09-10-2015, 11:00
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21-10-2015, 19:52 przez czarownica.)
Po przeanalizowaniu cennych uwag, postanowiłam przepisać opowiadanie od nowa. Mam nadzieję, że teraz będzie znośniejsze
Jednocześnie proszę moich krytyków o ponowne przeczytanie i wydanie opinii (Belcia, liczę szczególnie na Ciebie ). Wiem, że proszę o wiele, ale jest to dla mnie ważne.
Z góry dziękuję (i z dołu też).
Był wietrzny majowy wieczór. Z nieba sączyła się monotonna mżawka. Jechałam jakąś podmiejską drogą, mocno ściskając kierownicę. Spuchnięte i mokre od płaczu oczy zmniejszały widoczność do minimum. Mijałam dziesiątki drzew, domów, znaków, a wszystko to zlewało się w jeden szarobury krajobraz. Nie wiedziałam dokąd jadę. Może donikąd. Może po śmierć. Nie miałam po co żyć. Jedyna osoba, którą kochałam, odwróciła się na pięcie i wyszła, przekreślając w jednej chwili sześć wspólnych, szczęśliwych lat.
Jak mogłam być tak naiwna? Jak to możliwe, że już mnie nie chce? Że nie chce naszego dziecka?!
Wcisnęłam mocniej gaz. Chciałam wyładować cały gniew pulsujący w skroniach. Pędziłam bez opamiętania, ledwo co widząc zza kurtyny łez. Byle przed siebie. Byle jak najdalej od swoich myśli.
I nagle samochód podskoczył. Nie zauważyłam cholernej gałęzi na drodze. Silny wstrząs szarpnął moim ciałem. Poczułam, że zaczynam się obracać. Wszystko wokół groźnie zawirowało i w tym momencie bardzo przestraszyłam się śmierci. Już nie było mi tak wszystko jedno. Odruchowo schowałam głowę w ramionach i z całej siły wcisnęłam hamulec. Chyba się modliłam. Trwało to całą wieczność, ale w końcu świat się zatrzymał. Gdy silnik ucichł, słyszałam tylko głośne bicie serca - waliło jak szalone. Czym prędzej otworzyłam drzwi i wybiegłam z tej śmiertelnej pułapki. Chwilę potem poczułam silne mdłości, znów wszystko zawirowało i... znikło.
- Proszę pani! Halo! Słyszy mnie pani? - gdzieś z oddali dobiegał kobiecy głos.
Otworzyłam ciężkie powieki i ujrzałam nad sobą pochyloną sylwetkę dziewczyny o rudych, kręconych włosach. Leżałam na poboczu jakiejś mało uczęszczanej drogi. Było już prawie ciemno. Głowa pękała mi z bólu i wciąż czułam silne zawroty. Jakby tego było mało, ubranie i włosy miałam oblepione wilgotną mgiełką dżdżu.
- Co się stało? - rzuciłam pytanie w przestrzeń.
- Prawdopodobnie wpadła pani w poślizg. Samochód stoi w poprzek drogi i widać ślady hamowania. - Młoda kobieta pochyliła się nade mną, wyraźnie zatroskana. - Jak się pani czuje?
- Nie najlepiej. Chyba zemdlałam ze strachu. – Próbowałam usiąść.
- Pomogę pani. - Podała mi rękę i za chwilę stałam już na własnych, rozdygotanych nogach. Wciąż na wpół przytomna chwyciłam za drzwi samochodu.
- Wsiadanie za kółko w tym momencie, to nienajlepszy pomysł – powiedziała ruda - nie wiadomo czy nie ma pani jakiś ukrytych urazów, a już na pewno jest pani w szoku, to mogę stwierdzić na pierwszy rzut oka.
- Ale ja nie mogę tu zostać. Zaraz będzie całkiem ciemno, a ja nie mam nawet komórki żeby zadzwonić. Zresztą... nie mam do kogo zadzwonić – przypomniały mi się wydarzenia sprzed godziny i powróciło poczucie beznadziei.
- Hm – zastanawiała się chwilę - ja też nie mam telefonu, ale wiem co zrobimy - wysunęła wskazujący palec - widzi pani tę leśną ścieżkę? Prowadzi do gospodarstwa mojej cioci. To jakieś dwieście metrów stąd, więc na pewno pani trafi. Proszę tam podjechać, tylko powoli. Stamtąd można zadzwonić, coś zjeść i przenocować w razie potrzeby. Nie mogę iść z panią, bo mam pilną sprawę do załatwienia. Przyjdę później. Poradzi sobie pani?
- Tak, dziękuję ci, mam na imię Marysia – podałam jej roztrzęsioną dłoń.
- Weronika – uśmiechnęła się przyjaźnie. Odpowiedziałam uśmiechem, choć tylko grzecznościowym - jedynym, na jaki obecnie było mnie stać.
Rzeczywiście, przy wąskiej dróżce stał wbity w ziemię, krzywy drogowskaz z napisem "Dworek u Teresy. Agroturystyka. Noclegi". Wsiadłam do samochodu i modliłam się, żeby odpalił. Moje prośby zostały wysłuchane. Oszołomiona zdarzeniami tego dnia, niepewnie zaczęłam wtapiać się w gęstwinę ciemnego lasu. Nie podobało mi się to za bardzo, lecz w tym nieszczęsnym momencie nie widziałam lepszego rozwiązania. Na szczęście już po chwili drzewa się przerzedziły i moim oczom ukazała się polana. Na jej skraju stał biały dom, ogrodzony pięknym kamienno-drewnianym płotem. Kawałek dalej trzy kare konie cwałowały na dość dużym wybiegu, a na środku posesji dostojnie królował okolony trzcinami staw. Za domem znajdowały się pomieszczenia gospodarskie, stajnia i prawdopodobnie obora. W każdym razie, zapachy wskazywały na obecność pokaźnego inwentarza. „Sielskie miejsce” - pomyślałam.
Zaparkowałam tuż przed bramą i niepewnie wcisnęłam dzwonek, który zaśpiewał słowiczym trelem. Już po chwili w drzwiach domu stanęła gospodyni - uśmiechnięta od ucha do ucha, tęga pani, która całym swoim jestestwem zdawała się zapraszać przybyłego gościa do środka. Wciąż lekko skołowana weszłam i opowiedziałam po krótce, co się stało. Właściciele okazali się bardzo serdecznymi ludźmi. Chcieli wzywać pogotowie, ale kategorycznie im tego zabroniłam. Potrzebowałam tylko odpoczynku i spokoju. I choć wcale nie czułam głodu, postanowiłam zapłacić za nocleg z kolacją i pozostać w tym przyjaznym miejscu do rana.
Pokój na poddaszu był urządzony w wiejskim stylu i niesamowicie przytulny. Po szybkim prysznicu mogłam się wreszcie położyć w dużym drewnianym łożu. Zawroty głowy jeszcze co jakiś czas wracały, ale nie były już tak intensywne. Za to do złego samopoczucia dołączyły silniejsze niż dotychczas dreszcze. Chyba miałam lekką gorączkę, a może po prostu uchodził ze mnie stres. Przyjęłam więc bezpieczną pozycję boczną i przykryłam się mięciutkim kocem w kratę. Moje ciało powoli przejmowało kojące ciepło. Przez chwilę poczułam się jak w rodzinnym domu, za dawnych lat, kiedy jeszcze żyli rodzice. Odgłosy przygotowywanej na parterze kolacji, przywodziły mi na myśl mamę krzątającą się po kuchni. Zamknęłam oczy i starałam się całkowicie wyłączyć świadomość, choć na chwilę. Myśli jednak tłukły się bezlitośnie po mojej głowie i niczym natrętne owady nie pozwalały zasnąć. Istniałam zawieszona gdzieś w tej przestrzeni świadomości, gdzie sen przeplata się z jawą. Pukanie do drzwi nagle wyrwało mnie z letargu.
- Proszę! - usiadłam i przetarłam spuchnięte oczy. Drzwi uchyliły się i najpierw wyłoniła się pokaźna taca z jedzeniem, a dopiero po chwili przysadzista pani domu.
- Przyniosłam kolację i gorące kakao. Smacznego złociutka – uśmiechnęła się.
- Proszę postawić na stole - poprosiłam.
W momencie, gdy kobiecina z wyraźnym bólem pleców stawiała tacę, starając się nie wylać gorącego kakao, do pokoju wślizgnęła się rudowłosa postać. Chowając się za drzwiami, przyłożyła palec do ust i spojrzała na mnie figlarnie. W drugiej dłoni trzymała niebieski kubek z krasnalem, taki sam jak mój. Zrozumiałam, że chce pozostawić swoją obecność w tajemnicy. Pomogłam więc gospodyni uporać się z tacą i jeszcze raz dziękując, zamknęłam za nią drzwi.
- Zawsze lubiłam się ukrywać – powiedziała ściszonym głosem dziewczyna, rozradowana z udanej kryjówki, po czym jej twarz nagle spoważniała. - Przyszłam zapytać czy u ciebie wszystko w porządku. Nie wyglądałaś najlepiej, gdy cię zostawiłam, tam na drodze. I miałam z tego powodu wyrzuty sumienia.
Już całkiem zapomniałam o naszym wcześniejszym spotkaniu, chyba rzeczywiście byłam wtedy w lekkim szoku. Ta dziewczyna... Weronika. Zdawało mi się, że to był sen.
- Weronika, dobrze pamiętam? - Ruda przytaknęła.
- Usiądziesz? - Przesunęłam się na łóżku, żeby zrobić dla niej miejsce.
- Bardzo chętnie. – Od razu usiadła obok mnie, jakby spodziewała się tego zaproszenia. Siedziałyśmy chwilę w ciszy, delektując się pysznym, czekoladowym napojem z mleka prosto od krowy. Obserwowałam jej ładne rysy twarzy, gdy zanurzała usta w kubku. Była piękna - blada, miała długie rzęsy i kilka piegów na nosie. Szmaragdowa bluzeczka cudnie kontrastowała z pomarańczem jej bujnych loków. Zauważyłam też coś, co mnie w pierwszym momencie zszokowało – brak dwóch palców u lewej dłoni. Udałam jednak taktownie, że tego nie widzę. Na oko była moją rówieśniczką, najwyżej kilka lat młodsza. Ale miała w sobie jakąś dziecięca świeżość i entuzjazm.
- Mieszkasz tu? - spytałam.
- Można tak powiedzieć. Mieszkam i pracuję w mieście, w ośrodku rehabilitacyjnym. A tutaj prowadzę dodatkowe zajęcia hipoterapii. Konie cioci Tereski świetnie się sprawdzają i dają dzieciakom dużo radości. Dojeżdżam codziennie kilka kilometrów, ale czasem, gdy jestem bardzo zmęczona, zostaję na noc. Zresztą, ciocia niechętnie mnie wypuszcza i, gdybym się zgodziła, oddałaby mi jeden pokój już na stałe – zaśmiała się – to bardzo dobra kobieta.
- Tak. Od pierwszych chwil człowiek czuję się tu jak u siebie – upiłam duży łyk i zwróciłam się do dziewczyny - Chcę ci raz jeszcze podziękować za pomoc. Nie wiem co bym zrobiła, gdybyś się mną nie zainteresowała wtedy na drodze.
- Nie ma sprawy. Zawsze pochylam się nad leżącymi na drodze, omdlałymi kobietami. To kwestia dobrego wychowania – uśmiechnęłyśmy się do siebie, a po chwili milczenia Weronika spytała:
- Dokąd właściwie się tak spieszyłaś?
- Do... nikąd – odpowiedziałam, znów pogrążona w swoich czarnych myślach.
- Jak to?
Westchnęłam głęboko. Oparłam się o wezgłowie łóżka, podciągając kolana i naciągając koc pod brodę. Chciałam jej powiedzieć, co się stało, ale nie byłam pewna, czy to dobry pomysł.
- Jeśli lubisz łzawe historie, to dobrze trafiłaś. Jeśli nie, to zrób sobie lepiej popcorn i obejrzyj jakiś film, bo moja jest cholernie tragiczna.
Weronika spojrzała na mnie z zaciekawieniem i troską ale nie odzywała się. Czekała, aż sama podejmę temat.
- Facet mnie zostawił, bo nie chciał naszego dziecka. Powiedział, że nie jest gotowy na takie rewolucje.
- Jesteś w ciąży?
- Tak. Ale już niedługo. Usunę ją – ostatnie słowa były przytłumione, jakby broniły się przed wypowiedzeniem.
Twarz mojej towarzyszki odzwierciedlała smutek i przerażenie.
- Ale przecież to nie koniec świata – powiedziała po chwili - Marysiu nie jesteś pierwszą kobietą, która spotkała się z takim odrzuceniem. Wiem, że postawa twojego faceta...
- Byłego faceta!
- Byłego faceta... jest dla ciebie bolesna, ale dasz radę sama wychować dziecko. – Patrzyła na mnie, ale unikałam jej wzroku. - Ja też nie znałam swojego ojca, była tylko mama. Nie powiem, czasem było nam ciężko, ale miałyśmy siebie.
- On nas nie chce! Rozumiesz to? Myślisz, że nagle się otrząśnie i wróci? - wykrzyczałam jej w oczy, jakby była czemuś winna. Schowałam twarz w dłoniach, ledwo powstrzymując się od płaczu.
Weronika zrobiła minę skarconego psa, a chwilę później powiedziała:
- Na pewno pomoże ci rodzina.
Pokręciłam przecząco głową.
- Jedyna rodzina, jaką mam, to wujostwo mieszkające w Belgii. Nie utrzymujemy kontaktu, nie licząc świątecznych kartek z życzeniami.
- A twoi rodzice? - spytała z nadzieją.
Moi rodzice.
Gdyby tata dowiedział się, jak zostałam potraktowana, powyrywałby sukinsynowi nogi z dupy. A mamie pękłoby serce. Może i dobrze, że tego nie widzą.
- Zginęli w wypadku samochodowym, pięć dni po mojej maturze - odpowiedziałam, beznamiętnie gapiąc się w kubek. - Do dziś się z tym nie pogodziłam. Nigdy się nie pogodzę. Niedługo potem dostałam się na dziennikarstwo i tam poznałam Konrada. Studiował rok wyżej. Był taki inteligentny, opiekuńczy, po części zastępował mi rodziców. Był dla mnie jedyną bliską osobą, całym moim światem - gardło zacisnęło mi się w żalu połączonym z nienawiścią. Weronika położyła dłoń na moim kolanie, jakby chciała powiedzieć, że nie jestem sama.
- Jak długo byliście razem? - spytała niepewnie.
- Mieszkaliśmy razem prawie sześć lat, w domu, który odziedziczyłam po rodzicach. Zawsze omijał temat małżeństwa i dzieci. Jego kariera była na pierwszym miejscu. Wyjazdy, reportaże, zawsze musiał być w centrum wydarzeń. Jesienią planował podróż do Afryki, gdzie chciał robić duży film dokumentalny. Od początku byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, co było ostatnio powodem częstych sprzeczek między nami. A wiadomość o dziecku była dla niego jak grom z jasnego nieba. Musiałby zrezygnować ze swoich planów, a przynajmniej przesunąć je w czasie. Więc spakował się i wyszedł. Tak po prostu.
- A może on potrzebuje czasu, żeby się odnaleźć w nowej sytuacji? - rudowłosa starała się rozpaczliwie znaleźć dla mnie jakąś deskę ratunku, ale chyba sama nie wierzyła w to, co mówi.
- Kochana, nawet gdyby teraz przyszedł do mnie na kolanach, nie umiałabym mu wybaczyć tego, jak mnie potraktował. Skoro raz zostawił mnie w tak trudnej sytuacji, to skąd mogę mieć pewność, że nie zrobi tego znowu?
- No tak. Cholerny drań. Więc już nie ma szans, żebyś zmieniła zdanie? - spytała prawie szeptem.
- Nie urodzę tego dziecka. Postanowiłam tak w chwili, gdy on zatrzasnął za sobą drzwi. Wiem, że to zabrzmi strasznie, ale nie potrafię kochać tej jego cząstki, którą mi po sobie pozostawił. Już chyba w ogóle nie potrafię kochać.
- Tak, rzeczywiście, to straszne, co mówisz... A raczej strasznie smutne.
Milczałyśmy dłuższą chwilę.
- Uważasz, że jestem potworem? - spytałam.
- Nie chcę cię oceniać. Nigdy nie byłam w podobnej sytuacji i nie musiałam podejmować podobnej decyzji – zamyśliła się, a po chwili powiedziała, patrząc mi prosto w oczy - ja nie mogę mieć dzieci.
Po raz pierwszy tego dnia, zapomniałam o sobie i swoim problemie. Zrobiło mi się jakoś dziwnie i nie wiedziałam, co powiedzieć. Rudowłosa widziała moje zmieszanie i chyba postanowiła wyręczyć mnie w szukaniu odpowiednich słów.
- To przez chorobę genetyczną, z którą się urodziłam. Na pewno zauważyłaś, że mam tylko trzy palce, to również jej sprawka.
Pokazała mi dłoń, dzięki czemu nie musiałam już na nią zerkać ukradkiem. Zabrakło mi w tym momencie słów.
- Nie rób takiej miny! – zaśmiała się, momentalnie odrzucając złe emocje - Mimo tych defektów żyję i mam się dobrze. Skończyłam wymarzoną psychologię, mam fajną pracę, kochającego męża, który jest obrzydliwie przystojny – puściła zalotnie oko i zachichotała - robię to, co lubię i biorę od życia, co mogę. Brakuje mi tylko jednego. Uwierz mi, dałabym wiele, żeby poczuć w sobie nowe życie, dwa bijące serca w jednym ciele. To musi być cudowne uczucie, kiedy się porusza, rośnie, zasypia i budzi razem z tobą. A ty tak łatwo się tego cudu wyrzekasz. Daj sobie trochę czasu, przemyśl to jeszcze.
Jej entuzjazm i optymizm były zaraźliwe, a słowa wydawały się logiczne. Czułam się przy niej tak, jakbym po długim deszczowym dniu, nagle zaczęła dostrzegać nieśmiałe promienie słońca. Jednak ból w moim sercu nie był łatwy do przezwyciężenia i przegrywał z logiką. Słowa otuchy pomagały na krótko.
- Przykro mi. Czuję się teraz bardzo niezręcznie – powiedziałam - ale moje negatywne uczucia są tak silne, że nie jestem w stanie zmienić zdania. Nawet nie chcę o tym myśleć.
Znów nastała długa cisza. Słyszałam jak ciężkie krople deszczu rozbijają się o dach. Weronika oparła się o drewniany zagłówek i zabrała mi kawałek koca, przykrywając swoje długie, zgrabne nogi. Siedziałyśmy obie w tej samej pozycji, wsłuchane w deszcz i patrzyłyśmy na mały obrazek, przedstawiający anioła, przeprowadzającego dwoje dzieci przez wąską kładkę.
- Myślisz, że każdy człowiek ma swojego anioła? - spytałam. - Mój chyba zrezygnował z posady. Nie dał rady. I wcale się mu nie dziwię.
Moja towarzyszka milczała. Wciąż patrzyła na obraz i uśmiechała się, odsłaniając śliczne, białe zęby.
- Twojemu aniołowi musi być teraz bardzo przykro. One się tak łatwo nie poddają – powiedziała i spojrzała na mnie tymi mądrymi, zielonymi oczami.
Czułam, że coś we mnie pęka. Położyłam głowę na jej ramieniu i zaczęłam ryczeć.
- Już dobrze Marysiu, będzie dobrze – szeptała Weronika, przytulając mnie do swoich pachnących sianem włosów.
- Co ja teraz zrobię? - w kółko powtarzałam to pytanie. A ona trzymała mnie za ręce i za każdym razem cicho odpowiadała, że dam radę.
Siedziała ze mną do późna. Aż w końcu, nie wiem kiedy, zasnęłam twardym snem. Gdy się obudziłam o świcie, Weroniki nie było, a na stoliku stała taca pełna zimnego jedzenia i tylko jeden pusty kubek z krasnalem.
- Siostro, czy są już wyniki? - spytałam z nadzieją.
- Musi się pani uzbroić w cierpliwość – odpowiedziała pielęgniarka w przedemerytalnym wieku – pewnych rzeczy nie da się wyprzedzić.
- Niestety. I pewnych rzeczy nie da się już odkręcić – powiedziałam na głos, ale jakby do siebie.
- Taka jest pani decyzja... – spojrzała na mnie łagodnie niczym troskliwa mama i wyszła z sali. Cicho zamykane drzwi wróżyły kolejne minuty, a może nawet godziny spędzone samotnie w szpitalnym łóżku. Te strasznie męczące chwile, sam na sam ze swoimi myślami i wzrokiem wlepionym w surową biel sufitu.
Leżałam tak już drugą dobę. Sala była bardzo nowoczesna, świeża i wyposażona w wygodne łóżko. Przez okno wpadał pachnący ściętą trawą wiatr i ciepłe promienie czerwcowego słońca. Jednak nawet one nie miały w sobie tylu pozytywnych wibracji, żeby mnie pocieszyć. Nie przynosiły ze sobą ukojenia nawet na chwilę. Wszystko wokół wydawało się szare, brudne i przerażające. Mój ustabilizowany, poukładany świat, był w gruzach. Marzyłam tylko o jednym – żeby już było po wszystkim.
Myślałam o zawartości mojego brzucha. Zlepek komórek. Tak go definiowałam, próbując oszukać sumienie.
Przewróciłam się na drugi bok. Otworzyłam książkę, ale dałam sobie spokój, gdy zorientowałam się, że piąty raz czytam to samo zdanie. Wciąż brzmiało ono, jakby było napisane w obcym języku. Znużona, stopniowo odpływałam w sen. Chciałam wyłączyć świadomość i w ten sposób uniknąć obłędu.
- Pani Mario, proszę się obudzić. Mam już pani wyniki – głos lekarza zadźwięczał mi w uszach. Z walącym sercem, usiadłam na szpitalnym łóżku, czekając na opinię, jak na wyrok. W pewnym sensie to był wyrok. Ale nie moje życie leżało na szali.
- Testy wyszły pozytywnie, pani stan jest dobry i możemy w dniu dzisiejszym przeprowadzić zabieg. Wczoraj podpisała już pani niezbędne dokumenty, ale najpierw jestem zobowiązany przedstawić wszystkie fakty dotyczące ciąży. Otóż, podczas rutynowego badania USG wykryliśmy u płodu rzadką wadę genetyczną, prawdopodobnie zespół Polanda. Na tą chwilę nie mogę zbyt wiele powiedzieć. To, co jest możliwe do zaobserwowania w tak wczesnej fazie rozwoju, to brak kilku palców lewej dłoni i pewne dysproporcje ciała, ale choroba ta może obejmować więcej poważnych wad rozwojowych. W związku z tym, aborcja w pani przypadku jest jak najbardziej uzasadniona. Czy pani wszystko zrozumiała? Pani Mario?
- Tak, panie doktorze, zrozumiałam – tępo gapiłam się na lekarza, nie wiedząc czy to sen, czy jawa.
- A więc wyznaczyłem godzinę zabiegu na 12.00, proszę nadal nic nie jeść i nie pić, siostra założy pani wenflon i przygotuje specjalna koszulę.
Lekarz wyszedł i zostałam tylko ze starszą pielęgniarką. Siedziałam kilka sekund bez ruchu, w totalnym zawieszeniu. I nagle zerwałam się na równe nogi. Zaczęłam się ubierać i pakować swoje rzeczy do torby.
- Pani Mario, co pani robi? Za pół godziny ma pani zabieg, muszę podłączyć wenflon...
Spojrzałam na nią wymownie.
- Nie będzie żadnego zabiegu!
Siostra uśmiechnęła się pod nosem i nie patrząc na mnie, z przekorą wycedziła:
- A mówiła pani, że pewnych rzeczy nie da się już odkręcić.
- Nie. Ale niektórym można zapobiec.
Dwa lata później stałam z maluchem na rękach i cisnęłam słowiczy dzwonek przy kamienno-drewnianym płocie.
- Oo! Witamy piękne panie i życzymy udanego urlopu w naszych skromnych progach.
Gospodarze pospieszyli z pomocą, aby wnieść bagaże do przedsionka.
- Ciocia Tereska przygotowała ci piękny pokoik, młoda damo. Może jak ci się tu spodoba, będziesz przyjeżdżać w każde wakacje – pani domu zwróciła się do małej z nieukrywanym zachwytem.
Po krótkim przywitaniu i wymianie serdeczności, niepewnie postanowiłam zadać jedno, bardzo ważne dla mnie pytanie.
- Czy Weronika będzie dziś na kolacji?
Gospodyni wybałuszyła oczy i zadziwiona odpowiedziała:
- Jaka Weronika? Chyba pomyliła pani pensjonaty, złociutka – wyszczerzyła się, po czym zataszczyła dużą podróżną torbę do środka.
Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam przed dom. Nabrałam w płuca świeżego powietrza, po czym szepnęłam do córki, zatapiając usta w jej złocistorudych loczkach:
- Chodź Weronisiu. Mamusia pokaże ci koniki.
Jednocześnie proszę moich krytyków o ponowne przeczytanie i wydanie opinii (Belcia, liczę szczególnie na Ciebie ). Wiem, że proszę o wiele, ale jest to dla mnie ważne.
Z góry dziękuję (i z dołu też).
Był wietrzny majowy wieczór. Z nieba sączyła się monotonna mżawka. Jechałam jakąś podmiejską drogą, mocno ściskając kierownicę. Spuchnięte i mokre od płaczu oczy zmniejszały widoczność do minimum. Mijałam dziesiątki drzew, domów, znaków, a wszystko to zlewało się w jeden szarobury krajobraz. Nie wiedziałam dokąd jadę. Może donikąd. Może po śmierć. Nie miałam po co żyć. Jedyna osoba, którą kochałam, odwróciła się na pięcie i wyszła, przekreślając w jednej chwili sześć wspólnych, szczęśliwych lat.
Jak mogłam być tak naiwna? Jak to możliwe, że już mnie nie chce? Że nie chce naszego dziecka?!
Wcisnęłam mocniej gaz. Chciałam wyładować cały gniew pulsujący w skroniach. Pędziłam bez opamiętania, ledwo co widząc zza kurtyny łez. Byle przed siebie. Byle jak najdalej od swoich myśli.
I nagle samochód podskoczył. Nie zauważyłam cholernej gałęzi na drodze. Silny wstrząs szarpnął moim ciałem. Poczułam, że zaczynam się obracać. Wszystko wokół groźnie zawirowało i w tym momencie bardzo przestraszyłam się śmierci. Już nie było mi tak wszystko jedno. Odruchowo schowałam głowę w ramionach i z całej siły wcisnęłam hamulec. Chyba się modliłam. Trwało to całą wieczność, ale w końcu świat się zatrzymał. Gdy silnik ucichł, słyszałam tylko głośne bicie serca - waliło jak szalone. Czym prędzej otworzyłam drzwi i wybiegłam z tej śmiertelnej pułapki. Chwilę potem poczułam silne mdłości, znów wszystko zawirowało i... znikło.
- Proszę pani! Halo! Słyszy mnie pani? - gdzieś z oddali dobiegał kobiecy głos.
Otworzyłam ciężkie powieki i ujrzałam nad sobą pochyloną sylwetkę dziewczyny o rudych, kręconych włosach. Leżałam na poboczu jakiejś mało uczęszczanej drogi. Było już prawie ciemno. Głowa pękała mi z bólu i wciąż czułam silne zawroty. Jakby tego było mało, ubranie i włosy miałam oblepione wilgotną mgiełką dżdżu.
- Co się stało? - rzuciłam pytanie w przestrzeń.
- Prawdopodobnie wpadła pani w poślizg. Samochód stoi w poprzek drogi i widać ślady hamowania. - Młoda kobieta pochyliła się nade mną, wyraźnie zatroskana. - Jak się pani czuje?
- Nie najlepiej. Chyba zemdlałam ze strachu. – Próbowałam usiąść.
- Pomogę pani. - Podała mi rękę i za chwilę stałam już na własnych, rozdygotanych nogach. Wciąż na wpół przytomna chwyciłam za drzwi samochodu.
- Wsiadanie za kółko w tym momencie, to nienajlepszy pomysł – powiedziała ruda - nie wiadomo czy nie ma pani jakiś ukrytych urazów, a już na pewno jest pani w szoku, to mogę stwierdzić na pierwszy rzut oka.
- Ale ja nie mogę tu zostać. Zaraz będzie całkiem ciemno, a ja nie mam nawet komórki żeby zadzwonić. Zresztą... nie mam do kogo zadzwonić – przypomniały mi się wydarzenia sprzed godziny i powróciło poczucie beznadziei.
- Hm – zastanawiała się chwilę - ja też nie mam telefonu, ale wiem co zrobimy - wysunęła wskazujący palec - widzi pani tę leśną ścieżkę? Prowadzi do gospodarstwa mojej cioci. To jakieś dwieście metrów stąd, więc na pewno pani trafi. Proszę tam podjechać, tylko powoli. Stamtąd można zadzwonić, coś zjeść i przenocować w razie potrzeby. Nie mogę iść z panią, bo mam pilną sprawę do załatwienia. Przyjdę później. Poradzi sobie pani?
- Tak, dziękuję ci, mam na imię Marysia – podałam jej roztrzęsioną dłoń.
- Weronika – uśmiechnęła się przyjaźnie. Odpowiedziałam uśmiechem, choć tylko grzecznościowym - jedynym, na jaki obecnie było mnie stać.
Rzeczywiście, przy wąskiej dróżce stał wbity w ziemię, krzywy drogowskaz z napisem "Dworek u Teresy. Agroturystyka. Noclegi". Wsiadłam do samochodu i modliłam się, żeby odpalił. Moje prośby zostały wysłuchane. Oszołomiona zdarzeniami tego dnia, niepewnie zaczęłam wtapiać się w gęstwinę ciemnego lasu. Nie podobało mi się to za bardzo, lecz w tym nieszczęsnym momencie nie widziałam lepszego rozwiązania. Na szczęście już po chwili drzewa się przerzedziły i moim oczom ukazała się polana. Na jej skraju stał biały dom, ogrodzony pięknym kamienno-drewnianym płotem. Kawałek dalej trzy kare konie cwałowały na dość dużym wybiegu, a na środku posesji dostojnie królował okolony trzcinami staw. Za domem znajdowały się pomieszczenia gospodarskie, stajnia i prawdopodobnie obora. W każdym razie, zapachy wskazywały na obecność pokaźnego inwentarza. „Sielskie miejsce” - pomyślałam.
Zaparkowałam tuż przed bramą i niepewnie wcisnęłam dzwonek, który zaśpiewał słowiczym trelem. Już po chwili w drzwiach domu stanęła gospodyni - uśmiechnięta od ucha do ucha, tęga pani, która całym swoim jestestwem zdawała się zapraszać przybyłego gościa do środka. Wciąż lekko skołowana weszłam i opowiedziałam po krótce, co się stało. Właściciele okazali się bardzo serdecznymi ludźmi. Chcieli wzywać pogotowie, ale kategorycznie im tego zabroniłam. Potrzebowałam tylko odpoczynku i spokoju. I choć wcale nie czułam głodu, postanowiłam zapłacić za nocleg z kolacją i pozostać w tym przyjaznym miejscu do rana.
Pokój na poddaszu był urządzony w wiejskim stylu i niesamowicie przytulny. Po szybkim prysznicu mogłam się wreszcie położyć w dużym drewnianym łożu. Zawroty głowy jeszcze co jakiś czas wracały, ale nie były już tak intensywne. Za to do złego samopoczucia dołączyły silniejsze niż dotychczas dreszcze. Chyba miałam lekką gorączkę, a może po prostu uchodził ze mnie stres. Przyjęłam więc bezpieczną pozycję boczną i przykryłam się mięciutkim kocem w kratę. Moje ciało powoli przejmowało kojące ciepło. Przez chwilę poczułam się jak w rodzinnym domu, za dawnych lat, kiedy jeszcze żyli rodzice. Odgłosy przygotowywanej na parterze kolacji, przywodziły mi na myśl mamę krzątającą się po kuchni. Zamknęłam oczy i starałam się całkowicie wyłączyć świadomość, choć na chwilę. Myśli jednak tłukły się bezlitośnie po mojej głowie i niczym natrętne owady nie pozwalały zasnąć. Istniałam zawieszona gdzieś w tej przestrzeni świadomości, gdzie sen przeplata się z jawą. Pukanie do drzwi nagle wyrwało mnie z letargu.
- Proszę! - usiadłam i przetarłam spuchnięte oczy. Drzwi uchyliły się i najpierw wyłoniła się pokaźna taca z jedzeniem, a dopiero po chwili przysadzista pani domu.
- Przyniosłam kolację i gorące kakao. Smacznego złociutka – uśmiechnęła się.
- Proszę postawić na stole - poprosiłam.
W momencie, gdy kobiecina z wyraźnym bólem pleców stawiała tacę, starając się nie wylać gorącego kakao, do pokoju wślizgnęła się rudowłosa postać. Chowając się za drzwiami, przyłożyła palec do ust i spojrzała na mnie figlarnie. W drugiej dłoni trzymała niebieski kubek z krasnalem, taki sam jak mój. Zrozumiałam, że chce pozostawić swoją obecność w tajemnicy. Pomogłam więc gospodyni uporać się z tacą i jeszcze raz dziękując, zamknęłam za nią drzwi.
- Zawsze lubiłam się ukrywać – powiedziała ściszonym głosem dziewczyna, rozradowana z udanej kryjówki, po czym jej twarz nagle spoważniała. - Przyszłam zapytać czy u ciebie wszystko w porządku. Nie wyglądałaś najlepiej, gdy cię zostawiłam, tam na drodze. I miałam z tego powodu wyrzuty sumienia.
Już całkiem zapomniałam o naszym wcześniejszym spotkaniu, chyba rzeczywiście byłam wtedy w lekkim szoku. Ta dziewczyna... Weronika. Zdawało mi się, że to był sen.
- Weronika, dobrze pamiętam? - Ruda przytaknęła.
- Usiądziesz? - Przesunęłam się na łóżku, żeby zrobić dla niej miejsce.
- Bardzo chętnie. – Od razu usiadła obok mnie, jakby spodziewała się tego zaproszenia. Siedziałyśmy chwilę w ciszy, delektując się pysznym, czekoladowym napojem z mleka prosto od krowy. Obserwowałam jej ładne rysy twarzy, gdy zanurzała usta w kubku. Była piękna - blada, miała długie rzęsy i kilka piegów na nosie. Szmaragdowa bluzeczka cudnie kontrastowała z pomarańczem jej bujnych loków. Zauważyłam też coś, co mnie w pierwszym momencie zszokowało – brak dwóch palców u lewej dłoni. Udałam jednak taktownie, że tego nie widzę. Na oko była moją rówieśniczką, najwyżej kilka lat młodsza. Ale miała w sobie jakąś dziecięca świeżość i entuzjazm.
- Mieszkasz tu? - spytałam.
- Można tak powiedzieć. Mieszkam i pracuję w mieście, w ośrodku rehabilitacyjnym. A tutaj prowadzę dodatkowe zajęcia hipoterapii. Konie cioci Tereski świetnie się sprawdzają i dają dzieciakom dużo radości. Dojeżdżam codziennie kilka kilometrów, ale czasem, gdy jestem bardzo zmęczona, zostaję na noc. Zresztą, ciocia niechętnie mnie wypuszcza i, gdybym się zgodziła, oddałaby mi jeden pokój już na stałe – zaśmiała się – to bardzo dobra kobieta.
- Tak. Od pierwszych chwil człowiek czuję się tu jak u siebie – upiłam duży łyk i zwróciłam się do dziewczyny - Chcę ci raz jeszcze podziękować za pomoc. Nie wiem co bym zrobiła, gdybyś się mną nie zainteresowała wtedy na drodze.
- Nie ma sprawy. Zawsze pochylam się nad leżącymi na drodze, omdlałymi kobietami. To kwestia dobrego wychowania – uśmiechnęłyśmy się do siebie, a po chwili milczenia Weronika spytała:
- Dokąd właściwie się tak spieszyłaś?
- Do... nikąd – odpowiedziałam, znów pogrążona w swoich czarnych myślach.
- Jak to?
Westchnęłam głęboko. Oparłam się o wezgłowie łóżka, podciągając kolana i naciągając koc pod brodę. Chciałam jej powiedzieć, co się stało, ale nie byłam pewna, czy to dobry pomysł.
- Jeśli lubisz łzawe historie, to dobrze trafiłaś. Jeśli nie, to zrób sobie lepiej popcorn i obejrzyj jakiś film, bo moja jest cholernie tragiczna.
Weronika spojrzała na mnie z zaciekawieniem i troską ale nie odzywała się. Czekała, aż sama podejmę temat.
- Facet mnie zostawił, bo nie chciał naszego dziecka. Powiedział, że nie jest gotowy na takie rewolucje.
- Jesteś w ciąży?
- Tak. Ale już niedługo. Usunę ją – ostatnie słowa były przytłumione, jakby broniły się przed wypowiedzeniem.
Twarz mojej towarzyszki odzwierciedlała smutek i przerażenie.
- Ale przecież to nie koniec świata – powiedziała po chwili - Marysiu nie jesteś pierwszą kobietą, która spotkała się z takim odrzuceniem. Wiem, że postawa twojego faceta...
- Byłego faceta!
- Byłego faceta... jest dla ciebie bolesna, ale dasz radę sama wychować dziecko. – Patrzyła na mnie, ale unikałam jej wzroku. - Ja też nie znałam swojego ojca, była tylko mama. Nie powiem, czasem było nam ciężko, ale miałyśmy siebie.
- On nas nie chce! Rozumiesz to? Myślisz, że nagle się otrząśnie i wróci? - wykrzyczałam jej w oczy, jakby była czemuś winna. Schowałam twarz w dłoniach, ledwo powstrzymując się od płaczu.
Weronika zrobiła minę skarconego psa, a chwilę później powiedziała:
- Na pewno pomoże ci rodzina.
Pokręciłam przecząco głową.
- Jedyna rodzina, jaką mam, to wujostwo mieszkające w Belgii. Nie utrzymujemy kontaktu, nie licząc świątecznych kartek z życzeniami.
- A twoi rodzice? - spytała z nadzieją.
Moi rodzice.
Gdyby tata dowiedział się, jak zostałam potraktowana, powyrywałby sukinsynowi nogi z dupy. A mamie pękłoby serce. Może i dobrze, że tego nie widzą.
- Zginęli w wypadku samochodowym, pięć dni po mojej maturze - odpowiedziałam, beznamiętnie gapiąc się w kubek. - Do dziś się z tym nie pogodziłam. Nigdy się nie pogodzę. Niedługo potem dostałam się na dziennikarstwo i tam poznałam Konrada. Studiował rok wyżej. Był taki inteligentny, opiekuńczy, po części zastępował mi rodziców. Był dla mnie jedyną bliską osobą, całym moim światem - gardło zacisnęło mi się w żalu połączonym z nienawiścią. Weronika położyła dłoń na moim kolanie, jakby chciała powiedzieć, że nie jestem sama.
- Jak długo byliście razem? - spytała niepewnie.
- Mieszkaliśmy razem prawie sześć lat, w domu, który odziedziczyłam po rodzicach. Zawsze omijał temat małżeństwa i dzieci. Jego kariera była na pierwszym miejscu. Wyjazdy, reportaże, zawsze musiał być w centrum wydarzeń. Jesienią planował podróż do Afryki, gdzie chciał robić duży film dokumentalny. Od początku byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, co było ostatnio powodem częstych sprzeczek między nami. A wiadomość o dziecku była dla niego jak grom z jasnego nieba. Musiałby zrezygnować ze swoich planów, a przynajmniej przesunąć je w czasie. Więc spakował się i wyszedł. Tak po prostu.
- A może on potrzebuje czasu, żeby się odnaleźć w nowej sytuacji? - rudowłosa starała się rozpaczliwie znaleźć dla mnie jakąś deskę ratunku, ale chyba sama nie wierzyła w to, co mówi.
- Kochana, nawet gdyby teraz przyszedł do mnie na kolanach, nie umiałabym mu wybaczyć tego, jak mnie potraktował. Skoro raz zostawił mnie w tak trudnej sytuacji, to skąd mogę mieć pewność, że nie zrobi tego znowu?
- No tak. Cholerny drań. Więc już nie ma szans, żebyś zmieniła zdanie? - spytała prawie szeptem.
- Nie urodzę tego dziecka. Postanowiłam tak w chwili, gdy on zatrzasnął za sobą drzwi. Wiem, że to zabrzmi strasznie, ale nie potrafię kochać tej jego cząstki, którą mi po sobie pozostawił. Już chyba w ogóle nie potrafię kochać.
- Tak, rzeczywiście, to straszne, co mówisz... A raczej strasznie smutne.
Milczałyśmy dłuższą chwilę.
- Uważasz, że jestem potworem? - spytałam.
- Nie chcę cię oceniać. Nigdy nie byłam w podobnej sytuacji i nie musiałam podejmować podobnej decyzji – zamyśliła się, a po chwili powiedziała, patrząc mi prosto w oczy - ja nie mogę mieć dzieci.
Po raz pierwszy tego dnia, zapomniałam o sobie i swoim problemie. Zrobiło mi się jakoś dziwnie i nie wiedziałam, co powiedzieć. Rudowłosa widziała moje zmieszanie i chyba postanowiła wyręczyć mnie w szukaniu odpowiednich słów.
- To przez chorobę genetyczną, z którą się urodziłam. Na pewno zauważyłaś, że mam tylko trzy palce, to również jej sprawka.
Pokazała mi dłoń, dzięki czemu nie musiałam już na nią zerkać ukradkiem. Zabrakło mi w tym momencie słów.
- Nie rób takiej miny! – zaśmiała się, momentalnie odrzucając złe emocje - Mimo tych defektów żyję i mam się dobrze. Skończyłam wymarzoną psychologię, mam fajną pracę, kochającego męża, który jest obrzydliwie przystojny – puściła zalotnie oko i zachichotała - robię to, co lubię i biorę od życia, co mogę. Brakuje mi tylko jednego. Uwierz mi, dałabym wiele, żeby poczuć w sobie nowe życie, dwa bijące serca w jednym ciele. To musi być cudowne uczucie, kiedy się porusza, rośnie, zasypia i budzi razem z tobą. A ty tak łatwo się tego cudu wyrzekasz. Daj sobie trochę czasu, przemyśl to jeszcze.
Jej entuzjazm i optymizm były zaraźliwe, a słowa wydawały się logiczne. Czułam się przy niej tak, jakbym po długim deszczowym dniu, nagle zaczęła dostrzegać nieśmiałe promienie słońca. Jednak ból w moim sercu nie był łatwy do przezwyciężenia i przegrywał z logiką. Słowa otuchy pomagały na krótko.
- Przykro mi. Czuję się teraz bardzo niezręcznie – powiedziałam - ale moje negatywne uczucia są tak silne, że nie jestem w stanie zmienić zdania. Nawet nie chcę o tym myśleć.
Znów nastała długa cisza. Słyszałam jak ciężkie krople deszczu rozbijają się o dach. Weronika oparła się o drewniany zagłówek i zabrała mi kawałek koca, przykrywając swoje długie, zgrabne nogi. Siedziałyśmy obie w tej samej pozycji, wsłuchane w deszcz i patrzyłyśmy na mały obrazek, przedstawiający anioła, przeprowadzającego dwoje dzieci przez wąską kładkę.
- Myślisz, że każdy człowiek ma swojego anioła? - spytałam. - Mój chyba zrezygnował z posady. Nie dał rady. I wcale się mu nie dziwię.
Moja towarzyszka milczała. Wciąż patrzyła na obraz i uśmiechała się, odsłaniając śliczne, białe zęby.
- Twojemu aniołowi musi być teraz bardzo przykro. One się tak łatwo nie poddają – powiedziała i spojrzała na mnie tymi mądrymi, zielonymi oczami.
Czułam, że coś we mnie pęka. Położyłam głowę na jej ramieniu i zaczęłam ryczeć.
- Już dobrze Marysiu, będzie dobrze – szeptała Weronika, przytulając mnie do swoich pachnących sianem włosów.
- Co ja teraz zrobię? - w kółko powtarzałam to pytanie. A ona trzymała mnie za ręce i za każdym razem cicho odpowiadała, że dam radę.
Siedziała ze mną do późna. Aż w końcu, nie wiem kiedy, zasnęłam twardym snem. Gdy się obudziłam o świcie, Weroniki nie było, a na stoliku stała taca pełna zimnego jedzenia i tylko jeden pusty kubek z krasnalem.
- Siostro, czy są już wyniki? - spytałam z nadzieją.
- Musi się pani uzbroić w cierpliwość – odpowiedziała pielęgniarka w przedemerytalnym wieku – pewnych rzeczy nie da się wyprzedzić.
- Niestety. I pewnych rzeczy nie da się już odkręcić – powiedziałam na głos, ale jakby do siebie.
- Taka jest pani decyzja... – spojrzała na mnie łagodnie niczym troskliwa mama i wyszła z sali. Cicho zamykane drzwi wróżyły kolejne minuty, a może nawet godziny spędzone samotnie w szpitalnym łóżku. Te strasznie męczące chwile, sam na sam ze swoimi myślami i wzrokiem wlepionym w surową biel sufitu.
Leżałam tak już drugą dobę. Sala była bardzo nowoczesna, świeża i wyposażona w wygodne łóżko. Przez okno wpadał pachnący ściętą trawą wiatr i ciepłe promienie czerwcowego słońca. Jednak nawet one nie miały w sobie tylu pozytywnych wibracji, żeby mnie pocieszyć. Nie przynosiły ze sobą ukojenia nawet na chwilę. Wszystko wokół wydawało się szare, brudne i przerażające. Mój ustabilizowany, poukładany świat, był w gruzach. Marzyłam tylko o jednym – żeby już było po wszystkim.
Myślałam o zawartości mojego brzucha. Zlepek komórek. Tak go definiowałam, próbując oszukać sumienie.
Przewróciłam się na drugi bok. Otworzyłam książkę, ale dałam sobie spokój, gdy zorientowałam się, że piąty raz czytam to samo zdanie. Wciąż brzmiało ono, jakby było napisane w obcym języku. Znużona, stopniowo odpływałam w sen. Chciałam wyłączyć świadomość i w ten sposób uniknąć obłędu.
- Pani Mario, proszę się obudzić. Mam już pani wyniki – głos lekarza zadźwięczał mi w uszach. Z walącym sercem, usiadłam na szpitalnym łóżku, czekając na opinię, jak na wyrok. W pewnym sensie to był wyrok. Ale nie moje życie leżało na szali.
- Testy wyszły pozytywnie, pani stan jest dobry i możemy w dniu dzisiejszym przeprowadzić zabieg. Wczoraj podpisała już pani niezbędne dokumenty, ale najpierw jestem zobowiązany przedstawić wszystkie fakty dotyczące ciąży. Otóż, podczas rutynowego badania USG wykryliśmy u płodu rzadką wadę genetyczną, prawdopodobnie zespół Polanda. Na tą chwilę nie mogę zbyt wiele powiedzieć. To, co jest możliwe do zaobserwowania w tak wczesnej fazie rozwoju, to brak kilku palców lewej dłoni i pewne dysproporcje ciała, ale choroba ta może obejmować więcej poważnych wad rozwojowych. W związku z tym, aborcja w pani przypadku jest jak najbardziej uzasadniona. Czy pani wszystko zrozumiała? Pani Mario?
- Tak, panie doktorze, zrozumiałam – tępo gapiłam się na lekarza, nie wiedząc czy to sen, czy jawa.
- A więc wyznaczyłem godzinę zabiegu na 12.00, proszę nadal nic nie jeść i nie pić, siostra założy pani wenflon i przygotuje specjalna koszulę.
Lekarz wyszedł i zostałam tylko ze starszą pielęgniarką. Siedziałam kilka sekund bez ruchu, w totalnym zawieszeniu. I nagle zerwałam się na równe nogi. Zaczęłam się ubierać i pakować swoje rzeczy do torby.
- Pani Mario, co pani robi? Za pół godziny ma pani zabieg, muszę podłączyć wenflon...
Spojrzałam na nią wymownie.
- Nie będzie żadnego zabiegu!
Siostra uśmiechnęła się pod nosem i nie patrząc na mnie, z przekorą wycedziła:
- A mówiła pani, że pewnych rzeczy nie da się już odkręcić.
- Nie. Ale niektórym można zapobiec.
Dwa lata później stałam z maluchem na rękach i cisnęłam słowiczy dzwonek przy kamienno-drewnianym płocie.
- Oo! Witamy piękne panie i życzymy udanego urlopu w naszych skromnych progach.
Gospodarze pospieszyli z pomocą, aby wnieść bagaże do przedsionka.
- Ciocia Tereska przygotowała ci piękny pokoik, młoda damo. Może jak ci się tu spodoba, będziesz przyjeżdżać w każde wakacje – pani domu zwróciła się do małej z nieukrywanym zachwytem.
Po krótkim przywitaniu i wymianie serdeczności, niepewnie postanowiłam zadać jedno, bardzo ważne dla mnie pytanie.
- Czy Weronika będzie dziś na kolacji?
Gospodyni wybałuszyła oczy i zadziwiona odpowiedziała:
- Jaka Weronika? Chyba pomyliła pani pensjonaty, złociutka – wyszczerzyła się, po czym zataszczyła dużą podróżną torbę do środka.
Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam przed dom. Nabrałam w płuca świeżego powietrza, po czym szepnęłam do córki, zatapiając usta w jej złocistorudych loczkach:
- Chodź Weronisiu. Mamusia pokaże ci koniki.