07-11-2012, 22:56
Jest godzina druga w nocy. Nie śpię, muszę spisać te słowa, moją historię, by ci, którzy będą przeszukiwać zgliszcza mego domu mogli odnaleźć świadectwo tego, co wydarzyło się w górach, pośród zapomnianych przez Boga i ludzi górskich grani, i co doprowadziło mnie do szaleństwa oraz rzuciło światło na fakt, że niedługo spłonę wraz z moim całym dobytkiem w oczyszczającym słodkim uścisku płomieni.
Wszystko zaczęło się pewnej wrześniowej niedzieli. Wybrałem się wraz z mymi przyjaciółmi w góry, by spędzić miło czas i nacieszyć oczy pięknem jesieni. Jako osobie pracującej, w większości, przed komputerem i w zamknięciu przez większą część tygodnia, taka forma odpoczynku była niezwykle wskazana.
Wyruszyliśmy rano, około godziny ósmej, obierając tym razem wyjątkowo rzadko uczęszczany szlak. Trasa wycieczki miała być dość wymagająca, mieliśmy zrobić potężną pętlę wzdłuż szlaku, by następnie odbić w jedną z dróżek i tak wrócić do pozostawionego na parkingu samochodu.
Nasza piątka wyruszyła pełna zapału i optymizmu. Byłem tam ja, Łukasz i Marta, para świeżo po ślubie, Mateusz, nieustanny optymista i Przemek, wieczny hulaka.
Pogoda była wprost wspaniała: bezchmurne niebo pozwalało promieniom słońca rozświetlać las nadając blasku przepięknym jesiennym kolorom liści, dzięki czemu drzewa lśniły złotem i czerwienią klonów i buków. Sporadycznie trafiała się samotna plama zieleni będąca świerkiem lub jodłą.
Po kilku godzinach marszu, przerywanych w międzyczasie dwoma postojami, odbiliśmy w bok, w wyznaczonym przez Łukasza miejscu, które miało być mało uczęszczaną dróżką, mającą nas zaprowadzić z powrotem do samochodu.
Wtedy właśnie po raz pierwszy poczułem, że coś jest nie tak. Las, dotychczas tak piękny i zgoła przyjazny, stał się wrogi. Drzewa stawały się coraz bardziej bezlistne i powykręcane, a ich nagie gałęzie przypominały szpony gotowe, by złapać ofiarę. Robiło się też coraz chłodniej, mimo iż do wieczora był jeszcze spory kawałek czasu.
I to uczucie nieustanne poczucia bycia obserwowanym. Jak gdyby, od momentu wkroczenia na tą wąską ścieżynkę towarzyszył nam ktoś niewidzialny śledzący każdy nasz ruch.
Niepokój wkradł się też do serc moich przyjaciół. Coraz częściej rozglądali się wokół siebie, nie po to, by podziwiać piękno przyrody, ale ze strachem.
Napięcie sięgnęło zenitu, kiedy zorientowaliśmy się, że mijamy jedno i to samo miejsce po raz trzeci.
Wtedy to Przemek, zaczął robić wyrzuty Łukaszowi, że przez jego niedbalstwo zabłądziliśmy. Łukasz oczywiście nie pozostał dłużny wskazując, że gdyby Przemek bardziej się skupił bardziej na prawdziwym życiu, niż na nieustannym leczeniu wiecznego kaca, to sam mógłby to sprawdzić.
Marta próbowała ich uspokoić, ale kiedy wymiana zdań przerodziła się w bójkę, została odepchnięta na bok, skąd mogła tylko bezradnie przyglądać się szarpaninie.
Mateusz w milczeniu obserwował co się dzieje. Nigdy nie umiał sobie poradzić z takimi sytuacjami, zareagowałem więc ja.
Próbowałem rozdzielić walczących, ale wpadli w jakiś amok, co najgorsze miałem wrażenie, że owa obecność nas obserwująca jest coraz bliżej. Zdawało się, że cały las zastygł w ciszy głodnego wyczekiwania, a jedynymi odgłosami była zażarta bójka moich przyjaciół.
Podbiegłem próbując ich tym razem brutalnie odepchnąć w dwie przeciwne strony, jednak to oni mnie odepchnęli i to nadzwyczaj mocno. Poślizgnąłem się na liściach i wywróciłem uderzając głową w leżący na ziemi kamień, a ostatnie co pamiętam był przerażony krzyk Marty.
Ocknąłem się na pół pokryty opadłymi liśćmi, zziębnięty na kość. Głowa bolała mnie potwornie, jednak nie wyglądało na to, bym doznał krwotoku.
Nie mam pojęcia jak długo leżałem, ale ciepły dzień zastąpiła głucha noc ubarwiając niebo płaszczem gwiazd. Niezwykle jasno też świecił księżyc, ale w jego blasku było coś upiornego. Jego światło było zimne, niczym blask jarzeniówki w kostnicy. I drzewa, Boże przenajświętszy… poruszały się szaleńczo jakby pod wpływem potężnej wichury, a nie było żadnego wiatru!
Cały las zdawał się tańczyć opętańczo według jakiegoś szalonego rytmu.
I wtedy ja również go usłyszałem.
Bębny.
Bębny pośród nocy, pośród majestatycznych, strzelistych świerków i rozłożystych buków. Ten dziki, niemal nieludzi rytm zdawał się odbijać echem w całym lesie napełniając go szaleństwem, rozbudzając niemal zwierzęce instynkty. Sam słuchając go miałem wrażenie, że krew zaczyna we mnie wrzeć, a całe me ciało rwie się do bezmyślnego pląsu.
Opanowawszy narastającą panikę postanowiłem podążać w kierunku, z którego zdawało mi się, dochodził dźwięk.
Nie wiem jak długo szedłem, w końcu ujrzałem światło w oddali. W pierwszym odruchu chciałem się rzucić naprzód w nadziei, że to, tak samo jak ja, zagubiona i przerażona dusza, jednak coś mnie tknęło, by szczególnie teraz zachować najwyższą ostrożność.
Las wokół mnie szalał. Drzewa coraz intensywniej poruszały się napełniając noc przerażającym skrzypieniem.
Myślałem już, że bardziej przerażony być nie mogę. Myliłem się, tak bardzo myliłem…
Gdy dotarłem do źródła światła, oniemiałem.
Pośrodku lasu znajdowała się ogromna polana, która bezpośrednio oświetlana była trupim blaskiem księżyca, zaś ku niemu strzelał w górę ogromny płomień z wielkiego stosu ułożonego pośrodku polany. Wokół niego tańczyły istoty z najgłębszych ludzkich koszmarów!
Na wpół omdlały ze strachu, ukryty między drzewami, obserwowałem bluźnierczą uroczystość dzikich, wykrzywionych bestii, tego kłębowiska szponów, macek, na pół zwierzęcych, na pół ludzkich twarzy.
Kilkoro z nich na ogromnych bębnach wygrywało ten szalony rytm, który poruszał całym lasem.
Zauważyłem, że tuż przed stosem wznosi się niewielki ołtarz. Kilka bestii odłączyło się od tańczących i po chwili ujrzałem jak coś niosą, i układają z nabożną czcią na ołtarzu jako ofiarą.
Zdusiłem w sobie krzyk, gdy z daleka rozpoznałem po kurtce, że był to Łukasz!
Bestie tymczasem dorzucały kolejne ciała, wśród których rozpoznałem dodatkowo Przemka i Mateusza, okrutnie zmasakrowanych.
Gdy ołtarz całkowicie się zapełnił muzyka umilkła, a bestie, wznosząc łby ku niebu, wydały z siebie nieludzki skrzek których zdawał się odbijać echem pośród otaczających nas górskich grani. Swoje nawoływanie powtórzyły jeszcze dwa razy, potem nad polaną zaległa grobowa cisza mącona jedynie trzaskiem szalejących na stosie płomieni.
Coś nadchodziło. Czułem to wyraźnie, tak samo jak świętujący wokół stosu, którzy poruszali się teraz niespokojnie.
Wtedy TO ujrzałem, słodki Boże!
Było ogromne! Wielki, niczym góra, sięgający ponad korony drzew, cień, z gigantycznym, powykręcanym, jelenim porożem. Rozsiewał wokół siebie obrzydliwy zapach krwi, sierści i jednocześnie niezwykle silny zapach lasu.
Bestia wydała z siebie pomruk, od którego zadrżała ziemia i zaczęła się pochylać ku stosowi. Wtedy nie wytrzymałem już z przerażenia i zawracając pobiegłem zdjęty panicznym strachem przez las.
Nagle wpadłem na kogoś przewracając go na ziemię. Ku mojej radości w leżącej postaci rozpoznałem Martę, już chciałem powiedzieć coś do niej, pociągnąć za sobą, lecz wtedy ona, nie! To coś, odwróciło się do mnie!
Zamiast twarzy mojej koleżanki zobaczyłem kredowobiałą maskę upiora szczerzącą do mnie zęby w szalonym uśmiechu. W świetle księżyca widziałem wyraźnie larwy pełzające po jej twarzy. Zaczęła wyciągać swe dłonie ku mnie, cały czas szczerząc się strasznie, lecz odepchnąłem ją z całych sił i pognałem przed siebie pędem przez las. Byle dalej! Byle tylko wyjść z tego siedliska koszmaru!
Nie wiem jakim cudem, ale zatrzymałem się dopiero gdy wybiegłem na podjazd, gdzie zostawiliśmy nasze samochody.
Trzęsącymi się dłońmi udało mi się znaleźć kluczyki w wewnętrznej kieszeni kurtki, i odpalić mojego starego gruchota. Kolejnym cudem był fakt, że dojechałem do domu nie powodując żadnego wypadku, choć gnałem ile fabryka dała.
Gdy tylko w miarę ochłonąłem zawiadomiłem policję, górskie pogotowie ratownicze i kogokolwiek się tylko dało, że zaginęli moi przyjaciele, jednak służby przeczesując las nie natrafiły nawet na ich ślad. Nie było również śladu po ścieżce, w którą odbiliśmy chcąc wrócić.
Każdego wieczora bałem się zasnąć, bo miałem przed oczami tą przerażającą orgię szaleństwa pośród starych drzew i tą rzecz.. to COŚ, czemu te stwory składały ofiary.
Bałem się, że wrócą i po mnie. Moje przypuszczenia sprawdziły się, gdy zauważyłem, że każdego dnia las za moim domem jest jakby bliżej.
Powoli, ale przybliżał się.
Wieczorami ktoś przemykał koło domu, niezauważalny dla rozmieszczonych przeze mnie kamer, ale wyczuwalny przez czujniki ruchu.
Byli tam. Nadchodzili po mnie.
I dziś.. dziś wiem, że nadeszła ta noc, w której przyjdą po mnie, zmasakrują me ciało i złożą na ofiarę. Wiem to, lecz nie zamierzam poddać się łatwo. W chwili gdy to piszę obok mnie stoi sześć pękatych butli z gazem. Wystarczająca ilość, by wysłać w niebyt mnie i tyle tych stworów, ile zdołam.
W chwili gdy wejdą zamierzam odkręcić kurek w jednej z butli, a następnie wzniecić piekło pamiątkową zapalniczką mego ojca.
Notatki te ukrywam bezpiecznie w sejfie. Sprzedawca zapewnił mnie, że nawet eksplozja go nie ruszy. Cóż, przekonamy się…
Szyfr do sejfu zostawiłem w mojej ostatniej woli, którą spisałem będąc jeszcze przytomnym na umyśle, i którą pozostawiłem u mojego prawnika z zastrzeżeniem otwarcia i odczytania dokumentu dopiero po mojej śmierci.
Słyszę ich.
Czuję. Zapach lasu i krwi jest tak silny, że niemal obezwładnia.
Są już tuż, tuż.
Zaraz wyważą frontowe drzwi.
Odkręcam kurek w butli, czas skończyć me notatki.
Ci którzy przeczytacie kiedyś me słowa, o ile te przetrwają: strzeżcie się!
Strzeżcie się niezbadanych ścieżek, bo należą one do tych, którzy upomną się o cenę za wkroczenie w ich domenę!
Wszystko zaczęło się pewnej wrześniowej niedzieli. Wybrałem się wraz z mymi przyjaciółmi w góry, by spędzić miło czas i nacieszyć oczy pięknem jesieni. Jako osobie pracującej, w większości, przed komputerem i w zamknięciu przez większą część tygodnia, taka forma odpoczynku była niezwykle wskazana.
Wyruszyliśmy rano, około godziny ósmej, obierając tym razem wyjątkowo rzadko uczęszczany szlak. Trasa wycieczki miała być dość wymagająca, mieliśmy zrobić potężną pętlę wzdłuż szlaku, by następnie odbić w jedną z dróżek i tak wrócić do pozostawionego na parkingu samochodu.
Nasza piątka wyruszyła pełna zapału i optymizmu. Byłem tam ja, Łukasz i Marta, para świeżo po ślubie, Mateusz, nieustanny optymista i Przemek, wieczny hulaka.
Pogoda była wprost wspaniała: bezchmurne niebo pozwalało promieniom słońca rozświetlać las nadając blasku przepięknym jesiennym kolorom liści, dzięki czemu drzewa lśniły złotem i czerwienią klonów i buków. Sporadycznie trafiała się samotna plama zieleni będąca świerkiem lub jodłą.
Po kilku godzinach marszu, przerywanych w międzyczasie dwoma postojami, odbiliśmy w bok, w wyznaczonym przez Łukasza miejscu, które miało być mało uczęszczaną dróżką, mającą nas zaprowadzić z powrotem do samochodu.
Wtedy właśnie po raz pierwszy poczułem, że coś jest nie tak. Las, dotychczas tak piękny i zgoła przyjazny, stał się wrogi. Drzewa stawały się coraz bardziej bezlistne i powykręcane, a ich nagie gałęzie przypominały szpony gotowe, by złapać ofiarę. Robiło się też coraz chłodniej, mimo iż do wieczora był jeszcze spory kawałek czasu.
I to uczucie nieustanne poczucia bycia obserwowanym. Jak gdyby, od momentu wkroczenia na tą wąską ścieżynkę towarzyszył nam ktoś niewidzialny śledzący każdy nasz ruch.
Niepokój wkradł się też do serc moich przyjaciół. Coraz częściej rozglądali się wokół siebie, nie po to, by podziwiać piękno przyrody, ale ze strachem.
Napięcie sięgnęło zenitu, kiedy zorientowaliśmy się, że mijamy jedno i to samo miejsce po raz trzeci.
Wtedy to Przemek, zaczął robić wyrzuty Łukaszowi, że przez jego niedbalstwo zabłądziliśmy. Łukasz oczywiście nie pozostał dłużny wskazując, że gdyby Przemek bardziej się skupił bardziej na prawdziwym życiu, niż na nieustannym leczeniu wiecznego kaca, to sam mógłby to sprawdzić.
Marta próbowała ich uspokoić, ale kiedy wymiana zdań przerodziła się w bójkę, została odepchnięta na bok, skąd mogła tylko bezradnie przyglądać się szarpaninie.
Mateusz w milczeniu obserwował co się dzieje. Nigdy nie umiał sobie poradzić z takimi sytuacjami, zareagowałem więc ja.
Próbowałem rozdzielić walczących, ale wpadli w jakiś amok, co najgorsze miałem wrażenie, że owa obecność nas obserwująca jest coraz bliżej. Zdawało się, że cały las zastygł w ciszy głodnego wyczekiwania, a jedynymi odgłosami była zażarta bójka moich przyjaciół.
Podbiegłem próbując ich tym razem brutalnie odepchnąć w dwie przeciwne strony, jednak to oni mnie odepchnęli i to nadzwyczaj mocno. Poślizgnąłem się na liściach i wywróciłem uderzając głową w leżący na ziemi kamień, a ostatnie co pamiętam był przerażony krzyk Marty.
Ocknąłem się na pół pokryty opadłymi liśćmi, zziębnięty na kość. Głowa bolała mnie potwornie, jednak nie wyglądało na to, bym doznał krwotoku.
Nie mam pojęcia jak długo leżałem, ale ciepły dzień zastąpiła głucha noc ubarwiając niebo płaszczem gwiazd. Niezwykle jasno też świecił księżyc, ale w jego blasku było coś upiornego. Jego światło było zimne, niczym blask jarzeniówki w kostnicy. I drzewa, Boże przenajświętszy… poruszały się szaleńczo jakby pod wpływem potężnej wichury, a nie było żadnego wiatru!
Cały las zdawał się tańczyć opętańczo według jakiegoś szalonego rytmu.
I wtedy ja również go usłyszałem.
Bębny.
Bębny pośród nocy, pośród majestatycznych, strzelistych świerków i rozłożystych buków. Ten dziki, niemal nieludzi rytm zdawał się odbijać echem w całym lesie napełniając go szaleństwem, rozbudzając niemal zwierzęce instynkty. Sam słuchając go miałem wrażenie, że krew zaczyna we mnie wrzeć, a całe me ciało rwie się do bezmyślnego pląsu.
Opanowawszy narastającą panikę postanowiłem podążać w kierunku, z którego zdawało mi się, dochodził dźwięk.
Nie wiem jak długo szedłem, w końcu ujrzałem światło w oddali. W pierwszym odruchu chciałem się rzucić naprzód w nadziei, że to, tak samo jak ja, zagubiona i przerażona dusza, jednak coś mnie tknęło, by szczególnie teraz zachować najwyższą ostrożność.
Las wokół mnie szalał. Drzewa coraz intensywniej poruszały się napełniając noc przerażającym skrzypieniem.
Myślałem już, że bardziej przerażony być nie mogę. Myliłem się, tak bardzo myliłem…
Gdy dotarłem do źródła światła, oniemiałem.
Pośrodku lasu znajdowała się ogromna polana, która bezpośrednio oświetlana była trupim blaskiem księżyca, zaś ku niemu strzelał w górę ogromny płomień z wielkiego stosu ułożonego pośrodku polany. Wokół niego tańczyły istoty z najgłębszych ludzkich koszmarów!
Na wpół omdlały ze strachu, ukryty między drzewami, obserwowałem bluźnierczą uroczystość dzikich, wykrzywionych bestii, tego kłębowiska szponów, macek, na pół zwierzęcych, na pół ludzkich twarzy.
Kilkoro z nich na ogromnych bębnach wygrywało ten szalony rytm, który poruszał całym lasem.
Zauważyłem, że tuż przed stosem wznosi się niewielki ołtarz. Kilka bestii odłączyło się od tańczących i po chwili ujrzałem jak coś niosą, i układają z nabożną czcią na ołtarzu jako ofiarą.
Zdusiłem w sobie krzyk, gdy z daleka rozpoznałem po kurtce, że był to Łukasz!
Bestie tymczasem dorzucały kolejne ciała, wśród których rozpoznałem dodatkowo Przemka i Mateusza, okrutnie zmasakrowanych.
Gdy ołtarz całkowicie się zapełnił muzyka umilkła, a bestie, wznosząc łby ku niebu, wydały z siebie nieludzki skrzek których zdawał się odbijać echem pośród otaczających nas górskich grani. Swoje nawoływanie powtórzyły jeszcze dwa razy, potem nad polaną zaległa grobowa cisza mącona jedynie trzaskiem szalejących na stosie płomieni.
Coś nadchodziło. Czułem to wyraźnie, tak samo jak świętujący wokół stosu, którzy poruszali się teraz niespokojnie.
Wtedy TO ujrzałem, słodki Boże!
Było ogromne! Wielki, niczym góra, sięgający ponad korony drzew, cień, z gigantycznym, powykręcanym, jelenim porożem. Rozsiewał wokół siebie obrzydliwy zapach krwi, sierści i jednocześnie niezwykle silny zapach lasu.
Bestia wydała z siebie pomruk, od którego zadrżała ziemia i zaczęła się pochylać ku stosowi. Wtedy nie wytrzymałem już z przerażenia i zawracając pobiegłem zdjęty panicznym strachem przez las.
Nagle wpadłem na kogoś przewracając go na ziemię. Ku mojej radości w leżącej postaci rozpoznałem Martę, już chciałem powiedzieć coś do niej, pociągnąć za sobą, lecz wtedy ona, nie! To coś, odwróciło się do mnie!
Zamiast twarzy mojej koleżanki zobaczyłem kredowobiałą maskę upiora szczerzącą do mnie zęby w szalonym uśmiechu. W świetle księżyca widziałem wyraźnie larwy pełzające po jej twarzy. Zaczęła wyciągać swe dłonie ku mnie, cały czas szczerząc się strasznie, lecz odepchnąłem ją z całych sił i pognałem przed siebie pędem przez las. Byle dalej! Byle tylko wyjść z tego siedliska koszmaru!
Nie wiem jakim cudem, ale zatrzymałem się dopiero gdy wybiegłem na podjazd, gdzie zostawiliśmy nasze samochody.
Trzęsącymi się dłońmi udało mi się znaleźć kluczyki w wewnętrznej kieszeni kurtki, i odpalić mojego starego gruchota. Kolejnym cudem był fakt, że dojechałem do domu nie powodując żadnego wypadku, choć gnałem ile fabryka dała.
Gdy tylko w miarę ochłonąłem zawiadomiłem policję, górskie pogotowie ratownicze i kogokolwiek się tylko dało, że zaginęli moi przyjaciele, jednak służby przeczesując las nie natrafiły nawet na ich ślad. Nie było również śladu po ścieżce, w którą odbiliśmy chcąc wrócić.
Każdego wieczora bałem się zasnąć, bo miałem przed oczami tą przerażającą orgię szaleństwa pośród starych drzew i tą rzecz.. to COŚ, czemu te stwory składały ofiary.
Bałem się, że wrócą i po mnie. Moje przypuszczenia sprawdziły się, gdy zauważyłem, że każdego dnia las za moim domem jest jakby bliżej.
Powoli, ale przybliżał się.
Wieczorami ktoś przemykał koło domu, niezauważalny dla rozmieszczonych przeze mnie kamer, ale wyczuwalny przez czujniki ruchu.
Byli tam. Nadchodzili po mnie.
I dziś.. dziś wiem, że nadeszła ta noc, w której przyjdą po mnie, zmasakrują me ciało i złożą na ofiarę. Wiem to, lecz nie zamierzam poddać się łatwo. W chwili gdy to piszę obok mnie stoi sześć pękatych butli z gazem. Wystarczająca ilość, by wysłać w niebyt mnie i tyle tych stworów, ile zdołam.
W chwili gdy wejdą zamierzam odkręcić kurek w jednej z butli, a następnie wzniecić piekło pamiątkową zapalniczką mego ojca.
Notatki te ukrywam bezpiecznie w sejfie. Sprzedawca zapewnił mnie, że nawet eksplozja go nie ruszy. Cóż, przekonamy się…
Szyfr do sejfu zostawiłem w mojej ostatniej woli, którą spisałem będąc jeszcze przytomnym na umyśle, i którą pozostawiłem u mojego prawnika z zastrzeżeniem otwarcia i odczytania dokumentu dopiero po mojej śmierci.
Słyszę ich.
Czuję. Zapach lasu i krwi jest tak silny, że niemal obezwładnia.
Są już tuż, tuż.
Zaraz wyważą frontowe drzwi.
Odkręcam kurek w butli, czas skończyć me notatki.
Ci którzy przeczytacie kiedyś me słowa, o ile te przetrwają: strzeżcie się!
Strzeżcie się niezbadanych ścieżek, bo należą one do tych, którzy upomną się o cenę za wkroczenie w ich domenę!
Jgbart, proud to be a member of Forum Literackie Inkaustus since Nov 2009.
http://www.youtube.com/watch?v=4LY-n9nx5...re=related
Necronomicon " Possesed Again" \m/
Necrophobic "Hrimthursum" \m/
EVERYONE AGAINST EVERYONE - CHAOS!
http://www.youtube.com/watch?v=4LY-n9nx5...re=related
Necronomicon " Possesed Again" \m/
Necrophobic "Hrimthursum" \m/
EVERYONE AGAINST EVERYONE - CHAOS!