Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] Cukiereczek (Bonanza)
#1
CUKIERECZEK

Dzień pierwszy.

Eliza stała przy drzwiach i przyciskała do nich ucho. Drzwi były jednak grube i ciężkie, nic nie dało się usłyszeć. Tupnęła nogą ze złości. Siedzenie w pokoju nie jest tym, co ośmioletnie dziewczynki lubią najbardziej. A już siedzenie w nich za karę z całą pewnością nie jest wymarzonym sposobem spędzenia wakacji. Wakacji w Ponderosie, o których marzyła przez ostatnie tygodnie szkoły. A teraz, kiedy wreszcie się tu znalazła, kazano jej iść na górę i siedzieć w starym pokoju taty. I za co? Co jest złego w tym, że jest dziewczynką? Przecież tato nie raz mówił, że kobiety muszą walczyć o swoje prawa. Też tak uważała.
Wreszcie drzwi się otworzyły i stanęła oko w oko ze swoim tatą. Cofnęła się o krok, ale tylko jeden. Nie będzie płakać, na pewno nie będzie płakać, postanowiła i wlepiła w niego kasztanowe oczka. Cisza przeciągała się i to on zaczął:
- Elizo, możemy już spokojnie porozmawiać?
- Ja jestem spokojna, tato. A ty? - Adam obiecując sobie, że rozmowa będzie rzeczowa i spokojna nie przypuszczał, że tak szybko będzie tego żałował. Odetchnął:
- Ja też, Elizo. Zacznijmy od tego, że grzeczne dziewczynki nie biją swoich kolegów.
- On nie jest moim kolegą, tato.
- Dobrze. Grzeczne dziewczynki nie biją nikogo.
- Nie jestem... - tu Eliza zawahała się. To stwierdzenie zdecydowanie nie powinno paść z jej ust. Wręcz przeciwnie, teraz za wszelką cenę należało przekonać tatę, że właśnie jest najgrzeczniejszą dziewczynką na świecie.
- Słucham, dokończ.
- Nie jestem... pewna... czy... to, co zrobiłam było dobre, tato, ale....
- To NIE BYŁO dobre, Elizo. I myślę, że powinnaś mi wyjaśnić dlaczego to zrobiłaś.
- Wyjaśnić... nie wszystko na świecie daje się wyjaśnić, tato. - Adam pomyślał, że jednak zamiłowanie do filozofii to paskudna cecha dziedziczna.
Eliza zadzierała głowę patrząc na swojego tatę. Długo jednak nie wytrzymała tego spojrzenia. Takie samo spojrzenie widziała już wcześniej tego dnia. Tak samo patrzył dziadek Ben kiedy kazał jej iść na górę. Pozostało jej oglądanie swoich butów. Cisza przeciągała się.
- Elizo, poprosiłem cię o wyjaśnienie i oczekuję go teraz.
- Mówiłeś tato, że dziewczynki wcale nie są gorsze od chłopaków. I że też potrafią robić to, co chłopcy. Prawda? Mówiłeś tak, tato?
- Tak, ale nie miałem na myśli bójek. Niezależnie, czy biorą w nich udział chłopcy, czy dziewczynki. Czy ty pierwsza go uderzyłaś? - To nie było dobre pytanie. Eliza czuła, że na pewno nie ma na nie dobrej odpowiedzi.
- To się samo stało, tato.
Kasztanowe oczka zamrugały długimi rzęsami. Adam policzył do dziesięciu, bardzo wolno. Przypomniał sobie, że jest spokojnym i opanowanym człowiekiem.
- Nic nie dzieje się samo – powiedział, ale był pewien, że Mały Joe byłby innego zdania. On chyba najlepiej rozumiał swoją małą bratanicę. Nic innego tylko magnes dusz. Ile razy Adam słyszał już wcześniej to wyjaśnienie, ale wtedy nie on musiał na nie reagować. Poczuł jak rośnie jego szacunek do własnego ojca. - Więc?
Eliza czuła, że dalsze przeciąganie sprawy niczym dobrym się nie skończy. Odetchnęła głęboko i jednym tchem powiedziała:
- Tak, ja go pierwsza uderzyłam, musiałam, bo nie chciał mi dać konia, powiedział, że jestem za mała i mogę jeździć na kucyku, ja NIE JEŻDŻĘ na kucyku! Świetnie sobie radzę na koniu, wujek Joe tak powiedział i ty też tak powiedziałeś! Powiedziałeś tak, tato! - Razem z oddechem skończyła się jej odwaga, tym bardziej, że właśnie zauważyła, że ostatnie zdania powiedziała chyba ciut za głośno. - Ups... Jesteś zły, tato?
- Tak, Elizo.
- Ale ci przejdzie?
Adam czuł, że to nie jest dobre pytanie. I nie był pewien, czy zna dobrą odpowiedź. Zwłaszcza wtedy, gdy kasztanowe oczka wierciły mu dziurę w brzuchu. Co zrobiłby Ben Cartwright w takiej sytuacji? Na pewno to, co trzeba. Adam poczuł, że jednak to dziedzictwo do czegoś zobowiązuje. Postanowił zacząć jeszcze raz, najlepiej od głębszego oddechu.
- Elizo, czy na pewno to właśnie powinnaś była zrobić? Jak mogłaś go uderzyć?
Eliza pomyślała, że to akurat było proste. Walnęła i już, niech sobie Dan nie myśli. A potem jeszcze raz. Ale pomyśleć to zupełnie coś innego, niż powiedzieć głośno.
- Jeśli akurat nie było cię tutaj, powinnam poprosić dziadka albo któregoś wujka o pozwolenie na jeżdżenie na koniu i towarzyszenie mi – wyrecytowała. To było najbezpieczniejsze w tej sytuacji. Ale jednak nie byłaby sobą gdyby nie dodała - Dan jest tylko dwa lata ode mnie starszy. Dlaczego Dan nie musi prosić a ja tak? Dlatego, że jestem dziewczynką?
- Dlatego, że tak ustaliliśmy i nie przypominam sobie, żebym zmienił zasady. Zasad się przestrzega, młoda damo. - O, nie jest dobrze. Nie „Cukiereczku”, tylko „młoda damo”. Ma jeszcze jakąś szansę? - Poza tym, czy tego chcesz, czy nie, ty JESTEŚ dziewczynką. To nie było uczciwe wobec Dana, nawet nie mógł ci porządnie oddać. Nawet nie chcę myśleć, co by było gdyby o tym nie pamiętał. A pomyślałaś jakie on będzie miał kłopoty przez twoje zachowanie?
- Tato... czy Dan ma kłopoty?
- Poważne. Cóż, Dan w przeciwieństwie do ciebie nie jest dziewczynką.
- Przepraszam tato... czy mogę to jakoś naprawić?
- Chyba powinnaś. Myślę, że będziesz mogła porozmawiać z Danem i jego tatą jutro rano. Poza tym wujkowi przyda się pomoc przy koniach, powiedzmy przez tydzień. Będziesz miała szansę udowodnić mu, co potrafi dziewczynka, jeśli się bardzo postara. Będziesz się bardzo starać, prawda?
- Tak, tato. Ale potem pozwolisz mi jeździć na koniu? Wujek Joe na pewno się zgodzi. Pozwolisz, tato?
- Wujek Joe znajdzie ci pracę na tydzień. Sam tego dopilnuję.
Eliza czuła, że to już koniec negocjacji. Ale i tak mogło być gorzej. Może jednak jest w tym jakaś korzyść, że jest się dziewczynką? Żeby tylko tata o tym nie zapomniał. Wakacje są dłuższe niż jakiś głupi tydzień. Potem sobie odbije.
Na dole, przy kominku Ben odetchnął z ulgą, że tym razem to nie on musi odbywać „niezbędne rozmowy”. Może spokojnie siedzieć w fotelu i pykać fajkę. Sprawiedliwość jednak jest na świecie.
- Trudno w to uwierzyć, ale czy zachowaniem można się zarazić od wujka? - zastanawiał się Adam, kiedy mógł wreszcie usiąść z książką przed kominkiem.
- Od którego? - zapytał Joe z głupią miną, gdy Eliza nabierała rozpędu by wskoczyć mu na barana.


Dzień siódmy.

Rano.

- Dzień dobry, dziadku. Dzień dobry, wujku. Dzień dobry, wujku. - Eliza usadowiła się na miejscu naprzeciwko dziadka. Teraz gdy tata wyjechał, to miejsce było jej.
- Dzień dobry, kochanie. Wcześnie dziś wstałaś.
- Tak, dziadku. Mam jeszcze dużo pracy a wujek Joe obiecał, że jak skończę wcześniej to będę mieć wolne popołudnie. Nie masz nic przeciwko, prawda?
- Oczywiście, że nie. Byłaś bardzo dzielna przez ostatni tydzień. Widzę, że bardzo poważnie traktujesz swoje obowiązki.
- No... chyba muszę, obiecałam tacie.
- Tata na pewno będzie z ciebie dumny. Cieszę się, że wszyscy będziemy mogli bardzo cię pochwalić gdy jutro przyjedzie.
- No, pewnie będzie.- Eliza pomyślała, że czasem trudno jest zrobić coś tak dobrze jak tata. A jak się ma osiem lat, to jest prawie niemożliwe.
- Wujku – kasztanowe oczka zwróciły się w stronę Małego Joe. – Czy trudno jest się całować?
Ben zakrztusił się kawą, którą właśnie pił. Hoss przyglądał się czemuś bardzo ciekawemu na swoim talerzu a Joe szerzej się uśmiechnął i wyjąkał:
- O rany, nie wiem. Zależy z kim chcesz się całować... bo wiesz...
- Joseph! - Ben poczuł, że powinien jednak interweniować. - Elizo, dlaczego o to pytasz?
- Bo Hop Sing powiedział, że z takim pytaniem, to powinnam iść do wujka Joe. Ale może ty, dziadku, wiesz? I ile najlepiej mieć lat aby to zrobić?
- Na pewno więcej niż osiem - odpowiedział surowym tonem bo zrobiło mu się już ciepło przy śniadaniu.
- Oj, to wiem. Nie traktuj mnie jak dziecko, dziadku! Zapytałabym tatę ale wyjechał. Dziadku, czy można być na to za starym? - kasztanowe oczka wpatrzyły się w dziadka i znieruchomiały. Dwie inne pary oczu też zatrzymały się wyczekująco na jego twarzy. Były to znacznie starsze pary oczu, wyraźnie zachwycone obrotem sprawy. Ben przypomniał sobie, że jest szacownym starszym panem i nie powinien wpadać w panikę w obliczu ośmiolatki.
- Elizo, jedz śniadanie bo ci wystygnie. Myślę, że możemy wrócić do tego tematu później. Ale chciałbym jednak usłyszeć jakie masz plany na dzisiejsze popołudnie.
- Wujek Hoss obiecał, że zabierze mnie i Dana na piknik.
- Mam nadzieję, że twoje pytania nie dotyczą tych planów? Bo jeśli tak...
- Dziadku! Nie myślisz chyba, że ja mogłabym...Fuj! JA nigdy nie będę NIKOGO całować! Jak w ogóle możesz?! Wstydziłbyś się!
Wstydem tego nie można nazwać, ale temperatura we wnętrzu Bena Cartwrighta sięgała poziomu wulkanu. Chociaż kamień spadł mu z serca, postanowił nie wyręczać swojego pierworodnego. Niech Adam się tym zajmie, będzie dość czasu jak jutro przyjedzie.
- Co wy tu jeszcze wszyscy robicie? Robota czeka. Ruszcie się jak chcecie wcześniej skończyć.

Po południu.

- Dobra, Cukiereczku. Pakujemy rzeczy i jedziemy na piknik.
- Co ty masz na sobie wujku Hoss? Skończyliśmy pracę, jedziemy na piknik, mógłbyś się ładniej ubrać. Zrobisz to dla mnie?
- Naprawdę muszę? - któż mógłby się oprzeć tym kasztanowym oczkom, zwłaszcza gdy wystają spod grzywy czarnych loków - No dobra, daj mi pięć minut.
- Nawet więcej. Chcę żebyś był wyjątkowy. Powinieneś się też umyć. I nie zapomnij się uczesać.
- Czy ty mnie czasem nie pomyliłaś z wujkiem Joe?
- O nie. Was się nie da pomylić. Idź już wujku, bo się spóźnimy.
Po piętnastu minutach Hoss był z powrotem. Eliza popatrzyła krytycznie i uznała, że może być. Mogło też być lepiej ale cóż, trzeba kochać to, co w środku.
- Wujku Hoss, nie możemy jechać na koniach?
- Nie, Cukiereczku. Umiesz liczyć do siedmiu? Ja też. Ale jutro, jak twój tata pozwoli, wszyscy pojedziemy na wycieczkę. Gdzie ten Dan? Myślałem, że będzie już na nas czekał.
- Nie wujku. Nie mówiłam ci? Będzie na nas czekał przy jeziorze, wiesz w tym romantycznym miejscu, które tak lubisz.
- Myślałem, że mamy jechać w góry?
- Ale nad jeziorem będzie ładniej. Tam jest teraz tak pięknie...
- Dobrze, gdzie pani rozkaże. Sługa uniżony Hoss we własnej, trochę obszernej osobie.
- Kocham cię, wujku. Wiesz o tym?
Hoss czuł, że powinien się nad czymś zastanowić ale myślenie nie było jego mocną stroną. Wolne popołudnie, żadnej pracy, dzieciaki będą się razem bawić a to oznacza wymarzony spokój. Ale zapomniał, że nadzieje na spokój w Ponderosie bywają złudne.



NIESPODZIANKA.

CZĘŚĆ I

Mały powóz właśnie opuścił Virginia City i kierował się drogą na zachód. W powozie siedziała para, dwukolorowa, mężczyzna był cały w czerni a kobieta w błękicie. Gdyby ktoś ciekawski zbliżył do nich ucho mógłby usłyszeć serdeczny kobiecy śmiech i głęboki męski głos.
- Naprawdę umówiła Hossa na randkę? Nie żartujesz?
- Nie, kochanie. Moja wyobraźnia tak daleko nie sięga. Aż boję się myśleć, co będzie tym razem.
- I naprawdę podglądali Hossa w krzakach? I Mały Joe jej nie powstrzymał?
- Powstrzymał? On jej jeszcze pomagał! Wiesz jacy są razem. Ale trzeba ich było widzieć, jak pucowali razem salon. Dawno nie widziałem Małego Joe w takiej akcji.
- Nie wierzę. Zrobił to z własnej woli?
- Oficjalnie z własnej. Ale musiałbym ich nie znać, żeby w to uwierzyć.
- Wiesz Adam, za to ich właśnie kocham. Nigdy się nie nudzę w Ponderosie. Nie dziwi mnie, że Eliza tak bardzo lubi tu przyjeżdżać. I nawet się nie boję o jej bezpieczeństwo. Wiem, że twoja rodzina zrobiłaby dla niej wszystko.
- Oj, ja też się nie boję. Jeśli już, to o Ponderosę, nie wiem czy ona to wytrzyma.
- Wytrzymała wasze pomysły, to wytrzyma i nasze dziecko.
- No, nie wiem.... Sama zobaczysz. Ale ty wchodzisz pierwsza. Odkąd Eliza tam jest, pierwsze co robię po przyjeździe, to liczę sztuki. Mają być cztery, całe i zdrowe. Obiecałem sobie, że już nic mnie nie zdziwi ale czasem muszę się bardzo starać, żeby dotrzymać tej obietnicy.
- Nie przesadzaj. Twój ojciec na pewno nad wszystkim panuje.
- Pewnie tak... - Adam pomyślał, że niezachwiane zaufanie jego żony do teścia powinno go uspokoić. Ale zaraz przypomniał sobie, że prawdopodobnie ona nie wie wszystkiego. Zbyt dużo wiedzy jest męczące. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek dojdzie do takich wniosków.
Tymczasem, na drugim końcu drogi, w pokoju na pietrze ciekawskie ucho mogłoby usłyszeć coś zupełnie innego.
- Elizo, słyszałaś co mówiłem? - Cisza. Ben Cartwright zaczął sobie przypominać, jak to jest, gdy dzieci bywają głuche. Ale potem stwierdził, że dzieci nie są głuche, tylko mają słuch selektywny. Należało coś z tym zrobić. - Elizo, odpowiedz proszę!
- Słyszałam, dziadku. - Oczy Elizy patrzyły gdzieś w przestrzeń. Ben przesunął się i spojrzał wprost w tę kasztanową otchłań.
- I?
- Nie.
- Elizo, czy ja dobrze słyszałem? Powtórz.
Eliza pomyślała, że dorośli jednak są dziwni. Najpierw domagają się odpowiedzi a później udają, że nie słyszeli. Powinni coś z tym zrobić. Ale Eliza wcale nie miała ochoty się poddać. W ostatniej chwili powstrzymała się od tupnięcia nogą. Coś jej mówiło, że tupanie w obecności dziadka Bena to nie byłby dobry pomysł... w tej sytuacji.
- Nie.
Tak, Ben doskonale wiedział, jak uparci są Cartwrightowie. Ale dotychczas miał wrażenie, że ta cecha dziedziczona jest tylko w linii męskiej. Najbardziej przez pierworodnych synów. Cóż, pora zweryfikować swoją wiedzę na ten temat.
- Dlaczego? - proste pytanie. Prostą odpowiedź: „A dlaczego nie?” Eliza miała już na końcu języka. W porę jednak przypomniała sobie jak to jest z odpowiadaniem dziadkowi pytaniem na pytanie. Pomyślała, że to jednak jest niesprawiedliwe, dziadek miał nad nią przewagę a tego nie cierpiała ponad wszystko.
- Ponieważ.... bo.... będę elegancka... inaczej.
- Jak?
- W spodniach.
- Elizo. Eleganckie dziewczynki noszą sukienki a już na pewno noszą je na specjalne okazje. Mówiłem ci, że dziś mamy szczególną okazję i uroczystą kolację. Powinnaś ładnie wyglądać.
- Dlaczego? - Eliza postanowiła udowodnić, że też jest niezła w krótkich pytaniach.
- Ponieważ... - Ben poczuł, że jednak daje się zapędzać w kozi róg a to nie leżało w jego naturze. - Elizo, nawet nie pamiętam, ile razy już to powtarzałem. Przykro mi ale to nie podlega żadnej dyskusji.
- Dlaczego?
Tym razem Ben policzył wolno do dziesięciu. Nie miał doświadczenia w wychowywaniu małych dziewczynek ale całkiem nieźle pamiętał innego uparciucha. Tamten mówił mniej ale Ben znał już to spojrzenie spod czarnych brwi. Mniej kasztanowe ale równie zdecydowane. Tamte dyskusje też do najprostszych nie należały.
- Elizo, wybierzesz teraz sukienkę, którą najbardziej lubisz, przebierzesz się i zejdziesz ma dół. Czekam na ciebie w salonie za dziesięć minut - powiedział cicho ale zdecydowanie. Wyszedł i zamknął drzwi. Eliza wreszcie mogła tupnąć nogą. A potem jeszcze raz i jeszcze raz.
Hoss i Joe byli już gotowi i czekali w salonie. Widząc minę taty, Hoss zapytał:
- Tato, może ja z nią porozmawiam?
- Nie ma takiej potrzeby. Zejdzie za dziesięć minut.
- No, może... - Hoss i Joe wymienili spojrzenia ale nie wyglądali na przekonanych. Ben usiadł w fotelu i spojrzał na zegar przy drzwiach. Zapowiadało się długie dziesięć minut. W końcu usłyszeli powóz podjeżdżający pod dom.
Adam zatrzymał konie i szybko rzucił okiem na wszystko wokół. Dom stał, zostało jeszcze policzyć sztuki. Jeden.... pierwsza, najmniejsza sztuka wypadła właśnie z domu. W pięknej, niebieskiej sukience.
- MAMA!! To ty jesteś tą niespodzianką? Myślałam, że tata mówi o nowej książce. Cudowna ta niespodzianka! - Eliza już wisiała na szyi mamy. - Tato, dlaczego nie powiedziałeś, że przywieziesz mamę? Mamo, nie pozwoliłaś mu? Dlaczego ja nigdy nic nie wiem? Kiedy wróciłaś? Dlaczego...
- Elizo, dasz mi coś powiedzieć? - Adam postanowił jednak powalczyć o swoją pozycję. Kołatało mu gdzieś w środku, że jest głową tej rodziny.
- Tak, ale krótko, bo muszę was wyściskać.
- Witaj, Cukiereczku. - Adam podrzucił swoją pociechę, ale zaraz zreflektował się, że może on też nie wie wszystkiego. Zostały jeszcze trzy sztuki.... - Coś nowego? Jakieś kłopoty?
Eliza pomyślała, że dzisiaj jest dzień trudnych pytań. Czy oni nigdy nie przestaną? Popatrzyła spod czarnej grzywki, westchnęła i … Dziadek Ben właśnie wyszedł z domu.
- Żadnych Adamie. Wszystko w najlepszym porządku. Nareszcie jesteście. Witamy znowu w Ponderosie, Ruth.


CZĘŚĆ II

- Eliza! … Eliza! Hej, Hoss, gdzie jest Eliza? - Mały Joe pojawił się w drzwiach sklepu w Virginia City.
- Ja mam wiedzieć? Przecież ty miałeś jej pilnować - Hoss odwrócił się, lekko zaniepokojony.
- Ja? Myślałem, że jest z tobą. - Małego Joe zastopowało w drzwiach.
- Ze mną? Przecież mówiłem, że muszę załadować te worki i będę zajęty. - Wysiłek umysłowy odmalował się na twarzy Hossa. A kiedy w końcu zrozumiał... - Joe, tylko mi nie mów, że zgubiliśmy dziecko! Nawet nie chcę myśleć, co tata na to powie.
- Tata? Ty się zastanów, co Adam na to powie!
- Adam? Może Eliza jest z nim? - Hoss ucieszył się, bo oznaczałoby to rozwiązanie problemu – Trzeba znaleźć Adama!
- Zwariowałeś?! To jest ostatnia osoba, którą chciałbym teraz zobaczyć. Sami ją znajdziemy.
- No, tak. Adam jest czasem gorszy niż tata. Ale nie wiem Joe, czy to będzie dobrze...Virginia City to duże miasto dla takiej małej dziewczynki. A jeśli jej się coś stało?
- Oczywiście, że będzie dobrze. Co się miało stać? - Joe sam nie był przekonany, ale poddawanie się nie leżało w jego naturze. - Tylko się rozglądniemy zanim powiemy reszcie. Mam pomysł... - Hoss nie wydawał się przekonany, ale w przeciwieństwie do młodszego brata, on nie miał pomysłu. Na Małego Joe pod tym względem zawsze można było liczyć.- Hoss, zostaw te worki i chodź. Musimy się pospieszyć.
Hoss rzucił worek i ruszył za młodszym bratem, jak zawsze. Coś w środku mówiło mu, że jednak nie wszystko jest tak całkiem w porządku. No, bo kto w końcu miał pilnować Cukiereczka?

Kilka godzin później.

- Joe, sprawdzaliśmy już wszędzie, trzeba powiedzieć Adamowi.
- A co on pomoże? Pół miasta jej szuka. Nie jestem pewien, czy trzeba było mówić szeryfowi.
- Trzeba było. On jest najlepszy w szukaniu. I nie pytaj, co on pomoże, bo Adam zawsze wie, co zrobić. Idziemy.
- Gdzie? Byliśmy już wszędzie.
- Nie wszędzie. Nie byliśmy w saloonie.
- Hoss! Co mała dziewczynka może robić w saloonie!
- Joe! Nie szukamy Elizy tylko Adama. A w saloonie mogą wiedzieć, gdzie jest. Idziemy i już!
Joe westchnął i ruszył za Hossem. Wiedział jak uparty bywa Hoss zwłaszcza gdy jest zdenerwowany. A wszystko wskazywało na to, że jest bardzo zdenerwowany.
Pobiegł za bratem i wpadł mu na plecy, gdy ten nagle zatrzymał się w drzwiach saloonu.
- Hoss! Nie stój w przejściu! Wejdź i …. - też zatrzymał się w drzwiach.
W środku saloonu, na pianinie siedziała Eliza i majtała nogami. Przy stołach i barze siedzieli mężczyźni i panienki. Niby normalnie ale coś tu jednak było strasznie nie w porządku. Joe rozglądał się i nie mógł zrozumieć, co to jest. Saloon jak co dzień, a jednak....
- Wujek! O, i drugi wujek! No jesteście wreszcie. Ile można czekać. Gdzie byliście?
- Gdzie byliśmy?! Ty zapytaj lepiej, gdzie nas nie było! Szukamy cię po całym mieście! Tu byłaś cały czas?! - Joe krzyczał a Hossowi wydawało się, że kiedyś już słyszał te zdania. Tylko jakby u kogoś innego.... I chyba dotyczyły kogoś innego.... Kogo mogły dotyczyć? No tak, przypomniał sobie. Głupie pytanie. A kogo mogłyby dotyczyć, jak nie...
- Joe, nie krzycz. To nie jej wina - u Hossa odezwało się poczucie sprawiedliwości.
- A czyja? Moja?! - U Małego Joe poczucie sprawiedliwości było na razie głęboko ukryte.
- No, chyba jednak nasza, Joe. Elizo, nic ci nie jest?
- Nie.... tylko w gardle mi zaschło. Napiłabym się....
- Co?! O czym ty mówisz! - wrzasnął znowu Mały Joe.
- O tym, że napiłabym się lemoniady... Ale jeśli to jakiś problem wujku, to nie...
- Lemoniady? Charlie, masz tu lemoniadę?
Usłyszawszy to barman machnął rękami, zrobił się czerwony na twarzy i wrzasnął:
- Mały Joe, ja od paru godzin mam tu wyłącznie lemoniadę! Nie sprzedaję nic innego, tylko lemoniadę! Nikt nie pije nic innego, tylko lemoniadę!!! - szczęśliwie go zatchnęło i musiał nabrać powietrza.
- Bo? - zdążył wtrącić Mały Joe.
- Ją zapytaj... - wycedził przez zęby barman wypuszczając powietrze nosem.
- Elizę? A co ona ma z tym wspólnego?
- Co?! Co?! Powiedziała, że jej tata powiedział, że nie wolno jej być tam, gdzie mężczyźni piją whisky. Więc zapytałem, czy piwo może być. Ale to była ironia! Sarkazm! A smarkula powiedziała, że... że o piwie nie mówił, ale na wszelki wypadek piwa też nie powinni pić bo wolałaby, żeby tata nie był zły. Rozumiesz?! Nie wolno pić piwa i whisky w saloonie! W moim saloonie! Niech no ja dorwę Adama! Zapłaci mi za cały dzisiejszy utarg. Co ja mówię, za brak utargu!
- Charlie, uspokój się i powiedz nam, co tu się dzieje. Nic nie rozumiem – powiedział Joe słabym głosem.
- Nic nie będę tłumaczył. Zabierajcie smarkulę i wynocha!
- O nie, nie. Mała nigdzie nie idzie - powiedział stary kowboj przy najbliższym stoliku a reszta ochoczo mu przytaknęła. - Chcemy jeszcze posłuchać. Nie po to siedzimy tu o suchych pyskach, żeby teraz szła. To, jak to leciało, mała?
Joe i Hoss nie wierzyli własnym oczom. Tłumek obszarpańców, kowboi i zabijaków siedział, najwyraźniej na trzeźwo, i wpatrywał się w Elizę. Eliza natomiast kasztanowe oczka wlepiała w barmana. Barman patrzył na Małego Joe w sposób, który niczego dobrego nie wróżył. Joe postanowił się odsunąć na bezpieczniejszą odległość. Przestał rozumieć cokolwiek. Z odrętwienia wyrwał go głos Elizy:
- Które, proszę pana?
- Early one morning! - ryknęła cała sala. - Śpiewaj mała!
I Mały Joe i Hoss usłyszeli znaną sobie dokładnie piosenkę. Ale w jakim wykonaniu! Cudowny dziecięcy głosik przeskakiwał z nutki na nutkę, czarna grzywka kiwała się do rytmu a kasztanowe oczka mrużyły się od czasu do czasu.
„No tak, córka swojego ojca”, pomyślał Joe. Właściwie czemu to go tak dziwi? I dlaczego on nie słyszał tego wcześniej? Postanowił że, jak wróci do domu, to udusi Adama. Jak on mógł nie pochwalić się takim głosem swojej córki? Przez tyle lat?!
Charlie walnął go ścierką w ramię:
- Widzisz Mały Joe? I tak jest od południa. Chciałem ją zaprowadzić do jej ojca ale ta zgraja powiedziała, że jak ona pójdzie, to oni też idą. A ona powiedziała, że czeka tu na wujków. CZEMU WAS TAK DŁUGO NIE BYŁO? I czemu ona czeka na was w moim saloonie? Nie ma innych miejsc w Virginia City?
- Nie ma innych miejsc.... Co? Nie wiem. Dlaczego ona tu czeka, Hoss?
Hoss rozanielonym wzrokiem wpatrywał się w bratanicę. Nic innego na świecie nie istniało oprócz cudownego głosu i kasztanowych oczek. Nie istniało dla Hossa, nie istniało dla Joe i nie istniało dla saloonowej zgrai, dodajmy, że trzeźwej... od południa pijącej lemoniadę...


CZĘŚĆ III

Przed kolacją.

- Elizo...- drzwi lekko skrzypnęły a potem ktoś je cicho zamknął od środka.
- Nigdzie nie idę! - odezwał się głos spod sterty poduszek na łóżku.
- Bardzo boli? - Cisza. Poduszki tylko prychnęły i znieruchomiały. - Odpowiesz mi?
Spod poduszki wyjrzało jedno kasztanowe oko. Zapłakane oko...
- Odpowiem, tato. Tylko zastanawiam się, co powiedzieć, żeby nie skłamać i żeby nie wyjść na mazgaja....
- Elizo, to się czasem zdarza. Każdemu. No, może prawie każdemu.
- Tak tylko mówisz, żeby mnie pocieszyć.
- Chodź, czekają na nas z kolacją.
- Mówiłam, że nie idę.
- Nie jesteś głodna?
- Nie mówiłam, że nie jestem głodna, tylko, że nie idę. Nigdzie. Nie mogę zjeść tutaj?
- Możesz, ale tylko, jeśli bardziej boli cię ciało a nie urażona duma. - Adam poczekał chwilę, ale nie doczekał się odpowiedzi. - No, to jak to jest?
- A jeżeli bolą tak samo? - drugie oko też się pojawiło. W burzy czarnych loków, których Eliza nawet nie próbowała odgarniać.
- Chcesz spędzić resztę życia w tym pokoju?
- Tato! Wiesz, że nie o to chodzi. - Eliza pociągnęła noskiem i przejechała po nim rękawem. Rękaw był już trochę zużyty, ale z tym Adam postanowił powalczyć później. - Nie mogę tam zejść, będą się ze mnie śmiać. Najbardziej wujek Joe...
- Cukiereczku, wujek Joe ma na swoim koncie dużo takich wypadków. Na pewno nie będzie się śmiał z małej dziewczynki, której przydarzyło się coś takiego.
- Nie jestem małą dziewczynką! - Eliza podniosła wyżej główkę i zmarszczyła gniewnie czoło, tupać na łóżku było ciężko. - TY na pewno nigdy nie spadłeś z konia!
- Każdy kowboj kiedyś spadł z konia, Elizo. Nie raz i nie dwa. Ja też wiem, co to znaczy.
- Chodź, zapytaj go.
- Nigdzie nie idę! - główka z powrotem zniknęła pod poduszkami.
- Dobrze. Widzę, że mamy małą różnicę zdań. Co z tym zrobimy?
- Nic, ja idę spać a ty możesz iść na kolację.
- To nie jest żaden kompromis, Elizo. Tłumaczyłem ci już, jeśli każdy z nas zrobi krok w stronę drugiego to w końcu się spotkamy. Co proponujesz?
- Ty pierwszy, tato. Jesteś starszy.
Adam nie uśmiechnął się, mimo, że zauważył, że nie dodała: „i mądrzejszy”. Bardzo poważnym tonem zaczął negocjacje:
- Dobrze. Bajka na dobranoc?
- To też nie jest żaden „kopromisz”, tato. Nie ruszyłeś się z miejsca ani kroku. Bajka byłaby i tak. Ale gdyby była bajka z gitarą... tak, to mógłby być mały kroczek.
- Dobrze, będzie z gitarą. Twój krok.
- Ja... zejdę na dół... ale jeśli będą się śmiać, to ucieknę. I nie każesz mi tam wracać.
- Elizo, tylko proszę, bez żądań. Nie mów mi, co mam robić. Zejdziesz na dół a ja mogę ci zagwarantować, że nie będą się śmiać.
- Przecież to, to samo, tato.
- Ale brzmi lepiej. Prawda?
„Jak dla kogo”, pomyślała Eliza, ale wiedziała już , że niektóre dziecięce myśli nie powinny być wypowiadane.
- Dobrze, może być. Czy to już jest „kopromisz”?
- Jeszcze chciałbym usłyszeć „przepraszam”.
- W zamian za co?
- W zamian za to, że nie zrobię czegoś, co bardzo by ci się nie spodobało, w tej sytuacji.
Eliza zauważyła, że gra zaczyna się wymykać spod kontroli. Lepiej ją szybko sprowadzić na właściwe tory.
- Przepraszam, tato. Ale nauczysz mnie jutro skakać przez przeszkody? - Eliza stwierdziła, że można by tę grę przeciągnąć jeszcze trochę...A nuż się uda?
- A dasz radę jutro wsiąść na konia? Już cię nie boli?
„Udało się!”
- Boli, ale poradzę sobie. Zobaczysz, tato. I pokażę im, że nie jestem fujarą!
- Dobrze, pozwolę ci wsiąść na konia, pod warunkiem, że będziesz słuchać, nie będziesz nikomu nic udowadniać i nie będziesz sama skakać przez przeszkody. Obiecujesz?
- Obiecuję, ale...
- Elizo, to już JEST kompromis.
- Już?
- Już. Idziemy na dół, bo nam rodzina umrze z głodu. Panie przodem.

Po kolacji.

Przed kominkiem w Ponderosie siedziała trójka Cartwrightów, zapatrzonych w płonący ogień. Kasztanowe oczka nie były już zapłakane. Były wielkie i prawie nie mrugały, co świadczyło o tym, że właścicielka głęboko się zamyśliła. Główkę oparła o ramię mamy. Było jej ciepło i dobrze. Od paru minut było dziwnie cicho w salonie. Ben, Hoss i Joe gdzieś sobie poszli, została tylko Eliza z rodzicami. Adam i Ruth patrzyli na swoją pociechę i nie przerywali tej ciszy.
A Eliza potrzebowała trochę czasu. Tym razem, jak na nią, wyjątkowo dużo czasu. Ale też problem był wyjątkowy. Taki, do którego Eliza nie była przyzwyczajona. Ale Adam i Ruth byli cierpliwi, obydwoje umieli milczeć.

Eliza w końcu oderwała wzrok od ognia.
- Mówicie... że będę miała.... siostrzyczkę? Może będzie … taka... jak ja? - wreszcie lekko się uśmiechnęła.
- Tak, Cukiereczku. Mam nadzieję, że będzie taka jak ty. - Adam nie zastanawiał się nawet chwili. Też się uśmiechnął a potrafił to robić bardzo ładnie. - Chyba, że będzie braciszek. Wtedy.... może będzie taki jak ja?
- Mam nadzieję, że będzie taki jak ty, tato. - Eliza też nie zastanawiała się nawet chwili. I też umiała się ładnie uśmiechać.
- Zaraz, zaraz, a ja? - Ruth nie była osobą, którą łatwo było pominąć. A jej uśmiechu pozostała dwójka nie przeoczyłaby nigdy w życiu.
- Hmm... Mamo? Mogłabyś urodzić troje?
- Troje?! Jakie TROJE? Ratują was tylko pięcioraczki! Bo my to co?! - Hoss i Joe też nie pozwalali łatwo o sobie zapomnieć. Nie dało się też ich nie usłyszeć kiedy wpadli do salonu.
- A wy, za drzwi! Obaj! - Adam postanowił wkroczyć w ten konkurs życzeń. Przypuszczał, że bracia słyszeli całą rozmowę stojąc za oknem. Bo przecież podsłuchiwali, jak to mieli w zwyczaju. Jego młodsi bracia zawsze pozostaną jego młodszymi braćmi.
- Oj, Adam. Przecież już wiemy!
- Tak, to by było na tyle w kwestii niespodzianki. - Adam wiedział kiedy należy się poddać.
- Daj spokój Adam, to najlepsza niespodzianka, jaką mogliście nam sprawić. To jak Ruth, będą, czy nie będą?
- Będą, czy nie będą, co? - dopytywał się Ben, który też dziwnie szybko pojawił się w salonie.
- Nie wiemy, tato. Zapytaj Adama.
- Adam, będą czy nie będą? - Ben utkwił wzrok w swoim synu, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
Tymczasem mina Adama świadczyła o tym, że za chwilę zamorduje swoich braci. Nad zamordowaniem rodzica jeszcze się zastanowi.
- Mówiłem, Ruth, żebyśmy porozmawiali w sypialni. W tym salonie nigdy nie ma spokoju.
- Dlatego właśnie tak go lubię. Wystarczająco długo byłam sama. To trudno zapomnieć, nawet po latach.
- Czy ja się mogę dowiedzieć, co tu się dzieje? Co ma być, albo nie być?
- PIĘCIORACZKI, dziadku! - Eliza dłużej nie wytrzymała. Teraz śmiała się już całą sobą. - Jedno takie jak ja, jedno takie jak tata, jedno jak mama, jedno jak wujek Hoss i jedno jak wujek Joe! Razem pięć! Zaraz, a dziadek? Mamo, musi być sześć...
- Jak dla mnie to już żadna różnica - mruknął zrezygnowany Adam.
Odpowiedz
#2
Rika, masz u mnie lemoniadę. Bonanza to jedno z najwspanialszych wspomnień z dzieciństwa (który polski serial mógł się pochwalić tak ognistą czołówką?) i fajnie, że teraz trafił się taki smakowity kawałek. Przydałoby się jeszcze sformatować i byłoby pięknie.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#3
(20-06-2012, 19:14)Rafał Growiec napisał(a): Przydałoby się jeszcze sformatować i byłoby pięknie.

Proszę o jakąś podpowiedź. Co znaczy: "sformatować"? Pewnie powinnam to wiedzieć ale niestety...
A wskazówki wykorzystam przy ewentualnym ciągu dalszym. O ile nie zostanę zmiażdżona krytyką za tę część.

A na lemoniadę zawsze możemy iść. Smile
Odpowiedz
#4
Z "Cukiereczkiem" już się gdzieś zetknęłam Big Grin.
Sympatyczny, lekki tekst - bez żadnych udziwień i niepotrzebnych wstawek. Prosty bym napisała, ale pojawiłyby się dwuznaczności.
Uwielbiam czytać fanfiction pisane pod CzH!
Odpowiedz
#5
Tekst powstawał z przeznaczeniem na bonanzowe forum i tam jest tego "Cukiereczka" więcej. Tam się spotkałyśmy. Widzę, że świat jest mały Blush.
Odpowiedz
#6
Mmm, Bonanza. Ktoś napisze jakiś fanfik w klimatach "Północ Południe?" Masz plusik. Smile Przepraszam że brak merytoryki, sama jesteś sobie winna Wink
"Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię sobie swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora." Erich Segal
Odpowiedz
#7
(04-09-2012, 11:46)Chrisiok napisał(a): Przepraszam że brak merytoryki, sama jesteś sobie winna Wink

Myślę... i myślę... może niezbyt długo ale intensywnie. A zagadka pozostaje zagadką. Czym zawiniłam?


Nie wiem, czy wielu czytelników pamięta Bonanzę. Dla tych, którzy pamiętają następna część przygód Cukiereczka. Ten tekst nawiązuje do odcinka: "Broken Ballad". Nieznajomość odcinka nie przeszkadza jednak w czytaniu. Chyba...




Dziecięca ballada.

- Nie będę żadnym głupim pomidorem!!!
- Elizo, nie krzycz. Pani Meyers poprosiła cię tylko, żebyś zaśpiewała piosenkę.
- Tak. A ja grzecznie podziękowałam i powiedziałam, że tego nie zrobię. I jeszcze dygnęłam. Co jeszcze mam zrobić, żeby mi dała spokój?
- Dlaczego to jest taki problem, Elizo? Pani Meyers słyszała, że śpiewałaś w saloonie więc chciałaby żebyś wystąpiła z innymi dziećmi. Przecież lubisz śpiewać.
- Ale nie przebrana za POMIDORA!!!
- Prosiłem, żebyś nie krzyczała.
- Tato, jakie ja mam szanse powiedzieć „nie” jeśli ktoś dorosły mnie o coś prosi? Powiedziałam już „nie” ze sto razy. I co? Pani Meyers poszła do ciebie, żebyś mi kazał to zrobić.
- Tak tego nie ujęła.
- A jak? Wiem, grzecznie poprosiła. Tato, ja też cię grzecznie proszę, powiedz pani Meyers, że NIE BĘDĘ ŻADNYM GŁU... - Eliza przerwała widząc minę taty – że... wymyśl coś.
- Nie będę cię tłumaczył, bo ten występ nie stanowi dla ciebie żadnego problemu.
- Tak. To powiem, że zaśpiewam a tata będzie mi towarzyszył przebrany za kukurydzę. To też nie stanowi dla ciebie żadnego problemu. Kukurydza jest duża!
- Elizo!
- Widzisz, tato. Teraz ty krzyczysz. - Tym razem Eliza wzięła głębszy oddech i już spokojniej zapytała - Każesz mi to zrobić?
- Elizo, problemem jest twój strój czy występ w ogóle?
- Powiedziałabym... że... jedno i drugie.
- Powiedziałabyś, gdyby co?
- Gdybyś... stał o pięć metrów dalej ode mnie.
- Elizo, wystąpisz w tym przedstawieniu i nie chcę już słyszeć ani słowa na ten temat.

Jakiś upór pojawił się w twarzy Adama gdy odchodził. Gdyby się jednak oglądnął, zobaczyłby coś bardzo podobnego na małej buzi. To coś z pewnością by go zaintrygowało. Nie oglądnął się jednak, gdyż nie miał zwyczaju sprawdzania, jak wykonują jego polecenia ośmioletnie dziewczynki. A ośmioletnia dziewczynka nie miła zwyczaju poddawania się bez ostatniego słowa. To, że było to ostatnio bardzo tępione, nie oznaczało jeszcze, że ktokolwiek mógł się poszczycić sukcesem. Nadchodziła noc a to sporo czasu na myślenie.

Następnego dnia rano Eliza nie była wcale mądrzejsza niż wczoraj. Żaden pomysł nie przyszedł jej do głowy. Na dobre pomysły trzeba czasem poczekać ale Eliza cierpliwa nie była. Za to była lekko zdenerwowana bo bezradności nie cierpiała, a już własna bezradność to było coś całkiem nowego. Zeszła na dół i rozglądnęła się po salonie.

- Wujku? - Kasztanowe oczka wybrały sobie już cel. Cel siedział za stołem i samotnie jadł śniadanie.
- Co? - zapytał Mały Joe.
- Czy dziadek kazał ci kiedyś zrobić coś, czego wcale nie chciałeś?
- No, zdarzało się.
- I co wtedy robiłeś?
- W końcu i tak to, co chciał. A czemu pytasz?
- TY musiałeś mieć jakiś sposób.
- A ty masz? - zainteresował się Joe, bo cóż szkodziłoby skorzystać z cudzego doświadczenia.
- Nie. Tata jest strasznie uparty.
„Jego córce też niczego nie brakuje”, pomyślał Mały Joe. A głośno powiedział:
- Może lepiej powiedz mi, o co chodzi. Przede wszystkim, czy już coś zrobiłaś, czy dopiero zamierzasz?
- A pomożesz mi?
- Jeśli będę mógł. Ale nie licz, że przekonam twojego tatę. On mnie rzadko słucha.
- Mnie też.
- Twój tata mówił, że mogę cię po śniadaniu zabrać do miasta. Opowiesz mi po drodze. Chcesz?
- Pewnie. Tylko mnie nie zgub tym razem.
- To się pilnuj, tym razem. I nie odchodź ode mnie.
- Nawet jak będziesz w saloonie?
- Z tobą? Nigdy więcej!

W mieście Eliza przezornie trzymała się blisko wujka. Wujek przezornie trzymał ją za rękę. Saloon omijali szerokim łukiem. Tak udało im się załatwić wszystkie sprawy i krótko po południu byli gotowi do powrotu. Szli właśnie w stronę głównej ulicy gdy usłyszeli strzały i jakieś zamieszanie. Gdy wyłonili się zza rogu, zobaczyli źródło tego zamieszania. Na środku ulicy stał Hoss trzymając jakiegoś młodego człowieka w powietrzu. Drugi, równie młody, leżał na ziemi. Pochylał się nad nim Adam, trzymając w ręku rewolwer.
- Nie wtrącaj się, Cartwright. To nie twoja sprawa – warknął ten na ziemi.
- Moja, jeśli dwoje dzieciaków chce się pozabijać.
- Nie jestem dzieckiem.
- Jesteś. I do tego pijanym dzieckiem. Zabieram twoją broń, Matt. Przyjdź po nią do szeryfa, jak wytrzeźwiejesz.
Tym razem Adam też się nie oglądnął. Odszedł prosto do biura szeryfa. Tymczasem Hoss puścił tego, którego trzymał.

- Idź do domu, Peter. I może nie pokazuj się w mieście przez jakiś czas.
- Nie będę mu schodził z drogi.
- Tak przypuszczam. A może powinieneś. Mieliśmy tu już takiego jednego, co też tak mówił, nie wiem, czy potem nie żałował. Nawet jeśli to nie była jego wina.
- Mówisz o Edzie Poisonie?
- Tak. Posłuchaj starszych i idź do domu.
- Daj mi spokój Hoss i nie pętaj się koło mnie. Dam sobie radę.
- Tak, właśnie widziałem. Gdybym się koło ciebie nie pętał, to problem miałbyś już z głowy. Na zawsze.
- Dobra, już idę.

Hoss popatrzył jeszcze chwilę jak młody człowiek znika z jednej strony ulicy. Drugi, lekko chwiejnym krokiem oddalał się w stronę przeciwną. Czasem wystarczy jedna myśl lub jeden przykład ale w większości przypadków, to jest zbytni optymizm. Hoss wiedziałby o tym, gdyby przyjrzał się twarzom tych młodych ludzi.

W drodze powrotnej do domu Joe i Eliza znowu usłyszeli strzały. Za skałą zobaczyli Matta, który najwyraźniej odzyskał swoją broń.
- Co on robi, wujku.
- Ćwiczy strzelanie.
- Kiepsko mu idzie. Przecież tak nikogo nie trafi.
- Nie trafi tego, do którego będzie mierzył. Ale może trafić kogoś, kto się pęta koło niego.
- A kto się pęta... - Eliza urwała i zrobiło jej się zimno. Zrozumiała. - Wujku, możemy mu jakoś przeszkodzić?
- Nie teraz. Przede wszystkim muszę cię zawieźć do domu.
- Nie chcę wracać do domu. Musimy coś zrobić, żeby Matt nie strzelał do nikogo i nie trafił tego, co się będzie pętał.
- Cukiereczku, to nie są sprawy dla dzieci. Wracamy. Potem pomyślę co z tym można zrobić.

Przez następnych parę dni Elizie nie pozwolono jeździć po okolicy. Nikt też nie zabierał jej do miasta. Zaczęła się niecierpliwić, zwłaszcza, że zbywano jej pytania zdawkowymi odpowiedziami, co nigdy wcześniej nie miało miejsca. Wujek Hoss znikał częściej z domu a tata był bardziej milczący niż kiedykolwiek. Na nieśmiałą próbę wznowienia rozmowy o przedstawieniu, odpowiedział, że temat jest zakończony. Nie miała odwagi prosić jeszcze raz. I kiedy już czuła, że dłużej nie wytrzyma i za chwilę zrobi piekielną awanturę bez względu na konsekwencje, usłyszała fragment rozmowy taty i wujka Hossa.

- Naprawdę chcą go wyrzucić z miasta? Przecież to jeszcze dzieciak.
- Tak, dzieciak, ale postrzelił Matta. Doktor mówi, że Matt wyzdrowieje ale jego matka strasznie krzyczy w mieście. Mówi, że Peter jest niebezpieczny bo strzela do innych. Mówi, że jeśli pozwolimy mu zostać to dojdzie do nieszczęścia. Coraz więcej rodziców domaga się wyjazdu Petera.
- Widać doświadczenie niczego ich nie nauczyło. A co na to Roy?
- Potwierdził, że Peter jest niewinny. Matt pierwszy wyciągnął broń. Ale to nikogo nie interesuje, widzą tylko, że leży poważnie ranny i to go w ich oczach usprawiedliwia. Winny jest ten drugi.
- Mówiłem jego ojcu, żeby mu zabrał broń.
- Zabrał. Znalazł się życzliwy starszy kolega i pożyczył.
- Adam, to nie zawsze musi się kończyć tak samo...
- Ale wystarczy, że jest duże prawdopodobieństwo, że się skończy tak samo.
- To co teraz? Da się ludzi jakoś przekonać? Spróbuj Adam, gadanie zawsze ci dobrze szło.
- Próbowałem, ale to nie jest dyskusja na argumenty ale na emocje. W tym nieszczęśliwa matka zawsze ma przewagę. Ja jestem szczęśliwym ojcem małej dziewczynki i mnie to nie dotyczy. Tak usłyszałem.

Mała dziewczynka tymczasem próbowała nie oddychać schowana za czerwonym dywanikiem na schodach. To, co usłyszała, wreszcie wyjaśniało sprawę.
- Może powinno się odwołać to jutrzejsze przedstawienie?
- Nie ma takiej potrzeby. Pani Meyers ma już wszystko gotowe. Dzieci byłyby zawiedzione. W końcu nie wszystkich problem Matta i Petera dotyczy.
- A Eliza?
- Co Eliza?
- Wystąpi?
- Oczywiście. Pani Meyers ma już dla niej kostium.
- Co? - Eliza nie wytrzymała. Wszyscy odwrócili się w jej stronę.
- Co ty tu robisz? Podsłuchiwałaś?
- Nie tato... ja tylko... przyszłam powiedzieć, że... zmieniłam zdanie. I wystąpię w przedstawieniu.
- Wiem. Właśnie to powiedziałem.
- Tak, ale...
- Jeśli to wszystko, to wracaj do łóżka.
Tak, najwidoczniej to było wszystko. Eliza wiedziała to, mimo swoich ośmiu lat.

Następnego dnia przedstawienie zgromadziło znaczną część mieszkańców Virginia City. Goście zaczęli się już zbierać i zajmować miejsca na widowni.
- Elizo, nie będzie żadnych głupich kawałów, prawda? - Hoss zapytał Elizę, która stała w pękatym stroju pomidora. Minę miała zamyśloną i zapewne to zaniepokoiło Hossa.
- Kawałów? Z tatą na widowni? Wujku, naprawdę myślisz, że jestem taka odważna?
- Nie, chyba nie. Ale wolałbym się upewnić. Wszystko będzie dobrze, prawda?
- Taką mam nadzieję... Nie martw się wujku. Możesz już iść na widownię.
- Jesteś pięknym pomidorkiem.

Eliza nic na to nie odpowiedziała. Każdego innego, oprócz Hossa, postawiłoby to w stan gotowości. Hoss jednak z aprobatą przyglądał się czerwonym szmatkom i zapomniał już, jak Eliza reagowała ostatnio na najmniejszą wzmiankę o pomidorach.

Przedstawienie rozpoczęło się. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa chórku, na scenie pojawił się pomidor z czarną grzywką. Pani Meyers zaczęła grać piosenkę Elizy. Eliza nie zaczęła jednak śpiewać w odpowiednim momencie. Pani Meyers zaczęła jeszcze raz i znów to samo. Cisza. Eliza stała z zaciśniętymi piąstkami patrząc spod czarnej grzywki. Wreszcie wzięła głębszy oddech i zaczęła, wolno i wyraźnie. Nie była to jednak piosenka o pomidorze....

- Dziadek mówił, że każdy ma swoje korzenie. Im głębsze, tym lepiej rośnie. Więc każdy musi mieć miejsce, w którym te korzenie zapuści, swój dom. Jeśli ktoś musi takie miejsce opuścić, to musi też wyrwać swoje korzenie. Spróbować je zapuścić w innym miejscu. To chyba nie jest łatwe i pewnie boli. Myślę, że za drugim razem nie chciałabym już zapuszczać korzeni. Wpakowałabym się do doniczki bo a nuż znowu ktoś przyjdzie i powie, że muszę się wynosić na biegun północny albo na Alaskę. Moi rodzice na pewno chcieliby żebym miała swoje własne miejsce. Nawet jeśli zrobiłabym coś bardzo złego. Bo wujek Hoss mówi, że drzewa w doniczkach nie owocują...

Nikt nie przerywał, Eliza starannie omijała wzrokiem pierwszy rząd, w którym siedziała jej rodzina. Nie widziała uważnego spojrzenia tych czarnych oczu, zamyślonych nad zdarzeniem z przeszłości. Zdarzeniem, którego lepiej sobie nie przypominać, a o którym nie da się zapomnieć. Bała się, że jeśli tam spojrzy to cała odwaga pryśnie jak bańka mydlana. Przełknęła ślinę i kontynuowała w ciszy:

- Mój tata mówi, że każdy zasługuje na drugą szansę. Czy Państwo nie dają swoim dzieciom drugiej szansy? To co wtedy robicie? Wyrzucacie je z domu? Niemożliwe, przecież wtedy w całym Virginia City nie byłoby ani jednego dziecka. Jeśli wasze dziecko zrobi coś złego, to pewnie się za nie wstydzicie. Ale mama mówi, że zawsze, choćby nie wiem co, zostanie miłość. Przynajmniej... powinna zostać. Bo jeżeli wasze dziecko zrobi coś naprawdę złego... czy kochacie je wtedy mniej?

Czerwony pomidor rozglądnął się w zupełnej ciszy i zniknął za kurtyną. Cisza przeciągała się. Wreszcie rozległ się szloch jednej matki. Potem następne chusteczki zaczęły wycierać dorosłe nosy. Tego nie słyszała już ani Eliza, ani Adam, który też zniknął za kurtyną. Czerwonego, pękatego kubraczka nie było nigdzie widać. Wołanie też nie przyniosło żadnego rezultatu. Nikt nie zwrócił uwagi, gdzie zniknęła Eliza.

Po godzinie przeczesywania ulic Virginia City Adam odetchnął z ulgą. Czerwony pomidor siedział na stogu siana za stajniami. Łapki ciasno oplatały kolana, między którymi zmieściła się mała główka. Adam podszedł i popatrzył w górę.

- Ty schodzisz na dół, czy ja wchodzę na górę?
- Wiem, że jesteś zły tato, ale musiałam to zrobić. Nie obiecywałam, że zaśpiewam. Mówiłam, że wystąpię w przedstawieniu. Wystąpiłam. Musiałam im powiedzieć. Oni nie mogą wyrzucić Petera z miasta. Nie można wyrzucać dziecka z domu. Prawda, że nie? On nie chciał zrobić nic złego, sam tak mówiłeś. Bronił się tylko. A wujek Hoss się przy nim pętał i...i...
- Elizo, nie jestem zły.
- Nie?
- Jestem.... dumny. Możliwe, że właśnie uratowałaś ludzkie życie...

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości