Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Dzwon, prolog - fragment
#16
Nie straciłeś mnie Miriadku Smile Ja tylko ofiarowałam Ci moje spojrzenie na tekst, żebyś wiedział, jak go odbieram i co ewentualnie zmienić. Akurat dla mojego mózgu jest to trudne do strawienia, ale każdy lubi co innego.

A jeżeli chodzi o wycinanie części tekstu lub jego przeróbkę, to warto się nad tym zastanowić. Wiem, jak trudno pozbyć się czegoś, co stworzyliśmy i na dodatek uważamy za piękne i wartościowe, bo sama piszę książkę i sam prolog zmieniałam już chyba z 20 razy Big Grin. Chciałam, żeby był zgrabny, nie nużący, żeby zawierał esencję tego, co czeka czytelnika w dalszych rozdziałach i żeby miał jakieś niedopowiedzenie, wywołujące ciekawość. Ale nie usuwałam od razu zbędnych fragmentów. Niektóre wykorzystałam później, zmieniając tylko ich formę, np. na dialog. A inne po jakimś czasie przestały wydawać mi się tak atrakcyjne jak na początku i bez większego bólu się ich pozbyłam.

Cytat:Tak sobie myślę. Narrator nie musiałby być wszystko wiedzący, a wykładałby nam tylko to, co widzi, jakby widział po raz pierwszy. Taką opcję też rozważam

To jest dobry kierunek. Teraz mieszasz główną narrację z myślami bohatera i w połączeniu z trudnym językiem, powstaje naprawdę duże zamieszanie, bo dodatkowo muszę się zastanawiać kto teraz do mnie przemawia i z jakiej perspektywy opisuje wydarzenia. Przecież szczegółowy opis armii możesz wsadzić w jakiś rozdział. No chyba, że potem już nie będziesz do tego wracał, bo to są jakieś wspomnienia bohatera, które tylko pośrednio będą miały wpływ na dalsze wydarzenia.
Wydaje mi się, ze zamiast cokolwiek usuwać, możesz ten prolog zręcznie "rozebrać" (jak u rzeźnika), żeby potem z tych soczystych i krwistych kawałków ugotować wyborną powieść Wink

I nie zrażaj się, bo masz naprawdę wielką wyobraźnię.

A inne kawałki poczytam w wolnym czasie i postaram się zrelacjonować swój odbiór Smile
Angel
#17
(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): Nie bardzo umiałbym zrezygnować tu z czegokolwiek.
Dobre, zdrowe, chłopskie podejście. I pomyśleć, że są tacy, którzy twierdzą, że życie jest skomplikowane Smile

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): Opisy i poetyka (...) mają w moim przeświadczeniu budować specyficzny nastrój
...i budują, przynajmniej w tym fragmencie, który przeczytałem.

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): Sam wyłącznie fakt, że przebrnąłeś i nie wołasz o ciężkości i zmęczeniu.
Jestem świeżo po lekturze "W stronę Swanna" i świat literatury wydaje mi się lekki jak piórko Smile

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): A jednak - nie przeczytałeś całości.
Ale czekam na całość.

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): Sad Długie toto, wiem
Długie? Dla mnie krótkie. Wejdź w "Najcenniejsze na świecie" (nie namawiam, abyś czytał) i przewiń do końca. Tak właśnie wygląda długie opowiadanie.

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): nielekkie, prawda.
W tej materi, jako profan, potrafię się wypowiedzieć dopiero, kiedy przeczytam całość.

(11-05-2016, 13:22)miriad napisał(a): No trudno, potwierdzają się czarne myśli.
Czerwone wytrawne wydaje się rozwiązaniem problemu. Twój stan oceniam na primitivo di manduria... może być zinfandel, na jedno wychodzi.
#18
Nie zdecydowałem się na zamieszczenie całości, gdyż wiem, że krótszy tekst bardziej przyciąga. Ale wiesz co? Chrzanić to, po południu wstawię resztę rozdziału (prologu znaczy Smile ), liczę, że znajdzie się choć jeden wytrwały.
Dzieki za wizytę, masz u mnie flaszkę. Czegokolwiek.

Ah, no i cna pani czarująca się wypowiedziała. Umknęło mi to zrazu Smile Kłaniam się nisko, całuję rączki. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa!!

bam bam bAAAAM!! - onomatopeja Smile taka tam. znam trudniejsze słowa.

dalszy ciąg naaaastąpi
wam na gusta
#19
Ostatnie uzupełnienie prologu. Fragment nr 3.
---------------------------------------------------------------------



Oficerowie Tantara tak jak i on sięgają wzrokiem w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Horyzont jest pusty, ani śladu nieprzyjaciela czy wysłanych pierwszego dnia zwiadowców… którzy, wątpliwości nie ma, samotnie i bez przewodnictwa już nigdy nie odnajdą się w tym nierealnym wymiarze. Wreszcie staje się jasnym i nie ma powodu dłużej zaprzeczać. Nie dojdzie do umówionego starcia. Wróg ich podpuścił.
A nasłani przez Loraka doradcy Wodza, ci właśnie „siwi tchórze”, którym to nieledwie upuścił krwi tamtego dnia na naradzie, prawili mądrze co się zowie.
Czas otrząsnąć się z tego gorączkowego snu, zanim będzie za późno.
O ile już nie jest.
- Rozkazuj, Wodzu. Ludzie się niecierpliwią - zwraca się do Tantara jeden z dowódców, tęsknie rozglądając się po kolumnach armii, którą z trudem teraz rozpoznaje. Nie doczekuje się jednak odpowiedzi. - Mój Wodzu?
Tantar odwraca twarz w stronę oddziałów, zwężając powieki. Zupełnie jakby w zadumie, bądź zatroskaniu, lecz to (murańczycy są przekonani, pomyłka jest wykluczona) mogą być tylko promienie słońca. Nie wie, co postanowić. Czuje się rozdarty na połowy i to bliskie słabości doznanie, zasilane trwającą już wieki niepewnością, wywołuje jego własną pogardę. Z jednej strony rozumie, tak, znosi nareszcie myśl, że wróg wcale nie stawi się na umówionym miejscu starcia, z premedytacją wywożąc Muran na te martwe manowce. Z drugiej wszak, gdyby tak i wyłącznie tak miało być… gdyby to rzeczywiście miało być takie oczywiste i do przewidzenia, psiakrew!… Tantar zostałby uprzedzony. Jest tego, na Boga, bardziej niż pewien. Musi.
I tak oto błędne koło zamyka się ze zgrzytem, jakim odzywa się żelazo więziennych kajdan.
Omotany zakrawającym o niewolę przeczuciem, że nie przybył tu na próżno, a prawość i zapisana w gwiazdach gloria od początku zajmuje miejsce u jego boku, Głośny Wódz z wolna zamyka się na to, co niniejszym się rozgrywa. Co właśnie wypełnia, co formuje i ożywa przecież na jego nieodjętych oczach! Nie. Nie zgadza się wracać bez niczego. Nie pozwoli na powrót na Mire z pustymi worami na trofea i nawet nie chce o tym słyszeć. Nie tak ma się to odbyć. Nie to zapewnia mu jego „sekretna przewaga”, jaką pozyskał.
Do jakiej zagnała go konieczność.
I czas.
I odgórna wola, na Dzwony!
I wyłącznie ta pozbawiona dumy oraz widząca więcej, lecz jakże niema cząstka Tantara, której istnienia (co dopieroż słuszności) zapamiętale zaprzecza… Dopiero ona, ukryta gdzieś płytko pod jego skórą, teraz zaś natrętnie a szyderczo pukająca w skroń… Ona jedna wie. Wie, co naprawdę się święci. Albowiem, jako jedyna, nie odrzuca jakże prostej i oczywistej przecież prawdy.
Powrót nie jest dłużej wyborem. Tantar, najzwyczajniej w świecie, został zdradzony.
A w głębi duszy doskonale to pojmuje. Wespół z całym Muranem. Idącym za Wodzem krok za krokiem – choćby w szeroki przełyk zguby.
Wszystko, każdy pieczołowicie doglądany wcześniej detal, rozbiegło się z ustalonym zamysłem. Przewidziano jeden dzień, jeden jedyny dzień bez przewodnika, długi i brzemienny, być może – ale konieczny. Ten oberwany pustelnik, z którym zawarł pakt… do diabła, miał powrócić niezwłocznie o brzasku, prowadząc Harnarum na umówione miejsce. Po chwałę Muranu! Tantar umie rachować. Dzień, to dzień. Nie trzy. I na dodatek te barchańskie bagna, w których grzęzną rydwany. Dokładna kpina z zawartej umowy. Gdzież owa rozległa dolina, której szkic miał przed oczyma całe tygodnie przed wyruszeniem? Gdzie ten przeklęty wygnaniec, zaklinający się na swoją niematerialną matkę, kiedy jest prawdziwie potrzebny!? Do wszystkich biesów!
Muran… został sam. Uwięziony na obcym, zagładzonym przed wiekami świecie, który snadź energią żywych się syci. A teraz ma apetyt na Ddongów.
Dosyć! Bzdury, brednie, milczeć! – grozi rozterkom we własnej głowie. Dzwon decyzji zabił już dawno. A ja się postaram, aby jego gong jeszcze tego dnia nadciągnął ku nam echem.
– Tantarze! – unosi się na koniu drugi z jeźdźców u jego boku. Tego szczecinę na twarzy, wyjątkowo pośród Abemonadów, przyprósza gęsta siwizna. – Tantarze, spójrz!
I Tantar Żywy spogląda.
Niefizyczny, według przeważnych wierzeń jedynie ocierający się o rzeczywistość zaświat, gdzie od początku nowej Harmonii tułają się dusze niegodnych po śmierci (niesławny ląd widmo, na którym się znajdowali) musi rozmazuje mu widok, gdyż w pierwszej chwili jego nadludzka percepcja nie odnotowuje niczego, prócz tańczących w upale krągłości pustyni; hipnotycznie harcujących zmarszczek na przeciwległym wzgórzu piasku. Dopiero po boleśnie wielu chwilach, stopniowo, kształt po kształcie, oczom Tantara wyjawia się wreszcie ów niepasujący do otoczenia obiekt. Niewiele wyraźniejszy jeszcze od mirażu, lecz oto szybko nabierający ostrości. Jego obecność wprowadza go zrazu w gorączkową konsternację, szybko przeobrażającą się w czystej postaci niedowierzanie. Wszak nigdy nie spodziewałby się ujrzeć czegoś podobnego. A jednak. Wzrok go nie mami.
Czas wreszcie rusza do przodu.
Ddongów zdejmuje nieme skupienie. Cherlawy wiatr uparcie zawodzi między szeregami, w najlepsze odprawiając swoje duszne musztry. Sępia para w przestworzach pobudza się, podniecona jakby, rozradowana wręcz. Piekielne słońce chyba po raz pierwszy pozwala o sobie zapomnieć.
Ciężar niedowierzania narasta w nieskończoność, podczas gdy oszołomiona armia wpatruje się w zaskakującą scenę. Na odległej wydmie na wprost pojedyncza, okapturzona postać nie przestaje kroczyć powoli w stronę zbrojnych. Taszczy coś za sobą, wlokąc po ziemi. Porzuca w drodze i sam czyni jeszcze tuzin kroków. Powoli, bez pośpiechu, trawestuje piaskowy wierch, na którym wreszcie ostaje. Tam już tylko sterczy. Patrzy? Czeka.
Tantar Żywy potrzebuje kolejnej nieskończoności, aby zareagować. Piętami żga konia, samojeden ruszając w stronę sylwetki w kapturze, która, prócz własnego cienia, nie ma po swojej stronie nikogo. Dowódcy wraz podrywają koń. Podążają za swoim wodzem, podczas gdy ten już odczepia od siodła swe „tronowe oparcie”, pozwalając upaść mu bezpańsko w grząski piach – jak przywykł był czynić wyłącznie, gdy wkracza w bój. Dolna część konstrukcji, wbudowana w siodło, ta, w którą zatapia się ostrze miecza Furruf, nieodłącznie pozostaje na miejscu, na wysokości pasa jeźdźca.
Muran patrzy w ciszy. Budzą się z wolna stępione zmysły i pośpiesza zastała w żyłach krew.

Po długim broczeniu konia w piaskach diun Tantar okrywa cieniem przybyłego. Z chorą bez mała ciekawością, ale też nie bez wzgardy mierzy go wzrokiem, od czarnych wysokich butów z zacnie wyprawionych skór, po cienki szpakowaty płaszcz, co w całości zakrywa resztę męskiej postury. Wstrzymuje się od słów już jakiś czas, tymczasem wcale nie korzysta z danego mu przez ciekawość przywileju. Milczy. Skierowany w dół fizys skrywa mu rąbek szerokiego kaptura. Widoczne są jeno czubek nosa i gładki męski podbródek.
Czy to On? – pyta się w myślach Tantar Żywy, niezupełnie poznając, skąd przychodzi mu do głowy tak niedorzeczne podejrzenie. A jednak całym sobą odbiera wyjątkową, niechybnie drapieżną aurę przybysza, głęboką jak odmęty oceanu Sahull i tak samo też cmentarną, i oto już wie, jaką chciałby uzyskać odpowiedź. A także, co to oznacza.
Tantar nie zna uczucia zakłopotania. Obcas animuszu szybko wdeptuje nowe doznanie w grunt nieprzejednanego charakteru Wodza. Boczący się nerwowo rumak na razie delikatnie, a nawet bezwiednie zostaje przywołany do porządku.
Ludzie, którzy mieli okazję stanąć przed obliczem Tantara o przydomku Żywy zeznają, że jego mowa rzuca czary. Każde jego słowo paraliżuje posłuszeństwem, a nawet pewnego pokroju lękiem. Nie jest to jednak wyłącznie zasługa hartowanych instrumentów głosu Tantara, armijnego sługi Boga w Jego dolnym królestwie, pana i głównodowodzącego największej siły Miri, ani nawet tego, co akurat nim wyraża. To twarz Żywego, jego jaśniejące własnym blaskiem i jakże niewieścim pięknem lica, a także zapalczywy, stały wyraz pozaziemskiej tajemnicy w szeroko rozwartych oczach – wpatrzonych zawsze wprost w swoją „ofiarę” i jak gdyby pozbawionych potrzeby mrugania – są źródłem tego, jak odbierają go inni. Jak podbija ich suwerenną wolę niczym bezbronny skrawek ziemi, zniewalając w pełni w małym, ciasnym i dusznym przekonaniu, iż słowo owego męża pochodzić musi od samego Kreatora.
Teraz, podnosząc pytanie ku nieznajomemu w kapturze, oblicze Żywego jest jeszcze bardziej hipnotyczne (jak zwykli określać) niż kiedykolwiek w jego długim panowaniu.
– Kto jesteś? I co cię sprowadza?
Obcy nie odpowiada i najwyraźniej nie zamierza. Stojąc spokojnie bez najdrobniejszego nawet poruszenia, jest w nim (w zagadce, która wciąż go osnuwa) coś więcej, niźli pozór zabłąkanego wędrowca w rażąco solidnym obuwiu. Coś niczym pojedyncza, czarna chmura w słoneczny poranek. Ponuro szary płaszcz z wytartego materiału faluje, i robi to coraz mocniej, choć powietrze wydaje się nieruchome. Zwieszona głowa może wyrażać ciężkość i strudzenie… ale też obojętność. Kontempt.
Z trudem głusząc wzburzenie, Tantar powtarza zadane pytanie. Wolniej a donośniej, jakby przemawiał do pogrążonego w drzemaniu.
– Kto jesteś i jaka potrzeba sprowadza cię w to osierocone przez Boga miejsce? Niewielu jest śród żywych, których noga postała na piaskach tego świata pogrzebanej chwały. Powiedz, jakim sposobem tobie się to udało? – Wypowiadając następne zdanie, Tantar czuje szybsze bicie serca. – Zali tyś jest Nedaln Ib Amaso, Chodzącym Po Śmierci?
Cisza. Nie ma odzewu.
Obcy wydaje się nieobecny duchem.
– Odpowiadaj! – huczy Tantar, rosnąc w siodle. – Język ci już zdążyło wypalić, oberwańcze? Gdzie twoja armia? Mów, przybyłeś walczyć czy jedynie patrzeć na walkę? A może liczysz pobić nas w pojedynkę?
Żadnej reakcji.
Nie, chwila… Tantar dostrzega poruszenie. Dreszcz, który w dygot wprawia oto całą szczupłą sylwetkę zakapturzonego, od stóp ku górze. Był tak przelotny (a jednocześnie przecież powolny, powłóczysty… nieprawda?) że wódz Muranu nie jest pewien. Szata obcego, grająca na nieobecnym wietrze, jeno utrudnia rozeznanie. Jakkolwiek „dreszcz” ów był w istocie miękki, płynny, nie szarpany, podejrzanie przywodzący skojarzenie flagi na wietrze bądź zmącone kamykiem lustro wody – tak tutaj, na tym widmowym ochłapie lądu, gdzie nie ma mowy o wodzie ani nawet porządnym porywie powietrza, poruszenie piechura może nasuwać tylko jedno przytomne przyrównanie…
Mara, oglądana przez zasłonę powietrza gorącego jak z pieca.
Tantar pomruguje bezwiednie, a nawet wstrząsa głową. Spogląda czujnie po swoich przybocznych… niepewien, jakich reakcji winien w nich szukać.
Czy to możliwe? Czyżby ten człowiek był tylko widmem imaginacji Tantara, kolejną fatamorganą? Wszak reszta armii widziała go razem z nim. Widziała, prawda? Czy ta szara istota może być następną sztuczką pustyni, gorączkową, jakże silną złudą, majakiem? A może Tantar wreszcie postradał rozum, może całe wojsko Ddongów powariowało? Dwa dni i noce w tym niemożliwym wymiarze łupiącej w uszach ciszy, omamów, widziadeł i duchów, czymkolwiek ta wielka mogiła teraz była, potrafiłyby pogrążyć w człowieku żagiew obłędu, smażąc powoli ciało i umysł, istotnie. Ale oni nie są ludźmi. To Abemonady, Ddongi, na Boga! Na poły ludzie, na poły dźwięki, spłodzeni w łonie ziemi, której Dzwony życia i miłości udzieliły były swej energii.
Drażniąca cisza przedłuża się, zawisłe słowa nagrzewają w powietrzu i gwiżdżą. Biały rumak Tantara pobudza się nieznośnie. Od dłuższego czasu stąpa nerwowo w miejscu, teraz aż ponosi właściciela w bok, podrzucając łbem i rżąc. Tantar ujarzmia zwierzę żelazną ręką. Czara cierpliwości Wiecznego Wodza oto się przelewa. Chłopięcą twarz spowija mgła oburzenia; osadzone w zacienionych roztokach oczy rozbłyskują tak jaskrawo i pięknie, że tylko gniew może przezeń teraz przemawiać.
– Ostrzegam cię – gromi nieznajomego i natychmiast dostrzega uniesienie głowy. Poruszenie bardzo dosadne tym razem. A zatem słuch posiada, stwierdza Tantar.
Niemniej jednak typ pod kapturem nie przerywa milczenia.
Wódz pochyla się w siodle. Nie dopatruje się szczegółów twarzy, zauważa za to wystające spod kaptura końcówki siwych włosów.
I oto nieznajomy wykonuje kolejny, tym razem absolutnie nietajony ruch. Tantar zbiega wzrokiem niżej. Spod prawej poły płaszcza obcego wygląda długie poszarzałe żelazo. Oko Ddonga wyławia z ciemności pod szatą przybysza pozostałą część osobliwej broni i jest to w rzeczy samej samotna, zniszczona klinga – ogołocona z rękojeści, ze śladem nierównego złamania. A przystraja ją krew. Obnażony sztych unosi się nieznacznie wyłącznie po to, ażeby za chwilę opaść o cal dalej i na powrót oprzeć końcem o ziemię. Ciąży musi przemęczonemu?
Zaprawdę nieczęsty to widok. Mąż kaleczący się brzeszczotem, który zastępuje mu właściwy oręż. Festony krwi z rozoranej dłoni są obfite i żywe, co rusz zasilane nowymi wylewami. W zbrojnej ręce daje się dostrzec dreszcze, wszelako poranione palce wcale nie zwalniają uścisku.
Ruch wydaje się mechaniczny i obojętny. Tantar aliści nie ma wątpliwości. Sięgając za pas, ku uchwytowi oburęcznego miecza – broni, której imię na zawsze przecięło zachód – grzmi z wysokości rumaka:
– Żałosny głupcze. Jam jest Tantar, wódz Muranu. Żywy Teraz i Żyjący z Wiecznością. Pan tych i nadchodzących pokoleń Echa Darradu. Opiekun najświętszych dźwięków Miri, dziedzic Boskiego wyrobu Furruf, miecza z Erenu! Przybyłem tu na ustaloną bitew z…
– Wiem, kim jesteś i po coś tu przybył – Siwowłosy unosi twarz, ukazując tym samym znaczną jej część. Tantar niestety nadal nie może spotkać się z jego oczyma, osłoniętymi cieniem kaptura; nie zaspokaja ciekawości – nie zaspokaja też najczarniejszych z domysłów.
Głos obcego, swobodny, wyważony, jest odrobinę ochrypły, lecz bynajmniej nie wydaje się należeć do starca… ani też głupca, jeśli o to idzie. Przeciwnie, oblicze pod kapturem pokazuje się młode, choć przypuszczalnie śladowo poparzone. Para krótkich warg ma papierową, bezkrwistą barwę, ta z kolei nie zdradza wpływów pustynnego żaru.
– Nie wiem, kto zacz ten, którego nazywasz Nedaln Ib Amaso – ciągnie siwiec. – Nie prowadzę za sobą armii…
– Coś w tym przytachał, do czarta? Padło jakieś! Ależ cuchnie. – Jeden z dowódców wtrąca się tak niespodzianie (a tak niefrasobliwie przy tym), że Tantar z niejakim zrywem ciała przypomina sobie o panującym upale i ogólnej jasności – a tym przecież pulsujący mrok pod kapturem przybysza, co zdążył pochłonąć zmysły Wodza, nijak nie dorównuje. Zainteresowany worami przytarganymi przez samotnika, spieszony już murańczyk poszturchuje je stopą. Są spore, oba pomieściłyby wiktu dla małego oddziału; wypełnione w dodatku po szwy. Zalegają jakieś tuzin kroków za siwowłosym, porzucone na końcu dwóch pasów głęboko zarysowanych na piasku, ciągnących się, co istotne, jeszcze kilka kół na wschód. Tam ślad się urywa. Co zasię najbardziej wydaje się murańczykowi podejrzanym – oba poplamione są szkarłatem.
Zakapturzony mężczyzna, choć wciąż zdaje się być spokojny bardziej niż otaczający go krajobraz, w rzeczywistości zgniewał się chyba, że mu przerwano. Podobnie zresztą nie spodobało się to Tantarowi. Po chwili szorstki głos przybysza odpowiada rzeczowo:
– Pałętało się po pustyni.
Wojownik reaguje pytającym spojrzeniem na towarzysza obok, wciąż usadowionego w siodle, a potem na równie zdezorientowanego Tantara. Zaglądając do jednego z majdanów, aż odskakuje w zaskoczeniu.
Obnażając smukły pałasz o zakrzywionym końcu, murańczyk wyzywa przez zaciśnięte zęby:
– Łotrze. Pożałujesz!
– Co zobaczyłeś? – pyta Tantar.
– Co tam jest?! – odzywa się drugi dowódca, także sięgając broni.
– Zabił naszego zwiadowcę. Tchórzliwy morderca. Podzielisz jego los!  wojownik otacza już wór z upiornymi trofeami, by zaciekłym krokiem podążyć ku jego właścicielowi, podczas gdy ten, nie racząc zagrożenia najmniejszym choćby baczeniem, dokańcza przerwane wcześniej wyznanie. Przemawiając nieśpiesznie niezmienionym, lodowatym tonem, z każdej części swego jestestwa emanuje ponurą, nienawistną determinacją.
– Nie prowadzę za sobą armii – chrypi. – I nie potrzebuję jej, by zmieść Muran ze zwłok tej ziemi.
Zdziera z czoła kaptur, ukazując całą twarz. Promienie słońca padają na potoki sklejonych potem włosów jasnopopielatej barwy. Oraz nareszcie – na zieloną parę zimnych jak noc oczu.
– I zrobię to. Ciebie zaś, Żywy Tantarze, uczczę dziś Martwym, i pozwolę, byś…
Tantar usłyszał wystarczająco. Wyszarpuje broń z pochwy tronowego oparcia zręcznie i błyskawicznie; żaden syn ludzkiej linii nie znalazłby w sobie wystarczającej zwinności, aby ubiec Abemonada w zadaniu pierwszego ciosu.
Koniowi Żywego udaje się zaledwo spiąć mięśnie i tylko co oderwać przednie kopyta od piasku, kiedy zamaszysty, nieuchwytny dla oka ruch połamaną klingą urąbuje zwierzęciu pysk – tak łatwo, niby skracając gałązkę lipy – przecinając tym samym ogłowie. Stając dęba, śnieżny ogier zwala z siebie pozbawionego wodzy jeźdźca; pada bokiem, aż przewala się przez plecy, po czym niezwłocznie podrywa na kopyta. Zanim rozpoczyna szalony pokaz kopania, miotania się i wściekłego boksowania powietrza, przez pierwsze sekundy targania na boki ziejącym posoką łbem kreśli tyłem ślepe koła i zygzaki, groteskowym zwyczajem kota, któremu wpasowano na głowę worek.
Muran stoi nieruchomo, tak jak stał. Zupełnie, jakby wydarzenie nikogo nie przejęło. Zupełnie, jakby niczego nie widzieli…
Tantar ląduje na karku, przetaczając się na pierś. Miecza nie ma już w rękach – przepadł jakoś przy ratowaniu się przed upadkiem; może gdy Tantar chwytał się bezużytecznych wówczas lejc. Oszalały ogier zbyt bardzo był się oddalił, by dopuścić go do tarczy, którą to włada przecież równie śmiertelnie. Gorączkowo przeczesując wzrokiem piasek w ślad za mieczem (dostrzega go prędko; czeka nań zbyt daleko – tuż pod nogami przeciwnika) wyszarpuje więc dagę u cholewy buta, a ciężki puginał z pochwy przy pasie, i już prostuje się z przyklęku…
Zakapturzony wtenczas płynnie przechodzi od pierwszego ciosu do kolejnego – okręcając się, obrzuca zachodzącego go z tyła przeciwnika świszczącym sieknięciem, samym końcem miecza, dokładnie po linii oczu. Żołnierz aż się odwija, butami wwiercając w piach, a podnosi wrzask ledwie na przebłysk. Zaraz siwowłosy niweczy i ten zamiar, głębokim pchnięciem przebijając wibrującą krtań, a osadzając murańczyka w miejscu. Gdy zaś szarpnięciem wydobywa zeń sztych i śmiertelnie raniony leci już ku niemu, siwy ciska nim z rozmachem wprost na powstającego Tantara.
Ciężar współtowarzysza broni sprowadza Wodza z powrotem na kolano. Żywy stara się go odepchnąć, lecz zawodzi. Żołnierz rozpaczliwie uczepił się jego kosztowności na szyi i nie puszcza; oślepiony i szpetnie ranny wygląda jak gdyby płakał krwią, a jego dziurawa szyja do złudzenia upodobnia się do zalanych krwią warg, rozwartych w niemym wrzasku na upust bólu. Tantar przez kilka ciężkich sapnięć nie potrafi oderwać wzroku od tej upiornej maski, a wyraz przerażenia, znany mu jedynie z oblicz przeciwników, którym odbierał żywoty, po raz pierwszy gości na jego własnym. Chwyta mocniej konającego druha, szarpie z całych sił precz i oto pozostawia mu swe urwane naszyjniki w zaciśniętych palcach. Nim jednak wystrzeliwuje przed siebie, by stanąć do walki, zabić, zasypać zamachowca nadludzkim natarciem, napotyka trysk piaskowych ziarenek. Uderzenie w przegub pozbawia go puginału. Kolejne sypnięcie piaskiem sprawia zaś, że Tantar ratuje oczy, a następujący po tym cios kolanem miażdży mu i nos, i zakrywające go dłonie, z których wymyka się w końcu i sztylet.
Obcy posuwa się już prędkim marszem ku drugiemu z dowódców. Po drodze wdeptuje w piasek ostatnią broń Tantara, krwawiącego obok. Jeździec Muranu sam znalazł się przy nim, zamierzając już żelazem, gdy oto rumak pod nim zostaje podcięty z przednich nóg. Nim Ddong uderza o piach, spotyka się w locie z tnącym ostrzem wroga… Mokre syknięcie metalu uzupełnia chlapnięta na piasek posoka, a potem dwukrotne klapnięcie o grunt przepołowionego Ddonga. Górna jego część jeszcze kilka sekund przeraźliwie osłania się rękoma, potoczona pod powoli dobiegający końca, opętańczy taniec śnieżnego ogiera bez pyska – upiorny balet bieli i broczącej czerwieni, przerażający i piękny.
Wałach pierwszego z dowódców już od chwili uśmiercenia swego pana idzie opętańczym galopem po kurzącej się pustyni, przerażony do trzewi. Jedynie jego bardziej pechowy pobratymiec z połamanymi nogami kwiczy głośniej i upiorniej.
Nieświadomi niczego, co się wydarzyło, bierni murańczycy patrzą przed siebie coraz mniej cierpliwi. Dla nich albowiem wódz ich wciąż tkwi stoicko na grzbiecie wierzchowca jakieś dwieście kroków przed nimi, na równoległym do nich wzgórzu piasku; jego przyboczni wciąż krążą opodal. Pot spływa z czół żołnierzy, dostając się do oczu, a wielka, nadęta ogniem bestia na niebie, będąca sprawcą ich cierpień, nastrosza coraz to większe płomienie.
Dla Muranu nie ma i nie dzieje się nic poza tym.
Oczy Tantara wydają mu się naszpikowane ościeniami; nos oraz dłonie przechodzą dreszczem tępego bólu. Kilkoma przewrotami bokiem oddala się od wroga, po czym pośpiesza do szukania broni, po omacku, niby ślepiec macający nagrzany ruszt. Natrafia nań, cudem wręcz, prawie natychmiast – wielgachny, skrzący się promień ze stali. Furruf. Relikwia a regalia Głośnego Wodza. Porywa w uścisk potężną rękojeść, którą tak dobrze znają jego ręce, za którą tak często chwytały, by kreślić śmierć… Znikąd jakby otrzymuje ponowne uderzenie w twarz, z jeszcze większym impetem wgniatające go w piach, aż Tantar wypluwa oddech. Siła kopniaka jest niemożliwa, nierealna. Mimo to nawet ona nie wystarcza, aby stanąć zwycięsko nad Ddongiem – który niemniej jednak oto podejrzewa, że raziły go zadnie kopyta jego własnego wierzchowca, żadna ludzka noga.
Ściska Furruf i sieje rojem krzyżowych, bezładnych uderzeń, jednocześnie gramoląc się na nogi. Odpowiadają mu jeno świsty powietrza, dopóki przy kolejnym machnięciu na odlew nie rozbrzmiewa dźwięczny blok, drga stal i dzierżące tę stal ramię; huczy, niczym z otwartego nagle pieca, taranowane niemożliwym pędem powietrze, a potem kolejna fala bólu przebija się do szczęki Tantara, zwalając go z nóg. Znowu bucha krew.
A Furruf znowuż nieposłusznie opuszcza swego pana. Szybuje i wgryza w piasek opodal.
Jęk Tantara (ułamane, krótkie A-a) targa Muranem niczym gongi rozkołysanego Raglana. A jednak armia nie pojmuje dlaczego. Nadal nie dzieje się nic, nie licząc tego skrzywdzonego brzmienia, budzącego się właściwie tuż przy uchu każdego z żołnierzy. Wielu doprawdy zrzuciło to najpierw na karb tegoż piaskowego świata, co jest w niekończącej się żałobie i co dał się im już we znaki mirażami. Tantar, zwany Żywym, wraz ze swymi przybocznymi dyskutuje oto z niedawno przybyłym samotnikiem; Muranowi pozostaje się temu tylko przyglądać. Widoczna przez falujące powietrze czwórka nie porusza się długo… Wreszcie jeden z oficerów opuszcza siodło i podchodzi do bagaży okapturzonego. Każdy jego ruch jest powolny, jak gdyby brodził w smole.
Oficer szturcha bagaże obcasem…
Tantar podnosi się co prędzej na czworaka i człapie po Furruf, a kopny piasek spowalnia i koślawi jego sprawne zwykle ruchy. Zaległe pod powiekami ziarenka nadal wrą i toczą łzy. Cała nieogarniona, głośna potęga Ddonga, wynaturzona krzepkość, kamienna i bezgraniczna, wartki manewr i wyczucie, pęd i moc dźwięku, precyzja, bezbłędność… wszystko znika, okazuje się jakby nigdy nie istnieć. Tantar jest synem ziemi, jest ciągnącym się świętym dzwonowym gongiem, doskonale wytłoczonym przez Darrad dźwiękiem, wie, że jest dźwiękiem, wszystko inne także nim jest – tego się nauczył. To wie! Odkąd tylko przyjął powietrze Mirahru do swoich płuc. Wie i pamięta więcej. Treść trzech najwyższych praw, której nigdy wcześniej nie musiał sobie przypominać. Echo jest wszystkim, echo jest wszystkim!… dźwięk zagłusza dźwięk… cisza to ostateczne brzmienie… Moc płynąca z onej trójcy mamrotanych teraz sekretów, która jest mocą i niedosiężnym ludziom arsenałem wszystkich murańczyków, której to zwykli ludzie po prostu nie przyswoją, nigdy nie pojmą, nie ujarzmią, nie nagną do swej woli tak, jak rodzeni synowie ziemi… dziś staje się niedostępna nawet dla niego. Zuchwale umyka przed Tantarem, a kiedy właśnie stara się ją dosięgnąć i ułapić, przyśpiesza kroku. Odwraca się od niego. Zdradza go!
Ta kraina… Na Boga, to ta znicestwiona kraina! – pojmuje ze zgrozą. To ta martwa ziemia i jej ponura uzurpatorka, nieżywa cisza. To on. Ooon! Ten przeklęty król banita. Od samego początku…
Na Dzwony!

Kiedy tylko rękojeść Furruf wraca do jego rąk, działa bez zwłoki. Na oślep właściwie próbuje sięgnąć przeciwnika – obraca się na kolanie, siekąc raz, drugi, po czym zarzuca miecz nad głowę, aż w ostry łuk odginają się jego plecy, z całych sił pociąga do pionowego cięcia. Odpowiedź ów demona w ludzkiej przyodziewie jest niedorzeczna. Nie paruje uderzenia, nie prowadzi go nawet uprzednio ślizgiem po własnym brzeszczocie. Bez ceregieli przyjmuje klingę na otwartą dłoń a osadza ją w miejscu niby imadło. Teraz wystarcza tylko szarpnięcie w przód, a Tantar wiotczeje; twarz dmucha mu krwią z głębokiego żlebu skroś niej. Z prawego oka zostaje tylko strzęp. Na piasek opadają dwa zęby, a mdlejące ręce po prostu wypuszczają żelazo. Zwycięzca odrzuca Furruf precz, za plecy klęczącego. Wbija własną ułomną broń w lewe udo Wodza, a odpowiada mu spóźniony, ale długi, bardzo długi a silny na powrót, przejmujący skowyt, wycie. Nim w ogóle sposobi się do wyjęcia sztychu, Tantar Żywy samodzielnie pozbywa się go z ciała, wytrąca na bok – a niezwłocznie rzuca się na nogi nieprzyjaciela… które wprawdzie w czas mu umykają.
Leży na brzuchu i skrzyżowanych przedramionach. Dyszy ciężko, jednym okiem obserwując przemieszczające się stopy nieznajomego – a ciągnącą się za nimi końcówkę szarawego jęzora ze stali. Ścieka właśnie błyszczącą krwią Żywego. Niczym nie różni się ona od tej zaschniętej. Strach i wyczerpanie w jednej osobie, jakie naraz przysiadają ciężko na jego łopatkach (uczucia wcześniej nieznane Tantarowi, Wodzowi Zwycięstwa) krępują jakikolwiek ruch. Nawet teraz są jego zdaniem obłąkańcze, bo w całej swej ironii, niezrozumiałe. W jednej chwili tysiące rozważań i dumań tłoczy się pod wiecznie młodzieńczym sklepieniem przywódcy Muranu; szemra mową przedśmiertnego bełkotu. Trzeźwość umysłu okazuje się naraz kostiumem obłędu. Groza natomiast – nektarem znieczulenia.
…I wtem widok przed Muranem rozcieńcza się, a następnie klaruje. Ukazując faktyczną postać teraźniejszości. To, co niedawno wydarzyło się naprawdę, jeno zamaskowane przed armią przez zły czar, przez szatańską interwencję, czy po prostu pustynne powietrze, tak bogato zasobne w oba te czynniki, oto dopiero rozgrywa się na oczach formacji – w szalenie szybkiej odmianie. Widzą wszystko. Najpierw ogier Tantara, potem dwóch dowódców, jeden po drugim. Wyrżnięci jak owce. Trwa to krócej niż oddech. Niczym walka Ddongów w najwyższym skupieniu trzeciego ucha.
Teraz on, ich wódz, rażony w lica własnym mieczem, bezbronnie leżący na piasku. Ale wciąż żyw.
Bojowe szyki obiegają nerwowe szmery. Żołnierze spoglądają po sobie dziko, zgubieni i w szoku. Podrywają się masy, dzwonią zbroje, syczy kilka setek mieczy. Na razie tylko kilka setek…
Zabawne. Tantar jest przekonany, jakoby zaczął spoglądać na całe wydarzenie gdzieś z boku, jakby wcale go nie dotyczyło. Jakby stał w bezpiecznej odległości tam, razem ze swoimi ludźmi na odległej podłużnej wydmie, niby widmowej arce donikąd, i przyglądał się sobie samemu oraz temu, co postanawia raptem uczynić.
Dźwiga się nieśpiesznie na kolana, krzywiąc z boleści. Zadziera przyciężką głowę o szkaradnej strudze krwi na lewej jej stronie. I oto wymierza wrogowi odważne spojrzenie osamotnionego oka. Po kilku ociężałych sekundach, rozkłada na boki ręce.
…Jeszcze żaden żołnierz nie gna na ratunek, a w dalszym ciągu potrafi tylko zwlekać, rwać się, lecz wyglądać rozkazu, dusić oburącz rękojeść miecza, majdan łuku czy drzewce włóczni – stojąc jednak karnie. Oto dowódcy wyrywającej się w odwet jazdy zmuszeni są podnieść krzyk. Czekać, zachować pozycje! Świadomość, że nikt nie zdoła już dopomóc Tantarowi, za to mógłby odebrać mu resztki szans, jakie pozostają, powoli i opornie, lecz oto studzi rozbudzone zapędy ku wsparciu, ku zwyczajnej pomście i jatce. Tych spośród wojów, pomimo zakazów pchających się do walki, siłą powstrzymują towarzysze obok. Wśród szarpanin i pomstowania – nie pozwala się wyłamać nikomu.
Siwowłosy posyła spojrzenie w kierunku kotłującego się wojska. Grobowy spokój po niedawnym, wątpliwym wysiłku zmagań z trójką kadry Muranu znowu go nawiedza. Patrzy na zbrojny tłum długą chwilę.
W końcu powraca wzrokiem na twarz Tantara. Przechylając głowę, patrzy na Furruf, znajdujący się kilka kroków za swoim klęczącym właścicielem, a potem ponownie zagląda w oko Ddonga, które ze wszech miar starają się płonąć żywym wyzwaniem. Jednakowoż dłuższe sekundy tej wymiany spojrzeń są dla wodza Muranu niby bezsenne noce pod strażą dwóch przytłaczających jaskrawą zielenią księżyców… w których świetle nie ma litości czy choćby wzywanego teraz honoru. Nie ma nic.
Jedynie śmierć.
I Tantar ją widzi. Jest to jego śmierć.
To ta kraina, powtarza w myślach, tym razem zupełnie spokojnie. Bezsilnie. To ta jej cisza i przybrany syn, zdrajca swego rodzaju. Ach. Prawda. Sprawdziło się. Zdrajcy oto już na zawsze pozostaną zdrajcami. Przeklęci raz – niech będą przeklęci po wieki.
Tak. Teraz słyszę.
Echo nie roznosi się po pustyni. Jest niczym.
Dźwięk zawsze odszuka inny dźwięk, który go zagłuszy.
A cisza?… To cisza jest tu wszystkim – nie echo. Cisza drwi sobie z echa.

Zastępy Muranu milkną, znać ukłute nową nadzieją. Kształt ostatniej szansy ich wodza powoli jawi się przed nimi coraz wyraziściej, coraz ostrzej. Kolorowe chorągwie trzepoczą ponad ich głowy – wyszyty dzwon oto bije bezdźwięcznie.
Obcy po raz kolejny zerka ponad Tantarem w poszukiwaniu miecza Furruf. Widać w rozważaniu.
Spuszcza wzrok.
Leniwym szarpnięciem prawej nogi strzepuje piach z buta.
Zaciska mocniej pięść lewej ręki, w której to trzyma połamany miecz, powodując bieg kolejnych strug krwi z palców i dolnych wzgórków dłoni.
Wreszcie postępuje z miejsca.
Stawiając pierwszy stanowczy krok ku klęczącej sylwetce z rozłożonymi rękoma, miast ją ominąć i podążyć po Furruf, być może aby dać przeciwnikowi tę jedną, ostatnią, wołaną szansę… zderza się z nią, nadziewając brzuch na połamane ostrze. Tak silnie, aż podrywa Tantara z ziemi.
Muran zamiera.
Wiatr między wojami bezczelnie wtóruje krwawej scenie. Materiał chorągwi strzela głośno – dzwon ponownie bije.
Oprócz tego cisza jest zupełna.
Najpustsze w świecie nic.

Krzyk Tantara nie podnosi się nawet na mgnienie i nikt go nie słyszy. Jest gdyby struna, co pęka, nim ją nawet naciągnięto.
Kiedy zostaje posadzony z powrotem na kolana, nieprzyjaciel puszcza szkielet niegdysiejszego miecza. Mijając Żywego, chwyta zań z drugiej strony – z tyłu, za wystający tam sztych. Stamtąd już gładko go wyszarpuje, stając nieporuszonym, twarzą do Muranu.
Tantar siedzi między własnymi piętami i krztusi przybojem lepkiej wilgoci, co napływa z gardła. Rana tuż pod mostkiem wydaje się nie należeć do niego; myśli wiodą go gdzieś w okolice nic nieznaczących wspomnień. Pustynia znika mu z oczu. Widok z jedynego oka zakrapia oprysk czarnej farby agonii, malując fantazyjne, wabiące obrazy. Siwowłosy morderca wraca przed spojrzenie Tantara, a wraz z nim powracają doń również jakże niewygodna teraz przytomność. Nieznajomy podsuwa rękojeść Furruf pod złamany nos Ddonga z dziurą w brzuchu; niczym kawał mięsa pod pysk schorzałego kundla. Odpowiedzią jest tylko mdlejące spojrzenie, wdech… bulgotliwy wydech… potrzeba całego tuzina sekund, ażeby w końcu, z ociąganiem a odrętwieniem, spróbować sięgnąć poń dłonią. Tantar nawet nie wie, czy mu się to udaje. Nawet nie czuje. Nawet go to nie obchodzi. Teraz już leży z policzkiem w piasku – nieczłowiek, a już nawet nie Ddong. Tantar Umierający, nieświadom prawie wcale, gdzie się właściwie znajduje. Oczy, pech chciał, zwrócone ma w stronę wojska, któremu był głową.
Wstrząśnięta armia nie oddycha. Niedawne chwile, w których wciąż nie docierało do żadnego z nich, do czegóż właściwie doszło, powtarzają się jakby. Szok po niespodziewanej masakrze i jej nikczemnym finale jest porażający.
Miecz, jeszcze za dawnej, upadłej Bożej chwały nazwany Furruf i grzech, z sykiem pogrąża się w piasek tuż przed nosem swojego leżącego na brzuchu właściciela, swego pana. Posiada znamiennie niezdecydowany polor – z jednego kąta to brzydko szary niby kość, raz za to błękitny jakoby woda, innym razem znowu złoty gdyby słońce. Jest też niezliczona ilość czarnych paciorków, inskrypcji w prastarym alfabecie, na całej objętości ostrza, które oto poczynają poruszać się z nagła, pomału i zalotnie, niby kopulujące węże. Tantar rozumie, co to znaczy.
Przebity brzuch gromadzi pod nim czerwoną kałużę, usta wciąż wylewają strugi krwi. Z resztką już myślunku, ostatkiem woli, acz wytrzeszczonym okiem, łypie na stojącego nad sobą oprawcę. Właśnie pochyla się ku niemu, chcąc przemówić.
Armia, bezczynna a wrząca z uniesienia zarazem, bierze ostatni głęboki oddech. Nie było rady na to, co zaszło. Ich przywódca umiera… i nikt nie jest w mocy tego odczynić. Wzięty podstępem, pokonany przez bezimiennego przeciwnika. Żołnierze Muranu nigdy nie spodziewali się zobaczyć Tantara w takiego rodzaju biedzie. Tantarowi Żywemu nie pasuje śmierć. Nie jemu. Myśleli, że nigdy go nie znajdzie, nigdy go nie wezwie, nie upomni się o tego, który żyć ma wiecznie. Nigdy. Widzą teraz, jak szarowłosy zabójca przyklęka obok ich bezbronnego, dogorywającego dowódcy i szepta coś prosto w twarz. Trwa to jakąś chwilę. W końcu siwy zwraca spojrzenie w kierunku wpatrującego się weń wojska. Spojrzenie, które rzuca wyzwanie.
Zgarnia z piasku włosy konającego, pociągając do góry. W ruch ponownie idzie połamany miecz. Tym razem kroi.
Ręce Tantara starają się go jeszcze ratować, ale nie są wystarczająco silne. Przeraźliwy, świdrujący krzyk, tak zduszony przez odległość, a i zapewne możliwości tego świata, że ledwie słyszalny (przez to zaś jedynie bardziej upiorny – niedorzeczny szept wrzasku) rozdziera dusze wojownikom Muranu. Żal i dzika w swej nawale nienawiść narasta w nich z każdy ruchem ręki siwego mordercy, wybuchając w paskudnych i doskonałych postaciach. Larwy wściekłych pomst, wylęgłe z przebitych skroś serc żołnierzy, rwą się do wyjścia na wolność. Nie poczekają już dłużej.
Morderca ich wodza kopie jego nie do końca odkrojoną głowę, a kiedy ta stacza się po zboczu wydmy, nadal daje się słyszeć przeraźliwe zawodzenie urazy jej właściciela.
Echo?
Możliwe.
Oprawca w szarym płaszczu długo patrzy w dół, za krzykiem swej ofiary. Długo. Kiedy ponownie wgląda na armię na odległej wydmie, jest to niejako znakiem, że czeka.
Jeden z murańczyków, ubiegając wszystkich, biegiem wystąpił już przed szeregi, zdejmując z pleców krótki kompozyt. Strzałę wypuścił z niemożliwą dla człowieka siłą, wcale właściwie nie celując. Promienista śmierć w drgawkach pruje już powietrze, szybuje bardzo nierównym torem, a jednak wprost między oczy zamachowca. Iście spacerowym krokiem uchodzi jej z drogi, toteż pocisk z furkotem chowa się w piasku po samą ogromniastą brzechwę. Cel pozostaje niewzruszony.
Murańczyk odrzuca łuk, dobywa miecza i z okrzykiem wściekłości puszcza się biegiem do walki. A w ślad za nim – cały Muran. Nadeszła jego godzina.
Szarżujące z furią wojsko spływa z barchanu niczym górska lawina, z pełnym impetem, jakby na równe siły. Z początku łucznicy miotają w zabójcę Tantara nawet w biegu, lecz nieregularne salwy nie robią na nim wrażenia. Stoi gdyby posąg, uchylając się nie więcej, niż potrzebuje, doprawdy najmniejszym wysiłkiem; najcelniejsze z pocisków strąca bez wysiłku klingą. Podczas gdy za jego plecami, hen, na horyzoncie, wicher napędza już smoliste chmury. Poruszają się błyskawicznie, nierealnie; wiją i gromadzą w jedną; niosąc grzmoty i mroźne świsty, w mgnieniu oka nadlatują nad jego siwe ciemię, niby mistyczni sprzymierzeńcy. Rosnąca w ogrom ciemność brutalnie napastuje jasność, tak przecież niedawno wykwitłą, opanowując zgoła cały firmament. Na grunt ścieli się gęsty cień. Pustynia w kilka chwil zmienia się nie do poznania.
Podczas gdy Muran sunie w zażartej bitewnej wrzawie, ziemia kołysze się i zatrząsa. Pod stopami lewej flanki zębiska skał strzelają spod piasku, niczym granitowe krzewy nie liczące się z czasem. Rozdzierają ziemię i z miejsca pną wzwyż, ospale a zawrotnie prędko jednocześnie. Rosnąc żołnierzom ponad głowy, powoli przyjmują rozmiary gór. A zabierając trzecią część wojska na swe zaostrzone grzbiety, zrzucają większość, podobnie jak rozwichrzony mustang zrzuca śmiałków próbujących go ujeździć.
Podobnie też z prawej strony ziemia rozcina się na drodze rosnących wzdłuż skał i otwiera, tworząc rozległą, niezapomnianą przepaść. Tony zapadającego się weń piasku pociągają za sobą bez mała połowę zbożnego Muranu.
Wiatr rozwiewa jego szare włosy i tak samo szary płaszcz. Trzy zmasakrowane ciała wkoło wciąż plamią piasek nowymi zasobami krwi. Dwa wory pełne ludzkich głów (w tym zwiadowcy Murany) leżą między nimi niby to głazy nagrobne. Biały wierzchowiec Wodza wciąż co chwila wyrzuca kopytami, ale już skonał. Jego gniady kompan przestaje kwiczeć i leży teraz na boku tak jak on – lecz tego oddech jeszcze nie opuszcza i dla niego prawdziwy koszmar ma się dopiero rozpocząć.
Są już blisko (wykruszeni do kilku setek, lecz wciąż zaślepieni, szaleni) gdy z głębi mrocznego nieba bez uprzedzenia strzela lazurowy bicz. Ognisty żywioł smaga pustynie z ogłuszającym trzaskiem, a utrafia w coś… coś co brzdęka nawet dwakroć głośniej, o krok od siwego mordercy, odpowiadając za jego nerwowe mrugnięcie i zmarszczenie policzka, lecz niewiele ponadto. Nie objawia się w przybyszu nawet najmniejsza oznaka lęku, czy tym bardziej zaskoczenia. Za to po chwili, gdy piorun pomyka z powrotem, chowając się w chmurach… wówczas siwowłosy kłoni głowę a zamyka powieki. Robi to z czymś, co może być tylko głęboką, dawno oczekiwaną ulgą. Wypuszcza powietrze z pojemnej piersi. A wygląda na to, że spływa zeń wielka ciężkość.
Przygotowuje się. Powoli cofa się lewa noga, miecz wędruje do prawej ręki. Być może lewica zdążyła już zaboleć, świeżo poraniona? Stoi niedorzecznie spokojnie na tle czarnego całunu chmur, czekając starcia z opuszczoną głową. Czarna krew kapie mu w najlepsze z obu dłoni, w miarowym, cichym rytmie.
Kap
Kap
Kap
Dopiero gdy fala przeciwników wpada w zasięg kilku tuzinów kroków przed nim, nieznacznie unosi czoło – tak, że widzi ich pędzące stopy.
Kap
Kap
Czoło natarcia murańczyków otrzymuje tylko jedno skośne chlaśnięcie, zmiatające wszystkich jak jeden aż na tylne szeregi, niby rażeni zostali siłą tajfunu.
Kap

Niczym wraży przypływ morskiej toni, setki rozpędzonych wojowników zalewa samotną postać. Napierają hurmem, w pióropuszach piasku i misterium piorunów, fala za falą. Jego szary ułomek klingi jednakże kładzie ich niczym pokos zboża. Siwowłosy piechur samotnie odpiera nacierające siły, w czas gdy przez głosy piorunów i wichru zaczynają przedzierać się pewne monotonne, coraz to bliższe dźwięki…
Ding, dong, ding, dong, niesie się potężne bicie dzwonów.
#20
Drugi fragment wydał mi się niemożebnie nudny, natomiast trzeci przeczytałam z zaciekawieniem. Mimo że narracja miejscami była jak dla mnie odrobinę przesadzona ("Głos obcego, swobodny, wyważony, jest odrobinę ochrypły, lecz bynajmniej nie wydaje się należeć do starca… ani też głupca, jeśli o to idzie" - jak po głosie można poznać głupca?), a ten akapit:
Cytat:Czoło natarcia murańczyków otrzymuje tylko jedno skośne chlaśnięcie, zmiatające wszystkich jak jeden aż na tylne szeregi, niby rażeni zostali siłą tajfunu.
wskazuje na fantastyczność zdarzenia, która z kolei nie pasuje mi do zastosowanego języka.

Cytat:Ding, dong, ding, dong, niesie się potężne bicie dzwonów.
Ta onomatopeja jakoś do mnie nie przemawia. Gdybyś napisał "coraz bliższe dźwięki - to niesie się potężne bicie dzwonów. /akapit/ Ding, dong", to by mi się strasznie podobało. Smile

W drugim fragmencie był jakby przerost formy nad treścią, natomiast trzecia część zaczęła z wolna tę różnicę wyrównywać, więc jestem przekonana, że część właściwa, nieprologowa, będzie bardzo w pytkę i przekona do utworu szersze grono odbiorców. Angel
#21
Cytat:Drugi fragment wydał mi się niemożebnie nudny, natomiast trzeci przeczytałam z zaciekawieniem. Mimo że narracja miejscami była jak dla mnie odrobinę przesadzona ("Głos obcego, swobodny, wyważony, jest odrobinę ochrypły, lecz bynajmniej nie wydaje się należeć do starca… ani też głupca, jeśli o to idzie" - jak po głosie można poznać głupca?),
no masz rację, z tym głupcem wyszło głupcowato.
zastanawiam się, jak pomniejszyć tę nudę w drugim fragmencie. chodzi o same wydarzenia? brak akcji czy coś? bo jesli tak, to najwyżej mogę coś skrócić.
jest tam zresztą chyba najwięcej info, które pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi (zamierzenie) acz boję się, że może to powodować ZBYT duży mętlik (generalnie właśnie o to pytam niniejszym) albo po prostu odpychać, zamiast zaciekawiać.
Cytat:
Cytat:Czoło natarcia murańczyków otrzymuje tylko jedno skośne chlaśnięcie, zmiatające wszystkich jak jeden aż na tylne szeregi, niby rażeni zostali siłą tajfunu.
wskazuje na fantastyczność zdarzenia, która z kolei nie pasuje mi do zastosowanego języka.
hm. jakoś nie umiem na to tak spojrzeć. język jak język.
Cytat:W drugim fragmencie był jakby przerost formy nad treścią, natomiast trzecia część zaczęła z wolna tę różnicę wyrównywać
aha, czyli jednak. hmmmm. dzięki, nie widzę tego póki co, więc posiedzę i może się dopatrzę.

z dniem jutrzejszym znikam na jakiś czas z forum, przewiduję wybitnie mało czasu, ale jak się zbiorę, wstawię dziś rozdział pierwszy i polecam zajrzeć, jest bardzo krótki Smile rozdział 2 z kolei jest baaaaardzo długi, więc jeśli wstawię, to kawałeczek. póki co.

stokrotkowe dzięki, bełtająca w akwenach :*
#22
ciąg dalszy nastąpi
albo i nie
#23
Kurde no, wróciłam po obozie i pomyślałam, że dobra, mam teraz czas, to akurat poświęcę go na "Dzwon". A tu pupa.
#24
Prosz bardz

Rozdział II
Echo na pustyni


Już rozlano
Boski trunek
Beczce życia
Odpadł korek
Trochę mięty,
Szczypta goryczy,
Dwie uncje strachu

Pierwszy łyk
Z grubą pianą
Pusty żołąd
Na głowie stanął
Orzeźwienie,
Smak…
Pragnienie!
Boski trunek znów rozlano

Oto toast!
Wszyscy wstali
Za tych wszystkich
Co zalani!

Iardos: Rzecz Dwunastu
z zapomnianych Pieśni, „Uczta Uczt”


Zabił Dzwon!…

Trwała nieodmiennie samotna, sieroca. Pozostawiona na pastwę pustki i ciszy. Starczo pobrużdżona, dawno bezpłodna, jakże żałośnie prezentowała się w swej jadowitej gorączce. Jak przystało na krainę umarłych podług pogańskich wierzeń, nie chowała w sobie nic, poza śmiercią.
Pustynia gorzała w upale poranka, z biegiem idących w milenia lat zamieniając się powoli w lustrzane odbicie pomarańczowego słońca, właśnie opuszczającego zenit. Rozpalona ziemia, gdyby się wsłuchać, wydawała się jęczeć i zawodzić z nieugaszonego pragnienia, żalić a pochlipywać na pamięć swej nieszczęsnej doli. Upiorne były to brzmienia w gorącej jak z kotła przestrzeni, ponuro brzmiące do wtóru świstów i syków, rozmytych niby echo ze snu. Czy to sykały żółte diuny we własnej osobie, prażone wszak niby tłuste mięso na ruszcie? Tu budził się cichy lament konających, co lawiną ziarenek piasku był chyba w istocie, tam znowuż długie westchnienie pełne udręki przetaczało się przez okolicę – czy nie, czy to tylko wiatr, równie ożywczy, co oddech kostuchy? Opodal rozlegał się zgoła inny cierpiętniczy jęk, cichy, niewieści, zakończony pociągłym szlochem, co zaraz okazywał się być jedynie sępim zawołaniem. W dali głuchło pobrzmiewało jego echo… mniej już podobne do ptasiego głosu, bardziej znowuż do biadań uciśnionych. Czy wszystko to zewy i kniazienia samej pustyni, obdarzonej mową tylko po to, by rozpaczać? Może prędzej kwiki zwierzęcych dusz, co stadami przecież dogorywały tu w męczarniach upału, powtarzały się zaświatowym pogłosem? Trudno poznać, a słońce i pustynia nie chciały odpowiadać.
Wibrujące nurty powietrza zniekształcały odległy horyzont, pofalowany wydmami. Jedynie hen, na zachodzie, prezentował się o wiele ciemniejszy i zaostrzony – czyżby górzysty? Nad kipiącym gruntem, wysoko na pobladłym nieboskłonie, dwa dorodne sępy szybowały leniwie w kolistym ruchu. Tycie cienie przemykały po jedynym śladzie roślinności w promieniu mil. Zaledwie kilka suchorostów między zgromadzeniem szarych kamieni, towarzyszących czarnemu jak sadza, lichemu drzewu o dziko rozrośniętych konarach bez liści ni owoców. Przykra, nędzna enklawa życia, zupełnie nie pasująca do otaczającego ją imperium piachu i szkła. Niechciana, niechybnie omyłkowa, skazana na zgubienie.
Brak kropli wilgoci, czy nawet martwego ruchu. Jedynie marazm.
Cisza. Nie licząc nierzeczywistego skwierczenia w rozgrzanym piasku i pokrzykiwania sępów.

Nowość przyszła gwałtownie, prawie nachalnie. Ruch. Piasek zapląsał. Zapadł się w jednym miejscu, powodując wgłębienie. Nieopodal zjawisko powieliło się; powoli, stopniowo powstały równe dwa leje, zlewając się ze sobą, pochłaniając kolejne garści piasku. Tonące ziarenka, jak rozgrzane węgle gaszone w nienajedzonej paszczy gdzieś daleko na dnie ziemi, syczały głosem miotu grzechotników. Znikały w tych powstałych z nagła lukach coraz szybciej i liczniej, niby to w zorganizowanej ucieczce przed tyranią słońca, zapadały w dół coraz głębiej, a ten potężniał, wydma spuszczała za nim kolejne lawiny, on zaś rósł, pogłębiał się, poszerzał. Sępy w górze odezwały się chórem, bijąc skrzydłami; wyglądały na rozochocone, podniecone do imentu!
Do czasu, aż dół się poddał. Gardziel się najadła, salwowanie się piasku ustało.
Zagłębienie wyrównały pozostałe ziarenka. Dobrze zorganizowane mrówki łatające wyrwę w swym siedlisku. W przeciągu chwil ruch na powierzchni pustyni stał się historią. Sępie dzioby podobnież się zatkały. Ptaki uspokoiły lot.
Lichy, duszny powiew, co spóźnił się zaledwie o niefart, westchnął z zachodu, zagwizdał mizernie, po czym jak gdyby ugryzł się w język i oddreptał na palcach. Umierające drzewo zatrzeszczało próchnem i zgubiło gałązkę.
Zdało się, że cisza pogłębia się jeszcze mocniej.
A pustynia bierze głęboki wdech.

Wystrzelił po pas z powierzchni piaszczystego morza, bijąc ramionami jak tonący, chlapiąc drobinami piasku. Czerpiąc łapczywie pierwszy, dziewiczy oddech, wydał z siebie długi, rozdzierający wrzask – budząc niewyraźne, dawno już zbyteczne a zapomniane w tej wyludnionej krainie zjawisko.
Zniekształcone echo, choć bez racji bytu, wtórowało człowiekowi jeszcze długi czas po tym, gdy głos mu się załamał, a powietrze do dna napełniło nieużytki płuc, wciskając w najodleglejszy zakamarek.
Tlen palił, jakby krajał wnętrzności.
Zakaszlał, długo i chrapliwie. Targnęło nim konwulsyjnie do przodu, na przedramiona. Nitki śliny ciekły mu z warg, gdy cierpiąc męki drapał piasek i zamykał go w pięściach. Mimo wysiłków dusił się, a wraz z paniką oraz już nadchodzącym wyczerpaniem mrok zaległ mu na źrenicach wypryskiem plam. Wygiął plecy w łuk, sztywniejąc z podciągniętymi do piersi rękoma o nienaturalnie wykręconych palcach. Naraz, gdy przeminął skurcz członków i chwilowy paraliż, oklapł na lewy bok i wówczas zdobył się na pierwsze świadome działanie. Z całych sił uderzył się w nieruchomą pierś. Zakasłał silnie, a oczy niemal nie wystrzeliły mu z czaszki. Powietrze wciąż trafiało na opór na drodze do płuc, zasię szczątkowa już przytomność, jako ten piasek w obu garściach, przesypywała mu się przez palce.
Z żylastą szyją i siniejącym licem rozwierał szeroko szczękę, lecz nie dobywał się z niej żaden dźwięk; podobnie nie czerpała ona ni krztyny tak pożądanego tchu. Furkoczące skrzydłami ptaki nad ludzką głową krzyczały jak oszalałe, nie potrafiąc nad sobą zapanować. Pochorowały się z podniecenia.
I gdy okrążały go już nieprzeniknione ciemności, i gdy gardło ścisnęło się do apogeum boleści, droga do płuc udrożniła się nareszcie, bez wyraźnej przyczyny. Kolejny suchy wdech przyszedł z równą trudnością oraz męką, co pierwszy – napiął człowiecze mięśnie i przewrócił trzewiami. Rozciągając się w jeden, gardłowy, wibrujący ryk.
Wyginał się we wszystkie strony, zarzucając długimi atramentowymi włosy, zanosząc się przejmującym krzykiem. Kurczył do ciała drżące ręce, szponiasto zaginając palce; wytrzeszczał ku niebu oczy, drętwiał, a potem opadał wiotko na piasek. Na przemian cierpiał tak i odpoczywał. W cichym finale opadł na policzek, wypuszczając ze świstem powietrze. W krótkim spokoju, jaki nastąpił, wycisnął pędy łez.
Kiedy chwytał trzeci dech, przechylił się na prawo a mimowolnie wygramolił nogi z wydmy. Jakby to ziemia sama postanowiła wyprzeć go ze swego łona. Leżał na boku zupełnie bezwładny, skamląc słabowicie – gorący piasek dotkliwie parzył skórę. Zadygotał, odzyskując przy tym jakoby władzę w członkach. Zaciskając oczy i zęby, przez chwilę jego sylwetka łamała się sztywno, nogi na przemian prostowały się, a potem tuliły do tułowia.
Minęły eony, nim całkiem znieruchomiał, zwinięty w kłąb, niczym kocię.
Zapadając w bezwład i zamroczenie, marzył o tym, że już się nie obudzi.

* * *

Otwartym oczom pokazała się krucza zasłona włosów. Za nią zaś – jakiś kształt w ruchu. Człowiek odpoczywał jeszcze jakiś czas… Odgarnął je na bok z wysiłkiem, jaki tylko najstarszym przychodzi, gdy należy przelokować zbolałe ciało. Nieprzyjemnie blisko, na wysięg ramienia, sękaty łeb na sierpowatej szyi (równie paskudny, co gnijące ścierwo, w którym stworzenie smakowało) pochylił się i wyciągnął ku ludzkiej istocie, łypiąc przekrwionym okiem.
Mężczyzna zerwał się tak gwałtownie, że o mało nie zasłabł od tego manewru. Odsuwając się rakiem na miękkich kończynach, plecami wpadł na kolejnego sępa, który natychmiast wzbił się w górę z jazgotem skargi. Pierwszy osobnik, spłoszony, acz o wiele bardziej ciekawski, dopiero po jakimś czasie poszedł za przykładem pobratymca. Jego przebrzydły skrzek był jednak w całości zabarwiony wrogością – nie trwogą.
Coś w piersi uderzało jak dzwon. Obserwując rejteradę ptaszysk uspokajał oddech i dreszcze na ciele. Wyjątkowo długo udało mu się tkwić tak w siadzie, podparty rękoma, nim odczuł wreszcie kaleczący żar piasku. Ponowny podryw, tym razem do pionu, tym razem zachwiał nim i zatoczył, szarym już na obliczu. Budulec nóg wydał się mężowi nie mniej sypki, co żółty piach, który mościł się pod nimi w niezmierzonym przesycie. W samą porę, nim runąłby z powrotem, rozkraczył się dramatycznie, rozpiętością ramion ułapił chwiejną równowagę. Nieprędko zdołał się wyprostować – jeszcze długie chwile potem z najwyższym wysiłkiem przyzwyczajając się do tej niełatwej, narzuconej przez odruch pozycji.
Odemknął zaciskane z bólu oczy. Obiegł otoczenie wzrokiem, wciąż dygocząc; jakby atakowało go srogie zimno, choć mogło być tylko zupełnie odwrotnie. Jakiś czas nie ruszał się z miejsca i rozglądał tak, pozbawiony wszelkich myśli. Ogromne słońce patrzyło mu wyniośle w twarz.
Zbadał horyzont od lewa do prawa.
Odwrócił się – pustka.
Otaczał go bezmierny ocean piasku. Bez żadnej wyspy ni przylądka.
Dopiero teraz zainteresował się stojącym opodal drzewem bez liści, które nie dawało żadnego cienia. Było zaledwie jego wielkości. Spieczone na czarno. Zmrużył oczy a targnęło nim westchnienie – jakby ze współczucia. Nieśmiało wyciągnął ku drzewu rękę, a gdy tylko musnął palcami węgielny pień, oto rozsypał się na kawałki. W ciągu paru chwil obróciły się one w tak drobnisty popiół, iż nawet tutejsze leniwe powietrze wystarczyło, by uprowadzić go na zawsze. I nic po nim nie zostawić.
Istota, która zupełnie przypadkowo pokonała bezbronną roślinę, przejmując tym samym jej dom i terytorium… a także obowiązek trwania oraz związane z tym cierpienie… znać zdziwiła się głęboko. Może nawet zadumała, stojąc już kompletnie samotnie, nie dzieląc pustynią z nikim, z nikim. Tak samo, jak niegdyś to uwolnione nareszcie drzewo.

Z zamyślenia wyrwały go coraz zajadlejsze wołania sępów wprost nad głową.
Sięgnął wzrokiem raz jeszcze ku niezmierzonemu widnokręgowi.
Wewnętrzny głos podpowiadał mu tylko jedno.

* * *


C.D.N.
#25
Za każdym razem zachodzę w głowę, skąd Ty bierzesz te wszystkie dziwne, stare słowa Big Grin Ta stylistyka w ogóle do Ciebie nie pasuje, w sensie do Twojej powierzchowności, wieku, a jednak wydaje się być naturalna i nie wymuszona. To jest normalnie jakiś fenomen. Zagadka. Ciekawe czy w rozmowę też wplatasz takie perełki Wink

Ciężko się czyta taki tekst, ale jednocześnie jest on bardzo ładny, obrazowy, szczegółowy. Zwłaszcza opis pustyni na początku - cudo. Masz niesamowitą wyobraźnię i wielki zasób słów. Dla kogoś cierpliwego to całkiem smakowita uczta słowna. Ja jednak po kilku akapitach, nie doczekując się jakiś zwrotów akcji, a czytając kolejny szczegółowy (piękny!) opis, zaczynam się wiercić z pośladka na pośladek i chcę, aby już coś się wydarzyło, coś, co mnie poderwie do góry i rzuci o glebę. W ogóle, ja czytam to takimi urywkami i w sumie nie mam pojęcia o czym piszesz, a naprawdę chciałabym wiedzieć.
I jeszcze jedno - strasznie mnie irytuje zastępowanie spójnika "i" spójnikiem "a" Wink
I często przestawiony szyk w zdaniu też.
Angel
#26
Dziękuję Ci, Czarnawniczym :* Jesteś moją ulubioną nagą komentatorką :Heart:


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości