszych reakcjach, bo bardzo mnie one interesują, być może odkryjemy nowy rodzaj choroby, jakieś psychiczne odchyły... no nieważne. Całki… – Snape rozpoczął wykład.
– Sranie w banie – szepnął Harry Morgastowi na ucho.
Odpowiedz
#5
*
Snape przynudzał całą lekcję, Harry nie mógł się skupić. Ciągle gdzieś uciekał myślami. Szczególnie poświęcał się rozmyślaniom o swych osiemnastych urodzinach. Miały one uwieńczyć jego okres młodzieńczości, a rozpocząć nową erę. Erę dorosłości. Harry gubił się w różnych imaginacjach dotyczących jego dorosłego życia. Starał sobie wyobrażać siebie samego kupującego masło, albo że wychodzi na spacer z psem i nie widział w tym siebie tylko jakiegoś obcego człowieka. Co prawda wyglądał ten człek jak Harry i mówił tym samym głosem, ale nie był nim. Jak się kupuje masło, będąc osiemnastoletnim obywatelem, a więc pełnoletnim?
Doszedł do wniosku, że nie będzie o tym więcej myśleć, lepiej zaplanuje swoje osiemnaste urodziny. Na pewno zaprosi Morgasta i Ricky’ego. Luszus odpada na pierwszym planie. Pozostaje problem urządzenia ich. Gdzie? Jak? W jakiej konwencji? To nie dało Harry’emu spokoju już do końca lekcji, ale gdy tylko zadzwonił dzwonek zaczął szybko się pakować. Teraz jest długa przerwa. Od 11:30 do 13:00 w tym obiad wydawany przez całe półgodziny od 12:30 do 13:00.
– Harry, lecę do pokoju, jestem zmęczony – rzekł Morgast, także się pakując. – Jak załatwisz wszystko, to też wal do nas i poczytamy pamiętnik Deekpetow’a.
Przy wyjściu pan Fedeo otrzymał od Snape’a serię dodatkowych zadań z pochodnych. Harry sprawdził dyskretnie czy w torbie ma to czego teraz będzie potrzebował. Tak, jest szampon do włosów, wyczuł go opuszkami, zaraz pod grzebieniem. Pomyślał, że włosy umyje w rzece przebiegającej przez teren szkoły, tam nikt go nie zobaczy. Potem wyśle sowy do Hermiony. Uśmiechnął się lekko i zarzucił torbę na ramię. Kiedy wyszedł na korytarz, wcześniej mierząc Snape’a wieloznacznym spojrzeniem, takim radosno-złośliwym, zaczepił go Ricky. Chodziło mu o Potężne Ostrzeżenia, nie podobało mu się, że Miranda ma przez Pottera PO i jedną uwagę od Snape’a. Jak tak dalej pójdzie klasa rzeczywiście zostanie wydalona w całym składzie prócz Pottera. Harry nie przejął się tym. Miranda jest najgrubsza z klasy, więc to naturalny stan rzeczy, że przyjęła na klatę najwięcej uwag, ona je wchłania całym ciałem, a że ma go dużo, to już nie wina Harry’ego. Ostatecznie rozstali się w pokoju.
Chłopak pognał przez błonia, mijając wielu spacerujących. Wiatr stale grał na liściach jak na klawiszach klawesynu. To już zaczęło męczyć Harry’ego. Zapatrzył się na niebo zirytowany. Ta nieuwaga doprowadziła do małego incydentu.
– Potter! Weź się ogarnij, chłopcze – powiedziała Jessica, gdy czarnowłosy chłopak na nią wpadł i się przewrócił.
Harry wstał z gracją i poprawił włosy. Jessica była niebieskooką blondynką, głowę wyższą od Harry’ego.
– Hej, Jess. Jak tylko wskażesz, gdzie jestem nieogarnięty z chęcią doprowadzę się do porządku – odparł chłopak, wystawiając swą sylwetkę na pokaz.
Ona pokazała mu, że ma założony sweter tył na przód i wróciła do rozmów z koleżankami. Harry zapomniał! Zdjął go w połowie lekcji ze Snapem i w pośpiechu i z radości, że to już koniec lekcji, założył go po dzwonku nie tak jak trzeba. Harry wiercił się przed trójką przyjaciółek, starając doprowadzić się do ładu. Postękał trochę na pokaz, raz machnął rękawem tuż przed twarzą koleżanek Jessicy i samej Jessicy.
– Errr... przepraszam młode damy – rzucił ponętnie. – Czy pomożecie wydostać mi się z mego swetra? Chyba nie dam sobie sam rady – podrapał się po głowie.
Jessica uśmiechnęła się do znajomych i podeszła do niego. Dynamicznie podwinęła mu sweter, by go zdjąć, ale Harry zaplątał się w nim, materiał przysłaniał mu oczy, ręce miał podniesione do góry, w głowie czuł mętlik, nie wiedział gdzie góra, a gdzie dół, klawesyn grał jakieś żwawe melodie. Finalnie, Harry pchnął koleżankę, używając rąk i głowy, jak byk. Jessica przewróciła się.
– Potter! – wrzasnęła przy tym.
– Ha, ha! Naiwniara! – rzucił przez plecy Harry, uciekając żwawo po zielonej trawie i sprawnie poprawiając sweter tak by leżał już poprawnie.
– Nie przejmuj się, Jess. To końskie zaloty tylko – podsumowała Fabiana i pomogła wstać Jessice.
– Wiem, ale on jest naprawdę głupi!
– Patrzcie jak gibko biega... – zwróciła uwagę Margerita, mrużąc oczy z zaciekawieniem.
Fabiana wytłumaczyła:
– On nic tylko gdzieś biega, z lekcji na lekcję. Wiem to, bo mówił mi Morgast przy korkach z matmy. Ciężko, żeby nie weszło mu to aż tak w krew, to bieganie.
– Mhm. A już myślałam, że dziś będzie chciał po ludzku nawiązać znajomość – żaliła się dalej Jessica przyjaciółkom.
– To zwierzak, a nie człowiek w sumie... – podsumowała Fabiana znowuż. – Mówiłam - końskie zaloty. Drugiego dnia rzucał w ciebie orzechami z czwartego piętra szkoły... Jak jakiś dziki wiewór, z tymi orzechami... Zwierzak, nie człowiek, mówię ci, Jess.
Koleżanki przytakiwały i Jess w końcu się z nimi zgodziła. Jessica musiała też w końcu coś wyjawić.
– Poza tym on chyba podobno z jakąś Ginny ma już na pieńku, to znaczy... wiecie, o co mi biega...
Biega. Harry biega. Gdyby wśród towarzystwa tych dam znalazł się Zygmund Freud z pewnością uczepiłby się tego słowa. – Czemu akurat użyłaś tego słowa? Czemu akurat biega? – pytałby, uważnie obserwując Jessicę.
Harry biegł dalej, przemierzając rozległe błonia szkolne. Dotarł wreszcie do rzeki. Płynęła ona w dość niskiej dolince, ale dodatkowo otoczona była ta dolinka drzewami. Świetne miejsce, by umyć w spokoju włosy. Szkoła stąd przypominała mały punkcik, mała kropeczkę. Harry zsunął się po małym, lecz stromym wzniesieniu dolinki. Rozejrzał się z dumą. Prawie rytualnie wyjął z torby szampon, następnie delikatnie powiesił ręcznik na chudej gałęzi drzewa. Wsłuchał się chwilę w szum wody.
Nie ma na co czekać! Czas myć. Już niebawem ulubiony szampon Harry’ego o zapachu pistacji znalazł się, cały spieniony, na jego bujnej czuprynie.
Coś usłyszał... jakby nadepnięcie na gałązkę. Podniósł raptownie głowę i skrzywił się, bo szampon zaległ na jego oczach, co go trochę zapiekło.
– Au – syknął i pochylił się nad taflą wody, by szybko przemyć ślepia.
Znów posłyszał trzask gałązki. Spojrzał w bok skąd dobiegł odgłos. Zobaczył tylko małą, brudną, zieloną kulkę przypominającą jakiś glon i leżącą na przełamanej gałązce. Dziwne, tylko to mogło być powodem trzasku. Z jakimś niepokojem na duszy wziął z ziemi butelkę z szamponem i wstał. Cofnął się pod wzniesienie dolinki. Zauważył, niejako z przestrachem, że otaczały go takie zielone kulki. Wzięły się nagle znikąd. Patrzył intensywnie na tę, którą zauważył jako pierwszą, tę na gałązce. Spojrzał w niebo, może to jakieś nietypowe opady... nic nie spadało z nieboskłonu, a więc jak? Harry znów spojrzał na tę pierwszą kulkę i dostrzegł, że w czasie gdy oglądał chmurki, przeszła ona kilka centymetrów w jego kierunku, jakby wyruszyła z gałązki, pozostawiając za sobą mokry ślad. Ale teraz nieruchomo leżała i jakby tylko coś szeptała do niego. No tak! Mokre ślady, od wszystkich nieruchomych kulek wiodły mokre poszlaki rozpoczynające się przy brzegu rzeki. I każda ta kulka coś do niego szeptała, nie, one nie szeptały. Mimo że żadna się nie poruszała to wydawały takie mokre plaski jakby się jednak toczyły. Harry spojrzał niepewnie w prawo, potem w lewo, jakby przechodził przez jezdnie, znów w prawo. Trzymajcie go! On chyba majaczy, te kulki po prawej zbliżyły się do niego. Powiększyła się też ich liczba, kilka nowo przybyłych tkwiło już przy rzece, rozpoczynając mokry szlak. I wszystkie one plaskały. Zdobył się na odwagę i przyjrzał się jednej z bliska. W środku ciągle plaskała, plaskała całą sobą. Po lewej to samo, coraz bliżej i coraz więcej. Na stopie! Jedna już była na jego stopie. Harry nie zdążył poczuć jaka ona jest, czy miękka, czy nie, czy ciepła, czy zimna. Raptownie ją strząsnął, odwrócił się i rzucił się na wzniesienie. Oddychał szybciej, nie udało mu się podciągnąć za pierwszym razem. Wykonał jeszcze obrót. Z braku pomysłów wystrzelił w kilka kulek z butelki. Szampon osadzał się na nich i zaczął pienić. Chłopak mężnie wrócił po torbę, spakował ręcznik i szampon i pognał do wzniesienia, ostrzeliwując po drodze kulki. Gdy biegł piana zlatywała mu z głowy, nie zdążył jej zmyć. Kiedy był już u wzniesienia, rozeznał się jeszcze w sytuacji, obejmując wzrokiem napastników. Spojrzał pod nogi i wylał wokół siebie cały szampon, tworząc coś w rodzaju ochronnego półkola. Harry nie wiedział czy to zadziała, ale wydawało mu się, że te kulki z szamponem były coraz bliżej rzeki, gdy chwytał ich obraz, i już nie plaskały. Podskoczył i tym razem podciągnął się, na górze na szczęście żadna kulka nie wskoczyła mu z drapieżnym rykiem na twarz.
Chciał koniecznie powiedzieć o tym co tu zaszło Morgastowi. Napisze też o tym do Hermiony... albo nie. Takie rzeczy lepiej omawiać przy kremowym piwie. Pognał do szkoły, jego ciało zwiewnie i zgrabnie jak młoda łania, głowa zaś jak kometa. Ciągnąc za sobą ogon z piany. Pamiętał, że zaplanował zrobić jeszcze jakiegoś zgrywusa Jessice, ale sprawa kulek tak zaprzątnęła mu głowę, że zapomniał o tym. Modlił się tylko, aby nie spotkać już żadnej, to wszystko było jak w koszmarze, każda kulka jak zmora.
Wbiegł przez bramę do budynku szkoły i pognał na trzecie piętro, gdzie był pokój wspólny. Piana już prawie mu zleciała, biegnąc strzepywał ją dodatkowo rękami. Na półpiętrze spotkał Ricky’ego. Czemu akurat teraz? Teraz, gdy tak mu się spieszyło do Morgasta. Tak chciał o tym komuś powiedzieć, że już prawie wygadał się Ricky’emu, ale hamulcami dysponował dobrymi, więc nic nie pisnął o zielonych kulkach.
– Harry! – ucieszył się Ricky. – Musisz mi pomóc, proszę!
– Co się stało?
– Trevor i jego banda zabrali mi chomika z klatki! Wzięli go do łazienki, tam obwiązali papierem jego tułów, zostawili tylko główkę na wierzchu! I z papieru zrobili coś w rodzaju huśtawki i powiesili na haku na suficie i oni teraz... oni teraz urządzają sobie tam trening bokserski z nim!!
– Nie żartuj! Okładają go pięściami?
– Aż tak nie, ale go tak niemiło szturchają i on piszczy. Widać, że cierpi, to są dla niego katusze psychiczne!
– Czemu go im nie zabrałeś? Kiedy to się stało?
– Po lekcji ze Snapem byłem na chwilę w naszym pokoju, żeby nakarmić Voldemorta...
Harry machinalnie sięgnął po różdżkę. Patrzył podejrzliwie na Ricky’ego.
– Vol...Voldemorta? – w jego głosie nie było ani krzty optymizmu, którym zwykle tryskał.
– Tak nazwałem chomika ze wzgląd na ciebie. Słyszałem o tym lordzie dużo, nie do końca rozumiałem, co cię z nim łączy, ale uznałem, że zrobi ci się miło.
Harry dał znać Ricky’emu, żeby dalej mówił o porwaniu chomika. Wstrząsnęło go do głębi, że tak można nazwać małe, niewinne zwierzątko. Zatkał z wrażenia usta ręką i słuchał kolegi.
– Klatka była pusta, drzwiczki wyłamane, nie przywitał mnie lśniącymi oczkami. Tylko kartka od porywacza. Poznałem pismo Trevora, bo to nie pierwszy raz porwał mi chomika.
– Cha. Nie pierwszy raz – Harry stłumił śmiech. – No cóż, kto by pomyślał, że będę kiedyś ratował Voldemorta...
Ricky uradował się, że Harry pomoże odbić mu chomika. Wyruszyli w kierunki łazienki. Zaczaili się za jedną z kabin i patrzyli na tortury Trevora.
– Chy, chy. Trevor, mocniej go, mocniej – dopingował kolegę Roberto, chłopak z pokaźną i dobrze widoczną nadwagą.
Trevor co jakiś czas pacnął obwiązanego papierem Voldemorta dłonią, a on huśtał się na prowizorycznej huśtawce. Oczy chomika mogły wyrażać wiele mieszanych uczuć, ale jedną emocją, której na pewno w nich nie było, to radość. Ricky zatkał odruchowo uszy. Harry musiał trochę z nim powalczyć, by je odsłonił, musiał omówić z nim działanie.
– Słuchaj... myślałem, że ze mnie żartujesz, ale teraz widzę, że naprawdę ci porwali chomika. Po prostu podejdę do nich i im zabiorę...
– Myślałeś, że nie próbowałem? – Ricky spojrzał na niego żałośnie.
Harry wyszedł z ukrycia, nie zważając na słowa Ricky’ego.
– Teraz ja, Trevor, co? – Roberto najbardziej zafascynowany był torturami.
– Okay, ale nie przesadź z mocą, Rob – wydał pozwolenie przywódca.
Harry dostrzegł wśród nich i Luszusa. Roberto przełknął ślinę, sprawiając, że podbródki mu się zatrzęsły. Zaczął co chwila pociągać nosem i wycierać go ręką. Szykował się do natarcia na chomika. Wyglądał jakby miał się posmarkać ze szczęścia.
– Szybko, Rob. Ile jeszcze mamy czekać? – przyspieszył go spokojnie Trevor.
Harry pokazał się im w pełnej krasie i powiedział dobitnie.
– Dość. Puśćcie Voldemorta!
Te słowa zabrzmiały bardzo dziwnie w jego ustach. Trevor odciął nożem dwa łańcuchy papieru toaletowego podtrzymujące chomika. Spadł na ziemię z wysokości półtorej metra z chomiczym piskiem i zaczął się wić.
– Już jest wolny... – zaśmiał się Trevor, chowając nóż.
– Potter, masz mokre włosy, no proszę – odezwał się Luszus.
Harry zapomniał przez to całe zamieszanie je wytrzeć. Skarcił się za to. Spojrzał na Voldemorta owiniętego w papier jak kebab w bułkę.
Harry nigdy potem nie wiedział co by się stało, gdyby nagle do łazienki nie wparował profesor Holoran, spec od zwiadu i szpiegostwa, jedyny nauczyciel, który cenił pana Pottera.
– Co się tu dzieje? – spytał Holoran podejrzliwie, patrząc to na chomika, to na Harry’ego, to na bandę Trevora, to na schowanego za kabiną Ricky’ego.
– Profesorze, doszło do nieporozumienia – zaczął Harry.
– Zgadza się – wtrącił charyzmatycznie Trevor. – Harry wykradł zręcznie chomika z klatki Ricky’ego i urządził sobie tu trening bokserski! Staraliśmy się pomóc Ricky’emu, ale Harry nie chciał nam oddać Voldemorta.
– Harry, jak mogłeś? To takie nieetyczne.... – skarcił chłopaka Holoran.
Harry stanął wygodniej i zaczął mówić zrezygnowany.
– Profesor chyba nie wierzy, że cała banda nie dałaby mi rady zabrać chomika...
– Harry, chłopcze, ja cię cenię. Uważam, że to co Trevor mówi, jest wiarygodne.
– To może spyta pan Ricky’ego jak to było... – doradził Harry, spoglądając na milczącego Ricky’ego.
– Jak to było, Ricky? – Holoran przeprowadzał zwiad.
Ricky ułożył lepiej wargi, patrząc na Harry’ego i pytając go oczyma co ma teraz orzec. Prawdę? Czy może ułożyć jakiś fortel. Głupi Ricky... Trevor przerwał ciszę.
– Ricky, powiedz prawdę – pogroził palcem. – Powiedz, że to Harry ukradł ci chomika...
Harry się załamał i rzucił sarkazmem.
– Tak, Ricky. Powiedz tak – pokręcił głową i spojrzał rozbawiony na postać nędznego Trevora.
– Harry mi ukradł – powiedział roztrzęsiony Ricky.
– Co?! Ricky! – Harry go skrzyczał.
– Powiedziałeś, że tak mam powiedzieć, Harry! – bronił się skrzekliwie Ricky, nie pojmujący sekretów oszustwa i utajonych informacji.
– No to wszystko się wyjaśniło – podsumował Holoran dumny z rozstrzygnięcia sprawy, cały promieniał dumą.
– Profesorze! – Harry podszedł bliżej do ceniącego go nauczyciela. – To jest głupi Ricky! Niech mu pan nie wierzy! On nie wie co mówi.
– O! Harry, o to cię nie podejrzewałem. Jak możesz tak wyzywać kolegę. Nie proszę cię byś go teraz przeprosił, bo wierzę, że prędzej czy później zrobisz to z własnej woli.
Chomik został uwolniony. Harry’emu upiekło się. Profesor Holoran puścił mu oczko i powiedział, że to była dobra próba ćwiczenia zwiadu. Harry nie chciał już się z nim kłócić. Poprosił o jakąś ocenkę za udaną kradzież. Holoran powiedział coś o Sparcie i dodał, że jeszcze o tym pomyśli. Wracali przez chwilę razem korytarzem, więc Harry uznał, że to dobra okazja, żeby zapytać o dręczącą go sprawę.
– Panie profesorze... – zaczął.
– Harry, mów mi Eduard, tyle razy cię prosiłem.
– Przepraszam, ciągle zapominam.
– Nie musisz przepraszać za dobre wychowanie, chłopcze.
– Tak, wiem. Ale i tak przepraszam – Harry pomyślał jakby tu zacząć. – Czy przechadzał się pan... to znaczy, czy byłeś może nad rzeką tutaj?
Holoran nabrał powietrza dynamicznie.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty byłeś!
– Ano, byłem. To chyba nic złego, prawda?
– W twoim wypadku nie, bo ja cię cenię jako zwiadowcę i ty o tym wiesz, ale... Pewnie ty i cały twój rocznik nie znają tej sprawy, bo nie czytacie Szkolnej Gazetki i olewacie sprawy szkoły. To jednak jestem gotowy wam wybaczyć, macie młode umysły i...
– Szkolnej Gazetki? – wtrącił szybko Harry.
– Tak. Widzisz, nawet nie wiesz, że coś takiego istnieje.
– Nikt mi nie powiedział, Eduardzie! – chłopak obciążył szkołę zarzutami.
– A więc ja ci mówię. Prawdopodobnie gdybyś ją przeczytał nie odważałbyś się, nie uwłaczając tobie, pójść tam. Co ty tam w ogóle robiłeś, Harry?
– Mmm... Spacer.
– Hm, hm. Odważnie sobie poczyniasz. Dwa lata temu doszło tam do nieprzyjemnej sprawy. Znaleziono tam ciała czterech dziewczyn. Tyle, że one poszły tam nie na spacer. Nie wiadomo dlaczego, ale myły tam włosy...
– Nie, ja uważam, że to bardzo mądrze – szybko wtrącił swe zdanie Harry.
– Mądrze? A wiesz skąd wiedzieliśmy, że myły włosy?
– Prawdopodobnie, errr... – Harry włączył tryb mówienia rzeczy oczywistych. – Miały jeszcze spieniony szampon na włosach albo znaleziono butelki.
Holoran pokiwał głową energicznie dopiero na drugi podany przez Harry’ego trop.
– Znaleźliśmy butelki! Dziewczyny były...oskalpowane. Także jak się domyślasz pewnie, ich włosów już nie zobaczyliśmy. Sprawcy nie znaleziono, a cała ta afera nieźle nami wstrząsnęła. Witaliśmy nawet premiera Anglii!
– To chyba nie wszystko co wiesz o tej sprawie – zachęcił Eduarda Harry do dalszych relacji.
– Jak to?
– Jesteś w końcu mistrzem od zwiadu w tej szkole i często używałeś czasownika liczby mnogiej i osoby pierwszej, gdy mówiłeś o działaniach w sprawie afery, tak jakbyś należał do jakiegoś zespołu.
– Ho, ho, Harry. Widzę, że uczeń przerasta mistrza! – Eduard po przyjacielsku dźgnął go w ramię. – Tak. Na ciałach dziewczyn były dziwne odciski, czasem nawet siniaki. Takie poszlaki od stóp aż do głowy... jakby się coś, rozumiesz, wspinało. O, chłopcze, ty idziesz prosto? – Holoran spytał, gdy skręcił w korytarz, a Harry szedł dalej przed się. – Ja muszę coś załatwić u dyrektora, także do zobaczenia, Harry!
Pomachał mu na pożegnanie i ulotnił się. Oto mistrz zwiadu.
– Do widzenia, profesorze... – zdążył tylko wyrzucić Harry.
Odpowiedz
#6
Znalazł się wreszcie w pokoju wspólnym, wbiegł do niego, bo zostało tylko półgodziny do końca długiej przerwy. Biegł do schodów do swego pokoju, ale ktoś podstawił mu nogę. Harry przewrócił się i wpadł na szklany stolik, przebijając go łokciami, bo osłonił rękoma twarz. Odgłos tłuczonego szkła oderwał wszystkich od lektury, hazardu lub rozmów. Harry wstał i spojrzał na jedyną czytającą dziewczynę w pokoju.
– Dobra, Fabiana. Wiem, że to ty. Tylko ty czytasz dalej – powiedział zrezygnowany, oglądając porwany materiał na łokciach.
– To za Jessicę, Potter – odparła Fabiana, nie odrywając wzroku od książki.
– O, przepraszam bardzo, widzę, że naruszyłem delikatną strukturę Jessici, gdy ją pchnąłem na puszystą trawę – wykonał ukłon. – Jeszcze dziś wyślę gońca z przeprosinami.
Odszedł, a zawadzając nogą o stolik, sprawił, że zwisające dotychczas kawałki potłuczonego szkła odleciały całkowicie. Uczniowie zebrali się wokół stolika, niektórzy zaczęli wyciągać klej biurowy, ale ci sprytniejsi kręcili głowami bez nadziei.
Harry nareszcie dostał się do Morgasta. Leżał w łóżku za zasłonami. Harry je odsłonił. Przyjaciel zaczytał się w pamiętniku Deekpetow’a.
– Morgast!
Morgast wzdrygnął się i spanikowany wyrzucił pamiętnik na dziesięć metrów przed siebie. Pamiętnik legł całym ciężarem na szklanym stoliku i wybił w nim dziurę z gruchotem.
Uczniowie w pokoju wspólnym usłyszeli to i spojrzeli do góry, w miejsce hałasu. Pokręcili głowami.
– Harry, oprócz biegania, znalazł sobie nową specjalizację... – ktoś dowcipkował.
– Morgast! Musiałeś nim rzucić! Tam na dole pewnie myślą, że to ja! – Harry krzyczał na przyjaciela.
– Dlaczego? – Morgast nerwowo zmieniał pozycję na łóżku.
Harry westchnął.
– Fabiana podstawiła mi nogę i wpadłem na szklany stolik. To nie moja wina! Ale stłukłem go... – spojrzał na Morgasta wrogo. – Musiałeś oczywiście zabrać się do czytania beze mnie, nie?
Rzucił całym swym ciężarem na łóżko, że aż sprężyny dały o sobie znać. Morgast zaczął tłumaczyć:
– Deekpetow pisał go swoim wypracowanym stylem.
– Stylem deekpetowskim? Nie żartuj, Morgast! – Harry podniósł się na posłaniu.
– Naprawdę, pamiętasz jak dzielił się z nami raz na lekcji swoim nowym odkryciem? – Morgast usiadł na łóżku.
– Tak, uznałem, że to żart.
– Na szczęście za okładką znalazłem tablicę do rozszyfrowania, ale i tak nie przeczytałem za dużo.
– No skoro już przeczytałeś, to powiedz co tam wyczytałeś... – Harry ułożył się z rękami pod głową.
– Pisał jakby w majakach. Niespójnie. Z tego co tam pisał to w lasach wokół szkoły stacjonują plemiona Indian!
Harry nie zareagował żadnym wielkim zdziwieniem, więc Morgast kontynuował.
– Podobno raz na tydzień w tych lasach odbywają się bitwy plemienne i stąd niebywały rumor.
– Niebywały rumor? – zdziwił się Harry. – W zeszłym tygodniu jakoś nic takiego się nie wydarzyło.
– Może przespaliśmy... W każdym razie, on chadza czasem do tych Indian. Zdążyłem rozszyfrować tylko jedną taką eskapadę, chyba nie pierwszą, wydedukowałem to z kontekstu. Przepisałem to na kartce – Morgast pokazał Harry’emu.
Harry wyrwał mu ją.
– Morgast, mamy tylko dwadzieścia minut na obiad! A potem jest chyba angielski, tak?
– Tak. Swoją drogą, angielski w szkole wojskowej to już chyba wkład naszego kochanego premiera.
– Nie mieszaj się do polityki, Morgast. To nigdy nie wychodzi na dobre.
Tutaj zgodzili się bezspornie i pobiegli, bo oni chyba zawsze gdzieś biegali, na stołówkę. Po drodze Harry wziął w ręce torbę, Morgast miał swoją na ramieniu. Harry poczuł się jakby grał w futbol amerykański i właśnie dzierżył piłkę. Za piłkę robiła oczywiście jego torba, którą ściskał troskliwie.
– Morgast, łap! Masz punkt w kieszeni! – Harry krzyknął, gdy zbiegli już do pokoju wspólnego i podał koledze piłkę.
W jego wyobrażeniach Morgast był dwa kroki od pola punktowego, ale nie uwzględnił, że Morgast też wyobraźnię ma i że ona mu podpowiadała coś innego. Mianowicie, na drodze stało przed nim dwóch, tęgich byczków z drużyny przeciwnej, a to Harry miał drogę wolną. Morgast zdziwił się i odrzucił, krzycząc.
– Trzymaj, Harry! Nie obejdę ich!
Zawodnik nie spodziewał się tego. Nie złapał torby! Brzęk szkła! Nie, Potter! Obaj zamarli, ale ku ich uldze torba trafiła na stolik, który Harry już wcześniej zbił. Zaśmiali się i Harry klepnął przyjaciela po klacie. Morgast stracił równowagę i na pewno by się wywrócił gdyby nie zasada odrzutu. Otóż, zrzucił torbę, rzucając ją dobre dziesięć metrów za siebie, co podziałało zupełnie tak samo jakby odepchnął się silnie od ściany. Stanął na równych nogach, dalej śmiejąc się i pokazując na Harry’ego palcem mówiącym Nie tym razem, stary! Ale torba trafiła na szklany stolik, który stał pod ścianą i wybiła w nim dziurę w efektowny sposób.
– Dobra, Morgast... jesteś super koleś – Harry uniósł wzrok do góry.
– Co ja robię... – powiedział Morgast i załamany legł na fotelu za nim.
Ale to nie był fotel. Jego pośladki wylądowały na okrągłym blacie szklanego stolika i wybiły w nim dziurę. Morgast wpadł do środka z krótkim krzykiem. Harry czuł w wątrobie żółć i nic poza tym.
Obiad zjedli wśród przyspieszonych oddechów. Inni już chyba dawno to zrobili, bo świeciło pustkami. Gdy zadzwonił dzwonek, kończyli właśnie bukiet surówek. Pognali na lekcję polskiego, a kiedy wbiegali do sali, kilku uczniów, w tym Miranda, oraz wszyscy pierwszo-ławkowi zakryli twarze z zażenowania. Jedyna kobieta nauczyciel w tej placówce również nie miała takich oporów jak Snape i jej twarz powędrowała dla wypoczynku na dłonie. Profesor Ana Qi. Japonka, za którą Harry serdecznie nie przepadał. Po pierwsze, mówiła tak szybko, że chyba nikt nic nie rozumiał. Poza tym zawsze wiązała tak ciasno włosy w kok, że Harry czuł się skrępowany za każdym razem, gdy schwytał oczyma obraz tego koka. Lekcja zleciała szybko. Harry przeczytał jakąś sentencję Hemingwaya i na tym jego rola oraz udział na lekcji się skończyły. Dwa razy przeczytał nie tą co trzeba, ale jak to określił:
– Wiem, że to już drugi raz nie ten cytat, ale zaręczam – spojrzał mocno na panią psor – pomylę się i trzeci jeśli nie zwolni pani rumaków.
Ona zaczęła wyzywać go od zboczeńców, ale klasa stanęła za nim murem, że to żadne europejskie żarciki, tylko uprzejma prośba o zwolnienie tempa.
Harry przypomniał sobie, że nie wysłał jeszcze sowy do Hermiony. Musiał się z nią spotkać, aby przedyskutować kwestie zaklęć. Już w środę mistrzostwa w strzelaniu z haubicy. Rozdzielili się z Morgastem i Harry pognał do pokoju, gdzie na żerdzi czekała na niego Grubaska. Nazwał ją tak, bo była, jak to określił sprzedawca, wyjątkowo puszysta i piórzasta. Być może cierpiąc po stracie Hedwigi chciał także demonstrować innym, że ta sowa jest niczym, jest tylko gruba w porównaniu z Hedwigą. Mimo to łączyła go z nią wyjątkowo więź, głównie dlatego, że Grubaska jakby odczytywała jego myśli i nie raz, nie dwa, gdy nie chciało mu się ruszyć z fotela, jeszcze w domu przy Private Drive 4, wystrzeliwała z żerdzi i przynosiła mu w szponach obiekt pożądania, co najczęściej okazywało się być packą do much, bo tego lata jakaś plaga nienawistna zawisła nad miastem. Miała także jedno oko mniejsze, jedno większe i Harry uważał, że ta swoistość dodaje jej uroku.
Nie trzeba wspominać, że Harry wbiegał do pokoju wspólnego, bo zawsze tak wkraczał i tak samo wszyscy reagowali, to znaczy - tu nieprzyjemne spojrzenia, tam tłumiony śmieszek (tego najmniej), tu i ówdzie kręcenie głową. Poza tym odkryto trzy stłuczone szklane stoliki, co wzmocniło niechęć do Pottera. Po schodach dwóch mięśniaków, Erick i Franz, znosiło czwarty, ten stłuczony przez pamiętnik Deekpetow’a. Harry minął ich i dorwał się opętańczo do sowy. Zaczął pisać, opierając kartkę, mimo oporów Grubaski i kilku prób wycofania z żerdzi, o jej pióra. Harry mówił co pisał i pisał co mówił, tylko on tak umiał.
– Hermiona, tu Harry. Moja pierwsza wiadomość do ciebie w te wakacje, zmieniłem sowę, bo pamiętasz, że Hedwigę zabił śmierciożerca. Muszę spotkać się z tobą jak najszybciej, jutro na ulicy Pokątnej – tu chwilę się wstrzymał. – Twój na wieki... – zamazał to starannie. – Do zobaczenia, Harry. PS wybacz, że tak szybko i że zapomniałem ciebie, tobą dużą literą i że tak coś tam zamazałem (nie próbuj odczytać, to tylko wylał mi się długopis), ale śpieszę się na lekcję Obycia Wojskowego, w ogóle tu dużo biegam i tylko biegam, mam ochotę wypocząć, mam taki napięty grafik, że ja i Morgast (mój wojskowy przyjaciel od serca), nie będę ukrywać, nic tylko latamy. To latamy to napisałem tak w przenośni bo nie mogę tu używać ani miotły ani różdżki. Odpisz jeszcze dziś, bo nie wiem co zrobię, Hermiono!
Przywiązał liścik do umięśnionej nóżki Grubaski i wyrzucił ją przez okno. Sowa zaczęła spadać! Czyżby ktoś podciął jej skrzydła? A może czymś spoił? Zatoczyła kilka spiral, spadając, ale w końcu się poderwała do swobodnego lotu. Harry, wychylony do połowy za okno, odetchnął z ulgą. Wydawało mu się, że sowa w momencie poderwania puściła do niego oczko, ale to chyba tylko z przemęczenia.
Dzwonek zadzwonił, a Obycie Wojskowe odbywało się na piętrze jedenastym. Harry przewidywał trzy minutowe spóźnienie, a wyliczał już sobie je sprawnie i rzadko się mylił. Wybiegł ze swego pokoju. Gdy jego tętniące życiem i optymizmem kroki wypełniły pokój wspólny, blisko pięćdziesięciu żaków zablokowało mu wyjście. On nie poddał się tak łatwo, szukał luk, przepychał się. W końcu zaprzestał walki, raz prawie był u wyjścia, dotykał już klamki, ale ktoś go podciął i tak się skończyło wojowanie Harry’ego.
Dzielny bojownik stanął z klasą, poprawił czuprynę i wśród oddechów stworzył zdanie buntownicze i pełne zaniechanej walki. Był to głos grobowy, martwy.
– Może mi wyjaśnicie, czemu robicie za żywy mur, koledzy?
Z tłumu wyszli koledzy, którzy najbardziej uprzykrzali Harry’emu dostanie się do wyjścia - Erick i Franz. Franz jako wyższy i bardziej napakowany przemówił, basem, był chyba na czwartym roku. Miał bardzo pokaźną wargę dolną i był Murzynem.
– Oto tylko nam chodzi. Czekaliśmy aż się uspokoisz, Potter..
– Nie no, kto jak kto, ale ja jestem spokojny.
– Ta?! A co to było przed chwilą? Rzucałeś się jak flądra na patelni! ¬– ryknął Franz, a Erick zaczął go klepać po barku dla uspokojenia.
– Bo może jestem flądrą, a wy jesteście patelnią, tępy mięśniaku! – zajadle, niemiło odparł Harry.
Franz poprawił koszulę w kratkę i podniósł dłoń.
– Obiecałem sobie, że będę miły dla ludzi. Nie myśl sobie, Potter, że zrobię dla ciebie wyjątek.
Harry przytaknął uprzejmie.
– Dobrze, dziękuję za miłą pogawędkę, ale jestem już trochę spóźniony i świerzbią mnie nogi do biegu, więc...
Tutaj tłum jęknął, przerywając mu. Nie ścierpieliby kolejny raz widoku wybiegającego z pokoju wspólnego Pottera. Jedna dziewczyna starała się napuścić Franza na Pottera.
– Franz, Potter nie należy do rasy ludzkiej. Luszus uważa, że Potter to piorun. Zresztą, on tyle biega, że to nie możliwe, że to człowiek.
Franz uciszył ją kręceniem głowy.
– Nie biorę sobie uwag Luszusa na serio, to niefajny koleś – oblizał pulchną wargę. – Co się tyczy ciebie, Potter, mamy kilka uwag...
– I tak nie przestanę biegać – krnąbrnie wszedł mu w zdanie Harry.
Franz poprawił wargi.
– Tak. Jakimś niesamowitym trafem odgadłeś, że chodzi nam o twoje sportowe wyczyny. Daj temu pokój, Potter. Nie biegaj, chodź. Dalej, chcieliśmy cię prosić abyś nie niszczył szklanych stolików...
– Ale ja zniszczyłem tylko jeden, resztę Morgast załatwił, jak żyw to mówię! – szybko wysunął argument Harry, na końcu zaprawiając go archaizmem dla wzmocnienia.
– To nam nie robi różnicy. Jeśli się nie dostosujesz, Potter, zrobimy z tobą to co dzisiaj zrobił Luszus z chomikiem Ricky’ego. Chcieliśmy zrobić to od razu, ale wstawiłem się za tobą. Dobrze, że pomogłeś Ricky’emu, nie dałby sam rady, jest zbyt... errr...
– Errr... głupi? – dopomógł mu Harry pewnie, podnosząc brwi z wyczekaniem czy ten przymiot będzie odpowiedni.
– Ricky tu jest, Potter... – zmieszał się olbrzymi Franz.
– Przepraszam Ricky, gdziekolwiek jesteś – powiedział Harry z sarkazmem, mierząc Franza gniewnym spojrzeniem.
Ricky schował się głębiej w tłumie. Mięśniak zaczął temat ponownie.
– Oprócz tego co już wymieniłem, masz więcej nie żartować na lekcji ze Snapem...
– Na lekcji? Czyli na jakiejś jednej, a potem już mogę, tak?
– Potter... – olbrzym był podłamany emocjonalnie, tak na ludzi wpływał Harry.
– Trzeba było powiedzieć na lekcjach – wyjaśnił chętnie Harry.
– Myślę, że nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz, Potter i zrozumiałeś co mam na myśli.
Harry uśmiechnął się, ale tak smutno.
– A miałeś być miły dla ludzi. Ile warte są twe obietnice, wielkoludzie... To było niemiłe Franz, to mnie ubodło.
Franz spojrzał na Ericka i potem na tłum, by upewnić się czy Potter kłamie, oni pokręcili głowami, by pokazać mu, że Harry nie mówi prawdy.
– Słuchaj. Cała twoja klasa dostała PO. To chyba pierwszy raz w historii tej szkoły. Nie interesują mnie twoje zatargi ze Snapem. Na jego lekcjach milczysz jak grób! Jesteś cicho jak grób! Siedzisz cichaczem, jak makiem zasiał, rozumiesz?
– Trzy razy użyłeś jakiegoś metaforycznego stwierdzenia w tej samej konwencji, konwencji cichości, co trochę zbiło mnie z tropu, ale załóżmy, że rozumiem – zgodził się Harry.
Jessica, która była w tłumie, zaśmiała się. Patrzano na nią wilkiem. Ricky zabrał przytomnie głos.
– Franz. Ja z Harrym już muszę iść na Obycie Wojskowe, myślę, że zrozumiał. Jesteśmy nieźle spóźnieni.
Harry poruszył dziwnie szczęką, co znów rozbawiło Jessicę, a Franz zrobił mu przejście.
– I żadnych magicznych sztuczek, Potter – dopowiedział na odchodnym.
Harry czuł się dziwnie, gdy po raz pierwszy w tej szkole wychodził, a nie wybiegał, z pokoju wspólnego. To było takie inne i obce, że zatrzymał się w progu i wzięło go na żarty. Rzucił władczo i wściekle do rozchodzącego się tłumu.
– A jak wrócę to tych śmieci ma tu nie być! – wskazał na stłuczone stoliki z wyższością i zamknął drzwi.
Nie widział jak Jessica powstrzymywała się od śmiechu, by tłum jej nie zlinczował. Pobiegli korytarzem z Rickym, bo na korytarzu chyba już mógł tak podpiec trochę. Fakt, że Ricky też biegł, oznaczał, że to wyjątkowa sytuacja. Ricky był najpunktualniejszym chłopakiem na świecie. Być może dlatego, że nastawiał sobie budzik w swym ukochanym, kieszonkowym zegarku.
Mimo dobrej formy Ricky nie nadążał za Harrym.
– Szybciej, ślimak! – Harry go poganiał dufnie.
Obycia wojskowego nauczał profesor Linda Lenon. Ricky i Harry wbiegli do sali zdyszani. Pod tablicą stał Morgast, wymienili z Harrym szybkie spojrzenia.
– Oho! Kolejny spóźnialski. Pod tablicę, ale już! – profesor Lenon zamachał groźnie rękawem przydużego pulowera.
Harry stanął pod tablicą razem z Rickym i Morgastem. A więc Morgast zaczął spóźniać się bez wkładu Harry’ego. – Szybko się chłopak uczy – pomyślał frasobliwie Harry.
– Nie, nie. Pan Lorenz nie. Do ławki, Simon, wiadomo, że ty się nigdy nie spóźniasz, to tylko widocznie Potter cię teraz tak zbałamucił – nauczyciel rzekł.
Początkowo nikt nie wiedział o kogo chodzi profesorowi Lenonowi, nawet sam Ricky, do którego właśnie mówił psor Linda Lenon, nawet on zatracał się w swoim pseudonimie Ricky. Po chwili ciszy Simon kiwnął głową nerwowo i zasiadł w ławce, patrząc co chwila na godzinę na swoim kieszonkowym zegarku, jakby upewniał się czy to rzeczywiście prawda, że spóźnili się całe dziesięć minut. Wszyscy patrzyli na niego w osłupieniu, kto jest ten Simon Lorenz, nigdy go nie widzieli, zaczęli pokazywać go sobie palcem...
– Simon? – szeptano do kolegi z ławki ze zdziwieniem.
Harry uczuł się zagrożony z profesorskiej strony, więc musiał coś wyperswadować.
– Jeśli profesor Lenon pozwoli, muszę coś wyjaśnić. Ja wcale nie zbałamuciłem Ricky’ego. Gdyby tylko pan znał kontekst całej sytuacji, która rozegrała się przed naszym szaleńczym biegiem, w którym rzecz jasna Ricky nie dorównywał mi…, albo jestem lepszym biegaczem, albo po prostu panu Lorenzowi nie zależało zbytnio – wstrzymał się efektownie i poruszył szczęką – na dotarciu na pańską lekcję... no właśnie, kontekst, gdyby pan go znał, na pewno zaryzykowałby pan stwierdzenie, że to wręcz Ricky! mnie zbałamucił.
Pan Lorenz poprawił pasek od spodni i pociągnął oczyszczająco nosem.
– Ależ, Potter. Gubisz się we własnych zeznaniach. Nie kończysz jednego wątku, a już zaczynasz drugi... Tak tłumaczą się tylko osoby winne! – wzniósł zwycięsko palec do nieba.
– Proszę wybaczyć, że może to co teraz powiem będzie wyglądało na próbę podważenia pańskiego autorytetu, ale ja jestem komunikatywny. Natłok myśli, profesorze.
– Komunikatywna osoba, Potter, nie będzie się plątała w zeznaniach!
– Jako osoba komunikatywna ostrzegam, że mógłbym z panem polemizować o tym przez całą lekcję, a bardzo nie chciałbym zabierać czasu, więc może ja z Morgastem już siądziemy...
Harry ruszył i zachęcił do tego tym samym Morgasta, ale psor Linda ich wstrzymał.
– Nie, Potter... – zmrużył oczy z zaciekawieniem. – Zainteresowałeś mnie. Całą lekcję, powiadasz?
– Calutką, profesorze – Harry zatoczył ręką łuk by pokazać symbolicznie rozumianą Całość.
– Ach tak... Twierdzisz, że jesteś komunikatywny, tak?
– Nie kłamałbym profesorowi – stanowczo odparł Harry.
Profesor Lenon podrapał się po łysinie. Harry’ego irytowały jego włosy. Były to ni mniej ni więcej tylko loczki odstające na, z lekka przesadzając, pół metra od skroni. A po środku widniała łysina. Kiedy nauczyciel mówił one żyły jakby swoim życiem, tworzyły jakby istotę, która tylko uczepiła się na jakiś czas głowy Lenona.
– Ach tak... – profesor Lenon jakby coś głęboko przemyśliwał. – Czy pomożesz mi więc rozwiązać pewną zagwostkę?
– Zagwostkę, sir?
– Otóż, musisz sobie coś wyobrazić, czy dasz radę? Oczywiście, że dasz! Patrz na to, Harry. Wyobraź sobie taką sytuację. Poszedłem z żoną do sklepu odzieżowego. Wiesz co to jest sklep odzieżowy?
– Potrafię sobie wyobrazić – Harry chwilę odczekał. – Proszę mówić dalej, bo mnie pan zaintrygował – zachęcił drobnym młynkiem dłonią.
– Weszliśmy, rzecz jasna, do tego sklepu. I tam było dużych różnych koszy, no... koszy z ubraniami, tak? Były duże, najczęściej koloru zielonego, ich kształt...ich kształt...
– Może... – Harry myśląc, lekko wydął dolną wargę do przodu – prostopadłościan?
– Harry, byłeś też tam? – trochę się przestraszył Lenon.
– Nie. Wyobraziłem sobie kosz.
– Dobrze, dobrze. Tylko cię sprawdzam, czy czuwasz... – co chwila marszczył nos i ukazywał przy tym wybielone zęby. – Stałem przy tym koszu i wybrałem pulower. Guziki były czerwone, sam pulower zielony, tak jak kosz. Przymierzyłem go i mimo że był trochę przyduży, spodobał mi się. Moja żona zaś powiedziała, że nie pasuje mi, no i jest przyduży. Wyniknął konflikt. Czy ty, Harry, uważasz, że postąpiłem słusznie, kupując go?
– Czy ten pulower ma pan teraz na sobie?
– Zgadza się – przytaknął Lenon, doceniając bystrość ucznia.
– No cóż. Jest to ładny, zielony pulower z czerwonymi guzikami. Fakt, że przyduży, ale...
Harry ostrożnie mlasnął tu ustami. Nie chciał wyjść przed klasą na pochlebcę, więc uważnie rozmyślał nad responsem. Na szczęście odezwał się Ricky.
– Harry’emu nie podoba się pański pulower, sir.
Uśmiech zachęty spełzł z twarzy Lenona. Odwrócił się do klasy.
– Nie?
– Ach, sir –zaczął Harry. – Ja tak uważam tylko ze wzgląd na pańską żonę.
Lenon znów odwrócił się do tablicy, gdzie stał Harry.
– Na żonę? Ja nie mam żony!
– A ta historia o sklepie odzieżowym? – zaskoczył się Harry.
– Jest po części zmyślona! Jakbym opowiadał ci coś zupełnie prawdziwego, to chyba nie miałbym wątpliwości, że dałbyś radę to sobie wyobrazić, tak?
Morgast starał się odwieść Harry’ego od dalszych gierek Lindy Lenona, więc wtrącił:
– Harry, nie drążmy już tego tematu. Pulower jako obiekt sporu to nie twój styl, Harry...
– Co? – Lenon się oburzył. – Pulower nie jest w twoim stylu, Harry?
– Osobiście wolę swetry, ale Morgastowi nie o to chodziło... – Harry tłumaczył tak starannie jak tylko mógł.
– O nie! Mam dość, Potter! – loczki poczerwieniały. – Od dzisiaj cała klasa zakupuje zielone pulowery z czerwonymi guzikami! Przyduże! I na moich zajęciach tylko tak się pokazywać, bo inaczej przez okno wyrzucę!
Groźba wyrzucenia z jedenastego piętra przyprawiła o dreszcze nie jednego twardziela w tej klasie, nawet Harry’ego. Lenon wyglądał groźnie. Garbił się, dyszał i cisnął w końcu Harrym i Morgastem na siedzenia. Miranda Jeroland, która ceniła sobie swe bluzki, patrzyła na Harry’ego z wyrzutem. Harry tylko nadął policzki, gdy na nią spojrzał, a ona odrzuciła gniewnie głowę, by nie patrzeć dalej na tego szympansa. Trzy lekcje Obycia Wojskowego z rozwścieczonym nauczycielem było męczarnią. Jednak gdy dzwonek w końcu zabrzmiał ucieszone na licach żaki wybiegły z sali. Nie łudzili się jednakowoż, że terror puloweru wyleci z głowy Lenonowi. Był zatwardziałym radykałem.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości