Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Dla kałuży dzień trudny
#1
Jej książę przyjechał na koniu czerwonym i dość nieforemnym.

Na początku nawet się trochę dziwiła, że czerwony. Książę powinien ujeżdżać białego rumaka, tak mówili w każdej baśni. Ale wszystko inne było tak idealne, że kolor zwierzęcia przestał jej przeszkadzać. Właściwie wcale nie zwracała na konia uwagi, zapatrzona tylko w Księcia, spijająca słowa z jego ust i uradowana każdym uśmiechem.

Koń jednak nie dał o sobie zapomnieć. Na początku radośnie hasał, posłusznie wykonując każde polecenie swojego pana, mimo nieludzkiego wysiłku, jakie musiał w to wkładać. Dopiero potem zaczął wyglądać na zmęczonego, a pod koneic był już wyraźnie smutny. On nie zwracał na to uwagi i bawił się przednio, kłując czerwone boki ostrogami i zmuszając zwierzę do galopu lub skoków nawet wtedy, gdy już wyraźnie nie miało na to sił. Zdawał się nie widzieć wyczerpania swojego rumaka, nie zauważać ran na jego ciele i coraz bardziej żałosnego stanu. Może nawet przeciwnie – im bardziej koń cierpiał, tym więcej od niego wymagał i zdradzał oznaki irytacji na widok nie wykonanych poleceń. Po jakimś czasie, choć mu ufała i kochała bezgranicznie, zaczęło być jej żal jego zwierzęcia.

Ale jego uśmiech i zadowolenie, gdy koń spełniał jego oczekiwania, był bezcenny. Złapała się nawet na tym, że sama ukradkiem klepie konia po poranionym boku, żeby skoczył wyżej i dał mu więcej radości. Po tym zdarzeniu na jej dłoni został ślad krwi, jak czerwony wyrzut sumienia, więc następnym razem chciała dla konia zrobić coś miłego. Podała mu marchewkę, niewiele, mały gest. Koń istotnie spojrzał na nią z wdzięcznością, ale Książę wściekł się tak bardzo, że nigdy więcej tego nie spróbowała.

Kochała go nadal, choć mimowolnie krzywiła się, gdy bił chorego ze zmęczenia konia, który ledwie trzymał się na nogach. Coraz bardziej wyglądało na to, że koń ma się wyraźnie gorzej, gdy spełnia coraz to nowe jego zachcianki. Rany na jego bokach otworzyły się i przestały goić, wędzidło szarpało wargi, a z pyska ciekła bordowa piana. Im dłużej na to patrzyła, tym większe wzbierało w niej przekonanie, że koń umiera i nic już nie zdoła mu pomóc.

Pewnego dnia przyjechał i zsiadł z konia. Klepiąc go lekko po grzbiecie i pieszcząc zlepioną potem grzywę, powiedział jej cicho, że właściwie ma już innego konia, który wczoraj podczas jazdy próbnej spełnił jego oczekiwania.

I wtedy koń pękł.

Pękł na pół, brocząc krwią i stanowiąc już właściwie tylko bezkształtną, bezużyteczną i cierpiącą masę. A ona osunęła się na kolana, oburącz ocierając łzy.

Wówczas zrozumiała, że nigdy nie było żadnego konia…
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości