Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] Kondotier wojny opiumowej /// Powietrzny korsarz
#1


AUTOR UMIEŚCIŁ NAPISANY OD NOWA TEKST
LINK



Fanfiction ze świata książek o Temeraire autorstwa Naomi Novik. Akcja toczy się około 50 lat po opisanych w nich wydarzeniach.
Dużo tego jest, ale następnego tak prędko nie wypuszczę. Zapraszam do komentowania i proszę o konstruktywne recenzje.

Część I
„Uśmiechnięta Mewa” idealnie wpisywała się w schemat typowej londyńskiej tawerny portowej. Była to po prostu tania spelunka i burdelik. Przebywający tygodniami na morzu marynarze mogli w niej zaspokoić swoje wieczne pragnienie taniego rumu oraz potrzebę kobiecego towarzystwa nierzadko przepuszczając w zaledwie kilka dni całą półroczną pensję.
Wnętrze nie wyglądało zachęcająco. Ciemna, oświetlana zaledwie kilkoma łojówkami, izba wprost lepiła się od brudu. Przez niemyte od lat okna właściwie nie przebijały się promienie słoneczne. Przy nieheblowanych stolikach siedziało szemrane towarzystwo stanowiące przekrój wszystkich grup zamieszkujących dzielnicę portową; od handlujących na czarnym rynku paserów, przez zwykłych marynarzy i dokerów, aż do pijaczków będących ścisłym dnem londyńskiego rynsztoka. Łatwo było tu stracić pieniądze, a jeszcze łatwiej życie. Wielu z tych ludzi, bez mrugnięcia okiem, wsadziłoby potencjalnej ofierze nóż w podbrzusze czy uderzyłoby butelczyną po tanim ginie w czerep.
„Uśmiechnięta Mewa” należała jednak do ulubionych miejsc bosmana Smitha. Siedział w niej praktycznie od dwóch miesięcy, czekając na kolejny przydział. Chlał przy tym jak szewc, okupując zwykle stolik przy kontuarze. Był to mężczyzna lekko przy kości wiecznie w tym samym, brudnym jak nieboskie stworzenie, drelichu.
- Przynieś mi więcej piwa, kobieto! – krzyknął do wyjątkowo mało atrakcyjnej posługaczki, która natychmiast napełniła mu kufel.
Był już nieźle wstawiony, więc nie zwrócił uwagi na otwierające się drzwi tawerny. Do speluny wkroczył, ubrany w czerwony mundur, żołnierz piechoty. Zewsząd rozległy się złowieszcze pomruki marynarzy wyraźnie nie przepadających za British Army. Wojak zdawał się jednak tego nie zauważać i raźnym krokiem poszedł w kierunku stolika zajmowanego przez Smitha. Ten zobaczył w słabym świetle świeczki jego twarz. Nieznajomy był krótko ostrzyżonym brunetem z piwnymi oczami w których tliła się iskierka zawadiactwa. Wyglądało na to, że chciał się przysiąść do bosmana.
- Hola, żołnierzyku – wybełkotał Smith. – My się w ogóle znamy?
Żołnierz uśmiechnął się tylko złośliwie i zapytał:
- A z kim chlałeś swoje pierwsze butelki z taką namiętnością zwędzane ojcu?
- Zwędzane butelki?! – zdziwił się bosman. – Trochę tego było. Nie sposób zapamiętać każdej i kompana w towarzystwie którego się piło.
- Nie pamiętasz, jak to po pijaku rozwaliliśmy razem stragan starego Bailey’a?
- Stragan starego Bailey’a? Zaraz, chyba coś mi świta – dopiero teraz w zamroczony alkoholem umysł Smitha zaczął sobie przypominać skąd zna tajemniczego przybysza. – Bates! Ty stary hultaju!
- Też się cieszę, że cię widzę – rzucił sarkastycznie kapral Bates, przysiadając się do stolika.
- Rum dla mnie i dla mojego przyjaciela! – uderzył w stół Smith. – Musimy oblać to spotkanie.
- Ty już dzisiaj nie pijesz – warknął zza kontuaru wąsaty barman. – Od tygodnia jesteś mi winien pieniądze.
- Och, nie bądźże pan taki okrutny – zwrócił się do niego Bates. – Marynarz nie kaktus, pić musi. Ja stawiam kolejkę.
- Święte słowa – powiedział rozanielony bosman, kiedy przyniesiono trunek.
- Jak tam ci się powodzi? – zapytał Bates. – Nie widzieliśmy się już dobrych kilka lat.
- Nawet nie najgorzej. Ostatnie dwa przesłużyłem na fregacie skierowanej do walki z Kitajcami. Ależ oni się bronią przed tym opium! Gorzej niż diabeł przed święconą wodą. Dopiero bombardowanie portów przez nasze kanonierki przekonało ich, że wojna o to po prostu się nie opłaca – Smith pociągnął łyk rumu. – Tak se myślę, że Kitajce i tak miały ogromne szczęście. Gdyby nie powstanie tych brudasów, to z łatwością moglibyśmy zająć Pekin i cesarz ze swoją świtą tańczyliby jakbyśmy im zagrali – pogroził gniewnie palcem. – Czy ty przypadkiem nie byłeś wtedy w Indiach? Mam nadzieję, że dałeś niezłego łupnia tym pogańskim psom! Rewolty się im, psia mać, zachciało…
- Nie, akurat oddział w którym służyłem nie został skierowany ani do Chin, ani do Indii – odrzekł spokojnie Bates.
- Sprytny dekowniku! – zachichotał Smith, któremu po kilku głębszych bardzo szybko zmieniał się humor. – Ty to masz szczęście z tymi oddziałami. Chociaż i tak piechota zawsze miała gorzej, bo cały czas was się tam trzyma na smyczy. A cóż to za dzisiaj okazja, że cię wypuścili z garnizonu? Przepustka czy samowolka?
- Powiedziałbym raczej: urlop związany z przeniesieniem.
- Gdzie cię przenoszą?
- Nie oni. Sam wystosowałem prośbę do dowództwa o skierowanie mnie do Korpusu Powietrznego.
Smith prawie oblał się rumem, kiedy usłyszał z jakim to spokojem jego przyjaciel mówi o przeniesieniu się w szeregi Korpusu. On sam wprawdzie niewiele wiedział o tej elitarnej formacji awiatorów dosiadających smoki, lecz ulegał wpływowi licznych, często nie mających nic wspólnego z prawdą, stereotypów na ich temat.
- Czyś ty już totalnie oszalał?!
- Dlaczego tak twierdzisz? – zdziwiony Bates zmrużył oczy.
- Smoki… - otrząsnął się z obrzydzeniem Smith. - …paskudne bestie. Chwila nieuwagi i capnie taki paszczą przypiętych do uprzęży na swoim grzbiecie. Jak zionie takie bydle ogniem, albo co gorsza kwasem, to obrywają wszyscy w okolicy bez względu na to czy to swoi czy wrodzy. Poza tym Korpus to…
- Wystarczy – warknął Bates. – Widziałeś kiedykolwiek smoka?
- Kilkakrotnie w Anglii. Oczywiście z daleka. No i podczas ataku na Kanton. Serducho mi zamarło, kiedy takie wielkie pomarańczowe bydle przeleciało nad naszą fregatą.
- Ale chyba było po waszej stronie – zauważył chłodno kapral. Smith pokiwał na to nerwowo głową. – Masz dość wypaczone pojęcie o Korpusie.
- Odkąd ty ich tak wielbisz?
- Zamknij się na chwilę, to ci wszystko opowiem – Bates dolał sobie rumu. – Kiedy w pięćdziesiątym czwarty wylądowaliśmy na Półwyspie Krymskim i rozpoczęliśmy oblężenie Sewastopola, to właśnie smoki pomogły nam zdobyć przeklęte miasto. Poza tym, wielokrotnie przenosiły nasz oddział, co pozwoliło nam oszczędzić siły na walkę. Właśnie podczas noclegu, w jednej z polowych kryjówek francuskiego Korpusu Powietrznego, poznałem kapitana Fiodora latającego na Brutusie.
- Cóż za dziwne imię – zaciekawił się Smith. – Co to za człowiek?
- Nie słyszałeś nigdy o nim? Przecież to… - żachnął się zdziwiony kapral. – Swego czasu było o nim bardzo głośno. W końcu nie każdy zaraz po urodzeniu zostaje bohaterem kilkunastu artykułów naukowych, a kilka lat później wspomina się o nim we wszystkich rozprawach przyrodniczych na temat smoków.
- Nie czytałem żadnej z nich – odparł bez najmniejszej żenady Smith.
- Bo nie umiesz czytać. To naprawdę nie jest trudna sztuka, a jak ułatwiająca codzienne życie! Mógłbyś wreszcie zaoszczędzić na skrybie. Zawsze mnie denerwował brak jakichkolwiek listów od ciebie. Dzisiaj udało nam się spotkać tylko dlatego, że doker Jones powiedział mi, gdzie akurat jesteś.
- Bardzo mi się to przyda na pokładzie podczas szalejącego sztormu – mruknął z przekąsem bosman. – Przestań prawić mi kazania i opowiadaj dalej!
- Cóż, kapitan Fiodor to… jakby ująć… – zastanowił się chwilę Bates. – Nie jest z fizycznego punktu widzenia zwykłym człowiekiem.
- A niby czym? Marchewką?! – zachichotał Smith.
- To człowiek smokokrwisty. Wspominał, że właśnie tak jego fizjonomię określiło kilku uczonych mędrków.
- Co?! Czym?
- Smokokrwistym – powtórzył Bates. – Nie myśl sobie jednak o nim jak o jakiejś bestii. Wygląda zupełnie jak człowiek. Pomijając oczywiście fakt, że jest nieco wyższy od przeciętnego mężczyzny, ma skrzydła, ogon i łuskowatą skórę podobną do smoczej łuski.
- Ki to diabeł! – zawołał bosman. – Gdyby nie to, że jestem wstawiony to bym ci nie uwierzył.
- Są w Londynie ludzie, którzy by od razu potwierdzili jego istnienie – poinformował chłodno Bates.
- Skąd się wziął taki cudak?
- Och, żebyś ty wiedział jak ciężko było wyciągnąć od niego informacje na ten temat. Kapitan Fiodor zbytnio nie lubi o sobie rozmawiać. Po kilku drinkach, które postawiłem w miejscowej knajpie, zrobiło mu się jednak głupio i co nieco mi opowiedział.
Wykluł się z jaja znalezionego na chińskich bezdrożach przez Temeraire’a i jego smoczą towarzyszkę.
- Temeraire? O nim chyba akurat słyszałem. Czy to ten jedyny smok Niebiański w Europie?
- Dokładnie, przyjacielu! Słuchaj teraz dalej. Otóż to jajo wzbudziło nieliche zainteresowanie. Nie przypominało żadnego znanego do tej pory uczonym. Przewieziono je do Europy i umieszczono w Chadbourne Hill; tej ogromnej bazie wojskowej przeznaczonej dla Korpusu oraz sił lądowych, gdzie Temeraire doglądał go w swoim pawilonie. Po około pół roku, skorupa wreszcie zaczęła pękać. Sprowadzono kandydata na kapitana, który jednak musiał się tylko obejść smakiem. Słabemu ciałku, które opuściło skorupę tylko w pewnym stopniu było blisko do prawdziwego smoka. Fiodor, bo takie imię mu nadano, pozostał pod opieką Temeraire’a. No i zapewne w jakimś stopniu musiał mu pomóc kapitan William Laurence, bo to dzięki niemu Fiodor nie trafił do klatki w jakimś londyńskim instytucie.
- Opowiadałeś, że służył we francuskim Korpusie Powietrznym. Jak się tam dostał?
- Szkolił się w Chadbourne Hill na awiatora i kawalerzystę, lecz jakoś tak chyba w czterdziestym siódmym, po ostrej awanturze ze starym Williamem Laurencem i kilkoma oficerami, opuścił kraj. Od tego czasu walczył w kilku konfliktach na kontynencie. Zawsze na kontrakcie.
- Znaczy się: najemnik, tak? No proszę; nie dość, że piekielny odmieniec i żołdak to jeszcze do tego niewdzięczny, układający się z żabojadami, zdrajca!
Bates powoli czuł, że towarzystwo wstawionego już na dobre Smitha zaczyna mu ciążyć. Wypił resztę rumu i powiedział:
- No to na mnie już czas. Pewien pocztylion zgodził się mnie podrzucić do Chadbourne Hill.
- Już idziesz? – spytał zawiedziony Smith. – Myślałem, że jeszcze coś wypijemy.
- Niestety, przyjacielu. Nie mogę. Jutro muszę być na nogach, bo czeka mnie spotkanie z moim nowym kapitanem i jego smokiem.

Sir. Alexander Howe siedział jak na szpilkach. Starał się skupić uwagę na którejś ze ścian sali obrad w domu przy Downing Street, ale portrety i dekoracyjne kandelabry zdawały się po prostu dla niego nie istnieć. Sprawa, którą przybył przedstawić, była wprawdzie wagi państwowej, lecz przy tym tak niedorzeczna i niewiarygodna, że rozsądny człowiek wziąłby ją za bzdurę.
Spojrzał na starego lorda Williama Laurence’a zajmującego miejsce naprzeciwko niego. Siedzieli przy długim stole, który zwykle był wykorzystywany przez członków gabinetu podczas czwartkowych posiedzeń.
Premier Henry Temple stał od dłuższej już chwili przy oknie. Był to starszy mężczyzna z bujnymi, białymi niczym śnieg, bokobrodami wynagradzającymi wyłysiałe czoło.
Temple zdawał się rozważać wszystko to, co do tej pory usłyszał od swoich słuchaczy. W końcu przemówił z typową dla polityka swojego formatu flegmą:
- W pełni rozumiem powagę sytuacji, którą przedstawił pan Howe. Nie mogę jednak w żaden sposób pojąć, dlaczego część odpowiedzialności za wyprawę miałaby zostać powierzona nieprzewidywalnemu zdrajcy i wrogowi Imperium? Może mi pan to łaskawie wyjaśnić, lordzie Allendale?
- Osobiście nie uważam, żeby ktoś pokroju Winstona Cromwella mógłby być dla Korony stracony – zaczął pewnie Laurence. - Dzięki powierzeniu mu częściowego przywództwa, powinno nam się udać go ponownie zjednać. Francuzi…
- Wystarczy – Temple podszedł do stołu. – Czy byłby pan w stanie poświadczyć za niego głową?
- Tak, panie premierze – odparł bez chwili wahania Laurence. - Poza tym mój syn i Temeraire mieliby na niego baczenie.
- Zatem pański syn i ten smok również będą odpowiadać w razie czego głową. Dostanie glejt, a jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zostanie w pełni ułaskawiony i będzie mógł powrócić do służby Koronie. Pan, panie Howe, zajmie się nawiązaniem z nim kontaktu – Temple zwrócił się do Alexandra.
- Wyruszam z samego rana, panie premierze.
- Bardzo roztropnie – pokiwał głową Temple. – Czas działa na naszą niekorzyść.

W Paryżu wyraźnie czuć już było pełnie wiosny. Słoneczna, ciepła, bezwietrzna pogoda zachęcała do spacerów. Mieszkańcy miasta, w to wolne niedzielne przedpołudnie, tłumnie wylegli rozkoszować się pięknym dniem w Ogrodzie Luksemburskim, Lasku Bulońskim i Vincennes. Powoli zbliżał się maj. Pewien zrzędliwy staruszek odpoczywający na ławeczce w Parku Monceau, rozmawiając ze swoim towarzyszem, cały czas narzekał na łamanie w kościach.
- To znak, że niechybnie się jutro rozpada, mój panie – perorował. - zawsze tak jest, kiedy mnie strzyka.
Wybiła dwunasta. W kościołach rozległ się dźwięk dzwonów wzywających na anioł pański. Lokator mieszkania na drugim piętrze w jednej z montmarskich kamienic również go usłyszał, siedząc przy otwartym oknie na fotelu ukrytym za zasłoniętą do połowy kotarą.
Ktoś mu nieznany, dostrzegając jego fizjonomię, robił wielkie oczy i przez kilka dłuższych chwil był nią zszokowany, a nawet przerażony.
Fiodora istotnie ciężko było nazwać w pełni człowiekiem. Wizerunek nieprzeciętnie wysokiego bruneta z wiecznie rozczochranymi włosami psuła szarobiała łuskowata skóra oraz wyrastający na wysokości lędźwi ogon, a spomiędzy łopatek błoniaste skrzydła. Nienaturalnie smukłe, bardzo długie, łudzące podobne do tych, które zwykle miały sumy, śnieżnobiałe wąsy kontrastowały z jego kruczoczarną fryzurą. Wyrastały mu nie bezpośrednio spod nosa, lecz nieco powyżej kącików ust. Miał je od czasu, kiedy osiągnął dojrzałość płciową.
Te, tak bardzo charakterystyczne dla smoczej fizjonomii, części ciała czyniły go kimś niezwykłym, obok którego żaden obcy nie przechodził nigdy obojętnie. Twarz nie wyróżniałaby się zbytnio od tych, które cywilizowany świat uznawał za poprawne, gdyby nie sumie wąsy oraz nieruchome, czerwone smocze oczy. Przypominały umieszczone obok siebie rubiny.
Fiodorowi przez całe życie nie dane było poznać prawdy o tym, kim w rzeczywistości jest. Badający go w dzieciństwie naukowcy określili mianem: „człowieka z wyraźną domieszką smoczej krwi”. Cóż to jednak miało znaczyć? Jak zmieszano krew ludzką i smoczą? Na te, zadawane z uporem przez Fiodora, pytania owi mieniący ludźmi nauki mogli tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Smokokrwisty – to słowo zawsze z trudem przechodziło mu przez gardło.
Odkroił sobie kawałek szynki ze stojącego na stoliku półmiska. Wysączył łyk wina i wyciągnął leniwie na krześle, zamykając na chwilę oczy.
Wykluł się z jaja, które przed laty smok Niebiański Temeraire i Cesarska smoczyca Lung Qin Mei odnaleźli przed laty podczas samotnej wyprawy, gdzieś w Górach Południowochińskich. Było ono bardzo małe, o wiele mniejsze nawet od tego, które zwykle znosiły Greylingi.
Temeraire poinformował o tym niezwykłym znalezisku Williama Laurence’a. Swojego kapitana, brytyjskiego szlachcica służącego niegdyś w Royal Navy. Ten postanowił, że jajo zostanie przetransportowane drogą morską do Anglii. Jedyną ku temu przeszkodą okazała się sama Lung Qin Mei, która przez te kilka dni zdążyła się bardzo przywiązać do jaja. Było to dość niezwykłe zjawisko, ponieważ rzadko kiedy smoki opiekowały się swoimi młodymi, które w chwili wyklucia miały już wszelkie umiejętności potrzebne do rozpoczęcia samodzielnego życia. Zamiar Laurence’a spaliłby prawdopodobnie na panewce, gdyż nikt nie podjąłby się siłowego odebrania jaja Cesarskiej smoczycy na terenie Chin, gdzie te stworzenia były otoczone wręcz boską czcią. Temeraire’owi udało się jednak przekonać ją do podróży wraz z jajem z którym nie rozstawała się już nawet na moment.
Mei zamieszkała wraz z Temerairem w jego pawilonie w Chadbourne Hill; ogromnej, wspólnej dla Korpusu Powietrznego jak i wojsk lądowych, nowopowstałej jednostce w pobliżu miasteczka pod Londynem o tej samej nazwie. Po około półtora roku od znalezienia niezwykłego jaja, jego skorupka zaczęła powoli pękać. Laurence sprowadził kilku oficerów Korpusu, którzy otrzymali możliwość awansu na smoczego kapitana. Gniewne pomruki Mei sprawiły jednak, że żaden z nich nie liczył zbytnio w tym momencie na zyskanie swojego własnego podopiecznego. Po godzinie, skorupa jaja wreszcie ostatecznie pękła. Oczom zebranych ukazało się coś, czemu bynajmniej nie można było założyć uprzęży. Dziecko tylko nieco większe od przeciętnego ludzkiego niemowlęcia. Smoczy ogon i skrzydła sprawiły, że wszyscy zebrani awiatorzy przez dłuższą chwilę wpatrywali się w nie jak sroka w gnat, a następnie żwawym krokiem opuścili pawilon, aby opowiedzieć w garnizonie to, co przed chwilą zobaczyli.
Dziwna istotka o częściowo smoczej fizjonomii nie posiadała umiejętności, które przeciętny smok nabywał jeszcze w jaju takich jak zdolność mówienia czy samodzielnego poruszania się. Mei wzięła ją w swoją łapę i zabrała się do wylizywania jej ciałka ze śluzu. To był chłopiec. Temeraire poczuł się w obowiązku nadać mu imię. Fiodor wydawało mu się najbardziej odpowiednie. Dlaczego akurat takie? Temeraire miał wrażenie, że kiedyś już się z nim gdzieś zetknął. Prawdopodobnie w którejś z książek, które wieczorami miał zwyczaj czytać mu Laurence.
Sam kapitan jedynego Niebiańskiego w służbie Brytanii przez cały ten czas ze zdziwieniem obserwował tą scenę. Wiedział już, że jako oficjalnie odpowiedzialny za sprowadzenie tego jaja, będzie mieć ciężki orzech do zgryzienia.
Lung Qin Mei praktycznie nie dopuszczała do małego Fiodora nikogo oprócz Temeraire’a oraz kilku kobiet służących w załogach naziemnych. Minęły dwa lata, które Fiodor wykorzystał na naukę mówienia, chodzenia oraz latania. Mei zajmowała się nim zupełnie jak zwyczajnym ludzkim dziecięciem.
W tysiąc osiemset dwudziestym drugim wybuchła kolejna epidemia smoczej zarazy. Owa choroba była bardzo podobna do ludzkiej gruźlicy. Objawiała się krwawym kaszlem i poważnym osłabieniem organizmu zarażonej jednostki, mogącym doprowadzić ostatecznie do śmierci. Jedynym lekarstwem na tą groźną infekcję był pewien gatunek grzyba rosnący tylko w Południowej Afryce. Jego działanie było tak silne, że kilkukrotne zażycie większej dawki nie tylko leczyło, ale również całkowicie uodporniało na zachorowania w przyszłości.
Przechowywane w Anglii zapasy leku wystarczyły tylko dla smoków bojowych. Reszta musiała poczekać, aż remedium przeznaczone dla niej zostanie sprowadzone drogą morską z Afryki. Czas ten okazał się dla Lung Qin Mei za długi. Choroba postępowała u niej bardzo szybko. Zmarła dwa tygodnie przed dostarczeniem leczniczych grzybów do Chadbourne Hill.
Laurence wiedział, że ponownie musi zmierzyć się z kwestią określenia dla Fiodora najbliższej przyszłości.
Temeraire doskonale wywiązuje się z roli opiekuna, lecz przecież nadal służy w Korpusie i nie może go przez cały czas niańczyć. Smok wychowujący nawet takie dziecko? Jak miałoby to wyglądać? – myślał Laurence. – Ale cóż mam czynić z Fiodorem, który przywiązał się do niego bardziej niż do jakiekolwiek człowieka i zaczął nawet mówić mu per „ojcze”.
Drugiego wieczoru od dnia śmierci Mei, Laurence powrócił do rozmowy, którą przed dwoma laty odbywał z Temerairem.
- Naprawdę uważam, że jednak lepiej byłoby mu w prawdziwej rodzinie – wyraził swoje zdanie kapitan.
Byli w pawilonie zajmowanym przez Temeraire’a. Ten nie odpowiedział od razu, ponieważ wsłuchiwał się w niespokojny oddech Fiodora śpiącego u jego boku na smoczym łożu.
- Mów proszę ciszej, Laurence – Temeraire odwrócił łeb w kierunku swojego kapitana. – Dopiero co udało mi się go uśpić. Przez cały dzień płakał. Niechże trochę teraz odpocznie.
Fiodor lekko pociągnął nosem i jeszcze bardziej przytulił się do smoczego ciała. Laurence chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz Temeraire go uprzedził.
- To już postanowione – rzekł dobitnie. – Fiodor zostanie ze mną. Mei… - jego głos się załamał. - …by tego chciała. Poza tym ja sam, no cóż, przywiązałem się do niego. Nigdy go nie oddam, Laurence, nigdy! Zresztą, jaka ludzka rodzina mogłaby go przyjąć?
Williamowi zabrakło języka w gębie. Temeraire miał rację – żadna rodzina nie przyjęłaby kogoś takiego pod swój dach. On musiał tu zostać. Temeraire mógł go sobie otoczyć miłością, lecz to na jego barkach pozostała kwestia wprowadzenia takiego odmieńca do społeczeństwa. Choćby tak małego, jakim było Chadbourne Hill.
- To nie jest zabawka, mój drogi – przypomniał Temeraire’owi i wyszedł. Miał złe przeczucie, że prędzej czy później Fiodora czekają nieuchronne kłopoty.
Mijały kolejne lata. Fiodor odbywał szkolenie na awiatora Korpusu Powietrznego. Instruktorzy musieli przyznać, że miał do tego wręcz wrodzony talent - ćwiczenia walki powietrznej czy manewrów nie stanowiły dla niego większego problemu. Smoki porozumiewały się z nim także lepiej niż ze zwykłymi ludźmi. Nawet, tolerujące wyłącznie przywództwo kobiet Longwingi pozwalały, by ćwiczył na nich kapitańskie rzemiosło. W tym smokokrwistym człowieku, bo takim mianem rodzajowym go określono, było coś więcej niż zwykła charyzma, która pozwalała przekonać smoka do posłuszeństwa swojemu dowodzącemu. On był po prostu stworzony do awiatorskiej kariery. Szkolił się również w pobliskim garnizonie na kawalerzystę. Bez większych przeszkód opanował tajniki szermierki i strzelectwa, lecz problemem zawsze pozostawało znalezienie konia, który opanowałby przed nim swój strach. Większość zwierząt reagowało na jego obecność niepohamowaną paniką i agresją, podobnie zresztą jak na same smoki. Zarządca lokalnych stajni wojskowych musiał przeprowadzić specjalną selekcję, aby wyznaczyć dla Fiodora odpowiedniego rumaka zdolnego do zaakceptowania smokokrwistego na swoim grzbiecie.
Największymi wadami, które otoczenie mogło zarzucić Fiodorowi, była krnąbrność i zbytnia niezależność. Wielokrotnie zdarzało się, że nie wykonywał rozkazów tak jak mu polecono. Wykazywał się przy tym często własną inicjatywą, niepozbawioną bynajmniej sensu czy finezji. Doprowadzało to jednak instruktorów do białej gorączki. W zasadzie jedynym w całym Chadbourne Hill, kogo Fiodor najbardziej słuchał był, Temeraire. Oboje mieli nadzieję, że Laurence po swoim odejściu wyznaczy Fiodora na stanowisko powietrznego kapitana Temeraire’a.
Lecz pierwszym kapitańskim przydziałem, jaki otrzymał młody awiator, była samica Longwinga imieniem Lily. Było to tylko zastępstwo za Veronicę Harcourt, która urodziła dziecko i musiała się z tego powodu wycofać się na pewien czas ze służby. Kilka miesięcy po jej powrocie, rozeszła się wieść, że William Laurence przechodzi wreszcie na zasłużoną emeryturę. Właściwie ze względu na swój sędziwy, przeszło siedemdziesięcioletni, wiek pełnił funkcję kapitana Temeraire’a wyłącznie oficjalnie, jednocześnie pozwalając, aby Fiodor wyręczał go we wszystkich obowiązkach. W Chadbourne Hill zwykło się mówić, że Laurenceowi, jako pierwszemu w historii Korpusu, dane będzie umrzeć ze starości na smoczym grzbiecie. Prawdopodobnie, nawet by do tego doszło, lecz jego starszy brat George odszedł bezpotomnie i William stał się jedynym prawowitym spadkobiercą rodzinnej posiadłości w Nottinghamshire. Ktoś tak przesadnie hołdujący wartościom rodzinnym jak Laurence nie miał właściwie wyboru i musiał się tam udać, aby resztę życia poświęcić obowiązkom ziemianina i polityka.
Okazało się jednak, że nie zamierza przekazać Temeraire’a Fiodorowi. Zbyt dobrze o poznał przez te wszystkie lata i nie uważał, żeby oddanie jedynego Niebiańskiego, komuś takiemu jak on było dobrym pomysłem. Pozostawali ze sobą w rodzinnych stosunkach – Fiodor zbyt często akceptował decyzje Temeraire’a, które Laurence tak zawzięcie korygował, kiedy latał jeszcze jako jego kapitan. Miał również wrażenie, że smok darzył większym uczuciem swojego przybranego syna niż jego samego. Zbytnio go to już zresztą nie dziwiło. W końcu, to właśnie Temeraire przebywał z nim większość czasu.
Służba w Korpusie Powietrznym nie polegała na rozpatrywaniu rodzinnych sympatii czy sentymentów. Opierała się na sumiennym, bezdyskusyjnym wykonywaniu rozkazów. Nowym kapitanem Temeraire’a został Christopher Laurence, młodszy syn Williama. Nie był on wprawdzie tak utalentowanym awiatorem jak Fiodor, lecz nadrabiał to dyscypliną i odziedziczonym po ojcu samozaparciem.
Temeraire lubił Christophera. Wprawdzie nie aż tak jak Fiodora czy Williama, lecz był w stanie pogodzić się z tą decyzją i zaakceptować go jako swojego kapitana. Podświadomie, żałując wciąż jednak, że nie został nim jego przybrany syn. Sam Fiodor dostał szału, kiedy usłyszał decyzję starego Laurence’a. Zbierający się w nim przez te wszystkie lata gniew na człowieka, który nigdy tak naprawdę nie chciał mu zaufać, właśnie w tym momencie eksplodował.
Ostatniego dnia października tysiąc osiemset czterdziestego siódmego roku garnizon Chadbourne Hill był świadkiem największej awantury w swojej stosunkowo krótkiej historii. Donośny, pełen wyrzutu, głos Fiodora rozlegał się w całych koszarach awiatorów. Doszło do walki na szpady w której zraniono Williama Laurence’a.
Fiodor wiedział, że po tym, co się stało nie ma już w Chadbourne czego szukać. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na kontynent, aby: „po raz pierwszy w swoim życiu zaznać prawdziwej wolności”.
Pierwsze tygodnie były dla niego dość przykre. Został oskarżony przez władze Francji o szpiegostwo na rzecz Brytyjskiej Korony. Chcąc uniknąć aresztowania, opuścił Paryż w którym się tymczasowo zatrzymał i wyjechał do Szwajcarii.
Następny rok był dla Europy przełomowy. W wielu krajach wybuchły walki skierowane przeciwko narzuconemu pokongresowemu porządkowi. Fiodor, który nigdy tak naprawdę nie był na żadnej wojnie, poczuł szansę na wykazanie się. W jego naturze materia przeważała jednak nad ideą – po prostu lubił mieć pełną kiesę. Przeniósł się do Piemontu, gdzie uzyskał zgodę na utworzenie zaciężnego oddziału kawalerii. Składał się on zarówno z podobnych mu najemników, jak i włoskich patriotów pragnących zjednoczenia swojego państwa, a nie pieniędzy. Fiodora brzydziła cała ta polityka. Chociaż osobiście negocjował, a następnie podpisał kontrakt z sardyńskimi władzami przez co jego oddział zaczęto, nieco pogardliwie, określać mianem „kondotierów”.
Kondotierzy walczyli z Austriakami na północy kraju, a następnie wsparli republikanów w antypapieskim zrywie, które wybuchło w Państwie Kościelnym. Po wkroczeniu wojsk francuskich do Rzymu, oddział ostatecznie rozwiązano. Żołnierze, których nazwiska ujęto w kontrakcie, otrzymali zaległy żołd zaraz po powrocie do Piemontu. Sam Fiodor osiadł w Turynie. W dalszym ciągu pragnął zostać powietrznym kapitanem, gdyż nie do końca satysfakcjonowała go służba w kawalerii. Nie miał jednak szans na otrzymanie smoka w skromnych Sardyńskich Siłach Powietrznych, którymi dysponował niewielki Piemont.
Zaledwie cztery lata później, miała się rozpocząć kolejna wojna. Cesarstwo Rosyjskie bezprawnie zagarnęło tureckie tereny Mołdawii i Wołoszczyzny. Anglia, Francja, a później jeszcze Sardynia, nie chcąc dopuścić do hegemonii Rosji w tej części Europy, wypowiedziały carowi wojnę. Fiodor reaktywował swój oddział najemników i ruszył wesprzeć Turków. Po raz kolejny zawarł kilka kontraktów gwarantujących jemu oraz jego ludziom stosowne uposażenie po zakończeniu konfliktu. Kilka miesięcy po rozpoczęciu przez jego formację działań wojennych, otrzymał od Francuzów nieoczekiwaną propozycję – kapitan jednego ze smoków rasy Chanson-de-Guerre zmarł na cholerę. Po tak nieoczekiwanej stracie swojego kapitana, smoki bardzo rzadko potrafiły zaakceptować drugiego. W takiej sytuacji odsyłano je zwykle na tereny rozpłodowe. Jednakże podczas wojny były zbyt cenne, aby od tak można się ich było pozbywać. Ktoś w sztabie francuskiego Korpusu Powietrznego musiał się dowiedzieć o tym, jak łatwo przychodziło Fiodorowi obłaskawienie każdego smoka.
Zawarto więc z nim osobną umowę na mocy której przejmował tymczasowe dowództwo nad Brutusem, doświadczonym w bojach samcem Chanson-de-Guerre oraz udzielono mu amnestii, oczyszczając z podejrzeń o szpiegostwo. Lecz konsekwencją tego kontraktu było uznanie go w Anglii za zdrajcę, a co najmniej za persona non grata.
Fiodor i Brutus uczestniczyli w walkach o Sewastopol. Po zdobyciu miasta przez wojska sprzymierzone i półrocznym jeszcze okresie walk, nowy car, Aleksander II, zdecydował się na podjęcie rokowań pokojowych.
Pomimo nadziei Fiodora na dożywotnie pozostanie na stanowisku kapitana Brutusa, zdecydowano się odesłać smoka na tereny rozpłodowe, zaś jego samego odpowiednio wynagrodzono i podziękowano za współpracę. Pod fikcyjnym nazwiskiem Winston Cromwell, osiadł w Paryżu w którym przyszło mu już mieszkać do dnia dzisiejszego.
Utrzymywał się z inwestycji giełdowych oraz drobnej lichwy. Jego powierzchowna aparycja poważnie uniemożliwiała mu jednak wizyty w miejscach publicznych. Fiodor nie cierpiał tych, pełnych zarówno zwykłej ciekawości jak i przesadnego przerażenia, ludzkich spojrzeń. Gdyby za każde z nich dostawałby pensa, to już dawno stałby się bogatszy od Rothschildów.
Potrzebował pośrednika, kogoś kupującego papiery wartościowe oraz udzielającego pożyczek i biorącego zastawy w jego imieniu. Został nim młody finansista nazwiskiem Herstein, którego Fiodor poznał zaraz po przyjeździe do Paryża. Pan Abel Herstein pełnił funkcję nie tylko maklera, lecz także sekretarza pomagającego Fiodorowi rozporządzać majątkiem. Pożyczał również jego pieniądze na dość korzystny dla obu stron procent, co pozwalało na znalezienie wystarczającej liczby chętnych szukających kredytu.
Inwestycje i lichwa dostarczały takiej ilości funduszy, że Fiodor mógł zaspokajać nie tylko swoje podstawowe potrzeby, ale także zachcianki. Jego mieszkanie w kamienicy na Montmarze było może niewielkie, lecz urządzone meblami oraz sprzętami w większości pochodzącymi z wyższej półki. Pierwszą rzeczą na którą zwracało się uwagę zaraz po wejściu było, pokaźnych rozmiarów, srebrne zwierciadło. Wygodne fotele i przeszklona szafka na trunki w salonie zachęcały wręcz do zrobienia sobie chwili odpoczynku ze szklaneczką znakomitego burbona w ręku. W sypialni, na swojego zmęczonego właściciela, zawsze czekało wielkie, wygodne łoże z baldachimem.
Dzień Fiodora rozpoczynał się zwykle około jedenastej przedpołudniem. Po śniadaniu przeglądał prasę z najnowszymi zestawieniami cen akcji. Kolejne godziny spędzał na lekturze, pisaniu korespondencji lub drzemce. Pod wieczór przychodził do niego Herstein, aby przekazać najświeższe wieści z paryskiej giełdy oraz omówić kwestię zakupu nowych, i sprzedaży już posiadanych, papierów wartościowych. Po jego wyjściu, zwykle około północy, Fiodor miał w zwyczaju udawać się do miasta, aby zaznać nocnego życia w jednym z wielu paryskich domów uciech na Placu Pigalle albo mniej uczęszczanym szynku, gdzie dobrze go znano. Wracał do siebie dopiero nad ranem, mając w myślach tylko wizję wygodnego łóżka.
Prócz Hersteina, odwiedzała go jeszcze przynosząca mu posiłki gosposia, którą Fiodor zawsze usilnie prosił, by prócz gotowanych dań, kupowała mu jeszcze surowe mięso oraz jego przyjaciel z żołnierskich czasów - Eugène Pourbaix.
Tego rodzaju życie zaczęło go jednak powoli nudzić. Był wszak wyszkolonym awiatorem, któremu powinno wystarczać kilka marnych godzin snu u smoczego boku z co najwyżej marną derką spełniającą rolę kołdry. Nie chciał spędzić w ten sposób kilku kolejnych lat, lecz w najbliższej przyszłości nie szykowało się na otrzymanie żadnego poważniejszego kontraktu czy własnego smoka we francuskim Korpusie Powietrznym. Państwowe władze wciąż traktowały go bardzo nieufnie. Fiodor miał już wiele w swoim życiu okazji przekonać się, że właśnie to pierwsze, powierzchowne spojrzenie decyduje o sukcesie bądź niepowodzeniu jednostki.

Zegar w salonie wybił godzinę osiemnastą. Dokładnie w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Fiodor zaprosił gościa.
Był nim pan Abel Herstein. Młody osobnik w brązowym garniturze, okularach i sztywnej aparycji kija od miotły. Poszczególnych słów nie wypowiadał. On je recytował, robiąc to z takim namaszczeniem, jakby przed kilkoma godzinami napisał sobie całą swoją rolę w rozmowie i nauczył się jej na pamięć. Lekko zmarszczył nos, kiedy przekroczył próg mieszkania – unosił się w nim wyraźny zapach opium, które Fiodor często palił „na dobry sen”. Wymienili uprzejmości, a gospodarz poprosił, aby gość spoczął na fotelu i zaproponował coś do picia. Herstein poprosił o whiskey. Po chwili na małym dębowym stoliku znalazły się dwie szklanki wypełnione złocistym płynem. Fiodor zapytał o najnowsze wieści ze świata finansów. Herstein pokiwał głową z wyraźnym niezadowoleniem.
- Ceny akcji wielu małych spółek spadają z dnia na dzień coraz niżej. Dzisiaj kilka kolejnych pakietów stało się tylko bezwartościowymi świstkami – zrelacjonował sucho.
Właściwie każdego wieczoru, Herstein miał w zwyczaju przedstawiać swoją pesymistyczną prognozę giełdową. Dzisiaj jednak powiedział to w tak bezpośredni, pozbawiony owijania w bawełnę, sposób, który tylko głupiec mógłby zlekceważyć. Fiodor zaniepokoił się słysząc przekaz Hersteina. Ten człowiek byłby świetnym aktorem, lecz on po prostu nie chciał przed nikim grać i łatwo orientowało się, kiedy mówił szczerze lub koloryzował. Powodów do niepokoju było sporo. Większość swoich pieniędzy inwestował Fiodor właśnie w papiery wartościowe mniejszych przedsiębiorstw, ponieważ te w konsekwencji potrafiły dać o wiele większy zysk niż państwowe obligacje czy pewne akcje potentatów. Zawsze wiązało się to ze znacznym ryzykiem, którego konsekwencje przyszło mu teraz ponieść.
- Może to tylko przejściowe kłopoty? - zapytał z nieco wymuszonym optymizmem Fiodor.
- Obawiam się, że to jednak początek bessy.
- Ta ostatnia poważniejsza operacja, którą zleciłem tydzień temu…
- Klęska, drogi panie – przerwał mu Herstein. – Powiem więcej: to katastrofa! Wstępnie oszacowałem, że stracił pan na tym około piętnastu tysięcy franków – ciągnął z niewzruszoną miną księgowego. – Udało mi się odzyskać raptem tysiąc trzysta z zainwestowanej sumy.
- Co z tymi ośmioma tysiącami rezerwy o której utworzenie pana prosiłem?
- Została włączona do nieudanej operacji.
- Jak to?!
- Sam pan polecił mi tak zrobić przed zakupem tamtych akcji.
Fiodor przypomniał sobie, że rzeczywiście tak było. Pocieszył się myślą o sporej liczbie swoich dłużników. Na pewno nie ma możliwości, ażeby w kilka feralnych chwil pozostał zupełnie bez pieniędzy.
- Jak wygląda obecna sytuacja udzielonych przeze mnie pożyczek?
Herstein wyciągnął księgę buchalteryjną ze swojej szarej, zupełnie nie pasującej do brązowej marynarki, teczki. Otworzył ją pewnym ruchem dłoni i sprawdził zapiski.
- Pańscy dłużnicy są winni w sumie tysiąc siedemset franków.
- Tylko tyle? Wydawało mi się, że to będzie przynajmniej trzy tysiące.
- Owszem; na taką kwotę pierwotnie wynosiły umowy. Pragnę jednak jeszcze panu przypomnieć… - Fiodor mógłby przysiąc, że zobaczył drwiący uśmieszek w kącikach jego wiecznie zaciśniętych ust. - …że za zgodą obydwu stron, kazał pan zmienić zapisy w umowach zawartych z artystami; mieli oddać nie pieniądze, lecz stworzone przez sobie prace.
- Przecież właśnie sztuka jest najpewniejszą inwestycją!
- W dzisiejszych czasach już nic nią nie jest. Poza tym sztuka ma to do sobie, że dopiero po latach zaczyna procentować. Na obecną chwilę nie mogę raczej powiedzieć, żeby na tym przesyconym rynku łatwo będzie można je sprzedać za korzystną cenę.
Fiodor już wiedział jak dużo stracił pieniędzy przez swoją niepohamowaną chęć szybkiego zapełnienia kiesy.
- Jestem, do jasnej cholery, najemnikiem, a nie kapitalistą! Przez te kilka lat sobie radziłeś i zlecone przeze mnie transakcje były zawsze mniej lub bardziej udane.
- To był okres hossy – zauważył Herstein. – Proszę się jednak nie martwić. Trzy tysiące franków powinno panu spokojnie wystarczyć do końca tego roku.
- A co będzie dalej? Lichwa to dość wolny sposób na pomnożenie kapitału.
- Jako pański makler mogę powiedzieć, że zawsze jakoś to będzie.
- W sumie ma pan rację. W Turynie musiałem się zadowalać mniejszymi kwotami.
- Cieszę się, że mogłem nieco pocieszyć. Cóż… – wstał z fotela. – Muszę nieco wcześniej dziś wyjść. Mógłbym przedtem zapytać: dlaczego zerwał pan współpracę z moim kuzynem?
- Z tym krawcem nazwiskiem Schneider?
Fiodor od urodzenia zdany był na korzystanie z krawieckich usług. Jego sylwetka sprawiała nieliche wyzwanie nawet najbardziej doświadczonym w swoim zawodzie rzemieślnikom.
- Tak.
- Ma niepewne dłonie. Kilka razy zdarzyło się, że wbił szpilkę w błonę moich skrzydeł. On chyba pije.
- Niemożliwe – powiedział z wyraźną nutą sprzeciwu Herstein. - To bardzo pobożny i pracowity człowiek. Ręczę za niego.
- Skoro tak, to niech wróci. Nie brał zbyt dużo, więc moja obecna sytuacja wymusza danie mu drugiej szansy.
Makler pożegnał się i opuścił mieszkanie. Fiodor siedział jeszcze dłuższą chwilę w fotelu sącząc whiskey. Po półgodzinnej bezczynności wstał z głośnym westchnięciem. Zaczął szykować się do wyjścia. W swoje wiecznie rozczochrane włosy wtarł dużą ilość brylantyny. Włożył szary surdut, lakierki oraz płaszcz. Przetarł kilkakrotnie piękny sygnet z rubinem na swojej prawej dłoni. Sprawdził, czy w kieszeni na piersi ma zegarek ze złotą dewizką, a następnie otworzył szufladę stojącego przy oknie sekretarzyka. Znajdował się w niej rewolwer typu LeMat, który Fiodor schował za pazuchą. Nigdy nie mógł być pewnym, co na jego widok strzeli do głowy przypadkowo napotkanym paryżanom.
Pozostawało już tylko wcisnąć na nos ciemne okulary, wziąć do ręki hebanową laseczkę z gałką i wylecieć z mieszkania przez otwarte okno.
Fiodor uwielbiał te wieczorne loty nad Paryżem. Czuł, jak poprawia mu się krążenie w rozprostowanych po tylu godzinach bezruchu skrzydłach. Po zmroku miasto wyglądało szczególnie pięknie. Widok świateł rozjaśniających tą plątaninę wielu dziesiątek ulic i uliczek robił na nim nieliche wrażenie, nawet pomimo tego, że to nie była jego pierwsza powietrzna eskapada w tym najsłynniejszym europejskim mieście. Utrzymywał cały czas odpowiednią wysokość, umożliwiającą mu zarazem podziwianie widoków oraz dającą gwarancję niewielkiej możliwości dostrzeżenia przez nieświadomych jego istnienia, spieszących do swoich łóżek, mieszkańców. Jego celem były jednak dzielnice, które nigdy nie zasypiały.

Sir. Alexander Howe czuł się wyjątkowo zmęczony. Złapał raptem kilka godzin snu w pokoju hotelowym, który wynajął podczas oczekiwania na pociąg w Calais. Podróż z Londynu była wyjątkowo uciążliwa, a on należał raczej do domatorów. Spojrzał na zegarek – była trzecia nad ranem. Właściwie jedynym powodem przez który jeszcze nie zasnął na obitym szkarłatnym pluszem siedzeniu swojego powozu była nieznośna świadomość, że jutro czekał go naprawdę stresujący dzień. Na jego barkach spoczęło odszukanie tego całego Cromwella i przekonanie go do współpracy. Wszystko to przez fanaberię lorda Laurence’a, który za wszelką cenę chciał, aby Cromwell mógł powrócić po tym wszystkim do Anglii. Howe przez chwilę pomyślał ze złością, że Laurence sam mógł tu sobie przyjechać i próbować przekabacać jedynego na świecie smokokrwistego. Niestety, sędziwy wiek tego dawnego bohatera wojennego poważnie utrudniał mu już dłuższe podróże.
Jak do tej pory, miał kilka okazji posłuchać co nieco o Winstonie Cromwellu. Podobno przez ostatnie lata nastawił się bardzo antybrytyjsko, więc wszelkie prośby mogły spełznąć na niczym.
Jest najemnikiem, a nie ma na tym świecie najemnika kręcącego nosem na pieniądze – pocieszał się tą myślą Howe. Wyjrzał przez okno, aby zawiesić na czymś klejące powieki.
To, co po chwili zobaczył sprawiło, że całkowicie zapomniał o swoim zmęczeniu. Przez szybę przejeżdżającego właśnie przez Rue des Acadias powozu zobaczył go i od razu poznał – skrzydła, ogon oraz wysoka sylwetka. – Cromwell zatrzymał się na chwilę, by w świetle gazowej latarni ulicznej móc zapalić cygaro.
- Stój! – krzyknął głośno Howe do stangreta, żeby ten mógł usłyszeć.
Fiodor kątem oka dostrzegł zatrzymujący się przed nim powóz. Po tych kilku upojnych godzinach spędzonych w domu publicznym na Placu Pigalle, postanowił wybrać rześki, nocny spacer zamiast krótkiego lotu do swojego mieszkania. Zaniepokoił się nieco widokiem tego wozu. Instynktownie sprawdził, czy ma za pazuchą rewolwer. Nie w smak mu było użerać się teraz z jakimikolwiek kłopotami - musiał liczyć się z tym, że właściciel pojazdu może nie mieć wobec niego przyjaznych zamiarów.
- Pan Cromwell! – zobaczył pulchnego, nieco już łysawego dżentelmena ściskającego w ręku melonik. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał większego zagrożenia, lecz w powozie mogliby się jeszcze czaić jego kumple, a Fiodor, w związku ze swoją nie do końca ludzką aparycją, narobił sobie wielu wrogów.
- Któż to o mnie pyta? – podszedł spokojnie, ale ciągle trzymał dłoń na broni.
- Nazywam się Alexander Howe. Reprezentuję Towarzystwo Królewskie.
- Brytyjczyk, tak? Czego pan ode mnie chce?
Howe westchnął głośno – pomimo chłodu kwietniowej nocy zrobiło mu się autentycznie gorąco z nerwów.
- To bardzo złożona i poufna sprawa – wyjaśnił nerwowo. – Czy moglibyśmy ją omówić w moim powozie?
Fiodor ostrożnie doszedł do drzwiczek pojazdu. Upewnił się, że nikogo więcej nie ma środku i skinął potwierdzająco głową do sir. Howe’a. Po chwili siedzieli naprzeciwko siebie w pędzącym paryskimi ulicami wozie.
Nazwisko tego pokracznego Anglika wydawało się Fiodorowi znajome.
- Howe… Howe… - mruczał do siebie, próbując sobie przypomnieć, gdzie je wcześniej słyszał. Udało mu się to dopiero po dłuższym momencie podczas którego współpasażer patrzył na niego z taką miną, jakby odnalazł jakiś wyjątkowo cenny skarb. – Czy nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Edwardem Howe’m?
- To mój stryj.
- Jak się miewa? Zdrowie mu dopisuje?
- Nie żyje od przeszło piętnastu lat. Znał go pan?
- „Znał” to stanowczo za dużo powiedziane. Widziałem go tylko raz, mając może ze trzy latka. Pański stryjek starał się określić mój gatunkowy rodowód - zajrzał do oczu, zębów, odciął pukiel włosów, pobrał nieco krwi oraz kawałek skóry do porównania. Nie było to bynajmniej dla mnie przyjemne przeżycie, gdyż przez całe badanie trząsłem się ze strachu jak pies. Pamiętam jeszcze, że to właśnie jego chyba najbardziej zaintrygował fakt mojego istnienia. Długo myślał z kogo tak naprawdę mogłem się zrodzić. Mój przybrany ojciec... tylko proszę się nie śmiać – zastrzegł groźnie. – Smok Niebiański imieniem Temeraire mówił mi, że to on przed laty rozpoznał jego gatunek Ach, zresztą… co ja będę po próżnicy gadał. Pan pewnie i tak zna moją historię.
Alexander Howe kiwnął głową. Badania nad tak zwaną „istotą smokokrwistą” stały się wręcz obsesją jego stryjka.
- Mam nadzieję, że nie uzna pan tego pytania za niegrzeczne… – sir. Howe’a już od dobrych kilku minut bardzo frapowała pewna formalna kwestia, a poruszenie przez Fiodora tematu bliskiego krewnego dodało mu nieco odwagi. – …ale skąd to całe dziwne nazwisko „Winston Cromwell”?
- Pewien oficerzyna, kiedy jeszcze mieszkałem w Anglii, zwykł mówić o mnie, że mam „cromwellowski charakter”. Do dzisiaj się zastanawiam, co miałbym mieć niby wspólnego z tym angielskim rewolucjonistą. Awiatorzy skrócili sobie tą frazę i zaczęli mówić po prostu per „Cromwell”. Od chwili wyjazdu na kontynent sam musiałem wyrabiać sobie dokumenty. Wcześniej robił to ten stary ramol, Will Laurence. Urzędnicy zwykle wymagają imienia i nazwiska, a w rubryce z tym drugim ten kretyn zawsze stawiał kreskę. Cromwell stał się więc później moim urzędowym nazwiskiem.
- A imię?
- Fiodor, czyli moje prawdziwe, pasowało do Cromwella jak pięść do nosa. Zapożyczyłem sobie więc drugie imię tego całego oficerka, który wymyślił „cromwellowski charakter” – wyjaśnił z przekąsem.
- Dlaczego drugie? – Howe był dość dociekliwy i nigdy nie zarzucał raz rozpoczętego tematu, co w jego profesji było akurat pozytywną cechą.
- Jonathan było dobre dla wioskowego głupka, a Winston zaś pasuje jak ulał. No, przynajmniej w moim osobisty odczuciu – dodał po chwili zastanowienia.
Pan Howe nieco ochłonął, kiedy zorientował się, że Fiodor nie chce go pożreć żywcem czy nawet zastrzelić z zimną krwią. Wzajemne wymienienie uprzejmości towarzyskich zdecydowanie poprawiło napiętą wcześniej atmosferę. Howe postanowił wtajemniczyć Fiodora w meritum sprawy/
- Niech mi pan teraz powie, panie Cromwell, czy wierzy w siły wyższe, których istnienie mogłoby okazać się sprzeczne z rozumem?
Zaskoczyło go to pytanie. Szczerze mówiąc spodziewałby się o tak późnej porze wszystkiego prócz rozważań religijnych.
Pomimo tego, że sam wychowywał się w Wielkiej Brytanii, nigdy nie został chrześcijaninem.
Był ateistą całkowicie zaprzeczającym istnieniu Boga czy jakiejkolwiek innej istoty wyższej.
Zresztą, jako człowiek niepełnej krwi nie mógłby formalnie przyjąć żadnego wyznania.
Czy widziano kiedyś smoka – chrześcijanina albo smoka – muzułmanina? Nigdy. To prędzej one same w dalekich azjatyckich krainach były przedmiotem kultu. W religii chrześcijańskiej smoka uważano za symbol zła. Cóż w takim razie miał począć smokokrwisty?
Pewnego razu usłyszał, że Kościół katolicki przez jeden dzień w roku, święci francuskie smoki oraz ich załogi. Zastanawiał się na pożytkiem tej całej szopki. Czy ten szarlatański obrzęd pokropku uchronił kogoś od kul?
- Znaczy się w Boga, dusze i cuda? Nie! Oczywiście, że nie, do cholery! Co to za w ogóle pytanie?!
Howe wiedział już, że wyjaśnienie całej sprawy może być trudniejszym niż się do tej pory spodziewał.
Niech to licho… – pomyślał. – …ale skoro premier nam uwierzył, to ta gadzina nie powinna stanowić większego wyzwania.
- Jak już zapewne mówiłem, reprezentuję Towarzystwo Królewskie – rzekł z nieukrywaną dumą Howe.
- A czymże się pan w nim konkretnie zajmuje? – przerwał mu Fiodor, który nie znosił tego typu samochwalstwa tak zresztą charakterystycznego dla angielskiej arystokracji.
- Nadzoruję jego sprawy, które ze względu na swój charakter nie powinny nigdy w całości ujrzeć światła dziennego.
- Jak mniemam, według pana, mam z nimi coś wspólnego?
- Raczej dopiero będzie pan miał – kiwnął głową Howe. – Przejdziemy jednak do sedna dopiero wtedy, kiedy przyrzeknie pan, że to co teraz będzie tu powiedziane nie wyjdzie spoza tego pojazdu.
- Daję moje słowo honoru. Czy to wystarczająco satysfakcjonujące dla pana?
- Tak. Chociaż zwykle na podobne przypadki noszę ze sobą Pismo Święte, lecz skoro jest pan ateistą, to raczej przysięga na nie byłaby pozbawiona większego sensu obrazoburczością.
- Do rzeczy, panie Howe – Fiodor zaczął się niecierpliwić.
Jego rozmówca wziął głęboki oddech.
- Otóż od kilku lat, Towarzystwo Królewskie prowadzi specjalne, utajnione ekspedycje archeologiczne do krajów, które mogłyby mieć odmienne zdanie co do kwestii ich zasadności lub miałyby obiekcje w sprawie przewiezienia znalezisk na dalsze badania do Londynu – Howe dukał to takim pompatycznym tonem od którego Fiodora zaczęło wręcz mdlić. – Jedna z nich, wysłana przed pięcioma laty do Chin w górny rejon Żółtej Rzeki, dokonała odkrycia nie bez kozery nazywanego w naszych kręgach wielkim.
- Co takiego znaleźli?
- Coś, co do tej pory pojawiało się tylko w starożytnych, bardzo mało znanych samym Chińczykom, a co dopiero Europejczykom, legendach – Nín Quánshì, podziemne miasto wzniesione przez pierwszego cesarza, Qin Shi Huanga.
- Czytałem, że zjednoczył ten kraj mieczem i zainicjował budowę Wielkiego Muru, lecz pierwszy raz słyszę, jakoby do jego spuścizny należało również stworzenie podziemnego miasta.
- Osoby chcące przed laty zatuszować fakt jego istnienia miały ku temu kilka dobrych powodów o których zaraz opowiem. Jedenaście lat temu, na terenie innych wykopalisk, odnaleźliśmy kamienne tablice zawierające zbliżoną lokalizację legendarnego Nín Quánshì. Wysłana na poszukiwania ekspedycja odniosła pełen sukces – odkopano wejście oraz kilka pierwszych komnat w których znaleziono pisma będące kolejnym rewolucyjnym odkryciem. Wspominały one o Dingu Dusz umieszczonym właśnie gdzieś w samym Nín Quánshì.
- Co to jest?
- Sam ding to rodzaj rytualnego naczynia wykonywanego zwykle z brązu. Używało się ich do obrzędów kultu przodków. Ding Dusz jest zaś czymś więcej – to artefakt pozwalający kontrolować ludzką duszę. Qin Shi Huang stworzył go po to, aby jego potomkowie mogli na wieki władać, niezdolną do jakiegokolwiek oporu, ludnością Chin - ludźmi zamkniętymi w więzieniu własnych głów.
Fiodor spojrzał na Howe jak na szaleńca. Nie mógł być on pijany, ponieważ nie wyczuwało się od niego nawet słabej woni alkoholu. Ten człowiek chyba naprawdę święcie wierzył w to, co przed chwilą powiedział.
- Nie znoszę, kiedy ktoś sobie ze mnie kpi, panie Howe! – rzucił poirytowany. – To banialuki!
- Można w to wierzyć albo nie. W każdym bądź razie niezbitym pozostaje fakt, że o Dingu Dusz wspominają odnalezione w Nín Quánshì księgi. Czy moglibyśmy wrócić do sprawy?
- Tak, proszę kontynuować.
- Struktura architektoniczna miasta zachowała się w dość dobrym stanie, lecz wiele korytarzy wymagało usunięcia uniemożliwiających przejście zwałów ziemi i gruzów. Pochłonęło to kilka lat, lecz wielu uczestnikom sił dodawała wiara w rychłe odnalezienie, ukrytego w którejś z dalszych komnat, Dingu Dusz. Stacjonowali w dziczy, ale kilka należących do ekspedycji smoków kurierskich regularnie, co kilka miesięcy, przywoziło im zapasy. Niestety, od pół roku nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Wysłaliśmy własnych kurierów, ale ci zaginęli.
- Chce pan zatem, aby ja i moi ludzie udali się do Chin i sprawdzili sytuację?
- Owszem.
- Wydawało mi się, że podobne sprawy należą zwykle do kompetencji armii.
- Tak by zapewne było w jakimś mniejszym kraju, lecz Chiny to zupełnie co innego. Konflikt o handel naszymi towarami wciąż tam trwa. Szanse na to, że Chińczycy dotrzymają zobowiązań z Tianjinu są niewielkie i nie chcielibyśmy ich jeszcze pogarszać. Przemarsz oddziału interweniującego w obecnej sytuacji zostałby uznany za prowokację.
- Zatem potrzebujecie przykrywki?
- Proszę pozwolić wprowadzić się w szczegóły planu, panie Cromwell – powiedział sucho Howe. – Cała wyprawa będzie mieć dwóch dowódców: pana i Christophera Laurence’a. Prócz oddziału zwerbowanych najemników, będzie w niej jeszcze uczestniczyć smok Temeraire, którego pan Laurence jest kapitanem oraz tragarze. Plan zakłada, że do Nín Quánshì dotrzecie z Kantonu wszyscy razem drogą lądową. Kiedy znajdziecie się już na miejscu wykopalisk, to waszym nowym zadaniem stanie się rozpoczęcie ewakuacji ekipy archeologów oraz pozostałych znalezisk, gdyż dwa lata temu odkryliśmy tam dość zasobny skarbiec. Co do samego ewentualnie odnalezionego Dingu Dusz, to zajmie się nim kapitan Laurence. Poleci na smoku wraz z artefaktem i kierownikami wyprawy do najbezpieczniejszej brytyjskiej placówki. Czy pan mnie słucha?
Fiodor, od momentu w którym usłyszał imię Temeraire’a oraz nazwisko Laurence’a, przestał skupiać swoją uwagę na rozmówcy. Teraz już wiedział, dlaczego to akurat jemu Anglia zdecydowała się zaproponować udział w tej misji. Palce maczał w tym zapewne stary Will, a Temeraire z pewnością robił wszystko, co mógł robić smok, aby otrzymać przydział i kolejny raz zobaczyć ukochane Chiny. Poza tym, Chińczycy będą mieli w razie czego opory, aby otworzyć ogień do Niebiańskiego.
- Och, przepraszam… – powiedział. – …zamyśliłem się. Czy mógłby pan powtórzyć?
Howe jeszcze raz powtórzył mu cały planowany przebieg ekspedycji. Fiodor wiedział już, że czeka go spotkanie z przeszłością.
- Czy zgodzi się pan objąć część odpowiedzialności za wyprawę?
- Tak, panie Howe. Jest jednak pewna drobna kwestia, którą musimy jeszcze omówić – otóż ja nie mam zwyczaju pracować za darmo.
- W Londynie rozpiszemy stosowny kontrakt.
- Ach, stary Londyn – mruknął podejrzliwie Fiodor. – Naprawdę nie zakujecie mnie w kajdany, kiedy tam przyjadę?
- Udzielono panu warunkowej amnestii. Wszelkie obawy dotyczące aresztowania są teraz bezzasadne.
- Mimo to chciałbym już teraz wiedzieć jak Jej Królewska Mość zamierza mnie wynagrodzić.
Pan Howe zrobił taką minę, jakby uderzono go w twarz. Nikt wprawdzie oficjalnie nie udzielił mu żadnego pełnomocnictwa w sprawie negocjacji, lecz w tym momencie musiał przystąpić do targów z niecierpliwym najemnikiem.
- Jestem otwarty na pańskie rozsądne propozycję.
- Dwadzieścia pięć tysięcy funtów – wymienił swoją cenę Fiodor.
- Stanowczo za dużo, drogi panie. Osiemnaście to wystarczająco hojne wynagrodzenie za półtoraroczną wyprawę.
- Nie ma mowy, ale mogę zbić do dwudziestu trzech.
- Dwadzieścia tysięcy to maksimum naszych możliwości finansowych.
- Dobrze, przyjmuję pańską propozycję - powiedział z aprobatą Fiodor. – Jednakże pod warunkiem, że zostanie ona pomnożona przez pięć…
- Co?! Milion funtów?! – wycedził Howe. – Jakimże to prawem?
- Nigdy nie pracuję sam - ciągnął niewzruszony. – Reszta towarzyszących mi kondotierów również musi zostać wynagrodzona.
- To już nie pańskie zmartwienie, pokryjemy wszystkie koszty związane z najętymi na miejscu ludźmi.
- Źle mnie pan zrozumiał, nie chodzi mi o szeregowych najemników, lecz oficerów.
- Oficerów? - zdziwił się Howe.
- Moich przyjaciół z którymi zjadło się w przeszłości niejedną beczkę soli. Byłoby niesprawiedliwie, gdyby otrzymali mniej. Proszę nie protestować… - Fiodor podniósł rękę, kiedy Howe chciał coś powiedzieć. – To nie podlega żadnej dyskusji. Albo oni ze mną, albo nikt.
Sir. Howe zbaraniał, lecz po chwili zmusił się do milczącego kiwnięcia głową, jednocześnie cały czas usilnie myśląc, co powie postawionym wyżej od siebie.
- To chyba byłoby wszystko. Stawię się w Londynie na początku maja, wysyłając panu przedtem telegram – powiedział Fiodor, a następnie kazał zatrzymać powóz.
Howe siedział przez ostatnie kilka minut z miną taką, jakby zobaczył chwilę temu ducha, jednakże kiedy najemnik pożegnał się krótkim słowem i wysiadł, zawołał za nim:
- Proszę się mieć na baczności, panie Cromwell! Mamy wielu wrogów, którzy nie cofnęliby się przed niczym, aby zdobyć Ding Dusz. Jeśli on faktycznie istnieje i posiada nadnaturalne właściwości, to niech Bóg się nad nami zmiłuje jeśli dostanie go w swoje brudne łapy ktoś zepsuty. Wprawdzie oficjalnie wiedzą o nim tylko pan, Laurence, premier Temple i ja, lecz nie możemy wykluczyć również osób przez nas niepożądanych.
Fiodor wrócił do domu i położył się spać. W jego głowie kłębiły się wciąż jednak myśli związane z Temerairem, Laurencem, Dingiem Dusz i ekspedycją do Chin. Zasnął dopiero o szóstej rano.

Następnego dnia zaczął pisać korespondencję do swoich przyjaciół w której wyłożył całą kwestię przyszłej wyprawy i zaproponował wzięcie w niej udziału. Listy mieli otrzymać ci z kondotierów, którzy mieszkali poza Paryżem – Józef Karpiński w Genewie oraz bracia Satarowie ze Stambułu. Eugène Pourbaix zajmował mieszkanie w domu leżącym zaledwie kilka przecznic dalej od kamienicy Fiodora, więc można było z nim wszystko omówić podczas kolejnej wizyty. Propozycja spotkała się z pełną aprobatą pana Pourbaix, który ostatnimi czasy narzekał na brak pieniędzy, ponieważ prowadził jeszcze bardziej wystawne życie niż Fiodor. Poza tym jemu również towarzyszył przesyt spokojną paryską egzystencją. W ciągu następnych dni przyszła ze Szwajcarii odpowiedź Karpińskiego potwierdzająca jego zamiar wzięcia udziału w ekspedycji do Chin. Jednakże, Fiodor od niemal już dwóch tygodni nie otrzymał żadnego listu od rodzeństwa Satarów, a powoli zbliżał się maj w początkach którego musieli zjawić się w Londynie. Postanowiono więc wysłać telegram do Stambułu, w którym to bracia od kilku lat prowadzili własną kawiarnię, zawiadamiający ich o zamiarze przybycia Fiodora chcącego osobiście opowiedzieć im o całej sprawie. Prócz niego, w podróż do Turcji, miał się z nim jeszcze udać Pourbaix oraz, oczekujący w Szwajcarii, Karpiński.
Fiodor i Pourbaix, wczesnym rankiem, wsiedli w pociąg wyruszający z paryskiego dworca Gare du Nord do Genewy.
- Jedziemy pierwszą klasą? – zapytał zdziwiony Pourbaix, kiedy zajęli miejsca w wyłożonym mahoniem przedziale z dwoma komfortowymi, aksamitnymi kanapami naprzeciwko siebie.
- Nie zawracaj sobie tym głowy – odrzekł Fiodor. - Już ja zadbam o to, żeby Jej Królewska Mość pokryła wszystkie wydatki związane z podróżą – Poza tym sam dobrze wiesz, jak nie cierpię zamieszania wokół własnej osoby, a w wagonach pierwszej klasy nie natkniemy na zbyt wielu podróżnych.
Pourbaix przyznał mu w krótkich słowach rację. Ściągnął z siebie jesionkę, a następnie zajął miejsce przy oknie. Fiodor także powiesił swój płaszcz – wyjątkowo długą, niemodną opończę podróżną z kapturem. Pozwalała mu ona zakryć zarówno skrzydła jak i ogon, dzięki czemu przypadkowo napotkani ludzie nie czynili zamieszania na jego widok. Mimo to, niezmiernie upodabniała go ona przy okazji do mnicha sprawiając, że niejeden już odwrócił się widząc przechodzącego obok niego w tym stroju Fiodora.
Zasiadł na kanapie naprzeciwko Pourbaix’a – czterdziestokilkuletniego mężczyzny z wyjątkowo gładką jak na swój wiek twarzą sprawiającą wrażenie nigdy nieskalanej przez jakikolwiek zarost. Schludnie przystrzyżone blond włosy tworzyły szpiczastą grzywkę zakrywającą czoło. Pourbaix wydawał się być, w przeciwieństwie do Fiodora, urodzonym mieszczaninem, kwintesencją paryskiej klasy średniej. To były jednak tylko pozory – Eugène Pourbaix wykazywał się wyjątkową skutecznością na polu bitwy, zadając przebiegłe uderzenia niczego niespodziewającym się przeciwnikom z iście francuską finezją z której zresztą słynął. W rzeczywistości skrupulatnie dawkował swoją elokwencję zasługującym na to osobom, stosując przy tym brak jakichkolwiek dżentelmeńskich gestów wobec przeciwników.
W przeszłości stało się to dla niego zgubą. Jako młody porucznik, przypadkowo zabił w karczemnej bójce jakiegoś amanta romansującego z jego żoną. Chcąc uniknąć skazania – uciekł do Szwajcarii, gdzie później poznał Fiodora. Walczył u jego boku w Italii oraz, w pierwszych miesiącach, na Półwyspie Krymskim. Po zakończeniu wojny z Rosją, Francja udzieliła mu, podobnie jak Fiodorowi, amnestii. Nigdy nie odzyskał jednak dawnej pozycji w armii. Nadal pozostając z żoną w separacji, rzucił się w wir nocnych przygód. Absynt i kurtyzana stanowiły od kilku lat jego ulubione połączenie. Fiodor pomyślał, że odpoczynek od takiego życia bardzo dobrze im obu zrobi.
Pociąg tymczasem wyruszył ze stacji. Za oknem powoli przewijał się przygnębiający, szary obraz paryskich dzielnic robotniczych. Po kilkunastu minutach ustąpił on widokom pól uprawnych i lasów przerywanych, od czasu do czasu, jakąś plantacją tytoniu lub winorośli.
Podróż do Genewy upłynęła na rozmowie o rzeczach nieistotnych z pominięciem aktualnej polityki – woleli oszczędzić sobie tego tematu przed spotkaniem z Karpińskim, który zadręczał nim każdego, kto chciał go słuchać.
- Pieniądze pieniędzmi, ale wydawało mi się, że nie cierpisz angoli – powiedział Pourbaix. - Pamiętasz wojnę z carem przed kilkoma laty? Musieliśmy się rozdzielić, bo jako wyszkolony awiator, dostałeś przydział na jednego z tych smoków rasy Chanson-de-Guerre.
- Tak. Wspierałem angielskie siły na Krymie.
- Słyszałem, że wdałeś się właśnie wtedy w konflikt z jakimś angielskim pułkownikiem. Podobno powędrowała na ciebie skarga aż do samego Paryża.
Fiodor, przypominając sobie tamto wydarzenie, parsknął serdecznym śmiechem.
- Brutus, ten smok na którym służyłem, miał chyba zapisaną w naturze nienawiść do wszystkiego co angielskie. Przelatywaliśmy nad maszerującym brytyjskim regimentem. Po drodze wypiłem sporo grzanego wina, więc powiedziałem mu, aby na chwile wylądował przy najbliższym lasku. On mi na to odrzekł, że nie muszę się krępować i sam… opróżnił pęcherz prosto na głowy Anglików. Pozwoliłem sobie na taką samą psotę, ponieważ nie przydzielono nam jeszcze załogi powietrznej. Chociaż muszę przyznać, że nie mogłem się niestety z nim równać w precyzji trafiania czerwonych mundurów. Mimo to, dowodzący tamtymi siłami pułkownik Coombs strasznie się wściekł i doniósł na mnie francuskiej generalicji. Chwała mu za to, bo chyba ten incydent bardziej przesądził o nadaniu nam amnestii niż fakt, że byłem jednym z awiatorów, który zdobyli Sewastopol. Ktoś doniósł mi o grupowym rechocie w siedzibie sztabu po odczytaniu treści owej skargi.
- Jesteś pewien, że nie chcą cię teraz zwabić do Anglii tylko po to… abyś stanął za ten… czyn przed… przed… sądem?! – Pourbaix dławił się ze śmiechu.
- Nie wydaje mi się. Jeśli jednak spotkam pułkownika Coombsa i będzie miał do mnie jakieś pretensje, to chętnie je z nim omówię. Choćby i za pomocą szabli! – dodał już mniej weselszym tonem Fiodor.
Na genewskim dworcu zjawili się dopiero koło północy. W wagonie jadącego do Wiednia pociągu czekał na nich Józef Karpiński – barczysty jegomość z iście sarmackim wąsem i krzaczastymi brwiami. Dudniący głos oraz niechęć do wylewania za kołnierz sprawiały, że Fiodorowi w jego wyglądzie brakowało już tylko kontusza.
Odpowiedz
#2
regulamin:

Cytat:h. Umieszczać można jedynie sformatowany tekst w formie postów. Niedozwolone jest zamieszczanie linków do prac znajdujących się w innych serwisach, czy linków do dokumentów zewnętrznych (np. PDF).
Don't get too close
It's dark inside
It's where my demons hide...


"The Edge... there is no honest way to explain it because the only people who really know where it is are the ones who have gone over."
Odpowiedz
#3
Karpiński przez większość swojego życia mieszkał w Warszawie. Już w młodości wykazywał patriotyczne poglądy za które usuwano go z kilku szkół. Jego narodowowyzwoleńcza działalność radykalizowała się wraz z wiekiem. Za udział w antycarskim spisku groziło mu zesłanie na Syberię, lecz w ostatniej chwili uciekł przez Austrię do Szwajcarii, gdzie rozpoczął pracę jako buchalter w jednym z genewskich przedsiębiorstw. Przesyłał zarobione w ten sposób pieniądze swojej żonie i dzieciom, których pozostawił w Królestwie Polskim. Na emigracji nie wyzbył się jednak swoich przekonań – nawiązał kontakty z polskimi organizacjami emigracyjnymi działającymi w Europie Zachodniej.
Po przywitaniu się, Fiodor nie omieszkał go nieco ironicznie zapytać:
- Zastawia mnie, co w końcu z tym powstaniem o którym ciągle tak gadasz?
Karpiński odchrząknął i wyrecytował niczym szeregowiec spytany przez oficera:
- W obecnej sytuacji jesteśmy już pewni, że wybuchnie w przeciągu najbliższych pięciu lat. Środowisko emigracyjne przez cały czas gromadzi niezbędne fundusze do udzielenia mu pomocy.
Fiodor zaczął żałować, że zadał to pytanie. Przez pierwszą godzinę podróży Karpiński bezustannie tylko utyskiwał na kongres wiedeński, cara oraz „zobojętnienie zachodnich mocarstw na sprawę polską”. Później jednak, Pourbaix wyciągnął talię kart i zaproponował mu rozegranie kilku partyjek wista. Fiodor nie miał najmniejszej ochoty na grę. Zwinął się w kłębek w kącie wagonu i zasnął zastanawiając się od niechcenia, czy Karpiński większość z zarobionej przez siebie sumy przeznaczy na dotowanie potencjalnego powstania zamiast sprowadzić swoją rodzinę do Genewy i zapomnieć o przeszłości.
W Wiedniu czekała ich kolejna przesiadka. Tym razem na pociąg jadący do Budapesztu. Przez cały czas podróży cieszyli się komfortowymi przedziałami w wagonach pierwszej klasy. Obsługa pociągu praktycznie się u nich nie zjawiała, zaś przygranicznym celnikom podawano dokumenty przez drzwi nie wpuszczając ich bezpośrednio do przedziału. Nieliczne protesty skutecznie uciszał bilecik bankowy wciśnięty w rękę któremuś z żołnierzy przez Pourbaix’a.
Fiodor właściwie cały czas spał, a w chwilach wolnych od drzemki przysłuchiwał się z zamkniętymi oczami rozmowie kamratów o wyprawie do dalekich, tak mało znanych większości Europejczyków, Chin. Ze zdziwieniem zanotował w pamięci fakt, że Karpiński pomimo swoich braków w wykształceniu spowodowanych wilczym biletem, który otrzymał na wszystkie średnie szkoły w Królestwie Polskim, tak dużo wie o tym egzotycznym kraju.
Pomimo wielu kłótni i wzajemnych animozji, Fiodor potrafił docenić umiejętności Karpińskiego. Nurtowało go jeszcze, czy nie powinien powiedzieć swoim towarzyszom o Dingu Dusz. Do tej pory dostosował się do prośby pana Alexandra Howe’a, lecz coraz bardziej kusiło go, by wszystko im przekazać. W końcu oni też biorą udział w tej eskapadzie, więc mają prawo znać nawet jej tajemnice.

Przy akompaniamencie głośnego pisku kół, pociąg zatrzymał się wybudzając z letargu Karpińskiego. Ten ziewnął głośno, przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po przedziale. Pourbaix drzemał oparty o swoją jesionkę, a zajmujący prawie całą prawą kanapę Fiodor głośno pochrapywał. Rzucił okiem na zegarek – była trzecia w nocy. Podniósł się z siedzenia i wyjrzał przez okno. Nie zobaczył żadnych stacyjnych świateł migających wśród ciemności.
Musimy być gdzieś w Karpatach, na jakimś przejściu granicznym z Turcją. Jak Bóg da, to jutro wieczorem dotrzemy do Stambułu – pomyślał.
Postanowił trochę rozprostować ścierpnięte nogi przechadzając się po korytarzu. Opuścił przedział. Zdziwiło go, że konduktor zgasił na korytarzu lampy. Zatrzymał się na chwilę, aby zapalić cygaro. Ułamek sekundy później, leżał już nieprzytomny na podłodze z ogromnym guzem. Ktoś zdradliwym ciosem w potylicę pozbawił go świadomości.
Fiodora wybudziły ze snu odgłosy kojarzące się z wyjątkowo nachalnym szuraniem i tupaniem. Nie otworzył jednak od razu oczu myśląc, że to któryś z jego towarzyszy łazi po nocy. Usłyszał słowa w jakimś niezrozumiałym języku.
- Dokumenty są w płaszczu i powiedz tym celnikom, żeby się na mnie nie gapili jak na jakiś zoologiczny okaz – warknął Fiodor chcąc przewrócić się na drugi bok.
Mocny, prymitywny cios w żuchwę natychmiast zmusił go do zmiany wcześniejszego zamiaru. Otworzył oczy i zobaczył wysokiego blondyna z głupim uśmieszkiem na ustach, szykującego się już do zadania kolejnego uderzenia. Fiodor uchylił się przed pięścią napastnika. Kątem oka dostrzegł, że Pourbaix walczy z innym bandytą próbującym wykręcić mu rękę. Poczuł słonawy smak swojej krwi – zęby pod wpływem ciosu lekko uszkodziły mu język. Spowodowało to jednak u niego dziką determinację do rewanżu. Uderzył w twarz blondwłosego dryblasa, który zachwiał się i upadając chwycił nogi Fiodora, chcąc go przewrócić. Ten szybko wyrwał goleń z uścisku. Jego but z przeraźliwą siłą kopnięcia opadł na twarz zbira, która zalała się krwią. Drugi bandzior, widząc żałosne położenie swojego kompana, przestał mocować się z Pourbaix’em . Wyciągnął nóż i runął na niespodziewającego się w tym momencie ataku Fiodora. W ostatniej chwili przed śmiercią uratował go Pourbaix chwytając nożownika za ramiona. Mała finka tylko groźnie świsnęła Fiodorowi nad uchem. Złapał dzierżącą broń rękę swojego niedoszłego zabójcy. Zaczęli się siłować – Fiodor chciał wyrwać mu ostrze, zaś zbir dłoń z metalowego uścisku pięści smokokrwistego. Moment później ręka bandziora ustąpiła i Fiodor już trzymał finkę. Mężczyzna krzyknął coś niezrozumiałego. Niczym piskorz wyślizgnął się Pourbaix’owi i pchnął go na okno, które pękło z głośnym brzękiem. Przyparty do muru napastnik, w akcie desperacji, rzucił się na zaskoczonego Fiodora pragnąc uciec z przedziału. Upadli na jasnozielony dywanik na którym, w następnej chwili, pojawiły się czerwone ślady posoki – bandyta nadział się na własny nóż. Fiodor nie zdążył opuścić ostrza.
- Nie żyją – mruknął bez większego żalu. – Gdzie jest Karpiński?!
- Na korytarzu! – Pourbaix szybkim krokiem podszedł do nieprzytomnego Polaka i sprawdził jego stan. – Porządnie go zdzielili w łeb, ale zaraz powinien dojść do siebie.
Fiodor w tym czasie zajęty był już jednak przeszukiwaniem martwych zbirów. Jedyną rzeczą, wyjaśniającą ten niespodziewany atak była krótka, pospiesznie napisana, wiadomość w której ktoś wyraźnie domaga się głowy jego oraz każdej podróżującej z nim osoby. Liścik opatrzono parafką: F.S.
- Lepiej pozbądźmy się tych trupów i wynośmy się stąd, zanim ktoś nas o to wszystko oskarży – podjął szybką decyzję Fiodor.
Ciała zamachowców zostały wyrzucone przez rozbite okno, lampy zgaszone, a drzwi zamknięte.
Pół godziny później pociąg znów pędził przez bałkańskie bezdroża. Trójka kompanów siedziała w wagonie na końcu składu. Fiodor podał Karpińskiemu swoją piersiówkę, aby ten mógł ją sobie przyłożyć do głowy – chłód metalu łagodził nieprzyjemny ból w stłuczonej potylicy. Ten jednak przedtem pociągnął z niej zdrowo nie pytając właściciela o zdanie.
- Co to za obrzydlistwo, do jasnej cholery?! – wypluł gwałtownie płyn na podłogę.
- Grog Nelsona – odpowiedział obojętnie Fiodor nie odrywając wzroku od podejrzanej wiadomości, którą wciąż trzymał w ręku.
- Co takiego?!
- Absynt z kurczęcą krwią.
Karpiński zrobił nietęgą minę. Łakomstwo sprawiło, że zapomniał o jednej z najważniejszych zasad wśród najemników w oddziale Fiodora – nigdy nie pić z jego osobistej piersiówki. Zwykle znajdowały się niej napoje, które zdecydowanie nie mieściły się w gustach zwykłych ludzi.
- Paskudne rozcięcie – Fiodor spojrzał na przewiązaną chusteczką lewą dłoń Pourbaix’a, która nieco przesiąkła już krwią. W czasie szamotaniny, szkło z rozbitego okna porządnie poharatało mu palce.
- Głupstwo – mruknął grobowym głosem Francuz wzruszając ramionami.
Fiodor piąty raz przestudiował podejrzany liścik. Był napisany po niemiecku. Stanowiło to drobną, jednakże mało pewną wskazówkę odnośne narodowości nadawcy. Tajemnicze inicjały F.S. zupełnie nic mu nie mówiły. Spytał o nie kompanów, ale ci również nie potrafili udzielić mu żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, chociaż kiedy Pourbaix otrzymał anonim do rąk, to stwierdził po charakterze pisma, że być może napisała go kobieta.
- Od tej pory musimy mieć się w podróży na baczności. Wystawimy warty. Ktoś, kto zlecił ten atak z pewnością szybko się dowie o jego niepowodzeniu. Karpiński, ty obejmujesz pierwszą. Obudzisz mnie za półtorej godziny.
- Dobrze – mruknął bez entuzjazmu Karpiński. Był śpiący i jedyne o czym teraz marzył, to móc położyć się w wygodnym łóżku z puchową pierzyną oraz dużą poduszką.
Fiodor ponownie zwinął się w kłębek, aby zapaść w niespokojny sen.

Bezchmurna wieczorna pogoda w subtelny sposób, niczym delikatny makijaż u kobiety, podkreślała piękno miasta leżącego nad wodami Złotego Rogu. Jasne światło księżyca odbijało się w czarnej toni wijącego się niczym wąż Bosforu. Piękno cieśniny było jednak niczym przy przepychu miasta, który Fiodor zobaczył z powietrza. Wysokie minarety, wspaniałe marmurowe kopuły meczetów oraz setki terakotowych dachów ściśniętych obok siebie domów tworzyły barwną mozaikę stolicy dawnego imperium Osmanów. Monumentalna, górująca nad wszystkimi innymi budowlami, Hagia Sophia sprawiała wrażenie klejnotu w koronie .Taki widok potrafił zachwycić nawet kogoś tak pozbawionego duszy romantyka jak nasz bohater. Fiodor wiedział, że nie powinien wybierać tak wczesnej pory na powietrzną eskapadę, lecz nie potrafił oprzeć się pokusie rozprostowania po długiej podróży skrzydeł oraz zobaczenia po raz kolejny Stambułu z tej perspektywy. Nie była to bynajmniej jego pierwsza wizyta; spędził już w dawnym Konstantynopolu kilka miesięcy zaraz po zakończeniu ostatniej wojny Turcji z Rosją oraz tydzień podczas gościny u Satarów przed rokiem.
Kilka ciekawskich smoków przenoszących ładunki z jednego brzegu Bosforu na drugi zauważyło go w powietrzu. Zwykle wszystkie reagowały na jego obecność bardzo pozytywnie, lecz w tym momencie Fiodor nie miał zbyt wielkich możliwości do pogawędki z nimi, ponieważ jego turecki kulał na obie nogi. Wykonał jeszcze kilka pętli nad cieśniną i dołączył do swoich towarzyszy przechodzących właśnie przez Most Galata na azjatycką część miasta.
Pomimo tego, że nie było na nim teraz zbyt wielu ludzi, Fiodor szybko założył swoją długą opończę z kapturem podaną mu przez Pourbaix’a. Ich bagaż miał zostać przewieziony do Satarów dorożką, ale sami, za namową będącego tu pierwszy raz Karpińskiego oraz chcącego odświeżyć wspomnienia Fiodora, wybrali się na długi spacer z dworca kolejowego. Przejeżdżające przez wybrukowany kocimi łbami Most Galata wozy miały różne ładunki; począwszy od worków aromatycznych przypraw aż po beczki wypełnione nieczystościami. Nosom kondotierów nie dane było jednak długo odpocząć. Po przebiciu się przez tłumek około kilkunastu okupujących wybrzeże drobnych kupców, którzy oferowali przyjezdnym głównie daktyle i dywany, wkroczyli do jednej z najbiedniejszych w tej okolicy stambulskich dzielnic. Fetor ścieków wydobywający się z nieszczelnego rynsztoka wprost unosił się nad wąskimi uliczkami niczym rozgrzane powietrze w upalny dzień. W zaułkach siedzieli obdarci nędzarze stanowiący ścisłe dno stambulskiego społeczeństwa. Wychudzone ciała trawił głód, gruźlica oraz dżuma. Gdzieś w oddali rozległy się krzyki kamienowanej kobiety – kolejnej ofiary bezdusznego prawa szarijatu.
Pospiesznie przeszli przez to ziemskie piekło i znaleźli się w rejonie, który można już było nazwać zarówno skromnym czy niezadbanym, lecz na pewno nie śmierdzącym slumsem.
Odnalezienie herbaciarni w tym gąszczu tak podobnych do siebie wąskich domów zajęło im dobre pół godziny. W końcu dotarli do swojego celu, którym był lokal braci Satarów.
Na pierwszy rzut oka - przybytek nader typowy dla Stambułu; niewielkich rozmiarów, dosyć zadymione, pomieszczenie w przyziemiu. Podłogę wyściełały tradycyjne tureckie dywany na których zasiadali goście, czyli wyłącznie mężczyźni lubiący po wyczerpującym dniu pracy odpocząć, delektując się miętową herbatą i aromatyzowanym tytoniem – w owych czasach pojawienie się w takim miejscu kobiety uchodziło co najmniej za obyczajowy skandal. Na specjalnych podstawach stały pokaźnych rozmiarów szisze, a samowary z gorącą wodą zajmowały niskie, okrągłe stoliki stanowiące jedyny w pomieszczeniu rodzaj mebli. Szkarłat ciężkich atłasowych kotar kontrastowała z szarością ścian. Aromatyczny dym wprawiał zmysły nowoprzybyłych w stan błogości. Herbaciarnia sprawiała wrażenie nie jednego z dziesiątek podobnych w tym mieście lokalików, lecz wnętrza sułtańskiego pałacu niczym w „Baśniach z tysiąca i jednej nocy” , które były jedną z ulubionych książek Temeraire’a tak chętnie czytaną mu niegdyś wieczorami przez Fiodora.
Bracia Satarowie nie należeli do ludzi, których życie było usłane różami. Ojciec był jednostką skrupulatnie podporządkowującą Koranowi każdą sferę swojego życia. Przez wiele lat piastował stanowisko szanowanego imama. Jego fanatyzm religijny stał się jednak przyczyną nieszczęścia, które ostatecznie zniszczyło mu życie – wiedziony atakiem świętej zazdrości o żonę, ubzdurał sobie zdradę, której to rzekomo miała się dopuścić i poderżnął jej gardło. Parę godzin później, kiedy ochłonął, to zrozumiał swój błąd. Popadł wtedy w czarną rozpacz spowodowaną bezzasadnością popełnionego właśnie czynu. Nie mogąc wytrzymać z tęsknoty za żoną, trzy dni później, powiesił się w małżeńskiej sypialni. Jego, będący jeszcze dziećmi, synowie, Mustafa i Mehmet, trafili pod opiekę do dalszej rodziny. Lecz ta, pragnąc niemałego majątku ojca, wydziedziczyła ich pozostawiając na ulicy bez zupełnie żadnych środków do życia. Tylko wewnętrzny duch walki pozwolił przetrwać im bezdomność w trudnych warunkach stambulskich slumsów, jednakże życie zdecydowanie poprawiło się po tym, jak wstąpili do wojska. Surowe szkolenie, które każdy rekrut musiał odbyć w tureckiej armii oraz doświadczenie zdobyte w kilku konfliktach czyniło z nich cennych sojuszników. Fiodor poznał braci Satarów na początku wojny, którą Rosja wypowiedziała Turcji w tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim – zaprawieni w bojach Satarowie zostali oddelegowani do wzmocnienia jego zaciężnego oddziału. Po zakończeniu konfliktu postanowili z zaoszczędzonego żołdu otworzyć w Stambule herbaciarnię, ponieważ byli już zmęczeni wojaczką i chcieli, po raz pierwszy w swoim życiu, zaznać poczucia stabilności.
Rodzeństwo podjęło kondotierów w swoich skromnych progach wyborną miętową herbatą oraz szczerą życzliwością, nie ukrywając jednak zaskoczenia faktem ich przybycia. Okazało się, że nie dotarła do nich ani wcześniejsza depesza ani pospiesznie wysłany przed podróżą telegram. Fiodor był już niemal pewien, że „wrogowie” o których w Paryżu wspominał mu Howe maczali w tym palce.
Starszym z braci Satarów był Mustafa. W jego wyglądzie najbardziej charakterystyczny nie był wcale wypłowiały fez czy krzaczasty wąs, lecz nieschodzący nigdy z dobrodusznego oblicza szeroki uśmiech. Mustafa obdarzał zawsze innym jego rodzajem każdą napotkaną osobę; serdecznym przyjaciół, lubieżnym kobiety i szelmowskim swoich przeciwników na polu bitwy. Wrodzony optymizm i pogarda śmierci, którą okazywał śmiejąc się jej prosto w twarz w licznych na wojnie chwilach zagrożenia życia sprawiły, że przetrwał w przeszłości piekło nędzy. Młodszy zaś, Mehmet, zdawał się być jego całkowitym przeciwieństwem – krótko ostrzyżony, małomówny, zdystansowany do ludzi, patrzący chłodno na otoczenie, powoli kalkulował każdy swój ruch. Na lewym policzku miał małą bliznę w kształcie skrzywionej litery S. Stanowiła ona pamiątkę nie wojny, lecz gorzkiej młodości na stambulskiej ulicy, gdzie pomiędzy nędzarzami często dochodziło do bijatyk o ostatnie okruszyny czy miejsce do spania.
- Więc co was sprowadza? – zapytał Mustafa dolewając im herbaty.
Fiodor siedział na czerwonym dywaniku między Karpińskim, a Pourbaix’em racząc się wybornym jabłkowym tytoniem, którym nabito mu sziszę. Powoli wypuścił obłoczek dymu i powiedział:
- To, co w życiu prawdziwego najemnika najważniejsze… nowy kontrakt. – atmosfera herbaciarni wprawiła go w filozoficzny nastrój.
- Cóż, pozostaje mi tylko pogratulować ci końca tych kilku lat zimowania na które ostatnio tak narzekałeś.
- Pozwól mi wyjaśnić do końca – Fiodor odchrząknął pociągnąwszy uprzednio łyk herbaty. – To najlepsza oferta jaką otrzymałem w tym dziesięcioleciu. Niewiele roboty, a cała góra pieniędzy będąca praktycznie na wyciągnięcie ręki. Wynegocjowałem udział dla wszystkich moich kompanów. Pourbaix i Karpiński już się zdecydowali.
- Winszuje, Fiodorze, lecz zupełnie nie jesteśmy tym zainteresowani – odparł Mustafa.
Podpierający do tej pory ścianę w kącie Mehmet, który nie powiedział nic prócz paru słów powitania, odezwał się strofującym Mustafę tonem:
- Mów lepiej za siebie – warknął. – Nie każdy jest takim wygodnickim tchórzem jak ty. Na mnie możesz zawsze liczyć – zwrócił się do Fiodora.
- Może pan Mustafa zmieniłby zdanie, gdyby wiedział na jaką wstępnie kwotę opiewa zlecenie – powiedział zachęcająco Pourbaix. – Dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów z powodzeniem wystarczyłoby na wykupienie kilku najbliższych dzielnic. Poza tym można zobaczyć nieco świata. Czy któryś z was był kiedykolwiek w Chinach?
Niewzruszony Mustafa tylko pokręcił głową.
- Nie chodzi mi wcale o pieniądze. Przez te lata zarobiliśmy już wystarczającą sumę, aby otworzyć tą herbaciarnie i nieco odłożyć na życie. Wreszcie możemy budzić się każdego ranka w swoim łóżku, a nie w cuchnącym namiocie. Jeść obfite, gorące posiłki, a nie suchary i solone mięso. Wreszcie: nie doświadczamy wszechobecnego zagrożenia śmiercią od przypadkowej kuli. Zdaję sobie sprawę, że możesz mnie, podobnie jak Mehmet, uznać za dekownika, lecz uwierz mi – ja naprawdę darzę wielkim szacunkiem przeszłość swoją i brata. Nie chcę jednak powrotu do takiego życia. Chiny?! Ha! To już nie dla mnie, Fiodorze.
- Dajcie sobie spokój z przekonywaniem do czegokolwiek tej łajzy – mruknął Mehmet. – Kiedy miałbym z wami wyruszać?
- Jesteś absolutnie pewien, że nie chcesz wziąć udziału w wyprawie? – zapytał ostatecznie Fiodor.
- Absolutnie…
Moment później do herbaciarni wkroczyła grupa kilku mężczyzn. Mustafa zamknął lokal zaraz po przybyciu kondotierów, aby móc w spokoju odbyć rozmowę. Przybysze zdawali się jednak tym zupełnie nie przejmować, ponieważ brutalnie otworzyli drzwi kilkoma solidnymi kopniakami. Na pierwszy rzut oka było już widać, że nie szukają tu odprężenia, a kłopotów. Wyglądali co najmniej na typ prymitywnych wykidajło – ludzi, którym zdrowy na umyśle osobnik nie wszedłby nigdy w drogę.
Banda krzyknęła kilka, sądząc po tonie, aroganckich słów do braci Satarów po czym rozpoczęła demolowanie wnętrza – przewracała szisze i samowary, zrywała kotary oraz prostacko spluwała na dywany wykrzykując przy tym najbardziej wulgarne tureckie obelgi. Mehmet zacisnął pięść. Karpiński i Pourbaix zerwali się ze swoich miejsc, żeby w razie czego włączyć się do ewentualnej konfrontacji. Twarz Mustafy zastygła w wyrazie obojętności pomieszanej z dziwną bezradnością. Sam Fiodor siedział jednak dalej na podłodze, spokojnie popijając swoją herbatę – obserwował jak potoczy się cała ta sprawa. Napastnicy nie zauważyli go, ponieważ w środku panował półcień – herbaciarnie oświetlało zaledwie kilka lamp.
- Omar, odłóż to, do jasnej cholery! – rozległ się spanikowany głos starszego z rodzeństwa Satarów. – Wynoście się stąd! Natychmiast!
Mówił to do mężczyzny z dość ospowatą twarzą, stanowiącą osobliwe zjawisko jak na tureckie pochodzenie oraz nienaturalnie wypchniętą do przodu szczęką, która wręcz prowokowała do zadania ciosu. Omar trzymał w ręku lampę naftową zabraną z któregoś bocznego stolika.
Mehmet chciał mu ją odebrać, ale czterech bandytów rzuciło się na niego i obezwładniło w nierównej walce. W powietrzu wisiało już niemal pewna bijatyka, lecz w tym momencie wstał Fiodor, ukazując nieproszonym gościom swoje oblicze w świetle trzymanej przez Omara lampy. Bandziory, widząc smokokrwistego, przerwały demolkę. Tłumek ogarnęło kilka złowieszczych pomruków zdziwienia i szoku spowodowanego wyglądem Fiodora. On sam nie wdawał się w żadne dyskusje, tylko wyjął rewolwer i bez większych ceregieli przyłożył go do czoła Omara.
- Wynoś się stąd i zabieraj ze sobą swoich przydupasów! – rzucił szorstką francuszczyzną.
Omar nie posługiwał się wprawdzie tym językiem, lecz tyle wystarczyło. Spanikowany, powiedział coś do przybyłej z nim bandy i razem wyszli z herbaciarni obelżywie pokrzykując po drodze.
- Kim byli ci ludzie? – zapytał Mustafę Fiodor.
Turek burknął coś niewyraźnie, jakby nie chciał niczego wyjawiać.
- No wyduś to wreszcie z siebie!
- Ja wam powiem – Mehmet starł rękawem krew z rozciętej w szamotaninie wargi. – Otóż mojemu drogiemu bratu zachciało się żeniaczki. Jak na złość, rodzina jego wybranki jest w rozterce czy wydać ją za żonę Omarowi, któremu obiecali Aslę zaraz po jej narodzinach czy niewiele majętniejszemu Mustafie. Zadecydowali więc, żeby kawalerowie załatwili to honorowym sposobem między sobą.
- Tylko, że ten kozi syn zbytnio się boi wyzwać mnie na pojedynek – warknął z ledwo skrywaną wściekłością Mustafa. - Potrafi tylko uciekać się do takich paskudnych działań jak demolka naszego lokalu. Odważny jest wtedy, kiedy ma za sobą swoich oprychów.
- Zatem wszystko się wyjaśniło – skomentował Karpiński. – Obawiasz się, że pod twoją dłuższą nieobecność Omarowi byłoby łatwiej pojąć tą dziewczynę za żonę?
Mustafa pokiwał ponuro głową.
- Nie możesz tego załatwić po naszemu? Facetowi mógłby się przydarzyć jakiś bardzo nieprzyjemny wypadek – rzucił ze złowrogim błyskiem w oku Fiodor.
- Omar nie jest byle kim. Herbaciarnia to wszystko, co mamy w tym mieście. Nie mogę, ot tak sobie, bez żadnych konsekwencji, go zabić.
Fiodor nie zazdrościł Mustafie jego obecnej sytuacji. On sam bardzo często bywał w towarzystwie kobiet lekkich obyczajów, tak często, że nie starał się już nawet spamiętać imion wszystkich kurtyzan z którymi obcował. Do każdej odczuwał fizyczny pociąg, jednakże nigdy się nie zakochał. Nie potrafił wykrzesać z siebie uczucia miłości do nikogo oprócz Temeraire’a, lecz był to rodzaj miłości synowskiej – miłość do kogoś, kto był z nim od chwili przyjścia na świat. Osobiście uważał, że małżeństwo po prostu nie jest dla niego. Zresztą, która kobieta pokochałaby osobę smokokrwistą. Wielokrotnie zdarzało się, że prostytutki odmawiały obsłużenia go właśnie przez nie do końca ludzką fizjonomię, a Fiodor nie łamał pewnej, ustalonej przez siebie, zasady według której nie godziło się odwiedzać przybytków w których panienki były zmuszanymi do nierządu niewolnicami. W samej instytucji małżeństwa irytowała go jeszcze jej hipokryzja – przysięga przed rzekomym Bogiem nie znaczyła dosłownie nic w tak licznych przypadkach zdrad i nieszczęść doświadczanych w nieszczęśliwym związku. Pourbaix i Karpiński byli żywymi przykładami do czego to prowadziło. Pierwszemu złamało karierę, a drugi zaś każdego dnia usychał z tęsknoty za pozostałą w Warszawie żoną i dziećmi. Fiodor uważał, że Józef byłby dzisiaj człowiekiem znacznie szczęśliwszym, gdyby w młodości poczekał z założeniem rodziny albo nie angażował się w działalność konspiracyjną przeciwko caratowi. Dzisiaj wielu mogłoby go nazwać samolubną gnidą, która ma gdzieś los swoich bliskich. Byłoby to wprawdzie dość krzywdzące dla niego stwierdzenie – wciąż regularnie pisał do nich listy i wysyłał pieniądze. Nie mógł jednak przyjechać nigdy w odwiedziny, ponieważ z pewnością zostałby aresztowany, gdy tylko pojawiłby się na terytorium Królestwa Polskiego. Od kilku lat planował sprowadzenie swoich bliskich do Szwajcarii w której zamieszkał po udaniu się na emigrację, lecz na razie okoliczności zmusiły go do odłożenia swojego zamiaru w czasie – był tak silnie związany ze swoimi patriotycznymi przekonaniami, że w rzeczywistości większość pieniędzy przekazywał na konspirację działającą na dawnych ziemiach należących niegdyś do Polski. Udział w wyprawie do tajemniczego miasta Nín Quánshì stanowił dla niego doskonałą okazję do zdobycia tak potrzebnych mu funduszy.
Dla Fiodora stało się jasne, że Mustafa się nie przyłączy. Dalsze próby przekonywania go nie miały większego sensu. Satarowie udostępnili swoim gościom na nocleg pokoje w domu naprzeciwko budynku w którego przyziemiu znajdowała się ich herbaciarnia.
Zmęczony podróżą Fiodor życzył swoim towarzyszom dobrej nocy, a następnie udał się do pokoju z dość małym jak na jego gust wyrkiem. Ułożył się wygodnie w wymoszczonym z kołdry oraz kilku koców legowisku i natychmiast zasnął.
- No rzesz… Zbudźże się wreszcie! – przez sen poczuł, że ktoś go szarpie za ramiona. Otworzył oczy.
- Czego ode mnie znowu chcesz, Pourbaix?! Daj mi spokój! – już miał przewrócić się na drugi bok, lecz Francuz pociągnął go za skrzydło. Fiodor spojrzał na niego z dezaprobatą, chcąc powiedzieć mu do słuchu, lecz zobaczył zaniepokojenie pomieszane z wyraźną ekscytacją malującą się na jego twarzy swojego przyjaciela, jakby zobaczył przed chwilą coś strasznego.
- Niech cię wszyscy diabli! Wstawaj natychmiast! – ponaglił go podniesionym głosem Pourbaix. – Omar podpali herbaciarnię Satarów!
Fiodorowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pospiesznie założył buty i narzucił na siebie surdut. Rzucił okiem na okno. Przez brudną szybę dało się dostrzec niewyraźne, pomarańczowe kształty płomieni wydobywających się z wejścia do herbaciarni.
Fiodor, wraz z Pourbaix’em, co sił w nogach, wybiegł z miejsca swojego zakwaterowania na ulicę. Przed płonącym lokalem doszło już regularnej walki pomiędzy bandziorami Omara, a rodzeństwem Satarów i wspierającym go Karpińskim. Ich kompani walczyli dzielnie, lecz w starciu z uzbrojonymi w kije kilkunastoma osiłkami byli wdzięczni za przyjście im z odsieczą. Fiodor zobaczył twarz Mustafy rozświetloną przez języki ognia z podpalonej herbaciarni. Oko miał podbite, a z czoła spływała strużka krwi, jednak ciosy zadawane mu przez wrogów tylko podsycały jego wściekłość – natarł na jednego z nieco bardziej chuderlawych przeciwników, okładając go kułakami tak mocno dopóty ten nie osunął się z głuchym jękiem na ziemię. Moment później, kiedy Karpiński upadł od oszałamiającego ciosu, Fiodor pewnym ruchem chwycił za szyję mężczyznę w czerwonym płaszczu, który go zadał i kopnął z całej siły kolanem w środek kręgosłupa. Usłyszeli trzask łamanych kości. Kumpel powalonego przed chwilą draba zamierzył się na Fiodora kijem.
- Uch… - sapnął boleśnie.
Nie zdążył zrobić uniku i oberwał w klatkę piersiową. Przez kilka sekund nie mógł złapać oddechu. Łotr chciał uderzyć go po raz drugi, jednak Pourbaix go odepchnął. Fiodor nabrał przez ten czas nieco powietrza do płuc. Wyrwał siłującemu się z Francuzem bandycie kij i zaczął okładać nim jego paskudną gębę, aż drab stracił kilka zębów, zachłystując się przy tym własną krwią.
Tak jak mówił im to już Mustafa – Omar nie należał do kategorii osób posiadających choć odrobinę odwagi czy honoru. Kiedy zobaczył, że jego ludzie – uliczne stambulskie zbiry – zaczęli padać ranni w boju ze znacznie bardziej doświadczonymi w walkach kondotierami albo po prostu rzucili się do panicznej ucieczki, uznał, że na niego także przyszedł czas. Pobiegł ciemną uliczką, rozchlapując po drodze brudną wodę zalegającą w niedrożnym rynsztoku. Chciał znaleźć się jak najdalej od tego demona; przerażającego człowieka o smoczej cerze, skrzydłach i ogonie.
Fiodor dostrzegł jego tchórzliwą rejteradę. Rozłożył skrzydła i lecąc bardzo szybko na niskim pułapie, po krótkim pościgu, powalił brutalnie Omara na błoto pokrywające zaułek w którym próbował się on ukryć.
Turek bełkotał coś niezrozumiale. Po chwili dołączyła do nich reszta kondotierów. W świetle lampy, którą przyniósł ze sobą Mehmet dało się dostrzec, że umorusany jak nieboskie stworzenie w ulicznych nieczystościach, Omar ma rozbity nos – upadając najwidoczniej uderzył twarzą o jakiś kamień.
Fiodor kazał przynieść swój rewolwer – w ferworze niespodziewanego ataku, kondotierzy nie mieli czasu, aby zabrać broń z pokojów. Zresztą, dysponował nią aktualnie, oprócz Fiodora, tylko Pourbaix. Reszta otrzymałaby stosowne wyposażenie dopiero w Anglii. Fiodor wziął do ręki LeMata podanego mu przez Karpińskiego. Już miał wykonać egzekucję, lecz w ostatnim momencie przed naciśnięciem spustu doszedł do wniosku, że należy to do Mustafy. To właśnie jemu złoczyńca Omar wyrządził największą krzywdę. Wcisnął mu broń w drżącą rękę, mówiąc:
- Twoja zemsta…
Niespokojny sen mieszkańców dzielnicy biedy przerwał nocny strzał. Strzał, który ostatecznie zakończył nędzne życie Omara.
Wrócili pod herbaciarnie. Ogień zdołał dotrzeć już do drugiej kondygnacji budynku, wokół którego zebrało się mnóstwo jak na tak późną porę, ludzi. Fiodor przezornie stanął w cieniu, aby nie zwracać uwagi swoim wyglądem.
Mustafa wiedział, że to koniec jego spokojnego życia w Stambule. Stracił dorobek ostatnich lat. Ponownie czekała go wojenna tułaczka. Próbował przypomnieć sobie stare czasy, jednak było to za mało, żeby mógł się tym pocieszyć. Zadumę przerwał mu donośny głos Fiodora:
- Lepiej stąd chodźmy…
Mustafa przyznał mu rację. Zabrali swoje rzeczy z pokojów gościnnych i udali się do hotelu po europejskiej stronie Bosforu.

Melancholijny nastrój Mustafy utrzymywał się przez całą podróż do Paryża. Fiodor był nawet gotów okazać mu nieco współczucia – stracił nie tylko swój gwarant utrzymania, ale także możliwość poślubienia Asli na której tak bardzo mu zależało. W obecnej sytuacji było już niemal pewne, że kiedy rodzina dowie się o spaleniu herbaciarni, to uzna nieobecnego w mieście Mustafę za nędzarza i z pewnością szybko znajdzie innego kandydata za którego będzie mogła ją wydać. Jeszcze przed opuszczeniem Stambułu, Mustafa wprawdzie przesłał przez obsługę hotelu list w którym dokładnie wyłożył szczegóły sprawy, lecz perspektywa pojęcia za żonę Asli oddalała się od niego z każdym kolejnym dniem.
Po dotarciu do Paryża, Fiodor kazał zatelegrafować do Howe’a, aby podać dokładną datę ich przybycia. Po ostatnim etapie podróży – pociągiem do Calais, a następnie promem przez Kanał La Manche do Dover, skąd już dzieliła ich niezbyt długa droga koleją do Londynu, przybyli około dziesiątą rano na dworzec King's Cross. Wiadomość musiała dotrzeć do Howe’a, ponieważ ten przysłał stangreta. Służący wyjaśnił im, że jego chlebodawca oczekuje na przybycie swoich gości w porcie.
Powóz powoli toczył się przez stosunkowo ruchliwe o tej porze miejskie arterie. Pochmurne, szarobure niebo wprawiało w przygnębienie. Przed swoją ucieczką, Fiodor wielokrotnie odwiedzał Londyn i z własnego doświadczenia wiedział, że wbrew temu, co o tym mieście pisały francuskie pisma satyryczne, wcale nie padał tu wiecznie deszcz.
- Ciągle nie boisz się aresztowania, Fiodorze? – zagadnął go Pourbaix. – Kto wie, czy ten stangret nie wiezie cię teraz do Tower na egzekucję.
- Gdyby mieli mnie aresztować, to zrobiliby to już w Dover. Zresztą, nie jestem według nich jakimś bardzo groźnym zdrajcą – glejt, który załatwił Howe z pewnością chronił już nie takich jak ja.
Przejeżdżali przez dzielnice robotnicze Londynu najkrótszą drogą wiodącą do portu. Port Londyński obsługiwał głównie średniej wielkości jednostki handlowe pływające przeważnie do brytyjskich koloni. Fiodor jednak naliczył kilka majestatycznych transportowców mogących z powodzeniem przewieźć nawet pięć ciężkich smoków oraz cztery uzbrojone fregaty gotowe do wypłynięcia w morze. Ostatni etap drogi do portowego lądowiska na którym czekał Howe, musieli pokonać na piechotę, ponieważ nieprzyzwyczajone konie w obecności choćby jednego smoka ogarniała ogromna panika. W rzeczywistości, samo lądowisko było wielką, wysuniętą platformą przeznaczoną głównie dla smoków bojowych, lecz korzystały z niej także kurierskie oraz, za specjalną opłatą, bestie należące do osób prywatnych. Kondotierzy dostrzegli dwa ogromne Regal Coppery, nieco mniejsze od nich smoki rasy Pascal's Blue, jednego Longwinga oraz kilkanaście kurierskich Winchesterów i Greylingów.
- Fiodorze! – spomiędzy dwóch Real Copperów, wynurzyła się postać jeszcze jednego, niewiele od nich mniejszego, wyróżniającego się na tle tego towarzystwa, smoka.
Był cały czarny, lecz kiedy rozkładał swoje sześciopalczaste, przypominające wachlarz, skrzydła dało się na nich dostrzec szare i ciemnoniebieskie plamy. Na bokach szczęk miał delikatne wąsy, a pomiędzy rogami wokół pyska elastyczną błonę podobną do krezy. U szyi nosił wielki platynowy, zdobiony szafirami, wisior z perłą oraz złoty łańcuch. Rzemień szyjny jego uprzęży pokrywały pozłacane litery układające się w napis: Temeraire.
Fiodor chciał coś mu odkrzyknąć na powitanie, ale żadne słowo nie mogło przejść mu przez gardło. Nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy rozłożył skrzydła i podleciał do swojego przybranego ojca. W następnej minucie wtulał się już w smoczą szyję.
Temeraire również nie krył wzruszenia tym długo oczekiwanym spotkaniem. Pochylił się i polizał czule swoim rozwidlonym językiem twarz Fiodora, śliniąc mu obficie włosy oraz surdut. Ten zaś objął ramionami smoczy łeb mocno przytulając się w niego. Łzy same napłynęły mu do oczu. Widzieli się po raz pierwszy od dwunastu długich lat. On sam, tak naprawdę, płakał tylko dwa razy w swoim życiu. Pierwszy raz po śmierci przybranej matki, a drugi w pociągu wiozącym go z Calais do Paryża po ucieczce z Anglii. Dopiero w pociągu, gdyż lecąc nad Kanałem La Manche, nie mógł jeszcze opanować swojej wściekłości, aby móc okazać jakiekolwiek inne emocje. Wyciągnął chusteczkę i dyskretnie osuszył niesforne oczy. Zawsze lubił określać siebie jako twardego najemnika dla którego wszelkie szlochy były poniżej godności, ale w tym momencie ciężko było mu się nie rozkleić. Jeszcze raz przetarł policzki spostrzegając, że w ciemnoniebieskich oczach Temeraire’a również coś niewyraźnie zaszkliło.
- Co ty tutaj robisz, Fiodorze? – zapytał, opanowując pierwsze emocje, nieco zaskoczony Temeraire. – Przecież kilka lat temu wydano rozkaz twojego aresztowania. Zostaniesz schwytany – oznajmił trzeźwo.
W najemniku wezbrała pierwsza fala gniewu. Nikt nie raczył poinformować Temeraire’a o tym, że jego wychowankowi udzielono na czas wyprawy amnestii. Stary Willi Laurence oraz jego synalek doskonale wiedzieli, jak bardzo smok jest przywiązany do niego przywiązany i specjalnie przemilczeli kwestię przyjazdu Fiodora do Londynu.
Dostrzegł kilku ludzi z załogi naziemnej Temeraire’a, wałęsających się przy smoczych bokach. Żaden z nich go nie powitał, mimo iż Fiodor dobrze znał tych awiatorów z czasów, zamieszkiwania jeszcze w Chadbourne Hill. Po prostu zlekceważono go jak jakiegoś żebraka.
- Zaproponowano mi udział w wyprawie, ojcze – zwracał się tak do smoka, od kiedy tylko nauczył się mówić. Temeraire był kimś w rodzaju jego przybranego rodzica; ojca, którego tak naprawdę nigdy nie poznał. – Mam dowodzić eskortą.
Powiedział to po francusku, ponieważ nie życzył sobie, by którykolwiek z członków załogi naziemnej został wtajemniczony w treść rozmowy.
- Możesz przejść na angielski, przed nimi nie musimy niczego ukrywać.
- Of course, my dear – powiedział Fiodor wcale dobrze naśladując charakterystyczny sposób mówienia Williama Laurence’a, który miał w często zwyczaju zwracać się do Temeraire’a słowami: „mój drogi”. Robił to z takim charakterystycznym, angielskim akcentem, że Fiodor nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmieszku, słysząc w ustach starego Laurence’a dźwięczne „my dear” . W rzeczywistości, chrapliwemu głosowi Fiodora pomimo wielu lat spędzonych w Wielkiej Brytanii, nigdy nie udało się do końca opanować tego specyficznego dla Anglików akcentu.
- Och, Fiodorze… - poczuł wyraz lekkiego wyrzutu w słowach smoka. - …dlaczego wtedy uciekłeś? Nie uważam, aby to musiało się tak skończyć.
- Miałem swoje powody – pochylił nieco głowę, chcąc się usprawiedliwić. - Nie pozostawili mi większego wyboru.
- Widzę, że powrócił syn marnotrawny – na lądowisko przyszedł obecny kapitan Temeraire’a, Christopher Laurence. Awiator wyraźnie wdał się w ojca. Wręcz wyglądał bardzo podobnie, jak on sam w czasach swojej młodości, co zresztą dumny William wielokrotnie podkreślał. Subtelnymi różnicami wydawały się być jedynie doskonale skrojony zielony mundur Korpusu Powietrznego (stary Laurence nie należał raczej do pedantów) oraz blada cera, którą odziedziczył po matce.
- Witaj, Laurence – Fiodor bardzo się starał, żeby te dwa wymuszone słowa przeszły mu przez gardło.
Nie znosili się z Christopherem już od lat swojego wczesnego dzieciństwa. Bardzo często dochodziło pomiędzy nimi do wzajemnej wymiany soczystych epitetów lub nawet kuksańców. Podczas licznych bitek, Fiodor szarpał go za włosy, a on podszczypywał mu skrzydła i ciągnął za ogon.
- Witam, panie Cromwell – rzucił sarkastycznie Laurence.
- Daruj sobie te biblijne przemowy, gdzie jest Howe i twój ojciec?
- Tam, w aerodromie – wskazał na duży, piętrowy budynek na końcu smoczego lądowiska. – Lecz na twoim miejscu upewniłbym się wpierw, czy nie ma tam poszukujących cię żołnierzy.
Fiodor poczuł kolejny przypływ gniewu, który Temeraire zdołał instynktownie wyczuć. Nie znosił tych wiecznych kłótni toczonych przez Fiodora z Christopherem. Obserwowanie wzajemnych swarów najważniejszych w swoim życiu osób było dla niego bardzo żenujące. Dawnej zdarzało się, że rozdzielał obu awanturników ostrożnie chwytając ich w swoje łapy, kiedy miało dojść do rękoczynów.
- Ty skur…
- Jakiś problem? – usłyszał głos Pourbaix’a. Fiodorowa kompania doszła na lądowisko w momencie, kiedy ten chciał już powiedzieć Laurence’owi wulgarną obelgę.
- Nie, zupełnie nic, Pourbaix. Poznajcie Temeraire’a i… - odchrząknął z dezaprobatą. – …Christophera Laurence’a, jego kapitana oraz mojego „dobrego przyjaciela” jeszcze ze szczenięcych czasów.
Kondotierzy uprzejmie przywitali się z „dobrym przyjacielem” , a następnie z samym, bardzo lubiącym spotkania z nowymi ludźmi, Temerairem.
- Musimy już iść, spotkać się z panem Howe’m w aerodromie – przypomniał Laurence.
- Oczywiście.
- Mam jednak prośbę: czy twoi znajomi mogliby tu poczekać?
- Dlaczego? Przecież to o czym będzie mowa tyczy się ich w takim samym stopniu co mnie.
- To polecenie zleceniodawcy – uciął krótko awiator. – Howe mówił, że chce porozmawiać najpierw z tobą.
Fiodora ogarnęły złe przeczucia. Pozostawił swoich ludzi w towarzystwie Temeraire’a, a sam udał się wraz z Christopherem do budynku aerodromu.
- Nie martw się, Cromwell – powiedział irytująco Laurence. – Ten tłuścioch nie wycofa się raczej ze wstępnych ustaleń.
Fiodor, który cały czas był wściekły, zapytał gniewnie:
- Czy przeczytałeś Temeraire’owi chociaż jeden list wysłany przeze mnie w ciągu tych dwunastu lat?
- Spokojnie. Nie jestem, aż tak perfidny jak sobie o mnie myślisz. Temeraire zna na pamięć każdy z twoich słodkich liścików.
- Chętnie się tego osobiście od niego dowiem.
- Proszę cię bardzo.
W nieco obskurnym saloniku oficerskim aerodromu, oczekiwał go już Alexander Howe, dwóch nieznanych mu mężczyzn oraz William Laurence - pierwszy kapitan Temeraire’a, który przechwycił przed laty jego jajo z rąk Francuzów. W taki oto właśnie sposób przedstawiciel najrzadszej na świecie chińskiej rasy smoków Niebiańskich znalazł się w jednym z europejskich korpusów powietrznych. Obecnie Laurence był już od dawna na emeryturze, służąc Imperium poprzez nader aktywne jak na swój podeszły wiek, udzielanie się w Izbie Lordów, gdzie był jednym dożywotnich parów. Miał wyraźnie uszkodzoną lewą małżowinę – podczas pamiętnej kłótni o stanowisko kapitana Temeraire’a, Fiodor odciął mu w szale ucho. Dwoma nieznajomymi okazali się Anthony Hallaway, kapitan transportowca o nazwie Hucknall. Hallaway był stereotypowym wilkiem morskim w każdym calu; począwszy od mowy, a na sposobie poruszania się kończąc oraz chuderlawy człowieczyna o aparycji gryzonia - pan Herbert Grey, sekretarz Howe’a. Miał on wziąć udział w wyprawie jako obserwator całego przedsięwzięcia.
Po podaniu kawy, jeszcze raz dokładnie omówiono kwestię wynagrodzenia oraz przebieg ekspedycji. Mieli popłynąć na pokładzie Hucknall’a do Chin, zahaczając po drodze o Fort of Despair, a stamtąd dopiero do Kantonu, gdzie, po najęciu szeregowych najemników oraz tragarzy, ruszyć interiorem w kierunku Nín Quánshì.
- Fort of Despair? Pierwszy raz słyszę tą nazwę, gdzie to jest? – zapytał Fiodor.
Kapitan Hallaway odchrząknął:
- Fort of Despair to nadmorskie miasteczko leżące na północny zachód od Kapsztadu, u ujścia rzeki Oranje. Znajduje się tam jedno z więzień w którym trzyma się tymczasowo skazańców skierowanych do pracy w kopalniach w głębi kontynentu.
- Niezbyt miłe miejsce. Czego mamy tam szukać?
- Zabierzecie stamtąd naszego tłumacza, panią Thompson – poinformował Howe.
- Tłumacza? – zdziwił się Fiodor. – Przecież mój ojciec, znaczy Temeraire, może…
- Smok z racji swojej wielkości nie wszędzie może być obecny – przerwał mu William Laurence. – Musimy być przygotowani na wszystko. Nigdy nie wiadomo, gdzie będziecie się musieli zapuścić podczas wyprawy.
- Mimo to mam wątpliwości, czy powinniśmy tracić czas w jakiejś podejrzanej mieścinie na wybrzeżu Afryki?
- Znasz chiński? – zapytał go Christopher.
Fiodor opanował zaledwie kilka podstawowych zwrotów w tym języku, dawno zresztą już zapomnianych. Podobnie było u niego ze smoczym durzagh. Obu tych, niezwykle egzotycznych, mów starał się go przed laty nauczyć Temeraire.
- Nie łatwiej byłoby nająć tłumacza, tu na miejscu, w Londynie?
- Przypominam, że cała ta ekspedycja jest tajna. Im mniej osób o niej wie, tym lepiej dla jej powodzenia. Poza tym, pani Thompson to jedna z najlepszych i najdyskretniejszych osób, którymi dysponujemy – wyjaśnił Howe.
Kontrakt miał zostać podpisany jutro rano przez wszystkich pięciu kondotierów dowodzących, sformowanym dopiero w Kantonie, zbrojnym oddziałem lokalnych ochotników. Termin wypłynięcia wyznaczono dopiero za trzy dni, ponieważ tyle miało jeszcze, według kapitana Hallaway’a, zająć przygotowanie Hucknall’a do drogi.
Kondotierów tymczasowo zakwaterowano w mało komfortowym hotelu portowym wzniesionym za budynkiem aerodromu. Zwykle zajmowali go marynarze Royal Navy, więc nie można było liczyć na jakieś wielkie wygody. Zaraz po wniesieniu bagaży, Karpiński, Pourbaix oraz bracia Satarowie udali się na zwiedzanie miasta, lecz Fiodor nie miał najmniejszej ochoty, aby im teraz towarzyszyć. Wrócił do Temeraire’a, którego załoga rozpierzchła się już w poszukiwaniu taniego piwa. Usiadł przed nim na starej skrzynce i opowiedział mu wszystko to, co wydarzyło się po ucieczce z Anglii. Temeraire niby znał jego przygody z listów, ale Fiodor poczuwał się w obowiązku zrelacjonowania mu tego osobiście.
Wieczorem, przed udaniem się na spoczynek, postanowił wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Sir. Alexander Howe napomknął od niechcenia przy kawie, że czeka go dziś monotonna praca do późna w British Museum. Fiodor chciał z nim porozmawiać bez świadków. Opatulony w swój długi płaszcz z kapturem, udał się na piechotę w kierunku neoklasycystycznego gmachu. Nie mógł o tak wczesnej porze pozwolić sobie na lot – w wielkim Londynie panował jeszcze dość wzmożony ruch uliczny.
Po przekroczeniu progu British Museum, skierował się na ekspozycję chińską, mając nadzieję na spotkanie tam Howe’a. Miał szczęście – badacz siedział w sali pogrążony lekturą jakichś dokumentów.
- Dobry wieczór – powiedział Fiodor, ściągając kaptur.
Howe był tak nieobecny myślami, że aż wzdrygnął się słysząc donośny głos nad głową.
- Och, nie słyszałem jak pan wszedł.
- Proszę nie mieć takiej tak zawstydzonej miny. Kiedy tylko chcę, to potrafię podejść i śpiącego niedźwiedzia. Niegdyś sporo polowałem.
- Co pana do mnie sprowadza?
- Chciałem porozmawiać na osobności. Czy pamięta pan, jak wspomniał mi w Paryżu o wrogach mających złe zamiary wobec naszego przedsięwzięcia?
- Pamiętam – mruknął Howe. – Coś się stało?
- Można tak powiedzieć – dwóch drabów zaatakowało nas w pociągu, kiedy przejeżdżaliśmy przez Bałkany.
- Dlaczego dopiero teraz pan o tym mówi?! – powiedział poirytowanym głosem naukowiec. – Czemu nie wspomniał pan o takim zdarzaniu podczas porannego spotkania w porcie?
- Może z tego samego powodu dla którego mam trzymać przed swoimi ludźmi gębę na kłódkę w sprawie Dingu Dusz – odparował Fiodor. – Teraz jesteśmy kwita, panie Howe. Pańscy protegowani również czegoś się jeszcze nie wiedzą.
- Dowiedział się pan czegoś od nich?
- Nie wytrwali do jakiejkolwiek dłuższej rozmowy, ale znalazłem przy jednym z nich to – wyjął z kieszeni surduta tajemniczy list odnaleziony w kieszeni bandyty. – Mówi to panu coś?
Howe wziął do ręki wiadomość, poprawił binokle i zabrał się do lektury. Przewertował kilkakrotnie kartkę, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.
- Proszę tu chwileczkę na mnie zaczekać – poszedł do części administracyjnej budynku.
Fiodor czekał na niego dobre piętnaście minut, podziwiając z zainteresowaniem zgromadzone na ekspozycji chińskiej eksponaty.
- Wprawdzie charakter pisma i inicjały się zgadzają – Howe wrócił ściskając w ręku jakieś karteluszki. – Nie daję jednak gwarancji na to, że ten list został napisany akurat przez Friedricha von Stielera.
Fiodorowi wydawało się, że już gdzieś słyszał to nazwisko.
- Friedrich von Stieler? Czy to aby nie ten najpotężniejszy pruski potentat hutniczy?
- Dokładnie – kiwnął głową Howe.
- Cóż, nie jestem arystokratą regularnie czytującym kroniki towarzyskie w „Timesie”, więc chyba pan się nie oburzy, jeżeli zapytam: co panu o nim wiadomo?
- Poznałem go kilka lat temu, kiedy przebywałem w Berlinie. Wyjątkowo nieprzyjemne indywiduum – skrzywił się. - Stieler urodził się w zubożałej rodzinie junkrów mieszkającej w Prusach Wschodnich. Po ojcu odziedziczył tylko masę długów. Trzeba mu jednak przyznać, że ma żyłkę do interesów - ze zwykłego popychadła stał się, w przeciągu zaledwie ćwierćwiecza, krezusem. Podejrzliwy, pełen kompleksów wynikłych z lichej fizjonomii - w młodości uległ poważnemu wypadkowi, który zdeformował jego ciało. Dwa lata temu poprosił mnie o spotkanie. Chciał, aby mu wyjaśnić kwestię kilku legendarnych, zaginionych przed stuleciami, artefaktów. Zdaje się mieć obsesję na punkcie okultyzmu.
- Czy byłby gotów zdobyć Ding za wszelką cenę?
- To całkiem prawdopodobne. Na pańskim miejscu miałbym się na baczności – jest on bardzo wpływowy.
- Do takich właśnie najlepiej mi się strzela. Jeżeli faktycznie szuka Dingu, to srogo się zawiedzie. Ciekawi mnie jednak, skąd mógł wiedzieć o moim zwerbowaniu?
Howe wzruszył ramionami.
- Przecież w Paryżu rozmawialiśmy w… zaraz… czy pański stangret mógł nas wtedy usłyszeć?
- O jasny gwint! – zaklął badacz. – Spencer zwolnił się ze służby zaraz po powrocie do Londynu.
- To by rozwiewało wszystkie wątpliwości – zauważył chłodno Fiodor. – Drań musiał wszystko podsłuchać i powiadomić później Stielera. No, chyba na mnie już czas. Proszę się nie martwić, powiadomię o tym Laurence’a.
- Zanim pan pójdzie, to chciałbym jeszcze coś panu powiedzieć – Howe wyraźnie się wahał, robiąc pauzę w pół zdania. – Mapę do Nín Quánshì powierzyłem panu Christopherowi. Początkowo miałem zamiar pozostawić tą informację tylko między nami dwoma, lecz skoro chce pan o wszystkim wiedzieć. Nalegam jednak, ażeby nie przekazywał pan na razie wiedzy o Dingu Dusz swoim znajomym.
- Nie zrobię tego, potwierdzam po raz drugi swoje słowo.
- Zatem dobrej nocy, panie Cromwell.
Fiodora, w hotelowym pokoju, przywitał wymowny widok Pourbaix’a trzymającego w ręku but.
- Sacrebleu! – Francuz rozgniótł nim czarnego jak smoła karalucha pełzającego sobie w najlepsze po starej komodzie. – Na twoim miejscu nie otwierałbym szafy, Fiodorze. Sądząc po odorze, to coś tam kiedyś wlazło i zdechło.
- Będę o tym pamiętał. Gdzie jest reszta?
- Karpiński klepie różaniec, a Satarowie jeszcze nie wrócili.
Fiodor uznał, że nie ma najmniejszej ochoty na użeranie się z hotelowymi karaluchami czy obserwację katolickich guseł. Zabrał ze swojego lokum egzemplarz „Giaura” George Gordona Byrona, który nabył przedwczoraj w Paryżu. Wziął go do ręki i poszedł na smocze lądowisko.
Jego przybrany ojciec, Temeraire, uwielbiał książki oraz muzykę bardziej niż niejeden człowiek. Podczas długich deszczowych wieczorów spędzanych w pawilonie, Fiodor czytał mu na głos dzieła wielu znanych autorów, ponieważ on sam, z powodu swojej smoczej fizjonomii, nie mógłby utrzymać w szponach tak małego przedmiotu jakim była książka. Miłość do literatury zaszczepił mu już przed laty stary Laurence, czytając smokowi praktycznie od dnia jego wyklucia. Przybrany syn kontynuował tą tradycję. Służąc nie tylko jako lektor, lecz również jako sekretarz, kiedy Temeraire chciał wystosować do kogoś list.
Przytłoczony nową pracą, emerytowany awiator zmuszony był ograniczyć towarzyskie spotkania ze swoim smokiem.
Fiodor lubił czytać. Nie zdobył nigdy wprawdzie żadnego specjalistycznego wykształcenia, ale uważał książki za najważniejsze źródło wiedzy w swoim życiu. Czerpał z niego wiedzę, ilekroć miał ku temu okazję. Tego samego nie mógł jednak powiedzieć o nielubianej muzyce.
Lord William Laurence wynajął kiedyś grupę muzyków oraz trupę teatralną, która przy pewnym święcie, zjawiła się w Chadbourne Hill, by smokom oraz ich załogom umilić dzień. Temeraire był pod wrażeniem występu odbywającego się pod gołym niebem na największej polanie. Jednakże całkowicie pozbawiony słuchu muzycznego Fiodor nudził się podczas długiego koncertu.
- Nie śpisz jeszcze, Fiodorze? – Temeraire przysiadł na tylnych łapach, widząc swojego przybranego syna idącego w świetle niesionej latarni.
- Coś nie mogę dziś zasnąć. Pomyślałem, że może zechcesz, ażebym ci trochę poczytać. Niedawno kupiłem „Giaura” Byrona – czule pogłaskał smoka po pysku, gładząc delikatnie jego prawy wąs.
- Och, bardzo ci dziękuję – powiedział przejętym tonem. – Kiedyś, jeszcze przed twoim wykluciem, Laurence przeczytał mi kilka jego wierszy. Szkoda, że teraz większość swojego czasu spędza w Nottinghamshire przez co tak rzadko go widuję – dodał nieco smętnie.
- A Christopher?
- Również mi czytuje, ale niestety nie każdego wieczora tak jak ty czy William.
Fiodor usiadł przy boku Temeraire’a, który ułożył się wygodnie na bruku pokrywającym płytę platformy. Odwrócił łeb w kierunku swojego przybranego syna, aby móc lepiej słyszeć czytane przez niego słowa.

Na kieszonkowym zegarku Fiodora powoli dochodziła godzina piętnasta. Najemnik włożył skórzaną kurtkę, spodnie oraz ciężkie buty z podbitymi podeszwami. Do pasa przytroczył szablę, a do kabury wsadził swój rewolwer typu LeMat. Poskładany surdut wylądował w podróżnej, nieco już sfatygowanej walizie, którą porządnie obwiązał powrozem i wziął ze sobą.
Na hotelowym korytarzy czekali na niego: Karpiński, Pourbaix oraz bracia Satarowie. Wszyscy byli ubrani, podobnie jak Fiodor, czyli w wygodną odzież doskonale nadającą się do dalekiej drogi, którą mieli odbywać przez najbliższe miesiące.
Przedwczoraj ostatecznie podpisano kontrakt gwarantujący im w sumie milion funtów do równego podziału. Alexander Howe, pomimo obaw Fiodora, nie próbował niczego zmieniać w kwestii zarobku.
Dziś rano, kondotierom polecono, aby udali się na pokład zakotwiczonego w porcie Hucknall’a na którym trwały ostatnie przygotowania przed rejsem. Szli niespiesznie przez nabrzeże wymieniając czcze słowa. Było pochmurno i wietrznie. Lekki deszcze moczył im płaszcze.
Pourbaix utyskiwał trochę na perspektywę monotonnej podróży okrętem.
- Nie martw się. Rumu ci tam z pewnością nie zabraknie – odpowiedział Fiodor, słysząc narzekania kompana. – A czegoż więcej może potrzebować na morzu najemnik albo marynarz niż pękatej flaszki przedniego trunku?
- Masz słuszność, przyjacielu – rozpromienił się Pourbaix.
Wkrótce, ich oczom ukazał się transportowiec nie umywający się wprawdzie wielkością do osławionego Allegiance o którym Temeraire opowiadał przed laty Fiodorowi, lecz sprawiający wrażenie jednostki zmodernizowanej i szybkiej. Hucknall był okrętem żaglowym o dodatkowym napędzie bocznokołowym, którego turbiny zasilała maszyna parowa. Nieliczne, sześćdziesięciofuntowe działa umieszczono na pokładzie rufowym i dziobowym.
- Dzień dobry, Fiodorze!
Temeraire wołał właśnie do niego ze smoczego pokładu. Hucknall nie należał może do klasy monumentalnych transportowców, ale wdrożono na nim nowoczesne rozwiązania w przewożeniu drogą morską smoków Korpusu Powietrznego. Posiadał dwa smocze pokłady – wewnętrzny i zewnętrzny, zwany także smoczą kabiną. Mogły na nich, równocześnie, podróżować dwa smoki ciężkie lub cztery średniej wielkości. Temeraire miał mieć, podczas tego rejsu, wszystkie z nich do swojej wyłącznej dyspozycji. Nie musiał się więc obawiać niewygodnych łańcuchów, którymi przykuwano smoki do pokładu podczas silnych sztormów. Do wygodnej smoczej kabiny wiódł szeroki otwór zasłonięty szczelną kratą. Reszta okrętowych pomieszczeń nie różniła się zbytnio od tych, znajdujących się w setkach innych, pływających po świecie statków. Duża ładownia z prowizorycznymi boksami w których trzymano krowy i kozy służące jako żywy prowiant dla ludzi i smoków, kuchnia okrętowa z przylegającą do niej mesą, maszynownia, prochownia, kilkunastoosobowe kubryki dla szeregowych marynarzy oraz kabiny oficerskie na rufie. Po zewnętrznym pokładzie, krzątali się jak w ukropie marynarze, których pracę nadzorował bosman Smith.
- No prędzej z tymi beczkami! Ruchy, ruchy! – wołał poganiając swoich podwładnych. – Rope, ty leserze! Jeszcze raz zobaczę, że się obijasz, to cię kopnę w twoją brudną dupę!
Ten sam wilk morski tak sumiennie oddający się jeszcze przed chwilą swojej niewdzięcznej pracy, pobladł sromotnie, kiedy zobaczył Fiodora.
- Ach, znajomy mi o panu opowiadał – wspomniał bosman, po tym jak ten się z nim grzecznie przywitał.
- Chyba się pan mnie nie boi? – zapytał Fiodor widząc bojaźliwe reakcje marynarze.
- Nie, nie… - zaprzeczył żeglarz. – Po prostu trochę wczoraj zabalowałem i stąd ta cholerna bladość.
- Mimo to, proszę jednak pamiętać, że ja nie gryzę – Fiodor szczerze wątpił, aby Smith mu uwierzył. Nie wszyscy wyzbywali się swoich uprzedzeń wobec niego.
- Hej tam, Cromwell! – usłyszał głos Mehmeta za swoimi plecami.
- Co się dzieje?
- Lord Laurence i pan Howe chcą się jeszcze z tobą zobaczyć przed odpłynięciem.
Na nabrzeżu William udzielał Christopherowi swojego błogosławieństwa.
- Z Bogiem, synu. Pozostańże z Bogiem – ściskał go jak ojciec mający zwykle złe przeczucia wobec tak długiej nieobecności swojego potomka w kraju. Chciał jeszcze powiedzieć kilka słów samemu Fiodorowi, lecz ten kiwnął tylko ręką dając mu do zrozumienia, że nie ma najmniejszej ochoty go słuchać.
- Żegnaj, Laurence! – zagrzmiał nad ich głowami głos Temeraire’a, który przysiadł na tylnych łapach przy burcie, wychylając łeb w kierunku brzegu.
- Do widzenia, Temeraire!
- Niech pan w razie jakichś kłopotów podczas drogi, wyśle mi list z Fort of Despair albo Kapsztadu przez jednego z lokalnych smoków kurierskich – mruknął na stronie sir. Howe do Fiodora.
- Rozumiem.
- I proszę chociaż częściowo wziąć pod uwagę, że Ding Dusz nie jest zwykłym zabytkiem archeologicznym – dodał szeptem.
- Tego nie mogę obiecać.
Howe westchnął. Stał obok lorda Laurence’a, kiedy Fiodor i Christopher, wraz z już zielonym Greyem, wchodzili po trapie na pokład.
Marynarze podnieśli kotwice. Pozostało już tylko dać sygnał do podniesienia żagli i uruchomienia napędu parowego. Pół godziny później, okręt płynął krótkim odcinkiem Tamizy w kierunku Kanału La Manche. Fiodor mocniej opatulił się płaszczem, patrząc na oddalający się Londyn. Zastanawiał się, czy dane mu będzie tu jeszcze kiedyś wrócić. Wprawdzie o wiele bardziej spodobał mu się Paryż i Rzym, jednakże odczuwał pewien sentyment do tego miasta. Może to jednak w nim powinien kiedyś złożyć stare kości? Ryk okrętowej syreny przywrócił go do rzeczywistości całkowicie pozbawiając czarnych myśli.
Pierwszy oficer załogi Temeraire’a, Paul Turnip, schodził ze swoimi rzeczami na niższy pokład do kubryku awiatorów, który w rzeczywistości był tylko przedłużeniem smoczej kabiny.
- Niech pan zaczeka, panie Turnip – zagadnął go Laurence. – Gdzie się panu znowu tak spieszy?
- Właśnie szedłem się rozpakować.
- Ależ oddano do naszej dyspozycji prawie wszystkie kabiny gościnne na rufie. Okręt nie zabrał w ten rejs swojej pełnej ekipy. Kubryk marynarski nie jest może tak przestronny jak awiatorski, ale z pewnością zdrowszy dla żołądka - na pokładzie rufowym mniej huśta.
- Nigdy nie cierpiałem na chorobę morską.
- Załatwiłem dla nas miejsca w dwuosobowej kabinie z czystą pościelą i porządnymi meblami. Wprawdzie sąsiaduje ona z tymi, które zajęli kumple gadziny, lecz w przeciwieństwie do niego samego, nie powinni sprawiać aż takich kłopotów na czas podróży do Chin.
- A gdzież się podział sam Fiodor?
- Uparł się, że chce mieć kabinę wyłącznie dla siebie. Całkowicie wolny pozostał jednak tylko kubryk awiatorów przy smoczej kabinie. To nawet lepiej – dodał z wyraźną wesołością.
- Dlaczego?
- Temeraire będzie miał wreszcie okazję go trochę poniańczyć.
- „Poniańczyć” ?! Przecież on ma z jakieś czterdzieści lat!
- Dołączyłeś pan do nas dopiero cztery miesiące temu, panie Turnip. Wiesz już jednak wprawdzie, jakie Temeraire ma opiekuńcze podejście do swojej załogi, lecz tą zdziecinniałą gadzinę to darzy wręcz rodzicielską miłością. Poza tym jest on jedyną na tym świecie istotą, którą Fiodor bez szemrania zawsze posłucha. Będzie mieć na niego oko i niechybnie zagoni, żeby mu na głos czytał książki. My będziemy zaś mieć spokój – nie powinno być żadnych problemów ze strony Fiodora przez te kilka miesięcy rejsu.
- Cóż, nie sprawił na mnie jakiegoś bardzo złego wrażenia – rzekł sceptycznie Turnip.
- Widziałeś go tylko raz w życiu i to z daleka, a to, wierz mi, nie to samo co życie z nim od dzieciństwa w Chadbourne Hill. Staram się nigdy nie kwestionować decyzji mojego ojca, lecz błędem było powierzenie mu częściowego zwierzchnictwa nad ekspedycją. Oj, czeka nas jeszcze niezła zabawa…
Zaledwie w kilka godzin po opuszczeniu portu, pogoda zdążyła się już na dobre zepsuć. Czarne jak smoła chmury zasnuły niebo. Lunął rzęsisty deszcz, a wicher zaczął ciskać Hucknall’em niczym łupiną orzecha.

Uwaga! To jeszcze nie koniec części I, resztę wrzucę później...
Przepraszam administrację za wstępne kłopoty związane z objętością tekstu. Nie wiedziałem, że będą takie problemy z wrzuceniem. Mam jednak nadzieje, że treść wam wynagrodzi.
Odpowiedz
#4
Przeczytałam na razie niewielki fragment, na bieżąco będę przekazywała Ci moje spostrzeżenia.

Po pierwsze, język, którym się posługujesz jest szkolny, momentami do przesady przypomina wypracowanie. To plus i minus. Minus dlatego, że szkolny, ergo: banalny. Plus, albowiem dokładnie takim samym "stylem" napisany jest oryginał, którego pięć części przeczytałam onegdaj, zmorzona jakimś wrednym choróbskiem.
Po drugie, Twoja interpunkcja bywa losowa w niektórych momentach. Tak samo, jak zapisy dialogów. Tutaj masz linka, powinien Ci pomóc w tej kwestii. Znalazłam też trochę powtórzeń - popracuj nad zamiennikami, bo to brzydko wygląda.
Ogólnie zapowiada się interesująco i niebanalnie. Na pewno przeczytam całość, ale musisz zrozumieć moje ograniczenie czasowe.

Cytat:„Uśmiechnięta Mewa” idealnie wpisywała się w schemat typowej londyńskiej tawerny portowej [cechą tawerny jest to, że leży w porcie. "Portową" można wywalić.]. Była to po prostu tania spelunka i burdelik. Przebywający tygodniami na morzu marynarze mogli w niej zaspokoić swoje wieczne pragnienie taniego rumu oraz potrzebę kobiecego towarzystwa[,] nierzadko przepuszczając w zaledwie kilka dni całą półroczną pensję.
Wnętrze nie wyglądało zachęcająco. Ciemna, oświetlana zaledwie kilkoma łojówkami, [zbędny przecinek} izba wprost lepiła się od brudu. Przez niemyte od lat okna właściwie nie przebijały się promienie słoneczne. Przy nieheblowanych stolikach siedziało szemrane towarzystwo[,] stanowiące przekrój wszystkich grup zamieszkujących dzielnicę portową [to ma być opowiadanie, nie praca naukowa -.-]; od handlujących na czarnym rynku paserów, przez zwykłych marynarzy i dokerów, aż do pijaczków będących ścisłym dnem londyńskiego rynsztoka. Łatwo było tu stracić pieniądze, a jeszcze łatwiej życie. Wielu z tych ludzi, bez mrugnięcia okiem, wsadziłoby potencjalnej ofierze nóż w podbrzusze czy uderzyłoby butelczyną po tanim ginie w czerep.
„Uśmiechnięta Mewa” należała jednak do ulubionych miejsc bosmana Smitha. Siedział w niej praktycznie od dwóch miesięcy, czekając na kolejny przydział. Chlał przy tym jak szewc, okupując zwykle stolik przy kontuarze. Był to mężczyzna lekko przy kości[,] wiecznie w tym samym, brudnym jak nieboskie stworzenie, [zbędny przecinek] drelichu.
- Przynieś mi więcej piwa, kobieto! – krzyknął do wyjątkowo mało atrakcyjnej posługaczki, która natychmiast napełniła mu kufel.
Był już nieźle wstawiony, więc nie zwrócił uwagi na otwierające się drzwi tawerny. Do speluny wkroczył, [zbędny przecinek] ubrany w czerwony mundur, żołnierz piechoty [twoje opisy są bardzo statyczne. Nie lepiej byłoby: Do speluny wkroczył żołnierz piechoty. Jego czerwony mundur zwrócił powszechną uwagę.]. Zewsząd rozległy się złowieszcze pomruki marynarzy[,] wyraźnie nie przepadających za British Army. Wojak zdawał się jednak tego nie zauważać i raźnym krokiem poszedł w kierunku stolika zajmowanego przez Smitha. Ten zobaczył w słabym świetle świeczki jego twarz. Nieznajomy był krótko ostrzyżonym brunetem z piwnymi oczami w których tliła się iskierka zawadiactwa. [no bez jaj. Smith był nawalony jak stodoła i nie wierzę, żeby w tak słabym oświetleniu, a nawet w blasku reflektorów, kontemplował uroki osobiste gwardzisty, a zwłaszcza jego piwne oczy z iskrą zawadiactwa. To mogłaby zauważyć zapatrzona w jego źrenice kochanka - nie ochlajmorda.] Wyglądało na to, że chciał się przysiąść do bosmana.
- Hola, żołnierzyku – wybełkotał Smith. – My się w ogóle znamy?
Żołnierz uśmiechnął się tylko złośliwie i zapytał:
- A z kim chlałeś swoje pierwsze butelki z taką namiętnością zwędzane ojcu?
- Zwędzane butelki?! – zdziwił się bosman. – Trochę tego było. Nie sposób zapamiętać każdej i kompana w towarzystwie którego się piło.
- Nie pamiętasz, jak to po pijaku rozwaliliśmy razem stragan starego Bailey’a?
- Stragan starego Bailey’a? Zaraz, chyba coś mi świta – d [D]opiero teraz w zamroczony alkoholem umysł Smitha zaczął sobie przypominać skąd zna tajemniczego przybysza. – Bates! Ty stary hultaju!
- Też się cieszę, że cię widzę – rzucił sarkastycznie kapral Bates, przysiadając się do stolika.
- Rum dla mnie i dla mojego przyjaciela! – u [U]derzył w stół Smith. – Musimy oblać to spotkanie.
- Ty już dzisiaj nie pijesz – warknął zza kontuaru wąsaty barman. – Od tygodnia jesteś mi winien pieniądze.
- Och, nie bądźże pan taki okrutny – zwrócił się do niego Bates. – Marynarz nie kaktus, pić musi. Ja stawiam kolejkę.
- Święte słowa – powiedział rozanielony bosman, kiedy przyniesiono trunek.
- Jak tam ci się powodzi? – zapytał Bates. – Nie widzieliśmy się już dobrych kilka lat.
- Nawet nie najgorzej. Ostatnie dwa przesłużyłem na fregacie skierowanej do walki z Kitajcami. Ależ oni się bronią przed tym opium! Gorzej niż diabeł przed święconą wodą. Dopiero bombardowanie portów przez nasze kanonierki przekonało ich, że wojna o to po prostu się nie opłaca – Smith pociągnął łyk rumu. – Tak se myślę, że Kitajce i tak miały ogromne szczęście. Gdyby nie powstanie tych brudasów, to z łatwością moglibyśmy zająć Pekin i cesarz ze swoją świtą tańczyliby jakbyśmy im zagrali – pogroził gniewnie palcem. – Czy ty przypadkiem nie byłeś wtedy w Indiach? Mam nadzieję, że dałeś niezłego łupnia tym pogańskim psom! Rewolty się im, psia mać, zachciało…
- Nie, akurat oddział w którym służyłem nie został skierowany ani do Chin, ani do Indii – odrzekł spokojnie Bates.
- Sprytny dekowniku! – zachichotał Smith, któremu po kilku głębszych bardzo szybko zmieniał się humor. – Ty to masz szczęście z tymi oddziałami. Chociaż i tak piechota zawsze miała gorzej, bo cały czas was się tam trzyma na smyczy. A cóż to za dzisiaj okazja, że cię wypuścili z garnizonu? Przepustka czy samowolka?
- Powiedziałbym raczej: urlop związany z przeniesieniem.
- Gdzie cię przenoszą?
- Nie oni. Sam wystosowałem prośbę do dowództwa o skierowanie mnie do Korpusu Powietrznego.
Smith prawie oblał się rumem, kiedy usłyszał z jakim to spokojem jego przyjaciel mówi o przeniesieniu się w szeregi Korpusu. On sam wprawdzie niewiele wiedział o tej elitarnej [z tego, co pamiętam, to oni raczej mało szanowani byli...] formacji awiatorów dosiadających smoki, lecz ulegał wpływowi licznych, często nie mających nic wspólnego z prawdą, stereotypów na ich temat.
- Czyś ty już totalnie oszalał?!
- Dlaczego tak twierdzisz? – zdziwiony Bates zmrużył oczy.
- Smoki… - otrząsnął się z obrzydzeniem Smith. - …paskudne bestie. Chwila nieuwagi i capnie taki paszczą przypiętych do uprzęży na swoim grzbiecie. Jak zionie takie bydle ogniem, albo co gorsza kwasem, to obrywają wszyscy w okolicy bez względu na to czy to swoi czy wrodzy. Poza tym Korpus to…
- Wystarczy – warknął Bates. – Widziałeś kiedykolwiek smoka?
- Kilkakrotnie w Anglii. Oczywiście z daleka. No i podczas ataku na Kanton. Serducho mi zamarło, kiedy takie wielkie pomarańczowe bydle przeleciało nad naszą fregatą.
- Ale chyba było po waszej stronie – zauważył chłodno kapral. Smith pokiwał na to nerwowo głową. – Masz dość wypaczone pojęcie o Korpusie.
- Odkąd ty ich tak wielbisz?
- Zamknij się na chwilę, to ci wszystko opowiem – Bates dolał sobie rumu. – Kiedy w pięćdziesiątym czwarty wylądowaliśmy na Półwyspie Krymskim i rozpoczęliśmy oblężenie Sewastopola, to właśnie smoki pomogły nam zdobyć przeklęte miasto. Poza tym, wielokrotnie przenosiły nasz oddział, co pozwoliło nam oszczędzić siły na walkę. Właśnie podczas noclegu, w jednej z polowych kryjówek francuskiego Korpusu Powietrznego, poznałem kapitana Fiodora[,] latającego na Brutusie.
- Cóż za dziwne imię – zaciekawił się Smith. – Co to za człowiek?
- Nie słyszałeś nigdy o nim? Przecież to… - żachnął się zdziwiony kapral. – Swego czasu było o nim bardzo głośno. W końcu nie każdy zaraz po urodzeniu zostaje bohaterem kilkunastu artykułów naukowych, a kilka lat później wspomina się o nim we wszystkich rozprawach przyrodniczych na temat smoków.
- Nie czytałem żadnej z nich – odparł bez najmniejszej żenady Smith.
- Bo nie umiesz czytać [umarłam, jak to przeczytałam xD Kapitalny tekścior]. To naprawdę nie jest trudna sztuka, a jak ułatwiająca codzienne życie! Mógłbyś wreszcie zaoszczędzić na skrybie. Zawsze mnie denerwował brak jakichkolwiek listów od ciebie. Dzisiaj udało nam się spotkać tylko dlatego, że doker Jones powiedział mi, gdzie akurat jesteś.
- Bardzo mi się to przyda na pokładzie podczas szalejącego sztormu – mruknął z przekąsem bosman. – Przestań prawić mi kazania i opowiadaj dalej!
- Cóż, kapitan Fiodor to… jakby ująć… – zastanowił się chwilę Bates. – Nie jest z fizycznego punktu widzenia zwykłym człowiekiem.
- A niby czym? Marchewką?! – zachichotał Smith.
- To człowiek smokokrwisty. Wspominał, że właśnie tak jego fizjonomię określiło kilku uczonych mędrków.
- Co?! Czym?
- Smokokrwistym – powtórzył Bates. – Nie myśl sobie jednak o nim jak o jakiejś bestii. Wygląda zupełnie jak człowiek. Pomijając oczywiście fakt, że jest nieco wyższy od przeciętnego mężczyzny, ma skrzydła, ogon i łuskowatą skórę podobną do smoczej łuski.
- Ki to diabeł! – zawołał bosman. – Gdyby nie to, że jestem wstawiony to bym ci nie uwierzył.
- Są w Londynie ludzie, którzy by od razu potwierdzili jego istnienie – poinformował chłodno Bates.
- Skąd się wziął taki cudak?
- Och, żebyś ty wiedział jak ciężko było wyciągnąć od niego informacje na ten temat. Kapitan Fiodor zbytnio nie lubi o sobie rozmawiać. Po kilku drinkach, które postawiłem w miejscowej knajpie, zrobiło mu się jednak głupio i co nieco mi opowiedział.
Wykluł się z jaja znalezionego na chińskich bezdrożach przez Temeraire’a i jego smoczą towarzyszkę.
- Temeraire? O nim chyba akurat słyszałem. Czy to ten jedyny smok Niebiański w Europie?
- Dokładnie, przyjacielu! Słuchaj teraz dalej. Otóż to jajo wzbudziło nieliche zainteresowanie. Nie przypominało żadnego znanego do tej pory uczonym. Przewieziono je do Europy i umieszczono w Chadbourne Hill; tej ogromnej bazie wojskowej przeznaczonej dla Korpusu oraz sił lądowych, gdzie Temeraire doglądał go w swoim pawilonie. Po około pół roku, skorupa wreszcie zaczęła pękać. Sprowadzono kandydata na kapitana, który jednak musiał się tylko obejść smakiem. Słabemu ciałku, które opuściło skorupę tylko w pewnym stopniu było blisko do prawdziwego smoka. Fiodor, bo takie imię mu nadano, pozostał pod opieką Temeraire’a. No i zapewne w jakimś stopniu musiał mu pomóc kapitan William Laurence, bo to dzięki niemu Fiodor nie trafił do klatki w jakimś londyńskim instytucie.
- Opowiadałeś, że służył we francuskim Korpusie Powietrznym. Jak się tam dostał?
- Szkolił się w Chadbourne Hill na awiatora i kawalerzystę, lecz jakoś tak chyba w czterdziestym siódmym, po ostrej awanturze ze starym Williamem Laurencem i kilkoma oficerami, opuścił kraj. Od tego czasu walczył w kilku konfliktach na kontynencie. Zawsze na kontrakcie.
- Znaczy się: najemnik, tak? No proszę; nie dość, że piekielny odmieniec i żołdak to jeszcze do tego niewdzięczny, układający się z żabojadami, zdrajca!
Bates powoli czuł, że towarzystwo wstawionego już na dobre Smitha zaczyna mu ciążyć. Wypił resztę rumu i powiedział:
- No to na mnie już czas. Pewien pocztylion zgodził się mnie podrzucić do Chadbourne Hill.
- Już idziesz? – spytał zawiedziony Smith. – Myślałem, że jeszcze coś wypijemy.
- Niestety, przyjacielu. Nie mogę. Jutro muszę być na nogach, bo czeka mnie spotkanie z moim nowym kapitanem i jego smokiem.
Marks BorderPrincess napisał(a):Kto tam był sędzią, bo czegoś nie czaje. Skoro Laik zaledwie kopnął w udo, a Andrzej trafił z pięści w twarz, to czemu Laik wygrał turniej?

Odpowiedz
#5
Wrzucam resztę części I.

Fiodor stał oparty o ścianę smoczej kabiny. Chciał trochę poczytać Temeraire’owi po kolacji, ale dopadły go mdłości i musiał odłożył na bok książkę. Cały świat kołysał mu się przed oczyma. W pewnej chwili poczuł, że już nie może dłużej wytrzymać i zwymiotował przed siebie. Gwałtownie opróżniona zawartość żołądka wylądowała na łapie Temeraire’a, który nie zdążył jej w porę odsunąć. Następna fala wymiotów targnęła nim dosłownie w przeciągu kilku następnych sekund. Po wszystkim wytarł usta chusteczką, opierając się o beczkę. Podłoga kabiny pokryta była cuchnącym, żółtawym bagnem w którym pływały niestrawione kawałki ostatniego posiłku.
- Przepraszam, ojcze - bąknął zawstydzony do Temeraire’a.
- Nie masz za co, nie gniewam się. W przeciwieństwie do mnie, ty urodziłeś się na lądzie. To całkiem naturalne, że potrzebujesz kilku dni na przyzwyczajenie do kołysania statku.
Fiodor jęknął głośno kładąc rękę na ustach.
- Zbiera ci się na kolejne torsje?
- Chyba… chyba… nie. Jestem już pusty.
- Połóż się i spróbuj zasnąć. Ta burza powinna do rana przejść.
Wyczerpany wymiotami, chwiejnym krokiem, powlókł się do swojego łóżka na drugim końcu pomieszczenia. Nie była to typowa, dla tego typu okrętów, ciasna koja, lecz szerokie posłanie z wygodnymi poduszkami, kocami oraz kołdrą. Fiodor, ze względu na swoje skrzydła, mógł spać tylko na brzuchu albo boku w podobny sposób jak smok. Sen na plecach powodował długotrwałe, niezdrowe cierpnięcie skrzydeł oraz ogona, które w efekcie mogłoby wywołać zakrzepicę. Nie mając siły, aby się rozebrać, zrzucił tylko buty i opadł na poduszki z głośnym westchnięciem.
To był dopiero początek drogi do dalekiego Kantonu. Poza jednym krótkim rejsem przez Kanał La Manche do Anglii, podczas którego było zresztą dość pogodnie, nigdy jeszcze nie płynął statkiem. Po Europie poruszał się zwykle koleją albo konno, ale i tak najbardziej cenił własne nogi oraz skrzydła. Usłyszał wezwanych do uprzątnięcia jego wymiocin marynarzy miotających głośne przekleństwa na „piekielną gadzinę, która przy takim lekkim wietrzyku nie potrafi utrzymać w sobie kolacji”. Gdyby czuł się lepiej, to z pewnością dałby im za te słowa niezłą nauczkę. Teraz mógł jednak tylko odpoczywać, żałując zjedzonej przed kilkoma godzinami surowej wołowiny.
Leżąc w półśnie, poczuł lekkie szarpniecie za ramię. Otworzył oczy. Nad jego łóżkiem stało trzech lekarzy zatrudnianych do pomocy smokowi i jego załodze. Fiodor dobrze pamiętał ten zespół z czasów, kiedy jeszcze mieszkał w Anglii. Jemu również zdarzało się być, od czasu do czasu, jego pacjentem. Owym doktorom najlepiej wychodziło zaszywanie oraz opatrywanie ran. Ewentualnie nadawali się tylko do wyrywania zębów i do niczego więcej. Unikał jak ognia wszelkich lekarstw podsuwanych mu przez konsylium, ponieważ były za słabe i nie działały albo zbyt silne. W tym drugim przypadku organizm Fiodora usuwał taką substancje każdą możliwą drogą. Pomimo swoich starań, doktorzy Korpusu nie potrafili osiągnąć równowagi podczas przyrządzania mikstur mających być w ich zamyśle odpowiednie dla człowieka smokokrwistego.
Fiodor zauważył, że jeden z nich trzyma w rękach parujący kubek. Za nimi stał Temeraire, którego kadeci zdążyli już oczyścić z resztek treści żołądkowej.
- Mamy dla ciebie lekarstwo. Powinno uspokoić twoje trzewia – powiedział lekarz z kubkiem.
- Dobrze znam te wasze lekarstwa - wycedził gniewnie. - Po tym pewnie dostanę sraczki, bo już wszystko zdążyłem wyrzygać.
- Nikt z nas ci źle nie życzy. Naprawdę, nie ma powodów do takiej ordynarności!
- Dajcie mi święty spokój! Przeklęty „kostuszy harem”!
„Kostuszy harem” było przezwiskiem, które przed laty Fiodor wymyślił dla smoczych lekarzy.
- Ta mikstura na pewno ci pomoże - powiedział zachęcającym tonem Temeraire.
- Będę tego później żałował, ale dobrze. Przynajmniej się ode mnie odczepicie.
Powąchał ze wstrętem parującą ciecz, a następnie podniósł do ust kubek i pospiesznie wypił jego zawartość. Płyn był obrzydliwie oślizgły. Kilka kropel zleciało mu po brodzie na koszulę, kiedy usłyszał od któregoś z lekarzy, że jest niewdzięcznym pacjentem.
- Za to z was też Hipokrates nie byłby dumny – mruknął gniewnie do medyków.
Zniesmaczeni lekarze, zabrawszy ze sobą kubek, wrócili na wyższy pokład.
- Wiem, że masz kiepski humor Fiodorze, lecz pan Grey również teraz choruje – starał się go pocieszyć Temeraire.
- Grey to zwykły gryzipiórek, który w ogóle nie nadaje się na żadne wojny czy wyprawy. On może sobie bezwstydnie cierpieć na wszystko i o każdej porze.
- Pamiętasz jak opowiadałem ci o Obversarii? Uważana za jedną z najlepszych smoczyc w historii Korpusu, a podczas podróży transportowcem podobno cały czas było jej niedobrze.
Fiodor, słysząc to, nieco się rozchmurzył. Ułożywszy się wygodnie na brzuchu, powiedział wpół żartobliwie do Temeraire’a :
- Jeżeli tak będzie wyglądać kilkumiesięczna podróż, to chyba wyzionę ducha zanim do celu. Mam tylko jedno życzenie: abyście pochowali mnie w głębi lądu. Najlepiej jak najdalej od jakiekolwiek morza. Wiem, że trupowi jest już wszystko jedno, ale nie chciałbym mieć teraz świadomości, że Laurence, bez większego żalu, ciśnie moje truchło w morskie odmęty.
- Na pewno teraz nie umrzesz. Wyśpij się dobrze, a rano nie będziesz już pamiętał o tej przykrej dolegliwości.
Fiodor leżał jeszcze dłuższą chwilę. Temeraire wrócił do swojego, wymoszczonego porządnie słomą, legowiska. Zasnął. Dało się słyszeć jego głośne chrapanie.
Lekarstwo nie pomogło, lecz też nie zaszkodziło. Po upływie godziny i on pogrążył się we śnie.
Następnego przedpołudnia, Fiodor siedział na jednej z ławek umieszczonych na zewnętrznym smoczym pokładzie. Cały czas trzymał się kurczowo za żołądek. Wprawdzie już nie wymiotował, ale wciąż dręczyły go nieprzyjemne mdłości skutecznie pozbawiające chęci zjedzenia śniadania czy jakiegokolwiek innego posiłku w ciągu tego dnia. Pogoda od wczoraj niewiele się poprawiła – nie padał deszcz, jednakże morze nadal było dosyć wzburzone, a dokuczliwy chłód szybko dawał o sobie znać wszystkim, którzy wyszli na pokład bez żadnego wierzchniego okrycia. Fiodor przesiadywał praktycznie od rana na zewnątrz w towarzystwie zatroskanego jego stanem Temeraire’a . Lekarstwo na chorobę morską podawane przez lekarzy wszystkim na nią cierpiącym, okazało się dla zwykłych ludzi tak bardzo skuteczne, że jedynym z pasażerów na nią cierpiących pozostał już tylko sam Fiodor. Niezwykle wstydził się swojej przypadłości, starając się unikać kontaktu ze swoimi kompanami oraz załogą. Nie znosił, kiedy było mu niedobrze. Odznaczał się wprawdzie silnym żołądkiem, hartowanym już od pierwszych lat życia, kiedy to latał na grzbiecie Temeraire’a, a potem na swoich własnych skrzydłach. Wielogodzinne przeloty i powietrzne akrobacje nigdy nie sprawiały mu żadnego problemu, jednak odczuwał podczas nich uczucie wolności, wiatru wiejącego we włosach i szereg innych przyjemnych doświadczeń. Zamknięcie w ciasnej skrzyni, która może się kołysać kilkadziesiąt długich godzin, sprawiając, że człowiek zaczyna już mylić sufit z podłogą było stanowczo ponad obecne możliwości jego trzewi. Za kilka dni powinien się przyzwyczaić, lecz na ten moment, wciąż pozostawał w troskliwych szponach konowałów z załogi naziemnej Temeraire’a. Fiodor miał uraz do wszelkich lekarzy. Przyczyniło się do tego sporo badań, którym poddało go kilku znanych biologów jeszcze w latach wczesnego dzieciństwa. Wszak wielu dorosłych, poważnych ludzi mdleje podczas zabiegu upuszczania krwi, a cóż dopiero kilkulatek.
- Jak się dzisiaj czujemy, panie Cromwell? – powiedział schodzący właśnie na smoczy pokład medyk nazwiskiem Rice. Promieniując nastrojem dobrego samarytanina, trzymał w dłoni parującą szklankę.
- Paskudnie – odburknął krótko.
- Proszę to wypić.
- Nie chcę kolejnego bezwartościowego lekarstwa – odrzekł Fiodor, mimo iż zawartość naczynia całkiem dobrze pachniała, to poczuł jednak dziką chęć oblania nią dobrodusznego oblicza doktora Rice’a.
- To tylko herbata z rumem. Marynarze tradycyjnie leczą się tym od lat.
Mógł się domyślić – kucharz Tong Fu przygotowywał ją właśnie dla wszystkich, którzy mieli ochotę. Nawet Temeraire dostał duży kocioł, którego kilku pomagierów wniosło na smoczy pokład. Zaraz wsadził do niego łeb, chcąc wychłeptać gorący napój. Już po chwili poczuł jak ciepło rozkosznie rozchodzi się po całym jego ciele, co było bardzo przyjemnym uczuciem w ten chłodny dzień. Zapytał jednak przedtem Fiodora, czy sam nie miałby ochoty na nieco herbaty. Ten grzecznie odmówił. Zatroskany smok nie dał tak łatwo za wygraną, namawiając jednego z młodocianych kadetów należących do załogi naziemnej, żeby ten sprowadził doktora Rice’a, którego racjonalne argumenty Fiodor często przyjmował.
- Och, niestety… niczego nie przełknę. Pewnie i tak zaraz zwróciłbym ją zwrócił za burtę –mruknął ze zbolałą miną.
- Możesz się naprawdę rozchorować z odwodnienia. Parę małych łyków postawi cię na nogi – tłumaczył cierpliwie Rice. – Zaraz pewnie będziesz mnie prosił o kolejną szklankę.
Fiodor wziął naczynie w ręce i powoli wysączył bursztynowy płyn. Poczuł jak herbata wypełnia mu pusty żołądek. Po upływie około dziesięciu minut, kiedy mdłości prawie całkiem ustąpiły, powiedział:
- W sumie, to chyba jeszcze jedna rzeczywiście by mi nie zaszkodziła.
- Przyniosę ci i poproszę przy okazji Tong Fu, aby przygotował dla ciebie coś lekkiego. Odpowiedniego na rekonwalescencje – lekarz wrócił na pokład rufowy.
- Jak się teraz czujesz? – zapytał go Temeraire.
- Już o wiele lepiej. Dziękuję za troskę, ojcze.
Laurence stał zły jak osa na rufie. Niańczenie Fiodora przez Temeraire’a, którego tak sobie życzył pierwszego dnia rejsu, powoli zaczęło go irytować. Wzbudzając jednak nie tyle gniew, co uczucie zazdrości - Temeraire poświęcał całą uwagę swojemu przyszywanemu synalkowi. Westchnął gniewnie. Relacje pomiędzy nim, a powierzonym przez ojca smokiem zawsze należały do zażyłych. Była to wyjątkowo serdeczna przyjaźń, lecz na pewno nie prawdziwe uczucie wzajemnego oddania, którym wzajemnie darzyli się kapitanowie i ich smoki. Temeraire wprawdzie wielokrotnie zapewniał, że jest on godnym następcą swojego ojca, lecz Laurence nabrał podejrzeń, iż smok tak naprawdę wolałby, aby to właśnie Fiodor został jego nowym kapitanem. Od czasu powrotu „znajdy” z kontynentu, Christopher chodził przez cały czas wściekły. W takich chwilach, gotów był zaraz porzucić służbę w Korpusie Powietrznym Wielkiej Brytanii i zaczepić się na jakieś ciepłej posadce oficera wojsk lądowych. W głębi duszy wiedział jednak, że choćby przez wzgląd na swojego starego ojca, nie może tego zrobić. Serce by mu pękło, gdyby dowiedział się o odejściu swojego potomka z Korpusu.

Po upływie kilku następnych tygodni, Fiodor całkowicie przyzwyczaił się do życia na okręcie. Unikał spotkań z Laurencem i załogą Temeraire’a. Większość swojego czasu przebywał wraz ze swoją drużyną oraz kapitanem Hallaway’em, który dał się poznać jako bardzo rozsądny człowiek. Kolejne dni spędzane na czytaniu Temeraire’owi i noce upływające mile przy konsumpcji wybornego jamajskiego rumu połączonej z grą w karty w mesie oficerskiej należały do najprzyjemniejszych podczas rejsu Hucknall’em. Jedynym do tej pory portem, do którego zawinęli był Funchal na Maderze. Postój trwał zaledwie niecałą dobę. Wyspa nie prezentowała się Fiodorowi zbyt interesująco, toteż na ląd zeszli jedynie Pourbaix i Karpiński. Temeraire wspomniał mu tylko przy obiedzie, że Madera była pierwszym stałym lądem, który zobaczył po swoim wykluciu – przedtem spędził kilka tygodni na angielskiej fregacie Reliant przewożącej jego jajo po przechwyceniu go od Francuzów w tysiąc osiemset piątym.
Po tym krótkim przystanku, ruszyli wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki. Pogoda stała się bardzo gorąca. Nieznośne upały sprawiały, że bardzo trudno było wytrzymać na zewnętrznym pokładzie. Temeraire oraz Fiodor świetnie radzili sobie z tym problemem. Wzbijali się razem w powietrze i krążyli razem nad oceanem, zważając oczywiście, by nie stracić statku z pola widzenia.
- Szkoda, że sam nie mam skrzydeł – westchnął Pourbaix, ocierając spocone czoło kraciastą chusteczką.
Stał w towarzystwie kapitana Hallaway’a na pokładzie rufowym. Obserwując masywne ciało majestatycznego smoka Niebiańskiego wyraźnie kontrastujące z tłem błękitu nieba oraz ledwie dostrzegalnego przy nim Fiodora. Łatwo można było się domyślić, że chłodny wiaterek spowodowany lotem zapewnia im znakomite orzeźwienie w ten upalny dzień –znajdowali się wszak ciągle w klimacie zwrotnikowym. Temeraire polował również na tuńczyki. Te, których nie zjadł na miejscu, zanosił na pokład. Kucharz z jego załogi naziemnej, Tong Fu, pitrasił je później z dużą ilością przypraw dla wszystkich chętnych. Fiodor doskonale znał go jeszcze z Chadbourne Hill. Tong Fu był synem Chińczyka imieniem Gong Su, którego William Laurence zatrudnił przed laty na życzenie niezwykle wybrednego, jak na smoka, w kwestii jedzenia Temeraire’a oraz wiejskiej dziewczyny, pojętą przez Gong Su za żonę. Niestety, ojciec zmarł niedługo po jego narodzinach, więc nigdy nie dane mu było tak naprawdę poznać języka przodków. Odziedziczył jednak po nim talent do gotowania. Dwadzieścia lat później stało się jasne, że będzie kontynuował rodzinną tradycję jako kucharz w załodze Temeraire’a. Tong Fu świetnie gotował zarówno dla smoków jak i ludzi, lecz miał pewną zasadniczą wadę; otóż bardzo lubił sobie wypić. Należało przyznać, że głowę miał mocną, chociaż nie aż tak jak smokokrwisty Fiodor.
Od przeszło miesiąca, Hucknall płynął ze zwiniętymi żaglami, polegając jedynie na swoim parowym napędzie bocznokołowym, ponieważ wiatr bardzo osłabł. Przez kilka dni znajdowali się nawet w rejonie ciszy morskiej.
Pewnego gorącego popołudnia, kiedy to kondotierzy siedzieli w mesie oficerskiej racząc się schłodzonym cydrem, pojawił się kapitan Hallaway z zaproszeniem od Laurence’a na wspólną kolację. Fiodor, od początku rejsu, zamienił z nim wprawdzie kilka słów, jednakże gotów był teraz przyznać, że jego zachowanie mieściło się w normach przyzwoitości – nie doszło pomiędzy nimi do żadnego ostrego konfliktu. Odmowa byłaby oznaką dziecięcego zacietrzewienia, więc poprosił kapitana o przekazanie Laurence’owi potwierdzenia obecności na wieczornym spotkaniu. Temeraire również miał wziąć udział w kolacji - organizowano ją na zewnętrznym smoczym pokładzie.
Wieczorem, za dwoma długimi stołami, razem zasiedli: Fiodor wraz z resztą kondotierów, kapitan Hallaway, pan Grey, Laurence oraz jego pierwszy oficer, Paul Turnip. Nieco już podchmielony Tong Fu oraz kilku stewardów wnosiło powoli kolejne dania na stół oraz specjalne tace i misy z tymi samymi potrawami i dodatkowymi porcjami surowego mięsa dla Temeraire’a. Zjedli zupę ostrygową, tuńczyka na ostro oraz gwóźdź wieczora – pieczone koźle z kartoflami. Wszystko to popili znakomitym porto. Cytrynowa legumina idealnie dopełniała kulinarnych atrakcji tej nocy.
Syty Fiodor leniwie wyciągnął się na krześle. Po raz pierwszy, od początku swojej podróży, uczestniczył w tak znamienitej uczcie. Od dawna już nie obawiając się choroby morskiej, pozwolił sobie na zjedzenie sporej części każdej z potraw, poprawiając jeszcze to wszystko bardzo przez siebie lubianym surowym mięsem. Spojrzał na rozgwieżdżone niebo, zastanawiając się ile jeszcze potrwa ich droga do dalekich Chin. Czy ten cały Stieler, aby na pewno może za nimi podążać? Iluż mógł mieć szpicli, którzy wiernie donosili mu przez ten czas o całej sprawie?
Temeraire wylizywał resztki z jakiegoś kotła mlaszcząc przy tym głośno. Bracia Satarowie, przez cały czas trwania kolacji, odzywali się raczej rzadko, co wynikało nie z nieuprzejmości, lecz z niewielkiej znajomości języka Sheaksper’a. Nie wypili też ani kropli alkoholu, ponieważ zabraniały im tego surowe zasady islamu, którego obaj byli wyznawcami. Samemu Karpińskiemu zaś wino nieźle już zdążyło uderzyć do głowy. Mniej więcej od połowy drugiego dania, opowiadał coś bełkotliwym głosem Laurence’owi, który z grzeczności potakiwał głową udając, że go słucha.
Po deserze przyszła kolej na kawę, kieliszek brandy i cygaro. Temeraire dostał beczułkę piwa.
- Zdaję mi się, że jest pan szlachcicem, nieprawdaż? – wybełkotał Karpiński.
- Owszem. Korzenie mojego rodu sięgają dwunastego wieku – odpowiedział skrępowany Laurence, który nie lubił chełpić się swoim pochodzeniem, podobnie zresztą jak jego ojciec.
- Ach, to dobrze… bardzo dobrze… - ucieszył się nietrzeźwy rozmówca. – Bo widzi pan… ja również należę do wysoko urodzonych. Możemy więc bez oporów rozmawiać… jak równy z równym – uniósł ochoczo kieliszek.
Fiodor zachichotał szyderczo, słysząc pijackie wywody Karpińskiego wypowiadającego się na temat swojego społecznego statusu.
Polak odwrócił w jego kierunku, porządnie poczerwieniałe już od nadmiaru brandy, oblicze i zapytał gniewnie:
- Co cię niby tak rozbawiło?!
- Powiedz mu lepiej prawdę. Taki z ciebie szlachcic jak ze mnie szach perski. Twój ojciec…
- Jak śmiesz, gadzie?! – wybuchnął Karpiński uderzając pięścią w stół. – Lepiej się dobrze teraz zastanów, czy naprawdę chcesz w jakikolwiek sposób obrazić mojego ojca, bo zawsze… - sięgnął do pasa, chcąc dobyć szabli prawie spadając przy tym z krzesła. Wysyczał szpetne przekleństwo – zapomniał, że zostawił ją w kabinie przed pójściem na kolację. – To był przecież, do jasnej cholery, bohater…
- …który stracił rodzinny majątek za udział w powstaniu przeciwko carowi – zakończył dobitnie Fiodor nie zważając na okrzyki sprzeciwu pijanego kompana. – Przecież sam mówiłeś, że przed ucieczką utrzymywałeś się z prowadzenia mydlarni w Warszawie.
Usłyszawszy to, Karpiński poczerwieniał jeszcze bardziej, ale już bynajmniej nie miało to nic wspólnego z przepiciem, a wstydem.
- Odzyskanie mojego dziedzictwa stanie się czystą formalnością zaraz po tym, jak tylko Polska stanie się znów niepodległym państwem!
- Porozmawiamy o tym za jakieś dwieście, no może trzysta lat, kiedy tak się rzeczywiście stanie.
Jego kamrat pogroził mu w odpowiedzi pięścią bełkocząc coś o pojedynku.
- Och, zamknij się wreszcie! – warknął poirytowany pijackim zachowaniem Fiodor. – Przestań się ośmieszać! Jesteś zalany w trzy dupy. Lepiej idź wsadzić łeb do wiadra z zimną wodą. Może dzięki temu nieco otrzeźwiejesz.
Alkohol nie odebrał Karpińskiemu resztek zdrowego rozsądku, ponieważ ten po chwili wstał strącając ze stołu jedną z pustych filiżanek. Usłyszeli głuchy brzęk tłuczonej porcelany, a następnie westchnięcie podchmielonego Karpińskiego, który powlókł się chwiejnym krokiem na dziób okrętu.
- Jezu Chryste! – potknął się o ogon Temeraire’a, upadając boleśnie na twarde deski.
- Przepraszam – powiedział uprzejmie smok.
- Saoul comme un Polonais – mruknął po francusku Fiodor, kiedy Polak zniknął z ich pola widzenia.
Temeraire postawił krezę i spojrzał z dezaprobatą na swojego przybranego syna.
- Nie powinieneś w ten sposób traktować przyjaciół – powiedział moralizatorskim tonem.
- Karpiński to dobry człowiek oraz oddany towarzysz w walce, lecz niestety jest też dosyć naiwny i ma nieznośną skłonność do mitomanii, a przecież wiesz ojcze, że nie znoszę kłamstwa.
Po tym incydencie wśród towarzystwa zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał wreszcie, nieśmiały jak do tej pory pan Herbert Grey.
- Kiedy dopłyniemy dotrzemy do Fort of Despair? – zapytał Hallaway’a.
- Sądzę, że za jakiś tydzień, a jeżeli wiatr nam w końcu dopisze, to może nawet mniej – odpowiedział kapitan, pociągając łyk kawy.
Fiodorowi przypomniało się, że mają zabrać stamtąd tłumaczkę, panią Thompson. Musiała mieć szczęście – jej mąż z pewnością nie należał do konserwatywnych, pozwalając, aby jego żona wzięła udział w tak niebezpiecznej wyprawie na statku pełnym podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy.
Stewardzi uprzątnęli tymczasem resztę naczyń ze stołu. Pourbaix, Turnip, Laurence, kapitan Hallaway oraz pan Grey rozpoczęli partyjkę wista. Do gry nie przyłączyli się bracia Satarowie, którzy podziękowali w kilku uprzejmych słowach za dobre jedzenie i miłe towarzystwo, a następnie udali się na spoczynek do swojej kajuty. Fiodor zaś wstał od stołu, aby pogłaskać Temeraire’a. Wyjął swoją małą, srebrną fajkę do opium, którą nabył przed dwoma laty w Paryżu. Nabił ją owym narkotycznym specyfikiem ze skórzanego mieszka, który trzymał w kieszeni spodni.
Zaciągając się powoli aromatycznym dymem, delikatnie gładził smoczy nos i krezę.
- Och, jakie to piękne – Temeraire zauważył sygnet na palcu przybranego syna. - Skąd masz ten pierścień, Fiodorze? – zadał od dawna już krążące mu po głowie pytanie. Jak każdy smok, bardzo lubił błyskotki; był dumny ze swojego platynowego wisiora z ogromną perłą podarowanego mu przed laty przez Williama Laurence’a. Fiodor również uwielbiał drogie świecidełka. W dzieciństwie zazdrościł smokom z Korpusu ich wisiorów, a co zamożniejszym awiatorom służącym w Chadbourne Hill, sygnetów. Pierwszą, nabytą przez niego po ucieczce z Anglii, błyskotką był srebrny medalion z onyksem, który nieszczęśliwie jednak zgubił podczas walk o Sewastopol na Krymie.
- To moje trofeum wojenne – odpowiedział wymijająco; przedstawienie szczegółów okoliczności zdobycia pierścienia za każdym razem wzbudzało w nim dość mieszane uczucia. Któż wie, co akurat tego czy tamtego, nieznanego mu zbytnio człowieka może śmiertelnie urazić. To, co miałby teraz swoim towarzyszom do powiedzenia, należało raczej dla wielu osób do kwestii kontrowersyjnych.
- Zdaje mi się, że podobne sygnety noszą hierarchowie rzymskokatoliccy – zauważył Grey, pochylając się, by móc lepiej zobaczyć w świetle lampy naftowej pierścień Fiodora.
- Chyba nie zabiłeś jakiegoś katolickiego klechy? – zapytał go, bez żadnego cienia złości, ironii czy strachu, Laurence. Fiodor dałby sobie nawet rękę uciąć, że słyszy w nim nutkę wesołości.
- Nie, nie chciałbym sobie wcale brudzić kimś takim rąk – odrzekł chłodno. – Kiedy walczyliśmy we Włoszech, bodajże było to jeszcze w trakcie rozruchów w Państwie Kościelnym, rozdzieliliśmy się wtedy wraz z Pourbaix’em i Karpińskim. Dowodzona przeze mnie część oddziału natknęła się na jakiegoś biskupa starającego się najwidoczniej uciec razem z obstawą do jednej ze swoich pozamiejskich posiadłości na północy kraju. Towarzyszący mu najemnicy raczej do zbyt walecznych nie należeli, a poza tym mieliśmy miażdżącą przewagę liczebną – część z nich natychmiast uciekła, a część się poddała. Co się zaś tyczy samego księżula, to nie miał on szczęścia. Pewien kawalerzysta strzelił mu w głowę, gdy tylko wyjrzał z powozu. Rozdzieliliśmy między siebie znalezione co cenniejsze rzeczy. Ja sam zadowoliłem się tym sygnetem, ale tak między nami mówiąc, to wolałbym go widzieć nie martwego, a żywego w kajdanach. Strzelanie do niczego niespodziewających się jeńców jest po prostu objawem zezwierzęcenia.
- Co się stało z tym kawalerzystą? – zapytał poruszony Temeraire.
- Kazałem mu wynosić się precz. Nie otrzymał żadnych pieniędzy - wykreśliliśmy później jego nazwisko z kontraktu.
- A moim zdaniem nie ma wcale kogo żałować! – powiedział Turnip, dolewając wszystkim brandy. – Zapewne sam miał sporo na sumieniu, więc zasłużył sobie na taki smutny koniec – uniósł do góry kieliszek. – Panowie, proponuje wypić na pohybel papiestwu i jego wiernym psom!
Wznieśli zaproponowany przez Turnipa toast. Po dłuższej chwili nieobecności, wrócił do nich wreszcie Karpiński. Miał mokre włosy, a pod pachą butelkę porto. Kapitan Hallaway zaczął opowiadać anegdotki ze swojego długiego życia na morzu. Fiodor wlazł od strony zadu na smoczy grzbiet, usadawiając się tam wygodnie.
- Czy przypadkiem nie walczyłeś w tysiąc osiemset szóstym pod Jeną i Auerstedt? – zagadnął Temeraire’a Karpiński.
- Tak. Wracaliśmy wtedy z Turcji z misją dostarczenia kilku cennych jaj do Anglii, lecz na naszej drodze stanął Napoleon i musieliśmy wspomóc Prusaków. To była moja pierwsza przegrana bitwa… - odpowiedział nieco zażenowany Temeraire. Bardzo nie znosił wspominać swoich porażek, a w szczególności właśnie tej.
- Jak wielka musiała być wtedy potęga armii cesarza, skoro nie zdołał jej złamać nawet jedyny w Europie Niebiański – cmoknął z podziwem Karpiński nie zważając na to, że znajduje się w towarzystwie zdominowanym przez Anglików.
- Wcale nie byłem wtedy jedynym – prychnął Temeraire. – Napoleon miał jeszcze Lien.
- Kogo takiego?
- Lung Tien Lien, smoczyca rasy Niebiańskiej, która dołączyła do Bonapartego po tym jak zginął jej pan, chiński książę Yongxing – wyjaśnił mu Laurence. – Ubzdurała sobie, że mój ojciec oraz Temeraire byli winni jego śmierci i chciała się na nich za wszelką cenę zemścić.
- Co się z nią później stało?
- Tego akurat nikt nie wie – wzruszył ramionami Christopher. – Po upadku Napoleona wsiąkła gdzieś jak kamfora.
- Na pewno nie wróciła do Chin – potrząsnął krezą Temeraire. – Bo od razu byśmy się o tym dowiedzieli. Biały Niebiański wszędzie zwróciłby na siebie olbrzymią uwagę. W każdym bądź razie, wcale jej nie żałuję. To ten cały jej Yongxing pierwszy próbował nam zaszkodzić, a jego śmierć naprawdę była wynikiem nieszczęśliwego wypadku.
- Hm… - mruknął Karpiński, mrużąc oczy. – Właściwie to zapytałem o bitwę pod Jeną, bo walczył w niej, oczywiście u boku armii Bonapartego, mój dziadek. Był skrzydłowym na jednym z tych kilku smoków rasy Petit Chevalier, które Napoleon przekazał Polakom. Może walczyłeś wtedy właśnie przeciwko niemu?
- Całkiem możliwe – zgodził się Temeraire. – Nie sposób poznać imienia każdego wroga czy sprzymierzeńca na polu bitwy.
Dostrzegając zainteresowanie Karpińskiego tematem wojen napoleońskich, smok zaczął mu szczegółowo opowiadać wydarzenia w których przed laty uczestniczył.
Fiodor słyszał te historie kolejny raz w swoim życiu, więc nie stanowiły dla niego już zbyt wielkiej atrakcji. Zwinął się w kłębek na grzbiecie Temeraire’a i zapadł w błogi sen.

Koniec części I.
Odpowiedz
#6
Przepraszam, że nie wczoraj, ale internet mi się skończył, a za późno było, żeby z wiaderkiem latać Tongue

Cytat:Wykluł się z jaja, które przed laty smok Niebiański Temeraire i Cesarska smoczyca Lung Qin Mei odnaleźli przed laty podczas samotnej wyprawy, gdzieś w Górach Południowochińskich
Cool

Cytat:Temeraire poinformował o tym niezwykłym znalezisku Williama Laurence’a. Swojego kapitana, brytyjskiego szlachcica służącego niegdyś w Royal Navy.
zamiast kropki dałabym przecinek

Cytat:Doszło do walki na szpady w której zraniono Williama Laurence’a.
Tu się przyczepię. Szpada, choć nie wygląda, to jest najbardziej śmiercionośna broń biała, jaką wymyślił człowiek. Ok., może dwuręczne majchy i półtorki obcinały ręce, nogi czy bez większego problemu, o ile były dobrze wyostrzone, potrafiły przeciąć człowieka wpół. Ale mieczem tniesz, ewentualnie rąbiesz, szablą też tniesz, natomiast szpadę wbijasz... Większe szanse na przeżycie ma raniony szablą, niż szpadą. Biorąc pod uwagę, że w tamtym okresie szable były popularne uważam, że powinieneś zastąpić nią igłę.
Cytat:Witam. Nie pamiętam dobrze ale chyba w ,,Pamiętnikach'' J.CH.Paska jest opis pojedynku szpada ws szabla. Wybaczcie piszę z pamięci - Pasek został wyzwany na pojedynek a że miał przy sobie tylko szpadę więc ją użył i zabił przeciwnika.Później żałował że nie miał szabli bo by skończyło sie na poranieniu przeciwnika a nie na jego śmierci
to jest jeden z postów nt pojedynku szpada vs szabla. Podaję Ci również całego linka do tematu, może Cię zainteresować...

Cytat:Pierwsze tygodnie były dla niego dość przykre. Został oskarżony przez władze Francji o szpiegostwo na rzecz Brytyjskiej Korony. Chcąc uniknąć aresztowania, opuścił Paryż w którym się tymczasowo zatrzymał i wyjechał do Szwajcarii.
Wyjaśnij mi proszę, bo nie kumam... Pozwolę sobie na bardzo lapidarne określenie problemu. JAK ON, DO LICHA, BEZ PRZESZKÓD ZWIEDZAŁ EUROPĘ ZE SMOCZĄ MORDĄ? o.O Ktokolwiek wziął go na statek? Nie złapano go i nie pokazywano w zoo? Nie trzyma mi się to kupy... :/Dodgy

edit: już wiem... latał Tongue

Cytat:wygodne łoże z baldachimem.
BTW, wiesz, skąd wziął się pomysł na baldachimy w łożach?Smile

Cytat:Po jego wyjściu, zwykle około północy, Fiodor miał w zwyczaju udawać się do miasta, aby zaznać nocnego życia w jednym z wielu paryskich domów uciech na Placu Pigalle
Heh, ze swoją fizjonomią sam z powodzeniem mógłby tam pracować, mało tego, prawdopodobnie zarabiałby lepiej, niż na lichwie Tongue

Cytat:Zegar w salonie wybił godzinę osiemnastą. Dokładnie w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Fiodor zaprosił gościa.
Był nim pan Abel Herstein. Młody osobnik w brązowym garniturze, okularach i sztywnej aparycji kija od miotły.
Pozwolę sobie przeredagować, bo gryzie mnie bezbarwność i matematyzm tego opisu. I osobnik też mnie gryzie. Po kostkach.
"Zegar w salonie wybił godzinę osiemnastą i w ostatnich nutach głębokiego gongu rozległo się pukanie do drzwi. Fiodor zaprosił jak zawsze punktualnego Abela Hersteina. Młodzieniec skłonił mu się sztywno i, przekroczywszy próg, rozejrzał się zza okularów w drucianej oprawce po doskonale znanym sobie wnętrzu. Poprawił poły brązowej marynarki, wygładzając niewidoczne fałdki i wyrecytował, z typowym dla siebie pietyzmem:"


Myślę, że opowieść o dzieciństwie Fiodora mogłaby być sfabularyzowana, nie streszczona, wówczas cała postać nabrałaby barw, relacje pomiędzy nim a Cesarską, Niebiańskim i sir Wiliamem byłyby żywsze i bardziej prawdziwe. Cała ta historia z jego znalezieniem, wykluciem, etc., to jest fabuła na jakieś kilkadziesiąt stron, szkoda marnować taki potencjał, zwłaszcza, że dobrze sobie radzisz w Novikowym świecie i przyjemnie się czyta poprowadzoną Twoją ręką historię. Rozszerzaj całość, bo jak na razie za bardzo skąpisz.
Marks BorderPrincess napisał(a):Kto tam był sędzią, bo czegoś nie czaje. Skoro Laik zaledwie kopnął w udo, a Andrzej trafił z pięści w twarz, to czemu Laik wygrał turniej?

Odpowiedz
#7
Polemizujmy:
(04-02-2012, 12:32)kapadocja napisał(a): Wyjaśnij mi proszę, bo nie kumam... Pozwolę sobie na bardzo lapidarne określenie problemu. JAK ON, DO LICHA, BEZ PRZESZKÓD ZWIEDZAŁ EUROPĘ ZE SMOCZĄ MORDĄ? o.O Ktokolwiek wziął go na statek? Nie złapano go i nie pokazywano w zoo? Nie trzyma mi się to kupy... :/Dodgy

Jego sposób na podróżowanie incognito jest to wyjaśniony w dalszej części. Zranienie szpadą też.
Zresztą gębę on ma bardziej ludzką niż smoczą, choć pokrytą łuską...
Odpowiedz
#8
Powietrzny korsarz


Prolog.


Rok 1812

Lung Tien Lien siedziała smutna w swoim paryskim pawilonie. Od kilku dni jej melancholiczny nastrój sięgał szczytu. Nie potrafiła go uśmierzyć ani herbata, ani chińska poezja. Miała ochotę zerwać się z miejsca i ruszyć desperackim lotem na wschód. Po chwili jednak nerwy opadały, a wyrachowanie wracało.

Napoleon przebywał w Księstwie Warszawskim, zbierając swoją Wielką Armię. Może i był największym panem Europy, lecz jego niepohamowana ambicja kazała mu uderzyć na Rosję. Wierzył, iż pokona carskie imperium.

Zawierając z cesarzem przed kilkoma laty układ, Lien nie mogła nawet sądzić, że aż tak się z nim zwiąże. Bardzo przypominał jej dotychczasowego towarzysza, księcia Yongxinga. Należał do osób potężnych oraz przebiegłych. Subtelnych, a przy tym niewahających się podjąć drastycznych kroków.

Nie ruszyła wraz z nim do Księstwa Warszawskiego. Ceniła sobie spokój. Nienawidziła brać udziału w wojnach. Do tej pory czyniła to tylko z chęci zemsty na Temeraire. On i jego pan byli, jej zdaniem, winni śmierci Yongxinga. Zrobiłaby wszystko, ażeby zadać im kolejny cios. Lecz oni nie walczyli w Rosji.

Cały czas jednak czuła jakiś dziwny niepokój o Napoleona. Nie chciałaby stracić go jak swojego poprzedniego towarzysza.

Wezwała służącego, aby podyktować mu list do Bonapartego.

- Doskonale, panie Jacques, doskonale… - Charles Cordier zatarł z zadowoleniem ręce.

Na stole w jego warsztacie leżał przeszklony, wysadzany rubinami, złoty medalion imponującej wielkości dwóch pięści dorosłego mężczyzny.

- Cieszę się, że ci się podoba. Czy umiałbyś podrobić tą błyskotkę?

- Mowa – potrząsnął głową paser. – Skąd pan to masz?

- Powiedzmy, iż moje kontakty pozwalają zajrzeć mi do co ciekawszych rzeczy przysyłanych przez Bonapartego z wojny.

- Mógłbyś szpiegować – cmoknął Charles, drapiąc się po brodzie.

- Och, czegoś takiego bym nie śmiał uczynić, panie Cordier. Znam pewne granice. Co zaś się tyczy samego medalionu, to Napoleon przysłał go w podarunku dla swojej gadziny. Wystarczyło przekupić kogo trzeba, żeby wypożyczyć sobie na dwa dni oryginał.

- Świetnie. Powinienem skończyć przed czasem, ale tak intensywna praca ma swoją cenę. Sześćdziesiąt procent zysku ze sprzedaży.

Jacques zrobił kwaśną minę.

- To za dużo, mój panie. Ja już musiałem ponieść nieliche koszta.

- Targujemy się? Zatem niech stracę. Pięćdziesiąt procent zostaje w mojej kieszeni.

Jego rozmówca pomyślał, że to i tak rozbój w biały dzień, ale nie miał większego wyboru. Dobrze znał Charlesa Cordiera, bo robił z nim już wcześniej interesy. Któż jednak mógł wiedzieć, czy pewnego dnia ten chciwiec nie zadenuncjuje go policji, wyjeżdżając godzinę później do Ameryki. Cordier nie był bynajmniej biedny.

- Zgoda.

- Proszę przyjść jutro wieczorem.

Następnego dnia Jacques zjawił się w warsztacie punktualnie. Paser miał podkrążone oczy. Wyraźnie widać po nim było, iż ostatnią dobę spędził praktycznie przy mrówczej pracy.

Francuz obejrzał oryginał medalionu i bezwartościową podróbkę, których oko laika nie mogłoby odróżnić.

- To jest kopia – Cordier podał mu sfałszowany przedmiot.

- We wnętrzu brakuje pukla włosów – zauważył Jacques.

- Och, proszę mi wybaczyć, ale przez zmęczenie musiałem go gdzieś zapodziać.

- To podobno były włosy Bonapartego.

- Bonapartego, nie Bonapartego… - paser wyjął nożyce, a następnie uciął kilka swoich ciemnych blond kosmyków, umieszczając je w podrobionym medalionie. – Czy to ważne? Kto się zorientuje?

- Każę podrzucić to na dawne miejsce, ale wpierw skropię nieco spirytusem. Kto wie jaki ta biała gadzina ma węch?

- Cieszę się, że mogłem ubić z panem interes.

Rok 1814

Ostatnie dwa lata były bardzo przykre dla Lung Tien Lien. Bonaparte ostatecznie przegrał. Upokorzono go i zesłano na Elbę. Chciała mu towarzyszyć, lecz tryumfujący zwycięzcy na to nie pozwolili. Musiała opuścić Europę. Wieczna banicja - jedyne wyjście, aby uniknąć śmierci. Pod koniec obrony przed wojskami antynapoleońskiej koalicji , w akcie desperacji, dokonała paskudnego, niegodnego nigdy już sięgania pamięcią, czynu

Wróciła do Chin. Błądząc po bezdrożach tego wielkiego kraju, czuła się taka samotna. Potrzebowała ludzkiego towarzysza, opoki do której przyzwyczajano ją od smoczęcia.

Pewnego dnia wylądowała w Górach Południowochińskich przed chatą pewnego starego pustelnika, chcąc odpocząć na noc.

Starzec oddał pokłon, siadając przy jej łapie. Rozpoczęli rozmowę. Wydawał się miły, lecz był człowiekiem zbyt biednym i schorowanym, nie mogącym się nawet równać z kimś takim jak Yongxing czy Napoleon. Po godzinie postanowiła otworzyć nieco przed nim swoje serce i wyjawić powód strapień.

- Nie sądzę, o pani, żebyś musiała być na wieczność pogrążona w samotności – rzekł z namaszczeniem stary Chińczyk.

- Dlaczego tak twierdzisz?

- To nie jest zwykła pustelnia, szlachetna Lung Tien Lien, a ja nie jestem zwykłym pustelnikiem oddającym się tylko praktykom religijnym. Myślę, że mógłbym ci pomóc.

- W jaki sposób? – zapytała z nieskrywanym zainteresowaniem smoczyca.

- Powiedz mi, pani, czy chciałabyś doczekać się godnego potomstwa?

Lien nigdy nie była z samcem. Nie zniosła jeszcze w swoim życiu żadnego jaja. Zdziwiło ją to pytanie.

- Co znaczy „godnego potomstwa" ?

- Tęsknisz za ludzkim towarzyszem. Człowiekiem oddanym ci całym sercem, kimś o wielkim umyśle, nieprawdaż? Boisz się jednak, iż ani tutaj, ani nigdzie indziej na świecie już go nie znajdziesz. Co byś powiedziała, żeby ktoś taki się z ciebie narodził?

Lien przez chwilę pomyślała, że starzec oszalał. Jak człowiek miałby się zrodzić ze smoka?

- Tak – ciągnął Chińczyk. – Studia nad zależnością ludzkiej i smoczej krwi pochłonęły całe moje dotychczasowe życie. Istota, która zrodziłaby się z tych dwóch potężnych gatunków urosła u mnie do rangi jedynego celu, do którego pozostało mi dążyć. Pod koniec moich dni, naiwne marzenie może się wreszcie ziścić – zniknął w chacie, wracając po chwili z dużą kulą o kolorze szmaragdu. – Możesz mi wierzyć, pani, lub nie, lecz to, co teraz trzymam jest materialną formą smoczego pierwiastka.

- Dość!

Lien nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Chciała już stamtąd odlecieć, opuszczając starego Chińczyka. Nie lubiła być mamiona szarlatańskimi mrzonkami.

Pustelnik nieco się zmieszał, ale moment później postanowił kontynuować.

- Dostojna Lung Tien Lien! – zaskrzeczał. - Dzięki tej niepozornej kuli powijesz jajo z którego wykluje się potomek będący w połowie człowiekiem, a w połowie smokiem. Nie mogę zagwarantować, że będzie od razu kimś takim jak tragicznie zmarły książę Yongxing, ale twoja miłość i opieka powinny…

- Nie próbuj mnie zwodzić! – warknęła ostrzegawczo smoczyca. – Smoki nie opiekują się swoim potomstwem.

- To nie będzie zwykłe potomstwo. Ludzki pierwiastek dziecięcia skutecznie zawładnie uczuciami większości inteligentnych istot. Może nawet bardziej smoków niż ludzi.

Lien nie wiedziała ile w słowach starca było prawdy. Miała opory przed zostaniem królikiem doświadczalnym. Jednakże, po długich rozważaniach, zdecydowała się spróbować. Ostatecznie istniały niewielkie szanse na to, żeby pustelnik chciał uczynić jej jakąś krzywdę. Postanowiła podjąć ryzyko.

- Dobrze, starcze – schyliła łeb ku niemu. – Co mam zrobić?

- Wystarczy, że tylko połkniesz tą kulę. Lecz nie jest jeszcze gotowa. Pierwiastek ludzki musi zostać dopełniony, ażeby potomek mógł uzyskać odpowiednie cechy. To jednak nie potrwa długo.

- Cechy mówisz? Na czym dokładnie ma polegać dopełnienie?

- Wystarczy, że dodam kilka swoich włosów albo kroplę krwi i…

- Nie – przerwała mu wyniośle. – Ty nie jesteś mnie godzien. To muszą być koniecznie cechy kogoś nieprzeciętnego.

- Rozumiem, pani, ale nie miałem niestety nigdy konszachtów ze szlachetnie urodzonymi.

Lien ułożyła się na brzuchu, prezentując swój wysadzany rubinami medalion z puklem włosów Napoleona, który dostała od niego dwa lata temu na pamiątkę.

- Użyj tych włosów w środku medalionu.

Chińczyk wziął pukiel, a następnie, skłoniwszy się jej nisko, poszedł do swojej chaty. Po godzinie wrócił z kulą i poprosił, aby otworzyła pysk. Umieścił galaretowaty przedmiot na języku, mówiąc żeby go połknęła.

Kilka sekund później poczuła gwałtownie ogarniające ją zmęczenie. Zamknęła oczy i zasnęła.

Przebudziła się dopiero późnym wieczorem. Pustelnik siedział przy ognisku.

- Jak się czujesz, o pani? Nie masz mdłości?

- Nic mi nie dolega.

- Może jesteś głodna? Mam u siebie jedną kozę.

Lien nagle zaburczało w brzuchu.

- Chętnie coś zjem – mruknęła, starając się opanować zażenowanie.

Lung Tien Lien postanowiła pozostać pod opieką mędrca na czas połogu i opieki nad jajem. Szczęśliwie nie było większych problemów ze zdobywaniem żywności. Przepełniony wręcz boską czcią do smoków starzec sprowadzał dla niej kozy, owce, a czasami nawet krowy. Wszystkie zwierzęta otrzymywał od mieszkańców okolicznych wiosek w zamian za posługę medyczną.

Smoczyca pomyślała sobie, iż mędrzec musi doskonale znać się na lekarskim rzemiośle albo po prostu umie szantażować chorych wieśniaków. Czasami jednak sama leciała upolować górską zwierzynę. Niegdyś uważałaby tą czynność za niegodną jej statusu, lecz obecnie, kiedy to coraz częściej odczuwała silny głód, dawna etykieta musiała pójść w zapomnienie.

Pewnego wieczoru zniosła wreszcie jajo. Odbyło się to bez większego bólu. Lien dokładnie je obejrzała. Było łudząco podobne do tych składanych zwykle przez Niebiańskie czy Cesarskie. W dotyku przypominało porcelanę.

Słowa starego pustelnika poniekąd się spełniły – smoczyca, pomimo wcześniejszych wątpliwości, obdarzyła zniesione jajo uczuciem. Daleko mu jednak było do miłości, którą matka żywiła wobec dziecka. Lien traktowała je zaborczo, niczym jedną ze swoich cennych ozdób.

Nie pozwalała starcowi zabrać go do chaty podczas zimnych nocy. Postanowiła ogrzewać jajo własnym ciałem i gorącymi kamieniami z pieca znoszonymi przez pustelnika. W dżdżyste dni rozwijała nad nim skrzydła, chroniąc je tym sposobem przed deszczem. Lecz wszystkie te gesty nie były czynione z pobudek instynktu macierzyńskiego. Lien po prostu potrafiła zadbać dobrze o to na czym jej zależało.

Ten dzień miał się okazać jednym z najgorszych w życiu smoczycy. Obudził ją głośny ryk oraz paniczne krzyki starca:

- Uciekaj stąd, pani! Uciekaj!

- Co się dzieje?

Spojrzała w stronę, którą wskazał przerażony Chińczyk. Na horyzoncie pojawiły się trzy ciężkie, szkarłatne smoki. Spostrzegła, że do ich grzbietów siedzieli przypięci, przy pomocy uprzęży, ludzie.

- Leć już! – krzyknął mędrzec.

Lien chwyciła jajo i wzbiła się w powietrze. Wrodzy awiatorzy zauważyli próbę ucieczki. Postanowili dokonać przegrupowania; jeden smok wylądował na polanie przed chatą pustelnika, a dwa pozostałe ruszyły za nią.

Pogoń w górskiej dolinie nie trwała długo. Smoczyca wiedziała, że w bezpośrednim starciu nie ma szans. Chciała oddalić się na nieco większą odległość, zatoczyć łuk i zmieść swoich prześladowców mocą boskiego wiatru. Jednak cały czas musiała lecieć ostrożnie, aby nie upuścić jaja.

Jej grzbiet przeszył silny spazm ból. Usłyszawszy tryumfalne sapnięcie. Odwróciła łeb. Szkarłatny smok wbił w nią pazury, powodując dotkliwą ranę. Ludzie wydali okrzyk zadowolenia.

Bestia kłapnęła groźnie zębami bardzo blisko szyi Lien.

- Wystarczy! – zawołał wrogi kapitan. – Ląduj, zanim stracisz życie!

Smoczyca nie miała wyboru. Drugi oponent zatoczył półokrąg, zagradzając dalszą drogę na zwężeniu doliny. Nie mogła wznieść się w górę, ponieważ wciąż głęboko w jej grzbiecie tkwił szpon tamtego smoka. Wylądowała, stawiając ostrożnie jajo.

- Żadnych numerów! – krzyknął któryś z awiatorów.

Skuli ją łańcuchami, a pysk unieruchomili metalowymi obręczami. Nie mogła mówić, jednakże przywódca podszedł do niej i zapytał spokojnym tonem:

- Wiesz, dlaczego cię schwytaliśmy?

Lien starała się mu odpowiedzieć, lecz przez ciasne obręcze wydała tylko niezrozumiały, gniewny pomruk.

- Ty i tamten staruch mieliście odwagę złamać odwieczne prawa natury. Od wielu lat ścigamy po całym świecie właśnie takich jak wy, którzy chcą mieszać smoczą oraz ludzką krew. Na tamtego plugawca polowaliśmy już od przeszło trzech dziesięcioleci. Chwilę temu poniósł wreszcie zasłużoną karę.

Smoczyca wbiła pazury głęboko w ziemię. Gdyby tylko mogła, to natychmiast rozszarpałaby nadętego człowieczka na strzępy.

- Nie bój się. Nie zrobimy ci żadnej krzywdy. Minh! – zawołał jednego ze swoich ludzi, wskazując mu jajo. – Pozbądź się go!

Lien uwolniła wszystkie swoje siły, aby rozerwać krępujące ją łańcuchy. Stojący najbliżej awiatorzy przezornie się odsunęli. Szkarłatne smoki powarkiwały gniewnie. Nie zdołała jednak zniszczyć mocnych ogniw stalowych więzów.

- Zrób to z dala od jej oczu – polecił Minhowi dowódca.

Minh podniósł oburącz jajo i poszedł w pobliskie zarośla. Znalazł duży głaz narzutowy idealnie nadający się do tego, co mu rozkazano. Coś jednak powstrzymało jego dłonie przed ciśnięciem go na kamień. Był zawsze wierny swojemu kapitanowi. Brzydził się wykolejeńcami, którzy łamali niezbywalne prawa natury. Ale, ku swemu zaskoczeniu, nie mógł się teraz przełamać i pozbawić życia istotki w jaju. Obejrzał je dokładnie. Westchnąwszy ciężko, podjął decyzję, iż nie uczyni mu osobiście krzywdy. Ułożył smocze jajo za głazem. Wrócił do przywódcy, mając nadzieję, że nie będzie chciał on sprawdzać jak podwładny wykonał polecenie.

- Dobrze – skinął głową kapitan. – Możemy ruszać.

Dwa szkarłatne smoki chwyciły brutalnie boków Lien, unosząc ją w ten sposób do góry. Po chwili dołączył do nich trzeci. Odlecieli na północ.

- Czuję wyraźnie, Laurence. Ona tu była – Temeraire obwąchiwał zaschnięte ślady krwi w trawie.

William westchnął. Już od przeszło kilku dni szukali Lien. Zastanawiało go, czemuż Temeraire'owi tak bardzo zależy na jej odnalezieniu. Dotychczas był pewien, że oboje szczerze się nienawidzą. Wystarczyło jednak kilka pogłosek, które jego smokowi przekazali mieszkańcy pobliskich wsi o rzekomej obecności białego Niebiańskiego w tej okolicy, żeby ten poprosił go o możliwość przeprowadzenia kilkudniowych poszukiwań.

Lung Tien Lien straciła wszystko, czemu niegdyś hołubiła. Przepędzono ją z Europy, a w Chinach, przez jej bliski kontakt ze spiskującym przeciw cesarzowi księciem Yongxingiem, nie była już zbyt mile widziana na dworach arystokracji.

Czy tyle wystarczyło, aby dobrodusznemu Temeraire'owi mogło zmięknąć wobec niej serce?

- Rozumiem, mój drogi. Ale dlaczego… - urwał, widząc jak smok idzie z nosem tuż przy ziemi w nieodległe krzaki.

– Laurence! Spójrz co znalazłem! – zawołał podekscytowanym głosem.

Kapitan natychmiast podążył jego śladem. Za dużym głazem leżało jajo Niebiańskiego. Uklęknął, aby je zbadać. Skorupka jeszcze na dobre nie stwardniała, więc musiało być zniesione całkiem niedawno.

- Ma zapach Lien – oznajmił Temeraire. Zbliżywszy pysk do jaja, węszył badawczo.

- Zapach Lien? – zdziwił się Laurence. – Chyba nie myślisz, że…

- Właśnie odniosłem takie wrażenie. Jest tu wprawdzie sporo innych, nieznanych mi woni, lecz Lien najwyraźniejsza. Musiała zostać ranna.

- Nie mamy całkowitej pewności, żeby to było jej jajo.

- Nieważne. Powinniśmy je ze sobą zabrać.

- Tak zrobimy – kiwnął głową Laurence. – To nasz obowiązek.

Dalsze poszukiwania Lien nie przyniosły żadnego rezultatu. Zupełnie, jakby zapadła się pod ziemię. Tydzień później otrzymali rozkaz opuszczenia Chin i powrotu do Anglii na pokładzie Allegiance, transportowca kapitana Rileya.

Ku zdziwieniu Laurence'a, Temeraire ani na krok nie odstępował znalezionego w Górach Południowochińskich jaja. Wprawdzie pamiętał jak wcześniej niańczył Iskierkę, kiedy nim jeszcze była albo Cezara i Kulingule'a pod tą samą formą, gdy zesłano ich do Australii. Teraz jednak zajmował się nim praktycznie przez całe dnie, przemawiając do niego nawet wówczas, kiedy Dorset lub Keynes badali, czy prawidłowo się rozwija. Dopiero wieczorami pozwalał, żeby obsługa naziemna zabierała je do kambuzu, gdzie przygotowano mu wymoszczoną słomą skrzynię przy kuchennym piecu.

Pewnej nocy William nie mógł zasnąć. Poszedł na smoczy pokład, pragnąc nieco porozmawiać z Temeraire'm, który patrzył filozoficznie w rozgwieżdżone niebo.

- Nad czym tak dumasz? – zapytał, oparłszy się o smoczy bok.

- Nie wiem, Laurence. Trochę nad śmiercią, a trochę nad życiem. Ogólnie rozmyślam o przemijaniu.

Awiator roześmiał się serdecznie, słysząc wanitatywne wywody Temeraire'a.

- Czy trochę nie za wcześnie? Masz przecież przed sobą jeszcze z jakieś dwieście lat życia.

Smok naburmuszył się.

- Wcale nie chodzi o mnie, lecz o ciebie. Jesteś z każdym rokiem coraz starszy, to już nawet nieco widać.

Laurence musiał uczciwie przyznać w duchu, iż przez ostatnie osiem lat dorobił się kilku siwych włosów.

- Cóż, nie mogę zaprzeczyć, że kiedyś umrę. Będziesz się musiał w swoim życiu przyzwyczaić jeszcze do niejednego kapitana.

- Żaden z nich nigdy ci nie dorówna.

William pogłaskał go czule po pysku, gładząc lewy wąs.

- Nadal zajmujesz się tym jajem? Sam przecież wiesz, że może to być potomstwo Lien.

- To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Dzieci nie powinny odpowiadać za czyny swoich rodziców – rzekł dobitnie Temeraire. – Jest w nim coś niezwykłego, coś odmiennego od innych jaj z którymi miałem do czynienia. Dzisiaj po raz pierwszy usłyszeliśmy z Keynesem bicie serca istoty we wnętrzu…

- Cieszę się, że tak się o nie troszczysz – skłamał awiator. – Miej jednak na uwadze, iż nie możesz go traktować jak swojego osobistego skarbu. Niedługo będzie mieć własnego kapitana.

-Rozumiem, Laurence…

Rok 1815

Na wiosnę zawinęli wreszcie do portu w Dover. Następnego dnia postanowili już jednak ruszać dalej w kierunku Loch Laggen, najsłynniejszej szkockiej enklawy awiatorów i ich smoków.

Po krótkim, trwającym bez większych przeszkód locie, umieścili jajo na wymoszczonym ze słomy i starych koców posłaniu w pawilonie zajmowanym przez Temeraire'a, który nadal zobowiązywał się sprawować nad nim pieczę.

Którejś kwietniowej nocy, smok dostrzegł wyraźne pęknięcie na skorupie jaja. Powiadomił o tym fakcie dyżurującego chłopaka, polecając mu zawołać Laurence'a i awiatora nazwiskiem Dayes, doświadczonego weterana, któremu za długą służbę obiecano wreszcie własnego Niebiańskiego. William doskonale pamiętał, jak kiedyś właśnie ten sam Dayes próbował nakłonić do siebie Temeraire'a zaledwie kilka tygodni po jego przyjściu na świat.

W pawilonie zjawili się jeszcze doktor Keynes oraz jakaś kobieta z obsługi naziemnej. Najbliżej jaja mógł stać oczywiście tylko Dayes trzymający w ręku niewielką uprząż.

Pół godziny później skorupa ostatecznie pękła. Oczom zebranych awiatorów ukazał się widok, który sprawił, iż zamarli oni wraz z samym Temeraire'm na kilka dobrych sekund ze zdziwienia.

Na wyściełanym słomą legowisku, obok kawałków skorup, siedział trzy lub czteroletni ciemnowłosy chłopiec. Bliżej mu było wprawdzie do człowieka, lecz poszczególne elementy smoczej fizjonomii w jego wyglądzie sprawiały, że nikt nigdy nie przeszedłby koło niego obojętnie. Pomiędzy łopatkami miał błoniaste skrzydła, a na wysokości lędźwi gadzi ogon. Twarz nie różniłaby się zbytnio od tych, które cywilizowany świat uznawał za normalne, gdyby nie ogromne, czerwone, smocze oczy. Przypominały dwa umieszczone obok siebie rubiny. Musiała płynąć w nim krew Lien, czego najlepszym dowodem była biała, łuskowata skóra.

Odmieniec całkowicie zajął się oglądaniem swojego ciała, jednak po chwili jego przerażony wzrok napotkał nie mniej bojaźliwe spojrzenie Laurence'a i pozostałych awiatorów. Temeraire nachylił łeb, chcąc lepiej widzieć przedziwną istotę.

Półsmok, mieszaniec… - myślał gorączkowo William. – Do tego jeszcze dziecko Lien. Ale jakim cudem?

- Czym jesteś? – zapytał powoli i wyraźnie Laurence, nie mając pewności czy nieznane nikomu stworzenie nauczyło się mówić będąc jeszcze w jaju.

Półsmoczątko spuściło głowę.

- Ja… ja… sam nie wiem – bąknęło niewyraźnie. - Na pewno nie smokiem – dodało, patrząc nieśmiało na Temeraire'a.

Keynes, który jako drugi otrząsnął się z zaskoczenia, podszedł do niego. Przerażona istotka pisnęła i skoczyła na obie nogi, pragnąc uciec w najciemniejszy kąt pawilonu.

- Spokojnie – powiedział lekarz. – Chcę tylko zbadać czy jesteś zdrowy.

- Nic mi nie dolega – mruknął podejrzliwie chłopiec.

- Pozwól, że może ja to ocenię – rzekł z naciskiem Keynes. – Usiądź.

Laurence kątem oka dostrzegł, iż wściekły Dayes rzuca uprząż, a następnie rusza w kierunku wyjścia.

- Zostań! – warknął nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Tylko tego brakowało, żeby teraz wszystkich pobudził i wypaplał o tym, co przed momentem widział, sprowadzając ciekawski tłum. William wolał na razie uniknąć zbędnego zamieszania.

Temeraire oblizał swoim rozdwojonym językiem półsmoka, który zachichotał.

- Zrób to jeszcze raz – poprosił.

- Ani mi się waż! – pogroził smokowi doktor, kończąc robić badanie. – Całą koszulę mam w twojej ślinie.

- Jestem głodny – oznajmił żałośnie odmieniec.

Laurence natychmiast się zreflektował, pytając:

- Co byś zjadł?

- Nie wiem. Może kozę? Temeraire cały czas jadł na tamtym statku kozy. Muszą być więc chyba bardzo smaczne.

- Przecież nie zjesz całej – zauważył roztropnie smok.

- Zjem chociaż tyle, ile mogę. Naprawdę, umieram już z głodu. Tylko niech będzie surowa. William polecił kobiecie z obsługi naziemnej przynieść półsmoczątku trochę kozich flaczków, ostrzegając jednocześnie, że jeżeli komukolwiek w zamku się wygada, to osobiście obedrze ją ze skóry.

Dwadzieścia minut później, niezwykły chłopiec siedział przykryty kocem na słomie, zajadając się surową koźliną i popijając ją wodą z cynowego kubka.

Temeraire, którego w ogóle nie bulwersowało pochodzenie półsmoka od Lien, prowadził z nim miłą rozmowę. Laurence miał wręcz wrażenie, że już na dobre zdążył otoczyć go swoją nieporadną opieką.

- Powinniśmy wybrać dla ciebie imię. Sądzę, że najlepsze byłoby Dreadnought – mówił podekscytowany smok.

William skrzywił się. Cenił Temeraire'a, ale jednocześnie nie uważał za zbyt odpowiedniego pomysłu, żeby to smok wybierał jakiemuś dziecku imię. Nawet tak niezwykłemu dziecku.

- Niedobre. Bardzo trudno je wymówić – orzekło półsmoczątko, wypluwając kozią kostkę.

- Co powiesz na Olivier? – zapytał Laurence, mając skrytą, choć naiwną nadzieję, iż pod tym imieniem i swoim nazwiskiem uda mu się kiedyś zalegalizować istnienie człowieczego potomka białej Niebiańskiej.

- Niezbyt ładne.

- To może sam coś wybierzesz? – zaproponował Temeraire.

Chłopiec zastanowił się przez dłuższą chwilę.

- Nestor. Moglibyście nazywać mnie Nestorem. Tak jak tamtego króla z książki, którą czytaliście na statku.

- Zgoda – kiwnął głową Laurence. – Nestor wprawdzie nieco nie pasuje, bo to synonim człowieka doświadczonego, lecz przez najbliższe lata z pewnością spotka cię wiele doświadczeń, abyś mógł się nim kiedyś stać.

Imię mu nie odpowiadało, ale nie miał już większej możliwości wpłynięcia na jego ewentualną zmianę. W końcu dotąd żaden człowiek nie urodził się jeszcze świadomy.

- Oj… - beknął głośno Nestor. – Chyba już dość – stwierdził, odkładając tacę z resztkami jedzenia.

- Idź dzisiaj spać – poradził troskliwie Temeraire. - Wszyscy po wykluciu się bardzo dużo śpią.

William wziął na stronę Dayesa i członkinię obsługi naziemnej. Przestrzegł, żeby nikomu jeszcze nie mówili choćby słówka o istnieniu Nestora, a potem kazał wracać do łóżek. Pierwsza wyszła kobieta, a za nią Dayes, który wyklinał siarczyście swój życiowy pech. Keynes miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by zachować tajemnicę.

- Co go ugryzło? – zapytało zdziwione półsmoczątko, słysząc przeklinającego Dayesa.

- Nieważne. Zaczekajcie na mnie chwilę – Laurence opuścił pawilon.

Po kwadransie zjawił się ponownie z siennikiem, dwiema wygodnymi poduszkami, puchatym ręcznikiem oraz czystą bielizną. Postanowił, że sprowadzi krawca najszybciej jak się tylko da. Nagi smok nie czynił zgorszenia, lecz przy półsmoku nie było to już takie pewne. Na razie jednak Nestor miał pozostać pod pieczą Temeraire'a w jego pawilonie, dopóki William nie przekona społeczności Loch Laggen do akceptacji i zachowania tajemnicy narodzin prawdopodobnie jedynej takiej istoty na świecie.

- Zostaw! Sam mogę to zrobić! – chłopiec wyrwał Laurence'owi ręcznik, którym ten próbował powycierać go z resztek płynów ustrojowych jaja oraz śliny Temeraire'a.

William życzył im dobrej nocy i, pełen jak zwykle złych przeczuć, wrócił do swojego pokoju w zamku.

Nestor urządził sobie z siennika i poduszek wygodne gniazdo na brzegu smoczego łoża. Zwinął się w kłębek, lecz po chwili wstał, podchodząc do kąta.

- Co tam robisz? – zapytał Temeraire.

- Chce mi się siusiu.

- Nie tutaj. Takie sprawy załatwiamy na dworze, chodź… - smok pchnął łapą wrota pawilonu.

- Muszę się chyba jeszcze wiele nauczyć – zauważył chłopiec, podążając za Temeraire'm.

Wyszli na polanę. Nestor z rozkoszą wciągnął do płuc świeże powietrze, rozprostowując skrzydła.

- Moglibyśmy trochę polatać? – zapytał zafascynowany swoim pierwszym widokiem świata zewnętrznego. – Proszę…

- Dzisiaj to już wykluczone - jest zbyt późno. Załatwiasz się i wracamy do środka.

Nestor zrobił zawiedzoną minę, jednakże nic nie odpowiedział.

Zjawiwszy się w swoim pokoju, Laurence natychmiast sięgnął po karafkę whiskey. Napełniając bursztynowym płynem szklankę, pomyślał o trudnym życiu jakie czeka Nestora. Odstawił powoli trunek na stolik. Nie wszyscy byli przecież tacy tolerancyjni. Wielu znanych mu ludzi nie potrafiło zaakceptować nawet osoby o odmiennym kolorze skóry, uważając ją zwykle za istotę niższą, mniej inteligentną. Cóż więc mieliby pomyśleć o półsmoku? Już sama kwestia jego spłodzenia pozostawała co najmniej niesmacznym tematem tabu, choć Laurence'owi świtała myśl, iż dumna Lien nie zrobiłaby niczego zdrożnego z człowiekiem. Zresztą, to i tak byłoby niemożliwe. On musiał powstać w jakiś inny, nieznany sposób. Czyżby magia? Jakiś pogański rytuał? Nie mógł tego wykluczyć.

Dopił whiskey, a następnie położył się do łóżka. Jutro niedziela – idealny dzień na wtajemniczenie awiatorskiej społeczności Loch Laggen w istnienie pierwszego znanego ludzkości półsmoka.

Następnego ranka Laurence wstał bardzo wcześnie i założywszy mundur, wybrał się przez pokryte rosą wzgórza do pawilonu swojego smoka.

Temeraire bawił się cierpliwie z Nestorem. William musiał przyznać, że może odmieniec budził u zwykłego człowieka przerażenie, lecz bez większych oporów potrafił wykorzystać swoją dziecięcą słodycz do zamieszania w głowie smokowi. Chociaż u dobrodusznego Temeraire'a nie było to wcale takie trudne.

Laurence poprosił, żeby zostali jeszcze dzisiejszego dnia w pawilonie, a sam wrócił do zamku. Musiał odbyć poważną rozmowę z innymi kapitanami.

Poczuł ulgę widząc, kiedy początkowa mieszanina przerażenia i niedowierzania na ich obliczach zmieniła się w życzliwość pod wpływem pozytywnego opisu uroczego dziecięcia, którym naprawdę był Nestor.

- To nie jest żaden potwór – mówił pewnym, przekonującym głosem Laurence. – Ale dla jego osobistego bezpieczeństwa, niech każdy z was przysięgnie na Pismo Święte, że tajemnica istnienia Nestora nie wyjdzie poza obręb tej bazy.

- A co z innymi? – zapytał Berkley, kapitan Maksimusa. – Przecież nie jesteśmy tu sami.

- Starszych do milczenia skłoni perspektywa wydalenia ze służby i wilczego biletu. Młodszych zaś utrzyma w ryzach groźba porządnej chłosty – William miał przynajmniej nadzieję, że rzeczywiście tak będzie. – Poza tym, jeżeli któryś coś wypapla po pijanemu w nieodpowiednim miejscu, to i tak mu nie uwierzą. Ilu ludzi na tyle nie boi się smoków, żeby samotnie chodzić po Loch Laggen? Nestor będzie tutaj bezpieczny.

Na Biblię przysięgli wszyscy prócz Jeremy'ego Rankina, dumnego szlachcica, kapitana smoka imieniem Cezar. Rankin po prostu wyszedł z sali, rzucając Laurence'owi pełne przygany spojrzenie. Oznaczało to tylko dodatkowe kłopoty.

Do Nestora zajrzał jeszcze tego samego dnia każdy kapitan oraz ważniejszy oficer z obsługi Loch Laggen. Opuszczali pawilon raczej w dobrym do niego nastawieniu, odrzucając początkowe uprzedzenia. Catherine Harcourt szczególnie się on spodobał. Głaszcząc jego ciemną czuprynę i błoniaste skrzydła, roztaczała swoją wizję, jakby to wspaniale było, gdyby przydzielono go do załogi Lily.

- Wejść! – powiedział chłodno Laurence, usłyszawszy pukanie.

W jego pokoju zjawił się Rankin. Williama zbytnio to nie zdziwiło. Kapitan Cezara prosił dzisiejszego wieczora o spotkanie.

- Och, to pan – mruknął gniewnie, nie kryjąc w spojrzeniu obrzydzenia. – Nie mamy sobie nic do powiedzenia.

- Ależ wprost przeciwnie. Przyszedłem tu w dobrej wierze, pragnąc pana przestrzec.

Laurence'owi ani trochę nie spodobał się fałszywy ton Rankina.

- Niby przed czym?

- Kłopotami, kapitanie Laurence. Kłopotami, które czekają z powodu nielegalnego ukrywania na terenie Loch Laggan groźnej istoty, czyli półsmoka – skrzywił się. – Do tego prawdopodobnie bękarta smoczej sługuski Bonapartego.

- Bzdury! Nestor nie wyrządziłby nikomu żadnej krzywdy. Nie jest wcale niebezpieczny.

- Czyżby? Wystarczy, że większość normalnych ludzi trzęsie się przed nim ze strachu. Istnienie czegoś takiego to zbędne nieporozumienie.

- Wystarczy! Pozostaje on pod moją opieką i to ja zadecyduję o jego dalszym losie. Tak się właśnie składa, że już postanowiłem szkolić go na awiatora, kiedy nieco podrośnie.

- Dla takiego dziwadła nie ma miejsca nawet w Korpusie Powietrznym.

- Niech pan stąd wyjdzie!

- Nie tak szybko – wycedził Rankin. – Jeszcze nie powiedziałem panu wszystkiego. Kwestię mieszańca należy rozwiązać na dobre. Proszę wybrać w tym celu truciznę albo kulę.

- Namawiasz mnie do zabójstwa dziecka? Niech Bóg ci to wybaczy.

- On nie jest synem bożym. To wybryk natury. Lepiej się szybko decyduj, Laurence, czy zrobisz to ty, zadając jak najmniej bólu, czy mam raczej roznieść wieści o półsmoku po całej Szkocji? Znajdą się w niej z pewnością osoby, które zrobią to samo, ale znacznie bardziej brutalniej.

William poczuł dziką chęć wbicia Rankinowi szpady w serce. Przeklinał stary przepis zabraniający awiatorom pojedynkowania się.

- Wynoś się! – krzyknął, uderzając pięścią w stół tak mocno, że stojąca na pulpicie filiżanka herbaty przewróciła się. Płyn zalał kilka książek.

Szlachcic opuścił niespiesznie pokój.

Laurence załadował pistolet i schował w kieszeni munduru. Nogi się pod nim ugięły, gdy przyszła wreszcie pora wyjścia do pawilonu. Westchnął smutno, opuściwszy swoją osobistą kwaterę. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak ciężko dokonać tego, co było nieuniknione. Za dnia unosił się gniewem, ilekroć tylko usłyszał słowo „Rankin", a nocami snuł plany zemsty na znienawidzonym przez siebie arystokracie.

Jeszcze wczoraj wieczorem łudził się, iż jakoś zdoła wywieźć Nestora z Loch Laggen i ukryć gdzieś w Anglii. Musiał jednak porzucić te plany. Wszędzie prędzej czy później znaleźliby go ludzie stokroć gorsi od Rankina, a włóczęga w jego wypadku również nie gwarantowała uniknięcia śmierci.

Starając się opanować emocje, wszedł do środka. Temeraire'a nie było. Odbywał o tej porze ćwiczenia razem z Lily i Celeritasem.

Zauważył ucinającego sobie popołudniową drzemkę Nestora. Półsmok spał zwinięty w kłębek, pochrapując zadziwiająco głośno jak na swój młody wiek. Laurence jeszcze raz powtórzył cały plan działania. Zabierze go na spacer do lasu. Kiedy już tam będą, to odwróci jego uwagę, wyciągnie broń i…

Nie mógł otrząsnąć się ze strasznych myśli. Co powie Temeraire'owi, który obdarzył Nestora zupełnie takim samym uczuciem jak swojego kapitana? Czy dociekliwy smok przełknie bajeczkę, że chłopak tak po prostu postanowił od nich uciec? Zbliżył się ku brzegowi smoczego łoża i zbudził półsmoczątko, potrząsając lekko za ramię. Ziewnąwszy szeroko, uniosło powieki.

- Cześć, Laurence – powiedziało sennie. - Ile godzin spałem?

William nie spodziewał się, że aż tak zareaguje. W jednej chwili poznaczył tą kulę dla Rankina. Zapominał o tym, co wcześniej chciał uczynić. Objął Nestora ramieniem i przycisnął mocno, mimo głośnych protestów, jego głowę do swojej piersi. Nie pozwoli, żeby stała mu się choćby najmniejsza krzywda.

- Puść mnie! – chłopiec pisnął z pretensją. – Nie chcę żadnych uścisków.

- Bydlak!

Catherine Harcourt trzęsła się ze złości, usłyszawszy o tym do czego Rankin chciał zmusić Laurence'a.

- Nie, to już jest zwykłe draństwo! Jaką gnidą trzeba być, żeby pragnąć śmierci dziecka?

William niespokojnie kręcił młynka palcami. Powiedział przyjaciołom o swoim strapieniu. Zrobiło mu się lżej na duchu, ale nie rozwiązało to jeszcze samego problemu.

Do tej pory milczący Berkley, przemówił wreszcie surowym tonem:

- Nie, Laurence. Nestora nie spotka żadna krzywda ani teraz, ani w przyszłości. Ręczę za to.

- Będziesz więc chyba musiał zabić Rankina, bo nie zamierza odpuścić. Przecież sam doskonale wiesz jaki jest nadęty.

- Powiemy mu, że wiemy o jego szantażu. Zbyt długo już musieliśmy znosić kaprysy tej gnidy. Do dzisiaj serce mi się kraje, kiedy pomyślę sobie o biednym Levitasie.

- Tyle wystarczy, żeby siedział cicho? – powątpiewał kapitan Temeraire'a.

- Nikt nie chce zostać całkowicie wykluczony poza ramy społeczności Loch Laggen. Nawet Rankin. Jeżeli jednak by to nie odniosło skutku, mam jeszcze coś, aby udowodnić bufonowi, iż nie tylko on potrafi bezczelnie szantażować – uśmiechnął się szelmowsko Berkley.

- Powinieneś przyjść z tym od razu do nas – powiedziała Catherine. – Wbrew pozorom Rankin wcale nie jest taki silny jak się na pierwszy rzut oka wydaje.

- Dziękuję – Laurence uścisnął dłoń Berkley'a. – Dziękuję wam w imieniu swoim i Nestora. Można powiedzieć, że uratowaliście mu życie.

Wbrew początkowym obawom Williama, Rankin nie próbował już go szantażować. Chcąc nie chcąc, zaakceptował obecność półsmoka w Loch Laggen.

Nestor coraz śmielej opuszczał pawilon Temeraire'a i chodził po placówce, poznając awiatorów oraz ich smoki.

Laurence kategorycznie zabronił mu oddalać się poza teren bazy. Pilnował również, żeby chłopiec nie zostawał sam. Pieczę nad nim nadal sprawował przez większość czasu Temeraire, kiedy jednak odbywał on ćwiczenia, William prosił, by Nestorem zajęła się któraś kobieta z załóg stacjonujących tu Longwingów.

Wprawdzie przypadki okazywania otwartej wrogości Nestorowi prawie nie występowały, lecz młodsi kadeci jakby się go jeszcze trochę bali i woleli nie przebywać zbytnio w towarzystwie półsmoka. Pewnego razu Laurence przypadkowo usłyszał jak jeden ze starszych chłopaków z obsługi naziemnej Temeraire'a robi obelżywą uwagę na temat prowadzenia się matki Nestora. Natychmiast złajał wulgarnego kadeta i zagonił do roboty przy kopaniu latryn.

Ostatniego majowego popołudnia, Nestor odpoczywał na ogromnym dziedzińcu zamku w towarzystwie Maksimusa, potężnego Regal Coppera, oraz Lily, samicy Longwinga. Zaniepokojony Laurence stwierdził, że jego nowy wychowanek spędza więcej czasu ze smokami niż ludźmi. Jakby smocza krew zapewniała mu lepszy kontakt z tymi potężnymi stworzeniami.

Zachichotawszy, półsmoczątko strzepnęło jakiś pyłek ze swojego ubrania. Krawcy sporo natrudzili się podczas pracy nad nim. W uszyciu poszczególnych części garderoby bardzo im przeszkadzały elementy smoczej fizjonomii, jednakże koniec końców wynik pracy był zadowalający. Nestor ubierał się w koszulę, która miała duże dziury na wysokości łopatek umożliwiające wygodne przełożenie przez nie skrzydeł. Zaś spodnie posiadały specjalny, okrągły otwór przeznaczony na ogon.

- Nestorze! – od strony głównego wejścia szła właśnie do niego Catherine.

- Dzień dobry, pani.

- Całe szczęście, że byłeś w pobliżu. Loch Laggen odwiedził dziś niezwykły gość.

- Kto to?

- Naukowiec, który przybył na specjalne zaproszenie Laurence'a. Pan Howe bardzo chciałby cię zbadać. Czeka w gabinecie lekarskim.

Uśmiech spełzł z twarzy Nestora. Dane mu już było poznać boleśniejszą stronę medycyny tutejszych doktorów, więc nie miał zbytniej ochoty spotykać się z jakimś panem Howe'm.

- Nie idę – pokręcił głową. – Lekarze są okropni. Ostatnim razem, gdy bolał mnie brzuch, Keynes kazał mi wypić olej rycynowy. To bardzo nieprzyjemne.

- Zapewniam, że nikt nie zmusi cię do picia oleju rycynowego – oznajmiła Catherine, biorąc go za rękę. – Chodźmy…

Szybkim krokiem poszli w kierunku zamku, a następnie białą klatką schodową na drugie piętro, gdzie mieściły się izby chorych.

- Dlaczego powiedziała pani: „całe szczęście, że byłeś w pobliżu" ?

- Pan Howe nie zostanie u nas długo. Właściwie to przybył tylko, aby cię zbadać i jeszcze dzisiaj wyjeżdża do Londynu.

Zastanowiło go: kim jest ten tajemniczy Howe? Był zarazem ciekawy, jednak także nieco wystraszony perspektywą spotkania z nim.

Na drugim piętrze usłyszał głos Laurence'a dochodzący zza drzwi gabinetu lekarskiego.

- …formalnie pozostaje pod moją opieką, ale szczerze powiedziawszy: to Temeraire nawiązał z nim lepszy kontakt.

- Smok? Niesamowite!

Catherine zapukała. Ktoś wypowiedział krótkie „proszę" i weszli do środka.

Nestor zobaczył Williama, któremu towarzyszył jakiś starszy mężczyzna w binoklach.

- Nestorze, to jest sir Edward Howe. Przywitaj się – uprzedził Laurence.

- Miło mi pana poznać.

- Pan Howe to naukowiec zajmujący się chińskimi gatunkami smoków.

- Takimi jak Temeraire?

- Tak, mój mały – kiwnął głową badacz.

- Nie jestem wcale mały! – zawołał zirytowany takim określeniem Nestor.

- Oczywiście, że nie jesteś – zgodził się dla świętego spokoju Howe. – Musisz wybaczyć starszym ludziom, że czasami inaczej postrzegają sytuację.

- Na to wygląda.

William zaczerwienił się lekko, obiecując sobie, iż po wszystkim obedrze nowego wychowanka z jego łuskowatej skóry.

- Nie rozumiem jednak, dlaczego chciał mnie pan zobaczyć. Przecież tylko częściowo jestem smokiem.

- Półsmokiem. Płynie w tobie zarówno smocza jak i ludzka krew. Prawdopodobnie twoją matką była Niebiańska.

- Tak jak Temeraire? – ożywił się Nestor.

- Owszem.

- Ale czemu jestem biały? Przecież chyba wszystkie Niebiańskie są czarne, nieprawdaż?

- Kiedyś to zrozumiesz – uciął krótko Laurence.

Do tej pory nie powiedział mu ani słowa o Lien. Wolał zaczekać z tą rozmową, aż Nestor nieco podrośnie. Któż mógł przewidzieć, czy nie uciekłby on pewnego dnia, żeby szukać swojej rodzicielki.

- Bo moją matką musiała być, sądząc po jaju, smoczyca. A ojcem? Może Żółty Cesarz? Człowiek, który połknął perłę i zamienił się w Niebiańskiego. Pan chyba przysłał kiedyś Temeraire'owi książkę z opisem tej historii? Pamięta pan?

- Pamiętam, ale niestety obawiam się, że to tylko legenda.

- Szkoda.

Howe poprosił Nestora, ażeby ten ściągnął koszulę oraz buty i usiadł na małym stołku przy oknie, a następnie sam wziął z biurka lekarską miarkę.

Uważnie mierzył długość jego skrzydeł, ogona i kończyn. Szczegółowe wymiary zapisywał w notatniku. Nestorowi skojarzyło się to z pracą krawca, którą już raz miał okazję obserwować.

- Wyglądają całkiem jak u człowieka – mruczał pod nosem badacz, oglądając dłonie. – Nie przypominają szponów.

Zajrzał mu w czerwone oczy.

- Otwórz, proszę, buzię.

Wykonał polecenie Howe'a. Naukowiec złapał go delikatnie za głowę i zaczął oglądać jamę ustną.

- Zęby nienaturalnie powiększone. Łudząco podobne do smoczych. Język nie jest rozdwojony jak u Niebiańskich.

Chłopiec wyrwał się badaczowi.

- Nie jestem koniem! – powiedział butnie, chcąc okazać swoją godność.

- Nestorze, bądź grzeczny – upomniał go Laurence.

- Nic się nie stało.

Howe polecił Nestorowi, żeby jeszcze raz wyprostował skrzydła.

- Boli? – zapytał, szczypiąc lekko błonę.

- Trochę.

- Możesz na nich swobodnie latać? Są w stanie unieść bez przeszkód twój ciężar?

- Kilka tygodni temu, po wykluciu dosyć szybko się jeszcze męczyłem. Ale teraz, z każdym dniem jest coraz lepiej.

- To naturalne.

Naukowiec wrócił do biurka. Przejrzał swoje dotychczasowe notatki.

- Opowiedz mi o swoich nawykach żywieniowych – powiedział, unosząc głowę znad papierów.

- Przepraszam, o czym?

- Pan Howe pyta: co lubisz jeść – wyjaśnił ze śmiechem Laurence.

- Chyba najbardziej mięso – Nestorowi pociekła ślinka, gdyż był tuż przed obiadem. – Wołowinę i koźlinę.

- Surową czy gotowaną?

- Taką i taką. Może być nawet z warzywami. Nie grymaszę jak większość dzieciaków w Loch Laggen.

- A co ci nie smakuje?

- Nie znoszę owsianki – skrzywił się Nestor. – Raz tylko próbowano mnie tym karmić i to było o raz za dużo. Omal jej nie zwymiotowałem.

- Nestorze! – skarcił go Laurence. – On nie toleruje zbóż. Na chleb też wybrzydzał.

- Rozumiem – Howe zanotował uwagę Williama.

Badacz zadał chłopcu jeszcze kilka osobistych pytań na które ten odpowiedział z ogromną niechęcią.

- Czy to już wszystko? – niecierpliwił się.

- Prawie. Potrzebuję tylko próbki twojej krwi do porównania.

- Krwi?

- Naprawdę niewiele, ale będzie trochę bolało – Howe wziął z półki małą fiolkę oraz wysterylizowany spirytusem skalpel.

- Odwagi, mój drogi – dodawał otuchy Laurence. – Awiatorzy nie takie rany odnoszą w walce i nigdy nie płaczą.

Nestor odwrócił głowę. Oczy zaszły mu łzami bólu, kiedy Howe zrobił skalpelem małe rozcięcie na ramieniu, zbierając cieknącą do fiolki krew. Jednak się nie rozpłakał.

- Byłeś bardzo dzielny – pochwalił William.

Naukowiec zrobił opatrunek i zaczął oglądać pobraną właśnie posokę. Laurence zwrócił uwagę, iż była ona znacznie ciemniejsza niż ludzka. Bardziej przypominała raczej tą, która płynęła w żyłach Temeraire'a.

- Mogę już iść? – zapytał Nestor, zakładając koszulę.

- Tak – pozwolił Howe. – Leć się bawić.

Laurence musiał przyznać, iż jego wychowanek okazał niemałą dojrzałością, znosząc tak spokojnie zabieg upuszczenia krwi. Nie próbował się wyrywać ani ryczeć wniebogłosy jak czyniła to większość dzieci i dorosłych o bardziej histerycznym usposobieniu, którzy często mdleli na sam widok lekarskiego gabinetu.

Miał wciąż wyrzuty sumienia spowodowane wymuszonym przez Rankina zamiarem zabicia Nestora. Pomyślał sobie, że może powinien kupić mu jakiś drobny upominek. Chłopak nie posiadał żadnych zabawek. Ale czy rzeczywiście ich pragnął? Williamowi przypomniało się pod jakim wrażeniem było półsmoczątko, podziwiając platynowy wisior Temeraire'a albo jarmarczne ozdoby Iskierki.

- Szkoda, że ja takich nie mam – wzdychało smutno.

Miesiąc później, kiedy Laurence wyjechał w interesach na kilka dni do Edynburga, kupił Nestorowi srebrny medalion z niewielkim szmaragdem.

- To dla mnie? – zapytał podekscytowany chłopiec, gdy William po powrocie wręczył mu jego prezent.

- Oczywiście.

Nestor włożył go sobie na szyję.

- Jest bardzo ładny – oznajmił Temeraire, wyciągając bliżej łeb, aby móc lepiej zobaczyć medalion.

- Dziękuję, Laurence! – zawołał uradowany półsmok.

- Cieszy mnie, że ci się podoba.

Tej nocy William zasnął już ze spokojnym sumieniem i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nowy wychowanek znakomicie zaaklimatyzował się w Loch Laggen. Kiedyś pewnie zostanie świetnym awiatorem.

Rok 1817

- Nestorze!

Laurence wszedł do swoich komnat. Nie zastał chłopaka pogrążonego w małym saloniku nad linijkami, które mu kilka godzin temu zadał. Na biurku leżał porzucony kajet oraz pióro.

- Naprawdę, nie mam dziś nastroju.

Usłyszał głośne chrapanie dochodzące z sypialni. Uchylił drzwi i zobaczył pogrążonego we śnie Nestora leżącego wygodnie na brzuchu w jego łóżku. William nie mógł uwierzyć własnym oczom – obok łóżka stała wpół już opróżniona karafka sherry podprowadzona z serwantki. Podszedł do półsmoka i zaczął nim potrząsać.

- Och… zostaw mnie, Laurence… źle się czuję – jęknął Nestor.

Jego oddech cuchnął trunkiem.

- Nic dziwnego. Niejeden by się paskudnie poczuł po takiej ilości sherry.

- Czego?

- To był alkohol, ty niemądry chłopcze.

- Nie wiedziałem. Po prostu zauważyłem butelkę w szafce. Spodobał mi się kolor tego dziwnego płynu. Kiedy wyszedłeś, to postanowiłem go skosztować. Był bardzo słodki. Później jednak strasznie rozbolała mnie głowa i musiałem się nieco przespać.

- Mówiłem ci, żebyś pod moją nieobecność niczego tu nie ruszał. Jeszcze zapaskudzisz mi dywan i będzie do wyrzucenia. Wstawaj!

Nestor podniósł się z łóżka, czkając głośno.

- Przepraszam, Laurence. Chyba faktycznie nie powinienem…

- Nie, nie powinieneś.

William był wściekły. Nie znosił nieposłuszeństwa. Pomyślał nad dotkliwą karą, którą wymierzy swojemu wychowankowi za samowolkę.

- Taki chłystek, a już bierze się za pijaństwo – powiedział srogim tonem szlachcic. – Dlaczego nie napisałeś zadanych ci ćwiczeń?

- Niezmiernie mi głupio – mruknął Nestor, chodź jego ton zupełnie na to nie wskazywał. – Czy mógłbym już iść?

Zirytowany Laurence chwycił z biurka rózgę. Tyle wystarczyło, aby cudownie otrzeźwić niesfornego chłopaka, który wybiegł truchtem na korytarz. William chciał go chwycić za ogon, lecz półsmok był szybszy. Dobiegł do otwartego okna i wzbił się w powietrze.

- Wrócisz jak zgłodniejesz! – pogroził rózgą znikającemu za zamkowymi murami Nestorowi.

Tak naprawdę, to wcale nie wierzył, iż sprawi mu dzisiaj lanie. Temeraire pewnie zdoła go jakoś wybronić.

Wrócił do pokoju, zastanawiając się nad mocą smoczej krwi swojego wychowanka. Jego organizm zadziwiająco szybko usunął szkodliwy efekt działania alkoholu.

Laurence nalał sobie nieco sherry z owej nieszczęsnej karafki. Miała być ona upominkiem dla Granby'ego za drobną przysługę, ale teraz kapitan Iskierki będzie się musiał zadowolić tylko pudełkiem cygar. Usiadł w fotelu przy kominku.

Nestor przez minione dwa lata znacznie urósł i wyglądał już zupełnie jak postawny ośmiolatek. William uczył go czytać, pisać i liczyć. Chłopak był pojętnym, acz często dość niezdyscyplinowanym uczniem. Miał szczerą nadzieję, iż podrostek nabierze nieco karności, gdy zacznie właściwe szkolenie na awiatora.

Po południu tego samego dnia, Laurence rozmawiał na dziedzińcu zamku z panem Hollinem, dawnym dowódcą obsługi naziemnej Temeraire'a. Hollin latał obecnie jako kapitan Elsie, kurierskiego Winchestera, wracając do Loch Laggen zwykle raz na dwa tygodnie.

Tegoroczny czerwiec był bardzo gorący. Dochodzące z oddali rozmowy smoków zagłuszała Elsie głośno chłepcząca wodę przy studni.

- Kapitanie Laurence!

William zobaczył przerażoną Emily Roland, młodą dziewczynę służącą w jego załodze. Biegła sprintem przez dziedziniec. Po chwili stała przed nim zdyszana, próbując złapać oddech.

- Kapitanie… Nestor… Nestor…

- Spokojnie! Co jest z Nestorem? – zapytał Laurence, spodziewając się czegoś niedobrego.

- Pies poważnie go pogryzł. On chyba stracił przytomność i…

- Pies? Szybko, gdzie to było?

- Przy stodołach.

- Chodźmy!

Mianem „stodół" awiatorzy określali drewniane zabudowania gospodarskie przy północnej bramie ogromnego kompleksu Loch Laggen. Trzymano w nich, z dala od smoków, owce i kozy wypasane za dnia na pobliskich wzgórzach. Było tam też kilka pasterskich chat.

Williamowi serce szybciej biło. Nestor mógł już nie żyć, a na pewno zwijał się z bólu. W ciągu kilku lat zaobserwował, iż na obecność półsmoka zwierzęta również reagują co najmniej atakiem paniki lub dzikiego szału. Bez wyjątków. Zaczynając od koni i krów, a na psach oraz kotach skończywszy.

Prędzej, prędzej – myślał gorączkowo Laurence, kiedy biegli w kierunku stodół.

Nestor leżał na trawie. Nie poruszał się. Jakiś chłopak z osobistej służby Rankina próbował odciągnąć od niego wielkiego, szkockiego retrievera. Pies dostał ataku furii. Szczekał jak oszalały, chcąc wyrwać psiarczykowi smycz i ponownie rzucić się na półsmoka. Nie myśląc długo nad tym ruchem, William kopnął zwierzę w głowę, zmuszając je tym do odwrotu. Upewniwszy się, iż służącemu udało się opanować wściekłego psa, przyklęknął chcąc zbadać stan rannego. Ubranie Nestora było prawie rozerwane na strzępy, a z licznych ran sączyła się ciemna krew. Całe szczęście - żył.

- Proszę… pomóż mi… - jęknął, zobaczywszy swojego opiekuna.

Laurence podniósł ostrożnie chłopca i zaniósł do zamku.

- Dobry Boże! – krzyknął Keynes, widząc Nestora. – Połóż go na stole operacyjnym. Już się nim zajmuję.

Byli w izbie chorych. Lekarz wyciągnął narzędzia chirurgiczne. Nożycami rozciął resztkę koszuli pacjenta i zaczął szyć oraz opatrywać jego rany.

- Nie kręć się tutaj, przeszkadzasz mi – powiedział z przyganą doktor.

Zdenerwowany William chodził po całym pomieszczeniu, co bardzo rozpraszało Keynesa, który nie mógł w spokoju wykonywać swojego lekarskiego rzemiosła.

- Nie pomagasz mu. Wyjdź na korytarz, zawołam cię później.

Laurence wrócił do siebie. Nakazał służącemu przynieść filiżankę mocnej herbaty, a następnie zawołał Emily. Dziewczyna wytłumaczyła mu całe zajście. Okazało się, że nie było w tym winy jego wychowanka. Nestor poszedł tam, żeby poprosić pasterzy o owcę dla Temeraire'a. Niestety, przechodzącemu w pobliżu psiarczykowi Rankina uciekł pies i skoczył na zaskoczonego chłopca, dotkliwie go gryząc.

- Wyzdrowieje? – zapytał półtorej godziny później William, kiedy zaszedł do izby chorych i zobaczył Keynesa, który chował właśnie swoje utensylia lekarskie.

- Zdrowo poharatany, ale gardło na szczęście nie jest uszkodzone. Wyliże się z tego. Teraz śpi, lecz możesz do niego zajrzeć.

Szlachcic pogłaskał delikatnie Nestora po ciemnej czuprynie. Chłopak wyglądał okropnie. Cały w bandażach, leżący z przymkniętymi oczyma. Laurence'owi zrobiło się ogromnie żal półsmoka. Wyrzucał sobie, iż chciał dzisiaj sprawić mu baty.

Późnym wieczorem Nestor poczuł się już jednak lepiej. Rozmawiał ze stojącym przy jego łóżku Williamem, a Catherine troskliwie karmiła go rosołem. Siedzący na tylnych łapach Temeraire zaglądał przez otwarte okno, złorzecząc wszystkim psom tego świata.

- Zadziwiająco szybko wracasz do zdrowia – Keynes przyjrzał mu się sceptycznym wzrokiem. – To dobrze, ale jeszcze tydzień pozostaniesz w szpitaliku.

- Naprawdę muszę tu być? – zapytał zawiedzionym tonem chłopiec.

Odrobina ciepłego bulionu spłynęła mu po brodzie. Harcourt wytarła ją lnianą chusteczką.

- Tak i lepiej szybciej kończ to jedzenie, bo muszę ci zmienić opatrunki.

Rok 1823

Kolejne pięć lat uczyniło z Nestora młodzieńca. Znacznie urósł i przybrał na wadze, upodabniając się swoją fizjonomią do ludzkich szesnastolatków. Nie popiskiwał już jak dziecko, ale głos miał bardziej mrukliwy, co dodawało mu pewnej dostojności.

Rozpoczął szkolenie w załodze Temeraire'a. Codziennie, oprócz niedziel, ćwiczył wraz z innymi kadetami powietrzne manewry pod czujnym okiem kapitana Laurence'a i smoka -instruktora Celeritasa. Pilnie szlifował także umiejętność posługiwania się bronią białą oraz palną. Dostał nawet od Williama własną szablę, aby samemu trenować w wolnych chwilach szermierkę.

Niestety, nigdy nie opuścił Loch Laggen. Dotrzymał słowa danego Laurence'owi, który wszelkimi sposobami przekonywał go, że ludzie w wielkim świecie zabiliby półsmoka bez mrugnięcia okiem albo wsadzili do klatki i pokazywali gawiedzi jako tanią rozrywkę. Nestor mu wierzył, lecz jednocześnie chciał wreszcie, choćby za wszelką cenę, wyrwać się z bezpiecznego Loch Laggen. Czuł, iż powoli tu usycha. Od wyklucia nie wyściubił czubka nosa poza bezpieczną bazę. Słuchając wieczorami opowieści smoków o dalekich krajach, wojnach czy walkach na śmierć i życie, planował ucieczkę. Lecz poranek skutecznie tłumił wszelkie tego typu zamiary. Loch Laggen było przecież jego jedynym domem. Tu miał przyjaciół i opiekę; u troskliwego Temeraire'a zawsze mógł liczyć na życzliwe słowo, a kiedy coś przeskrobał, to karcił go surowy Laurence. Gdzie indziej faktycznie nie przeżyłby ze swoją półsmoczą naturą choćby jednego dnia.

Kiedy osiągnął wiek sześciu lat, William powiedział mu o jego domniemanej matce - Lung Tien Lien. Wiadomość ta nieco nim wstrząsnęła. Słyszał już wcześniej niepochlebne opinie o Lien, że była to smoczyca podła i zawistna. Pragnąc zemścić się za śmierć księcia Yongxinga, przystąpiła do Napoleona. Nestor chodził struty przez kilka długich tygodni, jednakże dostrzegłszy, iż Temeraire'owi ani nikomu innemu z jego otoczenia w niczym nie przeszkadza to niefortunne pochodzenie, odzyskał dawny nastrój.

- Nie możemy wybierać rodziny – powiedziała mu Catherine.

Przyznał jej rację.

Na przestrzeni tych paru lat, Laurence dostrzegł silną więź łączącą Nestora z Temeraire'm. Była ona nie mniej gorąca niż uczucie jakim smok darzył jego samego. Początkowo sprawiało to dosyć niepokojące wrażenie. Nestor nie przeniósł się nigdy do zamku, lecz cały czas mieszkał w smoczym pawilonie Temeraire'a. Urządził sobie wygodną kwaterę na stalowej platformie umieszczonej przy dachu. Było tam łóżko, kufer, mały stolik i krzesło. Williamowi wydawało się to niepojęte, ale nie chcąc sprawiać im przykrości, nie wyraził sprzeciwu. Kiedy któregoś wieczora poszedł do pawilonu, już w progu usłyszał jak Nestor czyta Temeraire'owi „Fenomenologię Ducha" Georga Wilhelma Friedricha Hegla. Poruszyła go ta scena. Zrozumiał, iż nietypowy wychowanek może kiedyś przejąć od niego stanowisko kapitana. Nie miał o to żadnych pretensji. Wręcz pomyślał, że wysoka pozycja w Korpusie Powietrznym jakoś zapewni Nestorowi wstęp do prawdziwego społeczeństwa. Może były to tylko naiwne złudzenia, ale któż wie?

Nestor przyklęknął na brzegu jeziora, przyglądając się swojemu odbiciu w tafli wody. Kilka tygodni temu, nie bezpośrednio pod nosem, a nieco powyżej kącików ust wyrosły mu nienaturalnie smukłe, bardzo długie, łudzące podobne do tych, które zwykle miały sumy, śnieżnobiałe wąsy.

Od paru dni zasypywał znajomych awiatorów pytaniami, przyprawiającymi ich o porządne rumieńce. Sam Laurence powiedział, iż owe wąsy ma „po Lien" i kazał nie poruszać więcej „pewnych, niegodnych jego wieku kwestii" .

Wziął kilka płaskich kamieni. Puszczał przez chwilę kaczki. Kiedy znużyła go ta zabawa, wrócił do próbującego drzemać w pobliżu Temeraire'a. Obszedł smoka dookoła, a następnie stanął przy boku. Powiedział melancholijnym tonem:

- Temeraire…

- Mhm… - mruknął Niebiański, otwierając jedno ze swoich ciemnoniebieskich oczu.

- Nudzę się.

- Może mógłbyś mi trochę poczytać – smok wskazał łbem Pismo Święte leżące na zielonym kocu.

Po kilku latach postanowił do niego wrócić i spokojnie zapoznać się z treścią. Wcześniej William gromił go za „bluźniercze pytania" , które zadawał przy lekturze. Nestor nie robił tego problemu - wspólnie próbowali dociec istoty przekazu Księgi.

- Nie mam teraz ochoty – odrzekł zniechęcony. – Przynajmniej nie to. Ciężko mi uwierzyć w choćby jedno słowo tam napisane. Mówiące węże, ludzie powstający z grobów... wszystko mity! Laurence mówił, że Biblia to opis wszelkiego stworzenia. Ale dlaczego nie ma tam nic o półsmokach? Ani słowa! O samych smokach niewiele i tylko w ujęciu negatywnym, a przecież zarówno ty, jak i ja istniejemy naprawdę. Czemu ludzie nie skupią się wreszcie na opisywanie tego co jest, a nie jakichś bajek przedstawianych jako święta prawda?

Temeraire nie potrafił odpowiedzieć na żadne z pytań. Pamiętał zmieszaną minę Williama, gdy sam mu je niegdyś zadał.

- Pamiętasz jak wczoraj wieczorem próbowałeś opowiedzieć mi co nieco o tych wąsach? – Nestor ujął lekko palcami lewy z nich. – Ale czerwony niczym burak Laurence przerwał nam, warcząc o „deprawacji . Czy służą one do czegoś jeszcze oprócz tego, że takie miłe uczucie sprawia delikatne pociąganie ich?

Temeraire przełamał kilkusekundową konsternację i zaczął cierpliwie tłumaczyć najlepiej jak umiał:

- Przestajesz być dzieckiem, a wkraczasz w tak upragnioną przez ciebie dorosłość, Nestorze. Dojrzewasz. Wąsy są tego widocznym, acz niezbyt przydatnym symbolem.

- Wszyscy to przechodzą?

- Zarówno ludzie i smoki. Sam tak miałem, ale już po upływie około pół roku od wyklucia. No i mi wyrosła jeszcze kreza – potrząsnął dumnie swoją błoną.
Nestor wahał się chwilę z zadaniem następnego pytania, ale w końcu wypalił:

- Co to znaczy „parzyć się"?

- Skąd znasz takie słowo?

Temeraire'a niezmiernie radowało, iż jest smokiem. Jako człowiek byłby teraz z pewnością zarumieniony od stóp do głów.

- Podsłuchałem jak Lily je kilka dni temu mówiła, ale nie zrozumiałem dokładnie kontekstu. Później jednak zbyt wstydziłem się zapytać. Bo na pewno nie chodziło o oparzenie się ogniem, prawda?

Smok nie miał najmniejszej ochoty wyjaśniać mu znaczenia tego potocznego określenia. Lecz nie było już wyboru.

- Widzisz, Nestorze… czasami samiec i samica spotykają się razem w bardzo… osobistej sytuacji. Mogą razem dać początek życiu, stworzyć nowe jajo.

- Dochodzi do tego na terenach rozpłodowych?

- Nie tylko.

- Chyba właśnie przy tym widziałem kiedyś Iskierkę i Immortalisa.

- Podglądałeś ich? – zganił go Temeraire.

- Nikogo nie podglądałem. To było przypadkiem.

Nestor miał wrażenie, że smok niespecjalnie mu wierzył. Trudno. Musiał znieść fakt, iż przez lata był uważany w Loch Laggen za najbardziej wścibskiego zaraz po Iskierce.

- Jak myślisz, czy ja też mógłbym z jakąś kobietą spłodzić jajo, znaczy… potomstwo?

- Owszem. Nie możesz jednak ot tak sobie tego zrobić.

- Dlaczego? Miło byłoby mieć kiedyś syna.

- Ludzie łączą się w pary na zawsze, czyli inaczej rzecz ujmując: biorą śluby.

- Zaraz. Przecież o tym czytaliśmy już w Biblii, lecz wtedy jeszcze nie rozumiałem dobrze niektórych fragmentów.

- Jesteś jeszcze za młody…

- Słyszę to odkąd żyje! – wybuchnął Nestor. – Może mógłbyś powiedzieć mi więcej, bo…

- Nie odpowiem już dzisiaj na żadne twoje tego typu pytanie.

Chłopak, ku zaskoczeniu Temeraire'a, zaniósł się nagle głośnym śmiechem.

- Nie musisz – powiedział po chwili, powstrzymując czkawkę. – Dobrze wiem o wszystkim.

- Cały czas sobie ze mnie żartowałeś? – zapytał urażony smok, zorientowawszy się, że padł ofiarą figla znudzonego Nestora.

- Nie gniewaj się – powiedział nieco poważniejszym tonem, gładząc pieszczotliwie jego bok.

Udobruchany Temeraire mruknął przyjaźnie, co świadczyło, iż przyjął przeprosiny.

Nestor chciał zawsze doświadczać wszystkiego poprzez praktykę. Smoczą ciekawość miał przecież zapisaną we krwi. Podobnie było również z kobietami.

Nie raz słyszał od starszych kadetów, iż jest tak brzydki, że nawet i najbardziej zdesperowana panienka nie chciałaby mieć z nim do czynienia. Mimo tych opinii zdołał dobrze poznać w przeciągu kilku następnych lat parę ładnych dziewczyn. Nie połączyło ich wprawdzie żadne głębsze uczucie, lecz Nestor spotykał się z nimi raczej właśnie dla zaspokojenia tej słynnej ciekawości oraz chęci zaimponowania swoimi „podbojami" kolegom z załogi.

Potajemne schadzki odbywały się zwykle po północy w zamkowej łaźni. Zawsze uwielbiał gorące kąpiele. Teraz jednak nie były one aż tak ważne jak spotkanie sam na sam z młodą dzierlatką. Gdyby Laurence o tym wiedział, to z pewnością uznałby takie spotkania za niemoralne i wyznaczały srogą karę. Nestora to jednak mało obchodziło.

Może i robię źle, ale czasami powinna liczyć się wyłącznie przyjemność. Nie ma w tym niczego złego – myślał, chcąc wyciszyć sumienie.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości