22-01-2018, 18:05
Z naszej paczki to Baśka zawsze miała najbardziej zwariowane pomysły. Wiele razy dostawaliśmy przez nią porządne wciry od rodziców, ale nic nie mogło powstrzymać nas przed głupimi kawałami.
Dwa lata młodsza od nas, nadzwyczaj zdolna i bystra, wcześniej poszła do szkoły. Krótko ostrzyżona chłopczyca, niemożliwie próżna, śmieszka. No i sportówa: żaden chłopak nie mógł jej dorównać we wspinaniu się na drzewa. Mimo całego tego szaleństwa i dzikości, miała nadzwyczajną łatwość koncentracji i przyswajania wiedzy – wystarczyło, że choć trochę uważała na lekcji, to już umiała, nie zaglądając potem do książek w domu. Może właśnie z tego powodu była na lepszych prawach niż inni, a może po prostu dlatego, że miała wszystko w nosie?
Odmieniała słowo „kocham” co dzień przez inne imię: najpierw był Kordek, a gdy do kin weszły „Psy” – Linda, potem Milowicz, gdy zapanowała moda na „Metro”. Na chłopaków ze szkoły nie zwracała uwagi. „Szczyle” – mówiła pogardliwie i biła się zawzięcie na przerwach, gdy któremuś przyszło do głowy podrywać ją za pomocą cyrkla wbijanego podstępnie w plecy na lekcji matematyki.
Mieszkaliśmy na willowym osiedlu na skraju miasta, gdzie wszyscy się znali i wiedzieli o sobie wszystko. Byliśmy jak jedna wielka rodzina: jednych lubiliśmy mniej, innych bardziej, ale w razie potrzeby każdy mógł liczyć na pomoc. Nasze życie snuło się leniwie, aż do tamtego roku.
Najpierw pojawiły się plotki, że ktoś wykupił plac na końcu ulicy, pod samym lasem. Działka miała złą sławę i nigdy nie cieszyła się zainteresowaniem nabywców. Pod koniec lata na osiedle przyjechały samochody załadowane materiałami budowlanymi i robotnikami oraz ciężkie maszyny. Dom powstawał w szybkim tempie i jeszcze przed końcem roku był gotowy.
Czekaliśmy z podnieceniem na nowych sąsiadów. Przyjechali tuż przed wakacjami. Ojciec i matka podobni tak bardzo, że wyglądali jak rodzeństwo. I ich nastoletni syn, nasz rówieśnik, ich lustrzane odbicie: wszyscy wysocy, czarnowłosi i śniadzi, dlatego z miejsca przezwaliśmy ich „Czarni”. Nowi od początku odcinali się od naszej małej społeczności. Nic o nich nie wiedzieliśmy, oprócz tego że ojciec rodziny był kimś ważnym w tak zwanych „służbach”, a matka pracowała w „Polityce” i ponoć znała osobiście Passenta i Urbana. Pewnego popołudnia, gdy razem z całą paczką wylegiwaliśmy się nad leśnym stawem, zjawił się młody Czarny w modnych beżowych płóciennych spodniach i jasnoniebieskiej, rozpiętej pod szyją dżinsowej koszuli z niedbale wywiniętymi rękawami. Co jakiś czas odgarniał z twarzy modnie ostrzyżone włosy charakterystycznym ruchem Jakimowicza z „Młodych wilków”.
– Serwus. Co porabiacie? – zagaił, jakby był naszym starym znajomym.
Nikt się nie odezwał, wszyscy patrzyliśmy na niego jak na E.T.
– No co z wami? Niemoty? Ja jestem Paweł, a was jak wabią?
Popatrzyliśmy po sobie. Był wśród nas obcy, a z miejsca postawił się na pozycji lidera.
– Dobra, dobra, i tak was wszystkich nie spamiętam. Ważne, żebyście wy pamiętali, jak ja się nazywam, nie?
Przyglądał się nam krytycznie. Dłużej wzrok zatrzymał na Marcinie, który tego dnia wystroił się w piramidy, czarne mokasyny i turecki sweter w beżowo-zielone pasy, luźno zawiązany na biodrach.
– No, no. Widać, że twoi starzy jeździli na saksy. Dziesięć lat temu – parsknął kpiąco.
Nie zależało mu na naszej sympatii ani choćby akceptacji. Rozejrzał się po okolicy i po prostu poszedł sobie, bez słowa.
– Burak! – rzucił za nim Bartek. Syn badylarzy, do tej pory najbogatszy z naszego towarzystwa, najwidoczniej poczuł zagrożenie ze strony nowego.
Nikt nie skomentował jego oburzenia, bo co można było dodać? Burak i tyle.
A jednak Czarny w jakiś pokrętny sposób musiał zaimponować chłopakom, bo wkrótce coraz więcej czasu spędzali w jego towarzystwie. Od tego momentu nasza paczka zaczęła się rozpadać. Skończyły się czasy wygłupów, łażenia po drzewach, gry w zbijaka.
Chłopaki chodzili do niego na komputer – był pierwszym wśród nas posiadaczem tego obiektu marzeń. Jak również konsoli do gier, całej fury kartridży i pierwszego na naszym osiedlu talerza do odbioru telewizji satelitarnej. Ale nie spotykali się tylko po to, żeby grać czy oglądać pornosy. O tym, co robili w lesie za domem Czarnych, wygadał się kiedyś Marcin, ale nikt mu nie uwierzył. Podobno miało to coś wspólnego z nagłym zmniejszeniem lokalnej populacji dzikich kotów i gołębi.
Po wakacjach Czarny zaczął chodzić do naszej klasy. Od początku zajął miejsce w ostatnim rzędzie i pozostał tam do końca nauki w liceum. Okazał się średniakiem, nauczyciele rzadko go odpytywali, a z klasówek nigdy nie dostawał ani najwyższych, ani najniższych ocen. Poza tym był outsiderem; nie udzielał się w grupie, momentami zapominaliśmy nawet o jego istnieniu.
I tak mijały nam lata szkolne, aż doszliśmy do klasy maturalnej. Czarny, pozostający dotąd na uboczu, zaczął nagle się udzielać towarzysko. Modnie ubrany, przystojny, śniady, małomówny brunet ogromnie podobał się dziewczynom. Lgnęły do niego jak ćmy do światła.
Kiedy w naszym mieście otworzono pierwszego McDonald'sa, zaprosił całą tam klasę. Zamawialiśmy wszystko, na co kto miał ochotę, na jego koszt. Kelnerka, która obsługiwała nasze stoliki, nie odrywała od niego oczu. Chłopaki zazdrościli mu, bo po nie dość że był przystojny i bogaty, to jeszcze miał w sobie ten rodzaj nonszalancji, która powodowała, że wcale nie musiał się starać, żeby poderwać dziewczynę. Sprawiał wręcz wrażenie, jakby wcale mu na tym nie zależało.
Na osiemnastkę rodzice kupili mu przestronne, czteropokojowe mieszkanie w centrum. Szastał pieniędzmi na lewo i prawo, organizując weekendowe imprezy z wykwintnymi przekąskami i alkoholami. Nie jakieś tam chipsy i pizza, piwo czy tanie wina. U Czarnego jadło się tartinki z łososiem i kawiorem, faszerowane jajka, francuskie paszteciki i inne cuda, które dowożono z restauracji, a do tego serwowana była oryginalna Finlandia, wino białe i czerwone – dla dziewczyn, i – dla smakoszy – Johnnie Walker. Na wypasionym stereo leciały hity Metalliki, 4 Non Blondes, Nirvany, Guns N' Roses, Aerosmith, Bon Jovi. Bawiliśmy się do upadłego.
Wtedy zauważyłam, jak Baśka na niego patrzy. Wkrótce jej zauroczenie stało się widoczne dla całej klasy. Wszystkie te nachalne zaczepki, spojrzenia, liściki, nie mogły przejść niepostrzeżenie. Wodziła za nim cielęcym wzrokiem, a on olewał ją ostentacyjnie. Miała kompletnego świra na jego punkcie. Chłopaki robili sobie z niej podśmiechujki, dziewczyny współczuły albo wściekały się, że brak jej godności. Ale ona była głucha i ślepa, patrzyła na „swojego Pawełka" przez różowe okulary.
Kilka miesięcy przed maturą Czarny zorganizował swoją ostatnią imprezę. „To już koniec, ludkowie, dostanę papier i spieprzam stąd do Niemiec” – cieszył się. Tym razem oprócz wykwintnych dań i trunków pojawiły się także hostessy z pobliskiego klubu nocnego. Krążyły wśród nas roznegliżowane, a chłopaki dostawali oczopląsu.
Baśka miała na sobie klasyczną małą czarną, która ledwie sięgała pół uda, a głęboki dekolt odsłaniał jej rozwijające się, szesnastoletnie piersi za każdym razem, gdy się pochylała. A robiła to często i z rozmysłem. Coraz bardziej wstawiona krążyła wokół Czarnego, nie dając mu ani chwili spokoju. Wreszcie zaprosił ją do „intymnego” pokoju. Wkręcona w zabawę nie zwróciłam uwagi, że wraz z „zakochaną parą” zniknęło też kilku chłopaków z naszej dawnej paczki.
Po imprezie Baśka zupełnie zamknęła się w sobie. Zapuściła włosy i zafarbowała je na czarno. Zaczęła wygadywać jakieś bzdury o satanizmie, malowała na czarno paznokcie, nosiła wyłącznie czarne ubrania: postrzępione obcisłe dżinsy, workowate swetry i martensy. Zaniedbała naukę, na przerwach zamiast lektur czytała Kinga i Mastertona, pyskowała nauczycielom.
Pewnego kwietniowego dnia fizyczka, chcąc ośmieszyć ją przed klasą, skrytykowała jej makijaż („wyglądasz jak dziwka”) oraz ubranie, („aż stąd czuję, jak śmierdzisz pod tym swetrzyskiem, nic dziwnego, że nikt nie chce z tobą siedzieć w ławce”).
Baśka bez słowa wstała, podeszła do niej i zmasakrowała jej twarz. Na każdym palcu miała pierścionek. Pewnie doszłoby do czegoś poważniejszego, gdybyśmy jej nie odciągnęli.
Trafiła do poprawczaka. Nigdy więcej jej nie widzieliśmy.