27-02-2011, 22:57
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19-06-2011, 21:29 przez sithisdagoth.)
Rozdział I
W małym, ciemnym pokoju z tylko jednym przesłoniętym podniszczoną kotarą oknem, siedział niewysoki, młody mężczyzna z bladą jak płótno cerą i płowymi włosami. Opartymi o stół rękoma podtrzymywał głowę, próbując nie oddać się we władanie Hypnosowi. Zza ściany dochodziły głośne krzyki i obelgi, przerywane od czasu do czasu głuchym łoskotem lub trzaskiem łamanych kości. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że zaraz przyjdzie jego kolej i wtedy nie pozostanie mu już nic, jak tylko czekać na utęsknioną śmierć. Wiedział, że przed drzwiami stoi dwóch prawdopodobnie uzbrojonych strażników. Niestety on jest na nogach od około siedemdziesięciu dwóch godzin i gdyby nawet pominąć skrajne zmęczenie spowodowane brakiem snu, młodzieniec nie pamiętał nawet swojego ostatniego prawdziwego posiłku. Od kilku dni dostawał jedynie suchy chleb z wodą, więc zwykłe siedzenie przy stole i utrzymanie prawidłowej pozycji było dla niego nie lada wyczynem, a co dopiero próba obezwładnienia strażników.
Odgłosy dochodzące zza ściany ucichły. Mężczyźnie mignęła myśl, że właśnie jego najlepszy przyjaciel odszedł, że śmierć zabrała go do swojego królestwa. Ostatni raz oczyma wyobraźni zobaczył jego roześmianą twarz, gdy do pokoju weszło dwóch zamaskowanym osobników, w opiętych na muskularnych torsach czarnych koszulkach. Młodzieniec ledwo podniósł głowę, by spojrzeć na przybyłych, poczuł potężne uderzenie w okolicy skroni. Świat zawirował i zgasł...
***
Mężczyzna leżał na podłodze, powoli dochodząc do siebie. Jedynym źródłem światła był blask księżyca, wpadający przez szczeliny w zniszczonej zasłonie. Próbował się rozejrzeć, lecz świat ciągle zataczał chaotyczne kręgi a dźwięki były dziwnie przytłumione.Opuścił powieki. Odczekał chwilę, po czym znów otworzył oczy i spostrzegł, że znajduje się w tym samym pomieszczeniu co przed utratą przytomności. Jedyną różnicą były otwarte drzwi. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien już nie żyć. Nawet po usilnych staraniach nie był w stanie przypomnieć sobie co odmieniło jego skądinąd przypieczętowany los. Przy próbie wstania poczuł potężny ból głowy, lecz to było nic w porównaniu z uczuciem strachu, jakie w nim wezbrało. Dotarło do niego, że dookoła panuje grobowa cisza, przerywana tylko cichym kapaniem wody. Powoli podszedł do okna, lecz to co zobaczył nie poprawiło mu humoru. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, rozpościerała się kamienista pustynia, pozbawiona jakichkolwiek oznak życia.
Wstrząsnął nim dreszcz i zdał sobie sprawę z tego, jak jest chłodno. Podszedł do drzwi z zamiarem przeszukania innych pomieszczeń, lecz nieprzeniknione ciemności panujące na korytarzu zniechęciły go do kontynuowania. Wrócił na środek pokoju, zwinął się w kłębek i czekał na świt.
***
Po godzinie marszu postanowił się zatrzymać i dokładniej obejrzeć rzeczy, które znalazł w tamtym potwornym miejscu. Usiadł przy dość dużym głazie i głośno wypuścił powietrze, próbując uspokoić skołataną psychikę, nadszarpniętą obrazami dostrzeżonymi w miejscu swojej niedoszłej śmierci. Gdy tylko przypomni sobie te wszystkie zmasakrowane ciała, kończyny walające się jak nikomu niepotrzebne śmieci, wszechobecną krew i zapach zgnilizny robi mu się niedobrze a całym ciałem wstrząsają dreszcze. Jeszcze chwilę siedział z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko, po czym sięgnął do prowizorycznego tobołka wykonanego ze znalezionego koca.
- O, to moja Karta Identyfikacyjna - zdziwił się, porównując zdjęcie umieszczone na KI
z odbiciem mężczyzny o bladoniebieskich oczach w znalezionym fragmencie
lustra. - Marek Arkimowicz... Nic mi to nie mówi.
Przydatnych rzeczy w zawiniątku było niewiele: nóż, pistolet 9mm z w połowie załadowanym magazynkiem, dratwa, pudełko zapałek, aspiryna i butelka wody, reszta to niepotrzebne śmieci pakowane w pośpiechu.
Gdy poziom adrenaliny opadł, Marek poczuł, jak żołądek przykleja się do kręgosłupa a zmęczenie samo zamyka powieki; nawet głaz wydawał się nieziemsko wygodnym oparciem. Był na skraju wyczerpania, lecz przebłyski dawnego szkolenia dodały mu otuchy. Wziął łyk wody. Wstał. Rozciągnął się, po czym zaczął zbierać rozsypane przedmioty do tobołka. Już miał zawiązać supeł, gdy nieopodal dostrzegł sporych rozmiarów skorpiona. Bez chwili wahania, chwycił nóż i nabił zwierzę na ostrze.
***
Marek wycieńczony kilkugodzinnym marszem z trudem dotarł do niewielkiego, uschniętego drzewa, zauważonego kilkaset metrów wcześniej. Rozłożył koc w cieniu lichej korony, próbując choć trochę ustrzec się przed piekielnym żarem, padającym z nieba. Zdążył wziąć tylko łyk wody, nim zasnął jak nieżywy. Sny zaburzały mu tylko obrazy rzezi, dokonanej na jego oprawcach przez nieznanych wybawicieli; może to za duże słowo, bo w końcu co to za wybawienie - pozostawienie człowieka samemu sobie na pustyni.
W środku nocy odpoczynek Marka został przerwany przez dźwięki niewiadomego pochodzenia. Te dziwne odgłosy zdawały się być wszędzie dookoła. Czuł, jak klatkę piersiową wypełniają te dziwne wibracje, jak jego myśli odpływają coraz dalej i dalej, jak ciało wiotczeje, a obrazy zlewają się w jedną całość. Próbował się podnieść, lecz skutek był mizerny i tylko wyrżnął głową w spalony słońcem piasek. Chwilę przed całkowitą utratą przytomności, dostrzegł dwie rozmazane sylwetki, niespiesznie zbliżające się do jego prowizorycznego obozowiska. Ostatnią rzeczą, którą poczuł było lekkie ukłucie w okolicy ramienia. Reszta obrazów utonęła w pustce, która wypełniła mu głowę.
***
Marek delikatnie uchylił powieki, czując, że powoli odzyskuje po raz kolejny utraconą przytomność. Starał się zebrać myśli kołaczące się bez ładu i składu, gdy nagle metr od miejsca, w którym siedział eksplodowała zaspa, obsypując go puszystym śniegiem. Dopiero po chwili dotarł do niego huk wystrzału. Nie do końca odzyskawszy pełną kontrolę nad własnym ciałem, próbował zerwać się na nogi, lecz ten nagły ruch spowodował ćmiący ból głowy, rzucający go z powrotem w śnieg. Okazało się to niebywałym szczęściem, gdyż pocisk, który miał go zabić, uderzył obok, wzniecając tylko obłok puchu.
- Śnieg? Co do diabła? - powiedział, dopiero teraz w pełni uświadamiając sobie swoje położenie, konfrontując je ze świeżym wspomnieniem pustyni. Zauważył na sobie pełny kombinezon do wypraw polarnych, a obok na niewielkiej płachcie kilka przydatnych przedmiotów. Jednak ciągle największym zaskoczeniem były lodowe pustkowia, na których się znalazł.
Oparł się o zaspę, osłaniającą go ze strony, po której prawdopodobnie znajdował się ten - pożal się Boże snajper. Zamknął oczy, oddychając głęboko, starając się uspokoić tętno. Nagle z prawej strony usłyszał rytmiczne zgrzytanie śniegu. Kroki? - pomyślał. Tak to były kroki, aczkolwiek nie człowieka, lecz wielkiego niedźwiedzia o śnieżno-białym futrze. Gdyby nie pysk ociekający krwią, ledwo dałoby się odróżnić bestię od otoczenia. W początkowych sekundach Marek spanikował, na szczęście po chwili przypomniał sobie o zauważonym wcześniej sporym rewolwerze. Szybko zdjął rękawice, chwycił broń i oddał dokładnie mierzony strzał, prosto w głowę zwierzęcia, zabijając je na miejscu. Odetchnął głęboko, ciesząc się z tego małego zwycięstwa, gdy nagle jego ciało przeszył spazm bólu. W zwolnionym tempie widział, jak dłoń z pistoletem, który przed momentem uratował mu życie eksplodowała. Dostrzegł, jak palce rozlatują się w różne strony, a rewolwer powoli opada, koziołkując w powietrzu. Snajperowi w końcu się udało. - przeszło mu przez myśl. Padając na kolana, chwycił przedramię, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Szok na moment całkowicie go sparaliżował. Leżał z twarzą w śniegu, zaciskając zęby do granic wytrzymałości. Kilka łez wydobyło się z tych bladoniebieskich oczu, zamarzając chwilę po oderwaniu od policzka.
Marek chwycił płachtę i pognał co sił w nogach w stronę najbliższych skał, by znaleźć schronienie przed ogniem nieprzyjaciela. Ukrył się w małej wnęce. Z wyciągniętej z kaptura linki i kawałka materiału, zrobił prowizoryczny opatrunek uciskowo-tamujący. Przysiadł na niewielkiej bryle lodu, podnosząc ramię do góry, by jak najbardziej zmniejszyć krwotok. Mimo że minęło niewiele czasu, czuł, że utrata krwi kosztowała go wiele sił. Jest źle. - pomyślał spoglądając na zawiniątko, z którego powoli przesączała się posoka. Uświadomił sobie, że jak niczego z tym nie zrobi - umrze. Wspomnienie śmierci przyspieszyło tylko bicie serca, co w tej sytuacji nie było zbyt korzystne. Markowi coraz trudniej było zebrać myśli, co chwilę gubił wątek, głowa bezwiednie opadała raz w jedną, raz w drugą stronę a powieki nieznośnie ciążyły. Rozpaczliwie próbował złapać ulatniająca się świadomość, lecz ciemność zamykała już na nim swoje szpony. Zemdlał.
W małym, ciemnym pokoju z tylko jednym przesłoniętym podniszczoną kotarą oknem, siedział niewysoki, młody mężczyzna z bladą jak płótno cerą i płowymi włosami. Opartymi o stół rękoma podtrzymywał głowę, próbując nie oddać się we władanie Hypnosowi. Zza ściany dochodziły głośne krzyki i obelgi, przerywane od czasu do czasu głuchym łoskotem lub trzaskiem łamanych kości. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że zaraz przyjdzie jego kolej i wtedy nie pozostanie mu już nic, jak tylko czekać na utęsknioną śmierć. Wiedział, że przed drzwiami stoi dwóch prawdopodobnie uzbrojonych strażników. Niestety on jest na nogach od około siedemdziesięciu dwóch godzin i gdyby nawet pominąć skrajne zmęczenie spowodowane brakiem snu, młodzieniec nie pamiętał nawet swojego ostatniego prawdziwego posiłku. Od kilku dni dostawał jedynie suchy chleb z wodą, więc zwykłe siedzenie przy stole i utrzymanie prawidłowej pozycji było dla niego nie lada wyczynem, a co dopiero próba obezwładnienia strażników.
Odgłosy dochodzące zza ściany ucichły. Mężczyźnie mignęła myśl, że właśnie jego najlepszy przyjaciel odszedł, że śmierć zabrała go do swojego królestwa. Ostatni raz oczyma wyobraźni zobaczył jego roześmianą twarz, gdy do pokoju weszło dwóch zamaskowanym osobników, w opiętych na muskularnych torsach czarnych koszulkach. Młodzieniec ledwo podniósł głowę, by spojrzeć na przybyłych, poczuł potężne uderzenie w okolicy skroni. Świat zawirował i zgasł...
***
Mężczyzna leżał na podłodze, powoli dochodząc do siebie. Jedynym źródłem światła był blask księżyca, wpadający przez szczeliny w zniszczonej zasłonie. Próbował się rozejrzeć, lecz świat ciągle zataczał chaotyczne kręgi a dźwięki były dziwnie przytłumione.Opuścił powieki. Odczekał chwilę, po czym znów otworzył oczy i spostrzegł, że znajduje się w tym samym pomieszczeniu co przed utratą przytomności. Jedyną różnicą były otwarte drzwi. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien już nie żyć. Nawet po usilnych staraniach nie był w stanie przypomnieć sobie co odmieniło jego skądinąd przypieczętowany los. Przy próbie wstania poczuł potężny ból głowy, lecz to było nic w porównaniu z uczuciem strachu, jakie w nim wezbrało. Dotarło do niego, że dookoła panuje grobowa cisza, przerywana tylko cichym kapaniem wody. Powoli podszedł do okna, lecz to co zobaczył nie poprawiło mu humoru. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, rozpościerała się kamienista pustynia, pozbawiona jakichkolwiek oznak życia.
Wstrząsnął nim dreszcz i zdał sobie sprawę z tego, jak jest chłodno. Podszedł do drzwi z zamiarem przeszukania innych pomieszczeń, lecz nieprzeniknione ciemności panujące na korytarzu zniechęciły go do kontynuowania. Wrócił na środek pokoju, zwinął się w kłębek i czekał na świt.
***
Po godzinie marszu postanowił się zatrzymać i dokładniej obejrzeć rzeczy, które znalazł w tamtym potwornym miejscu. Usiadł przy dość dużym głazie i głośno wypuścił powietrze, próbując uspokoić skołataną psychikę, nadszarpniętą obrazami dostrzeżonymi w miejscu swojej niedoszłej śmierci. Gdy tylko przypomni sobie te wszystkie zmasakrowane ciała, kończyny walające się jak nikomu niepotrzebne śmieci, wszechobecną krew i zapach zgnilizny robi mu się niedobrze a całym ciałem wstrząsają dreszcze. Jeszcze chwilę siedział z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko, po czym sięgnął do prowizorycznego tobołka wykonanego ze znalezionego koca.
- O, to moja Karta Identyfikacyjna - zdziwił się, porównując zdjęcie umieszczone na KI
z odbiciem mężczyzny o bladoniebieskich oczach w znalezionym fragmencie
lustra. - Marek Arkimowicz... Nic mi to nie mówi.
Przydatnych rzeczy w zawiniątku było niewiele: nóż, pistolet 9mm z w połowie załadowanym magazynkiem, dratwa, pudełko zapałek, aspiryna i butelka wody, reszta to niepotrzebne śmieci pakowane w pośpiechu.
Gdy poziom adrenaliny opadł, Marek poczuł, jak żołądek przykleja się do kręgosłupa a zmęczenie samo zamyka powieki; nawet głaz wydawał się nieziemsko wygodnym oparciem. Był na skraju wyczerpania, lecz przebłyski dawnego szkolenia dodały mu otuchy. Wziął łyk wody. Wstał. Rozciągnął się, po czym zaczął zbierać rozsypane przedmioty do tobołka. Już miał zawiązać supeł, gdy nieopodal dostrzegł sporych rozmiarów skorpiona. Bez chwili wahania, chwycił nóż i nabił zwierzę na ostrze.
***
Marek wycieńczony kilkugodzinnym marszem z trudem dotarł do niewielkiego, uschniętego drzewa, zauważonego kilkaset metrów wcześniej. Rozłożył koc w cieniu lichej korony, próbując choć trochę ustrzec się przed piekielnym żarem, padającym z nieba. Zdążył wziąć tylko łyk wody, nim zasnął jak nieżywy. Sny zaburzały mu tylko obrazy rzezi, dokonanej na jego oprawcach przez nieznanych wybawicieli; może to za duże słowo, bo w końcu co to za wybawienie - pozostawienie człowieka samemu sobie na pustyni.
W środku nocy odpoczynek Marka został przerwany przez dźwięki niewiadomego pochodzenia. Te dziwne odgłosy zdawały się być wszędzie dookoła. Czuł, jak klatkę piersiową wypełniają te dziwne wibracje, jak jego myśli odpływają coraz dalej i dalej, jak ciało wiotczeje, a obrazy zlewają się w jedną całość. Próbował się podnieść, lecz skutek był mizerny i tylko wyrżnął głową w spalony słońcem piasek. Chwilę przed całkowitą utratą przytomności, dostrzegł dwie rozmazane sylwetki, niespiesznie zbliżające się do jego prowizorycznego obozowiska. Ostatnią rzeczą, którą poczuł było lekkie ukłucie w okolicy ramienia. Reszta obrazów utonęła w pustce, która wypełniła mu głowę.
***
Marek delikatnie uchylił powieki, czując, że powoli odzyskuje po raz kolejny utraconą przytomność. Starał się zebrać myśli kołaczące się bez ładu i składu, gdy nagle metr od miejsca, w którym siedział eksplodowała zaspa, obsypując go puszystym śniegiem. Dopiero po chwili dotarł do niego huk wystrzału. Nie do końca odzyskawszy pełną kontrolę nad własnym ciałem, próbował zerwać się na nogi, lecz ten nagły ruch spowodował ćmiący ból głowy, rzucający go z powrotem w śnieg. Okazało się to niebywałym szczęściem, gdyż pocisk, który miał go zabić, uderzył obok, wzniecając tylko obłok puchu.
- Śnieg? Co do diabła? - powiedział, dopiero teraz w pełni uświadamiając sobie swoje położenie, konfrontując je ze świeżym wspomnieniem pustyni. Zauważył na sobie pełny kombinezon do wypraw polarnych, a obok na niewielkiej płachcie kilka przydatnych przedmiotów. Jednak ciągle największym zaskoczeniem były lodowe pustkowia, na których się znalazł.
Oparł się o zaspę, osłaniającą go ze strony, po której prawdopodobnie znajdował się ten - pożal się Boże snajper. Zamknął oczy, oddychając głęboko, starając się uspokoić tętno. Nagle z prawej strony usłyszał rytmiczne zgrzytanie śniegu. Kroki? - pomyślał. Tak to były kroki, aczkolwiek nie człowieka, lecz wielkiego niedźwiedzia o śnieżno-białym futrze. Gdyby nie pysk ociekający krwią, ledwo dałoby się odróżnić bestię od otoczenia. W początkowych sekundach Marek spanikował, na szczęście po chwili przypomniał sobie o zauważonym wcześniej sporym rewolwerze. Szybko zdjął rękawice, chwycił broń i oddał dokładnie mierzony strzał, prosto w głowę zwierzęcia, zabijając je na miejscu. Odetchnął głęboko, ciesząc się z tego małego zwycięstwa, gdy nagle jego ciało przeszył spazm bólu. W zwolnionym tempie widział, jak dłoń z pistoletem, który przed momentem uratował mu życie eksplodowała. Dostrzegł, jak palce rozlatują się w różne strony, a rewolwer powoli opada, koziołkując w powietrzu. Snajperowi w końcu się udało. - przeszło mu przez myśl. Padając na kolana, chwycił przedramię, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Szok na moment całkowicie go sparaliżował. Leżał z twarzą w śniegu, zaciskając zęby do granic wytrzymałości. Kilka łez wydobyło się z tych bladoniebieskich oczu, zamarzając chwilę po oderwaniu od policzka.
Marek chwycił płachtę i pognał co sił w nogach w stronę najbliższych skał, by znaleźć schronienie przed ogniem nieprzyjaciela. Ukrył się w małej wnęce. Z wyciągniętej z kaptura linki i kawałka materiału, zrobił prowizoryczny opatrunek uciskowo-tamujący. Przysiadł na niewielkiej bryle lodu, podnosząc ramię do góry, by jak najbardziej zmniejszyć krwotok. Mimo że minęło niewiele czasu, czuł, że utrata krwi kosztowała go wiele sił. Jest źle. - pomyślał spoglądając na zawiniątko, z którego powoli przesączała się posoka. Uświadomił sobie, że jak niczego z tym nie zrobi - umrze. Wspomnienie śmierci przyspieszyło tylko bicie serca, co w tej sytuacji nie było zbyt korzystne. Markowi coraz trudniej było zebrać myśli, co chwilę gubił wątek, głowa bezwiednie opadała raz w jedną, raz w drugą stronę a powieki nieznośnie ciążyły. Rozpaczliwie próbował złapać ulatniająca się świadomość, lecz ciemność zamykała już na nim swoje szpony. Zemdlał.